3291
Szczegóły |
Tytuł |
3291 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3291 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3291 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3291 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ANTONI CZECHOW
DROBIAZGI �YCIA
Przek�ad Margarita Bartosik
ZAMIESZANIE
Maszunia Pawlecka, m�odziutka, �wie�o upieczona absolwentka kurs�w pensjonarskich,
by�a guwernantk� u Kuszkin�w. Wr�ciwszy pewnego razu ze spaceru zasta�a w domu
straszne zamieszanie. Drzwi otworzy� portier Michaj�o, podniecony i czerwony jak rak.
Z g�ry donosi� si� ha�as.
"Pani chyba ma atak... - pomy�la�a Maszunia - albo z m�em si� pok��ci�a..."
W przedpokoju i na korytarzu kr�ci�y si� pokoj�wki. Jedna z nich p�aka�a. Z pokoju
Maszuni wyskoczy� Niko�aj Sergieicz, mizerny, jeszcze nie stary cz�owiek z obrzmia�� twarz�
i wielk� �ysin�. By� ca�y czerwony i si� wzdryga�... Przeszed� obok guwernantki, ale nawet jej
nie zauwa�y�, i unosz�c r�ce do g�ry, zawo�a�:
- O, jakie to okropne! Jakie nietaktowne! Jakie g�upie, barbarzy�skie! Wstr�tne!
Maszunia wesz�a do swego pokoju i pierwszy raz w �yciu odczu�a tak mocno, co znaczy
by� cz�owiekiem zale�nym, uleg�ym, zdanym na �ask� bogaczy, nale��cych do wy�szych sfer.
Jej pok�j by� przewr�cony do g�ry nogami. Fedosia Wasylewna, pulchna barczysta dama z
g�stymi czarnymi brwiami, prostow�osa i niezgrabna, z ledwo dostrzegalnymi w�sikami i
czerwonymi r�kami, przypominaj�ca twarz� i zachowaniem pospolit� bab�-kuchark�, sta�a
ko�o jej sto�u i wpycha�a z powrotem do torby z rob�tkami k��bki w��czki, resztki materia�u,
papierki... Widocznie zaskoczy� j� widok guwernantki, bo kiedy obejrza�a si� i zobaczy�a jej
blad�, zdziwion� twarz, troch� si� zmiesza�a i wymamrota�a:
- Pardon, ja... niechc�co rozsypa�am... zaczepi�am r�kawem...
Powiedzia�a co� jeszcze i wysz�a z pokoju szeleszcz�c trenem. Maszunia ze zdziwieniem
rozejrza�a si� po pokoju i nic nie rozumiej�c i nie maj�c poj�cia, o co tu chodzi, wzruszy�a
ramionami i nagle si� wystraszy�a... Czego Fedosia Wasylewna szuka�a w jej torbie? Je�eli
rzeczywi�cie, jak twierdzi, niechc�co zaczepi�a r�kawem, to czemu Niko�aj Sergieicz
wyskoczy� z jej pokoju ca�y czerwony i roztrz�siony? Czemu szuflada w stole jest troch�
wysuni�ta? Skarbonka, do kt�rej guwernantka chowa�a drobne monety i stare znaczki, by�a
otwarta. Otworzy� otworzyli, ale zamkn�� ju� nie potrafili, cho� ca�y zamek porysowali. Na
eta�erce z ksi��kami, stole, po�cieli - na wszystkim wida� by�o �wie�e �lady rewizji. I w
koszu na bielizn� te�. Bielizna by�a dok�adnie posk�adana, ale inaczej ni� zostawi�a j�
Maszunia, wychodz�c z domu. By�a to wi�c prawdziwa, najprawdziwsza rewizja, tylko
dlaczego? Co si� sta�o? Maszunia przypomnia�a sobie zdenerwowanego portiera,
zamieszanie, zap�akan� pokoj�wk�; mo�e to wszystko przez rewizj� w jej pokoju? Mo�e
zosta�a wpl�tana w jak�� okropn� histori�? Maszunia zblad�a i ca�a zdr�twia�a opad�a na kosz
z bielizn�.
Do pokoju wesz�a s�u��ca.
- Lizo, nie wie pani, czemu przeszukiwali... moje rzeczy? - zapyta�a j� guwernantka.
- U ja�nie pani broszka za dwa tysi�ce zgin�a... - powiedzia�a Liza.
- Ale czemu u mnie szukali?
- U wszystkich szukali, panienko. I mnie ca�� przeszukali... Rozebrali do naga i
przeszukiwali... A ja, panienko, jak przed Panem Bogiem... Co tam broszka ichnia, nawet nie
zbli�y�am si� do toaletki. I na policji tak samo powiem.
- Ale... po co u mnie szukali? - nie mog�a zrozumie� guwernantka.
- Przecie m�wi�, broszka zgin�a... Pani w�asnor�cznie wszystkich obszuka�a. Nawet
portiera Michaj��. Ale� wstyd! Niko�aj Sergieicz tylko gapi� si� i gdaka� jak kura.
Niepotrzebnie panienka tak si� trz�sie. Niczego u panienki nie znale�li! Je�li to nie panienka
wzi�a, to nie ma czego si� ba�.
- Ale�, Lizo, przecie� to nikczemne... poni�aj�ce! - powiedzia�a Maszunia, nie mog�c z
oburzenia z�apa� powietrza. - Przecie� to pod�o��, niegodziwo��! Jakim prawem ona mnie
podejrzewa i grzebie w moich rzeczach?
- U obcych mieszkacie, panienko - westchn�a Liza. - Cho� i panienk� jeste�cie, a
jednak... niby s�u��ca... To nie to samo, co z tatusiem i mamusi� mieszka�...
Maszunia run�a na ��ko i zaszlocha�a. Po raz pierwszy dozna�a takiego gwa�tu na sobie,
takiego strasznego upokorzenia... J�, dobrze wychowan�, wra�liw� dziewczyn�, c�rk�
nauczyciela, pos�dzili o kradzie�, przeszukali jak jak�� ulicznic�! Czy mo�e by� co�
gorszego?! Zacz�y j� nachodzi� r�ne dziwaczne my�li. Je�eli mogli j� podejrzewa� o
kradzie�, mog� teraz i aresztowa�, rozebra� i przeszuka�, potem prowadzi� pod eskort� po
ulicy, wsadzi� do ciemnej, zimnej celi z myszami i stonogami, do takiej samej, w jakiej
siedzia�a ksi�na Tarakanowa1 Kto za ni� si� wstawi? Rodzice mieszkaj� na g��bokiej
prowincji, nie maj� pieni�dzy, �eby do niej przyjecha�. Jest w stolice zupe�nie sama jak w
szczerym polu, bez rodziny i znajomych. Mog� zrobi� z ni�, co zechc�.
"P�jd� do wszystkich s�dzi�w i obro�c�w... - my�la�a Maszunia trz�s� si�. - Wyt�umacz�
im, przysi�gn�... Uwierz� mi, �e nie jestem z�odziejk�!"
Przypomnia�o jej si�, �e w koszu pod prze�cierad�ami le�� s�odycze, kt�re chowa�a przy
obiedzie do kieszeni i zabiera�a do pokoju jak to zwyk�a robi� na pensji. Kiedy pomy�la�a o
tym, �e pa�stwo znaj� teraz jej ma�� tajemnic�, zrobi�o jej si� gor�co i wstyd, z tego
wszystkiego - strachu, wstydu, doznanej krzywdy - jej serce zacz�o wali� tak mocno, �e
poczu�a to w skroniach, r�kach, g��boko w brzuchu.
- Podano do sto�u! - zaprosili Maszuni�.
"I�� czy nie?"
Maszunia poprawi�a fryzur�, wytar�a twarz mokrym r�cznikiem i zesz�a do jadalni. Obiad
zacz�li bez niej... Na jednym ko�cu sto�u siedzia�a Fedosia Wasylewna, wynios�a, z t�p�,
powa�n� min�, na przeciwnym - Niko�aj Sergieicz. Po bokach rozmie�cili si� go�cie i dzieci.
Do obiadu podawa�o dw�ch lokai we frakach i bia�ych r�kawiczkach. Wszyscy wiedzieli o
tym, �e w domu zamieszanie, �e pani jest zrozpaczona, wi�c milczeli. S�ycha� by�o tylko
prze�uwanie i brz�k �y�ek o talerze.
Milczenie przerwa�a sama pani.
- Co mamy na trzecie? - zapyta�a lokaja cierpi�cym g�osem m�czennicy.
- Estur�on a la russ!2 - powiedzia� lokaj.
- To ja, Feniu, zam�wi�em... - po�piesznie wtr�ci� Niko�aj Sergieicz. - Ryby si� zachcia�o.
Je�eli nie chcesz, ma chere3, niech nie podaj�. Ja tak tylko... dodatkowo...
Fedosia Wasylewna nie lubi�a, kiedy jedzenie zamawiano bez jej wiedzy i w jej oczach
ukaza�y si� �zy.
- Ale� przesta�my si� denerwowa� - rzek� s�odkim g�osem Mamikow, jej domowy lekarz,
lekko dotykaj�c jej r�ki i s�odko si� u�miechaj�c. - I bez tego jeste�my zbyt nerwowe.
Zapomnijmy o broszce! Zdrowie jest warte wi�cej ni� dwa tysi�ce!
- Nie szkoda mi tych dw�ch tysi�cy! - powiedzia�a pani i wielka �za pociek�a po jej
policzku. - Oburzona jestem samym faktem! Nie znios� w swoim domu z�odziei. Nie, nie jest
mi szkoda, niczego nie jest mi szkoda, ale kra�� u mnie - jaka niewdzi�czno��! Oto jak
odp�acaj� mi za moj� dobro�...
Wszyscy siedzieli ze wzrokiem wlepionym w talerze, ale Maszuni si� wydawa�o, �e po
s�owach pani wszyscy popatrzyli na ni�. Spazm �cisn�� jej gard�o, z oczu pola�y si� �zy, kt�re
zacz�a po�piesznie wyciera� chusteczk�.
- Pardon - wymamrota�a. - Przepraszam. G�owa mnie boli. Musz� wyj��.
Podnios�a si� niezgrabnie zza sto�u, g�o�no odstawiaj�c krzes�o i coraz bardziej si� pesz�c,
i wybieg�a z pokoju.
- Jak Boga kocham! - powiedzia� krzywi�c si� Niko�aj Sergieicz. - I trzeba by�o u niej
szuka�! To doprawdy... niepotrzebne.
- Nie twierdz�, �e to ona wzi�a - powiedzia�a Fedosia Wasylewna - ale czy mo�esz za ni�
r�czy�? Przyznam si�, �e nie bardzo dowierzam tym uczonym biedaczkom.
- Doprawdy, Feniu, niepotrzebne... Przepraszam, Feniu, ale wed�ug prawa nie mo�esz
robi� rewizji.
- Nie obchodzi mnie wasze prawo. Wiem tylko, �e zgin�a mi broszka, i tyle. Ale znajd�
j�! - Uderzy�a widelcem w talerz i jej oczy gniewnie zab�ys�y. - A wy jedzcie i nie wtr�cajcie
si� do moich spraw!
Niko�aj Sergieicz z pokor� spu�ci� oczy i westchn��. Maszunia w tym czasie wr�ci�a do
pokoju i rzuci�a si� na ��ko. Nie czu�a ju� ani strachu, ani wstydu, tylko gor�co pragn�a
p�j�� i da� w twarz tej nieczu�ej, wynios�ej, t�pej i szcz�liwej kobiecie.
Le�a�a wtulona w poduszk� i marzy�a, jak dobrze by by�o kupi� teraz najdro�sz� broszk� i
rzuci� j� w twarz tej despotce. �eby B�g sprawi�, �e Fedosia Wasylewna straci�a nagle
wszystko i posz�a �ebra� i zrozumia�a ca�y koszmar n�dzy i zale�no�ci od innych, i �eby
poni�ona Maszunia da�a jej ja�mu�n�. O, �eby tak otrzyma� du�y spadek, kupi� pow�z i
przejecha� si� z hukiem pod jej oknami, �eby zazdro�ci�a!
Ale to s� tylko marzenia, a rzeczywisto�� jest taka, �e zostaje jedno - odej�� jak
najszybciej, ani godziny d�u�ej tu nie zostawa�. Chocia� strasznie jest straci� prac� i wraca�
do rodzic�w, kt�rzy nic nie maj�, ale co robi�? Maszunia nie mog�a ju� znie�� ani swojej
chlebodawczyni, ani swojego malutkiego pokoiku, dusi�a si� tu i ba�a. Fedosia Wasylewna,
zwariowana na punkcie chor�b i na swoim rzekomym arystokratyzmie, tak jej obrzyd�a, �e
wszystko dooko�a wydawa�o jej si� ordynarnym i odpychaj�cym przez sam� obecno�� tej
kobiety. Zeskoczy�a z ��ka i zacz�a si� pakowa�.
- Mog� wej��? - zapyta� zza drzwi Niko�aj Sergieicz, kt�ry podkrad� si� bezszelestnie do
pokoju i m�wi� cichym, mi�kkim g�osem. - Mo�na?
- Prosz�.
Wszed� i zatrzyma� si� na progu. Mia� m�tne oczy i b�yszcz�cy czerwony nos. Wypi� po
obiedzie piwo, co da�o si� zauwa�y� po tym, jak chodzi� i porusza� s�abymi, bezw�adnymi
r�kami.
- Co to ma znaczy�? - zapyta� wskazuj�c na kosz.
- Pakuj� si�. Prosz� mi wybaczy�, Niko�aju Sergieiczu, ale nie mog� d�u�ej zostawa� w
pa�skim domu. Jestem g��boko zraniona t� rewizj�!
- Rozumiem... Tylko niepotrzebnie to pani robi... Po co? No przeszukali i co z tego... a
pani od razu... Korona pani z g�owy nie spadnie.
Maszunia nic nie powiedzia�a i pakowa�a si� dalej. Niko�aj Sergieicz poskuba� w�sy jakby
zastanawiaj�c si�, co by tu jeszcze powiedzie�, i ci�gn�� prosz�cym g�osem:
- Oczywi�cie rozumiem pani�, ale prosz� o wyrozumia�o��. Wie pani, �ona jest nerwowa,
kapry�na, nie mo�na jej zbyt surowo os�dza�...
Maszunia milcza�a.
- Je�eli pani czuje si� dotkni�ta - ci�gn�� Niko�aj Sergieicz - prosz� bardzo, jestem got�w
pani� przeprosi�. Przepraszam.
Maszunia nie odpowiedzia�a, tylko jeszcze ni�ej schyli�a si� nad walizk�. Ten mizerny,
nie�mia�y cz�owiek nic w domu nie znaczy�. Nawet s�u��cy odnosili si� do niego jak do
�a�osnego darmozjada i osoby nikomu niepotrzebnej; jego przeprosiny te� nic nie znaczy�y.
- Hmm... Milczy pani? Nie wystarczy to pani? No to przepraszam zamiast �ony. W
imieniu �ony... Post�pi�a nietaktownie, przyznaj� to jako szlachcic...
Niko�aj Sergieicz przeszed� si� po pokoju, westchn�� i m�wi� dalej:
- Wygl�da na to, �e chce pani, �ebym jeszcze bardziej si� m�czy�... Chce pani, �eby mnie
sumienie ruszy�o...
- Wiem, Niko�aju Sergieiczu, �e to nie pa�ska wina - powiedzia�a Maszunia, patrz�c mu
prosto w twarz swymi du�ymi, zap�akanymi oczami. - Wi�c po co ma si� pan zamartwia�?
- To prawda... Ale wszystko jedno... niech pani zostanie... Prosz� pani�.
Maszunia pokr�ci�a przecz�co g�ow�. Niko�aj Sergieicz zatrzyma� si� ko�o okna i zab�bni�
po szybie.
- Dla mnie takie nieporozumienia - prawdziwa m�ka - powiedzia�. - Mam przed pani� na
kolana pa�� czy jak? Pani duma zosta�a ura�ona, wi�c pani si� pop�aka�a i teraz odchodzi, ale
ja te� mam dum�, a pani j� nie szcz�dzi. Mo�e chce pani, �ebym wyzna� to, o czym i na
spowiedzi nie powiem? Chce pani? Prosz� mnie pos�ucha�, chce pani, �ebym przyzna� si� do
tego, do czego nawet na �o�u �mierci si� nie przyznam?
Maszunia milcza�a.
- To ja wzi��em broszk�! - szybko powiedzia� Niko�aj Sergieicz. - Jest pani teraz
zadowolona? Tak? No, wzi��em... Oczywi�cie, licz� na pani dyskrecj�... B�agam pani�,
nikomu ani s�owa, �adnej aluzji!
Zdziwiona i przera�ona Maszunia pakowa�a si� dalej; chwyta�a rzeczy, gniot�a je i
wrzuca�a do walizki i kosza. Teraz, po szczerym wyznaniu Niko�aja Sergieicza, ani chwili nie
mog�a tu zosta� i nie rozumia�a, jak wcze�niej wytrzymywa�a w tym domu.
- Nie ma czemu si� dziwi�... - rzek� Niko�aj Sergieicz po chwili milczenia. - Zwyczajna
historia! Potrzebuj� pieni�dzy, a ona... nie daje. Przecie� i tego domu i reszty m�j ojciec si�
dorobi�, Mario Andriejewno! Przecie� to wszystko moje! A ona przyw�aszczy�a sobie,
zaw�adn�a wszystkim... Do s�du nie p�jd�, zgodzi si� pani ze mn�... Bardzo pani� prosz� o
wybaczenie i...i niech pani zostanie. Tout comprendre, tout donner4 Zostanie pani?
- Nie! - powiedzia�a Maszunia zdecydowanie ca�a dr��c. - Niech pan mnie zostawi,
b�agam pana!
- Jak pani sobie �yczy - westchn�� Niko�aj Sergieicz siadaj�c na taboreciku obok walizki.
- Przyznam, �e podobaj� mi si� tacy, co potrafi� obra�a� si�, pogardza� i temu podobne.
Wieki bym ot tak siedzia� i patrzy� na pani twarz... Wygl�da wi�c na to, �e nie zostanie pani?
Rozumiem... Inaczej i by� nie mog�o... No tak... Pani to dobrze, a co ja mam robi�?! Nie ma
wyj�cia z tej ciemnicy. M�g�bym pojecha� do kt�re� z naszych posiad�o�ci, ale i tam wsz�dzie
siedz� ci �ajdacy �ony... zarz�dcy, agronomowie, cholera by ich wzi�a. Wszystko po stokro�
zastawione... Ryby nie �owi�, trawy nie depta�, drzew nie �ama�.
- Niko�aju Sergieiczu! - rozni�s� si� z bawialni g�os Fedosii Wasylewny. - Agnieszka,
zawo�aj pana!
- Wi�c nie zostanie pani? - zapyta� Niko�aj Sergieicz szybko si� podnosz�c i id�c do
drzwi. - Zosta�aby pani, jak Boga kocham. Wpada�bym wieczorami do pani... pogada�. Co?
Niech pani zostanie! Odejdzie pani i w ca�ym domu ani jednej ludzkiej twarzy nie b�dzie.
Przecie� to okropne!
Na bladej, zmizerowanej twarzy Niko�aja Sergieicza rysowa�o si� b�aganie, ale Maszunia
pokr�ci�a przecz�co g�ow�, machn�� wi�c r�k� i wyszed�.
P� godziny p�niej by�a ju� w drodze.
1886
DARMOZJADY
Mieszczanin Michai� Zotow, staruszek ko�o siedemdziesi�tki, niedo��ny i samotny,
obudzi� si� z zimna i, jak to w jego wieku si� zdarza, �amania w ca�ym ciele. �wieczka przed
�wi�tym obrazem ju� zgas�a i w pokoju by�o ciemno. Zotow podni�s� zas�on� i wyjrza� przez
okno. G�ste chmury na niebie zaczyna�y bledn�� i powietrze robi�o si� przezroczyste -
musia�o wi�c by� po czwartej, nie p�niej.
Zotow pochrz�ka�, pokaszla� i wsta� kul�c si� z zimna. Jak zwykle d�ugo sta� przed
obrazem i modli� si�. Odm�wi� "Ojcze nasz", "Matk� Bosk�", "Wierz�" i pomodli� si� za
spok�j duszy wielu zmar�ych. Kim byli ci zmarli, ju� od dawna nie pami�ta� i modli� si�
wy��cznie z przyzwyczajenia. Tak samo z przyzwyczajenia pozamiata� pok�j i przedsionek i
nastawi� p�katy samowar na czterech nogach z czerwonej miedzi. Bez tych codziennych
czynno�ci nie wiedzia�by, czym wype�ni� swoj� staro��.
Nastawiony samowar rozgrzewa� si� powoli, a� nagle zadudni� dr��cym basem.
- O, zadudni�! - burkn�� Zotow. - A poca�uj ty mnie w nos!
I tu przypomnia� sobie, �e �ni� mu si� tej nocy piec, a to oznacza zmartwienia i troski.
Tylko sny i przepowiednie mog�y pobudzi� go jeszcze do my�lenia. Zacz�� wi�c z
przyjemno�ci� si� zastanawia�: co znaczy dudnienie samowara i jaki smutek przepowiada
piec? Sen sprawdzi� si� natychmiast: kiedy Zotow wyp�uka� czajnik i chcia� zaparzy� herbat�,
okaza�o si�, �e pude�ko jest puste.
- Nie �ycie, a katorga! - marudzi� przesuwaj�c j�zykiem w ustach okruchy czarnego
chleba. - Co za pieskie �ycie! Nawet herbaty nie mam! Co innego, jakbym prostym ch�opem
by�, a to mieszczanin, kamienicznik! Ha�ba!
Marudz�c i m�wi�c do siebie, Zotow w�o�y� podobne do krynoliny palto, wsun�� nogi w
ogromne, niezgrabne kalosze (uszyte przez szewca Prochorycza w 1867 roku) i wyszed� na
dw�r. Powietrze by�o szare, zimne, nieruchome i ponure. Wielkie podw�rko, poro�ni�te
k�dzierzawym rzepem i us�ane ��tymi li��mi, srebrzy�o si� z lekka jesiennym szronem. Cisza
i spok�j. Zotow usiad� na stopniu pochylonego ganka i jak co dzie�, podbieg� do niego �ysek,
du�y wylinia�y kundel, bia�y z czarnymi �atami, kt�ry ju� ledwo si� rusza� i mia� przymkni�te
prawe oko. Zbli�a� si� nie�mia�o i tch�rzliwie si� kr�c�c jakby st�pa� nie po ziemi, a po
nagrzanym piecu. Ca�e jego niedo��ne cia�o m�wi�o jak bardzo si� boi. Zotow udawa�, �e go
nie widzi, ale kiedy pies, niepewnie ruszaj�c ogonem i kr�c�c ca�ym cia�em, lizn�� go w
kalosze, gniewnie tupn�� nog�.
- A poszed� mi st�d, �eby� zdech�! - krzykn��. - Przekl�ty-y!
�ysek odszed� par� krok�w i siad�, nie spuszczaj�c z pana swego jedynego oka.
- Diabelskie nasienia! - ci�gn�� Zotow. - Tylko mi was, przekl�tych, brakowa�o!
I z nienawi�ci� popatrzy� w stron� szopy z krzywym, poro�ni�tym dachem; zza jej drzwi
gapi� si� na niego du�y ko�ski �eb. Zach�cony chyba tym, �e pan patrzy w jego stron�, �eb
zacz�� si� rusza�, napar� do przodu i na podw�rko wyszed� siwy, cienkonogi ko� z
zapadni�tym brzuchem i ko�cistym grzbietem, tak samo niedo��ny jak �ysek i tak samo
nie�mia�y i zahukany. Zatrzyma� si� niezdecydowany jakby si� zmiesza�.
- A �eby was... - powiedzia� Zotow. - I kiedy to zejdziecie z moich oczu, faraony
przekl�te... A mo�e jedzenia jeszcze sobie �yczycie! - skrzywi� rozz�oszczon� twarz w
pogardliwym u�miechu. - Prosz� bardzo, ju� si� robi! Dla tego pi�knego k�usaka najlepszego
owsa ile zechce! Prosz�! S�u�� uprzejmie! I wspania�ego bezcennego psa te� jest czym
nakarmi�! Je�eli nie chce chleba, to mo�e wo�owinki?!
Zotow marudzi� przez p� godziny, w�ciekaj�c si� coraz bardziej; w ko�cu, nie mog�c
dalej znie�� wezbranej w nim z�o�ci, podskoczy�, zatupa� kaloszami i zacz�� wrzeszcze� na
ca�e podw�rko:
- Nie jest moim obowi�zkiem was karmi�, darmozjady! Nie jestem milionerem jakim�,
�eby�cie mnie objada�y i opija�y! Sam nie mam nic do jedzenia, mordy przekl�te, �eby was
cholera wzi�a! Ani uciechy z was, ani po�ytku, tylko nieszcz�cia same i wydatki! Czemu nie
zdychacie? Co za wa�niaki z was takie, �e nawet �mier� si� was nie ima? A cholera z wami,
�yjcie, ale karmi� was nie mam zamiaru! Dosy�! Nie b�d�!
Oburza� si�, wrzeszcza�, a ko� i pies sta�y i pokornie s�ucha�y. Nie wiadomo, czy te dwa
darmozjady rozumia�y, �e wypominaj� im kawa�ek chleba, ale ich brzuchy zapada�y si� coraz
bardziej, a one same coraz bardziej si� kuli�y, przygasa�y i robi�y si� coraz bardziej zahukane.
Ich pokora ca�kowicie rozz�o�ci�a Zotowa.
- Wynocha! - zawo�a� w jakim� uniesieniu. - Wynocha z mojego domu! Zejd�cie mi z
oczu! Nie mam obowi�zku trzyma� na podw�rku r�ne paskudztwo! Wynocha!
Stary pobieg� do bramy, otworzy� j�, podni�s� z ziemi pa�k� i zacz�� wygania� z podw�rka
swoich darmozjad�w. Ko� pokr�ci� g�ow�, porusza� �opatkami i poku�tyka� do bramy, pies za
nim. Zwierz�ta wysz�y na ulic�, przesz�y ze dwadzie�cia krok�w i zatrzyma�y si� ko�o p�otu.
- Ja wam dam! - pogrozi� im Zotow.
Wygoniwszy darmozjad�w od razu si� uspokoi� i zacz�� zamiata� podw�rko. Zerka� od
czasu do czasu za bram�: ko� i pies sta�y jak wryte ko�o p�otu i ponuro gapi�y si� w jego
stron�.
- No, spr�bujcie beze mnie sobie poradzi�! - burcza� stary czuj�c, �e ul�y�o mu na sercu. -
Niech kto inny teraz wami si� zaopiekuje! A ja jestem sk�py i z�y...u mnie paskudnie si� �yje,
wi�c u innych spr�bujcie... Tak to...
Nacieszywszy si� widokiem strapionych darmozjad�w i nagderawszy do woli, Zotow
wyszed� za bram� i krzykn�� ze w�ciek�� min�:
- I czego stoj�? Na kogo czekaj�? Stercz� po�rodku drogi i przej�� przeszkadzaj�! Jazda
mi na podw�rko!
Ko� i pies, pe�ne skruchy, spu�ci�y g�owy i skierowa�y si� do bramy. �ysek cichutko
skomla� - chyba uwa�a�, �e nie jest wart przebaczenia.
- Prosz� bardzo, mieszkajcie tu, ale jedzenia - fig� dostaniecie! - powiedzia� Zotow,
wpuszczaj�c ich na podw�rko. - Mo�ecie nawet zdechn�� z g�odu.
S�o�ce zacz�o przebija� przez porann� mg��; jego uko�ne promienie mkn�y po jesiennym
szronie. Rozleg�y si� g�osy i kroki. Zotow odstawi� miot�� na miejsce i poszed� do swego
kuma i s�siada Marka Iwanycza, kt�ry prowadzi� sklepik spo�ywczy. Usiad� u niego na
rozk�adanym krze�le, westchn�� z powag�, pog�aska� brod� i zacz�� rozmow� o pogodzie. Od
pogody kumowie przeszli do nowego diakona, od diakona do ch�rzyst�w - i rozmowa si�
potoczy�a. Za rozmow� i czas mija� niezauwa�alnie, a kiedy ch�opiec ze sklepiku przytaszczy�
du�y czajnik z wrz�tkiem i kumowie wzi�li si� za picie herbaty, czas polecia� szybko jak ptak.
Zotow ogrza� si�, powesela�.
- Mam do ciebie pro�b�, Marku Iwanyczu - zacz�� po sz�stej szklance, b�bni�c palcami po
ladzie. - B�d� tego...�askaw, po�ycz i dzi� miark� owsa.
Zza du�ej skrzyni na herbat�, za kt�r� siedzia� Mark Iwanycz, rozleg�o si� g��bokie
westchnienie.
- Daj, b�d� �askaw - ci�gn�� Zotow. - Herbaty, niech tam, nie dawaj dzisiaj, a owsa daj...
Wstyd prosi�, zam�czy�em ci� ju� swoj� n�dz�, ale... ko� g�odny.
- Da� mo�na - westchn�� kum. - Czemu nie? Ale na kiego czorta, powiedz, te zdechlaki
trzymasz? �eby jeszcze ko� porz�dny jaki� by�, a to - tfu! Po�al si� Bo�e... A pies - to� sam
szkielet! Na choler� je karmisz?
- A co mam z nimi zrobi�?
- Wiadomo co. Na rakarni� do Ignata zaprowadzi� - i po sprawie. Dawno powinny by�y
tam si� znale��. Tam ich miejsce.
- Mo�e i masz racj�!.. Chyba tak...
- �yjesz z ja�mu�ny i jeszcze byd�o trzymasz - ci�gn�� kum. - Owsa mi nie szkoda...
Niech ci b�dzie, ale wi�cej ju�, bracie, tego... nie mog� ci�gle dawa�. Ko�ca twej n�dzy nie
wida�! Daj�, daj� i nie wiem, kiedy to si� sko�czy.
Kum westchn�� i pog�aska� czerwon� twarz.
- Umar�by� ju�, czy co! - powiedzia�. - �yjesz i sam nie wiesz po co... Jak Boga kocham!
A jak Pan B�g �mierci nie zsy�a, poszed�by� dok�d�, do przytu�ku czy do schroniska.
- Po co? Krewnych mam... Wnuczk� ...
I Zotow zacz�� d�ugo opowiada�, �e gdzie� na chutorze mieszka jego wnuczka G�asza,
c�rka kuzynki Kateriny.
- Ma obowi�zek mnie karmi�! - m�wi�. - Dom jej zostawi�, to niech karmi! Wezm� i
p�jd� do niej. To, wychodzi, G�asza... c�rka Kati, a Katia - brata mego Pantieleja pasierbica...
rozumiesz? Dom jej zostawi�... Niech mnie karmi!
- No w�a�nie! Zamiast na cudzy koszt �y�, dawno trzeba by�o do niej i��.
- I p�jd�! Jak Boga kocham, p�jd�. Ma obowi�zek!
Kiedy godzin� p�niej kumowie wypili po kieliszeczku, Zotow stan�� po�rodku sklepiku i
powiedzia� z zapa�em:
- Od dawna do niej si� wybieram! A nawet dzi� jeszcze p�jd�!
- Ano tak! Miast tutaj bez potrzeby �azi� i z g�odu zdycha�, dawno by� poszed� na chutor.
- Zaraz p�jd�! Przyjd� i powiem: bierz m�j dom, a mnie karm i szanuj. Ma obowi�zek! A
jak nie, to nie ma ani domu, ani mego b�ogos�awie�stwa! �egnaj, Iwanyczu!
Zotow wypi� jeszcze kieliszek i, zapalony nowym pomys�em, polecia� do domu... Po w�dce
go rozebra�o, w g�owie si� kr�ci�o, nie po�o�y� si� jednak do ��ka, spakowa� ca�e swoje
ubranie do tobo�ka, pomodli� si�, wzi�� do r�ki pa�k� i wyszed� z domu. Przeszed� ca�� ulic�
nie ogl�daj�c si� za siebie, co� mamrocz�c pod nosem i stukaj�c pa�k� o kamienie, a� znalaz�
si� w polu. Do chutoru by�o z jakie� dziesi�� - dwana�cie wiorst. Szed� po suchej drodze,
patrzy� na miejskie stado byd�a, kt�re leniwie prze�uwa�o ��t� traw�, i rozmy�la� o nag�ej
zmianie w swoim �yciu, kt�rej tak zdecydowanie dokona�. My�la� i o swoich darmozjadach.
Wychodz�c nie zamkn�� bramy, �eby mog�y i��, dok�d chc�.
Ale nie zd��y� pokona� i wiorsty, jak us�ysza� z ty�u kroki. Obejrza� si� i gniewnie
zamacha� r�kami: za nim, z opuszczonymi g�owami i podkulonymi ogonami, cicho st�pa�y
ko� i �ysek.
- A posz�y z powrotem! - zamachn�� si� na nie.
Zatrzyma�y si�, popatrzy�y na siebie, potem na niego. Ruszy� dalej, a one za nim. Wtedy si�
zatrzyma� i zacz�� si� zastanawia�. Nie m�g� i�� do ma�o znajomej wnuczki G�aszy z tymi
stworzeniami, nie chcia� te� wraca� z powrotem i zamyka� ich na podw�rku, a i jak tu
zamkniesz, kiedy brama do niczego.
"Zdechn� w szopie - my�la� Zotow. - Mo�e rzeczywi�cie do Ignata?"
Chata Ignata sta�a na pastwisku, jakie� sto krok�w od szlabanu. Skierowa� si�
niezdecydowany w jej stron� nie wiedz�c, co robi�. Kr�ci�o mu si� w g�owie i mia� ciemno
przed oczami...
Nie pami�ta� dobrze, co si� dzia�o na podw�rku rakarza Ignata. Przypomina� mu si�
p�niej wstr�tny, ci�ki smr�d sk�ry, smaczna para, unosz�ca si� nad barszczem, kt�ry
ch�epta� Ignat, kiedy przyszed� Zotow. Widzia� jak we �nie, jak Ignat, przetrzymawszy go
przez dwie godziny, co� przygotowywa�, przebiera� si�, rozmawia� z jak�� bab� o chlorku
rt�ciowym; pami�ta�, jak ko� zosta� postawiony do kojca, po czym rozleg�y si� dwa g�uche
uderzenia: jedno w czaszk�, drugi od upadku du�ego cia�a. Kiedy �ysek, widz�c �mier�
swego przyjaciela, rzuci� si� skowycz�c na Ignata, rozleg�o si� trzecie uderzenie, kt�re
gwa�townie uci�o jego skowyt. Pami�ta� jeszcze, jak sam, po pijanemu i z g�upoty,
zobaczywszy dwa trupy, podszed� do kojca i nadstawi� w�asny �eb...
A potem do samego wieczora sta�a przed jego oczami m�tna mg�a i nie potrafi� rozr�ni�
nawet w�asnych palc�w.
1886
DROBIAZGI �YCIA
Niko�aj Iljicz Bielajew, petersburski kamienicznik, grywaj�cy cz�sto na wy�cigach,
cz�owiek m�ody, trzydziestodwuletni, dobrze od�ywiony i r�owy, wpad� pewnego wieczoru
do pani Irninej, Olgi Iwanowny, z kt�r� utrzymywa� bliskie stosunki, czy, jak si� sam wyra�a�,
ci�gn�� nudny i d�ugi romans. Pierwsze strony tego romansu, ciekawe i natchnione, dawno ju�
zosta�y przeczytane; w chwili obecnej za� ci�gn�y si� jedna za drug�, nie wnosz�c nic
nowego i interesuj�cego.
Nie zastawszy Olgi Iwanowny w domu, m�j bohater wyci�gn�� si� w salonie na sofie i
postanowi� zaczeka�.
- Dobry wiecz�r, Niko�aju Iljiczu! - us�ysza� dzieci�cy g�os. - Mama zaraz wr�ci. Posz�a z
Soni� do krawcowej.
W tym samym salonie le�a� na wersalce syn Olgi Iwanowny, Alosza, o�mioletni ch�opiec,
zgrabny, zadbany, ubrany jak z obrazka w aksamitn� kurteczk� i d�ugie czarne po�czochy.
Le�a� na at�asowej poduszce i, chyba na�laduj�c akrobat�, kt�rego widzia� niedawno w cyrku,
podnosi� do g�ry raz jedn�, raz drug� nog�. Kiedy jego zgrabne nogi si� m�czy�y, u�ywa� r�k
albo gwa�townie podnosi� si� i stawa� na czworakach, pr�buj�c p�niej stan�� na g�owie.
Wykonywa� to wszystko strasznie zasapany i z tak� powa�n� min� jakby jego samego
m�czy�o ruchliwe cia�o, jakim obdarzy� go B�g.
- A, witam, przyjacielu! - rzek� Bielajew. - To ty? By�bym nie zauwa�y�. Mama zdrowa?
Alosza chwyci� praw� r�k� czubek lewej nogi i przybieraj�c bardzo niewygodn� poz�
przewr�ci� si�, zerwa� i popatrzy� si� na Bielajewa zza du�ego w�ochatego klosza.
- Jak by to panu powiedzie�? - wzruszy� ramionami. - Mama w zasadzie nigdy nie bywa
zdrowa. Przecie� to kobieta, a u kobiet, Niko�aju Iljiczu, zawsze co� boli.
Bielajew z nud�w zacz�� przypatrywa� si� twarzy Aloszy. Przez ca�y czas znajomo�ci z
Olg� Iwanown� ani razu nie zwr�ci� uwagi na ch�opca i absolutnie nie zauwa�a� jego
istnienia: sterczy przed oczami jaki� ch�opak, a co on tu robi, jak� rol� odgrywa - nawet
zastanawia� si� nad tym jako� nie chcia�o.
W zmierzchu twarz Aloszy z jego jasnym czo�em i czarnymi, nieruchomymi oczami
przypomnia�a nagle Bielajewowi Olg� Iwanown�, jak� by�a na pierwszych stronach ich
romansu. I zachcia�o mu si� przygarn�� ch�opca.
- Chod� tu, ma�y! - powiedzia�. - Daj ci si� lepiej przyjrze�.
Ch�opiec zeskoczy� z wersalki i podbieg� do Bielajewa.
- No? - zacz�� Niko�aj Iljicz k�ad�c r�k� na jego chudym ramieniu. - Co u ciebie? Jak
leci?
- Jak by to panu powiedzie�? Przedtem lepiej si� �y�o.
- Czemu� to?
- A tak! Przedtem mieli�my z Soni� tylko muzyk� i czytanie, a teraz jeszcze wiersze po
francusku zadaj�. A pan niedawno si� strzyg�?
- Tak, niedawno.
- Widz� w�a�nie. Br�dk� ma pan kr�tsz�. Mog� poci�gn�� za ni�? Nie boli?
- Nie, nie boli.
- Dlaczego tak jest, �e kiedy za jeden w�os ci�gniesz, to boli, a kiedy ci�gniesz za p�k, ani
troch�? Ha, ha! Wie pan co? Musi pan bokobrody zapu�ci�. O, tu zgoli�, a po bokach...o tu,
zostawi� w�osy...
Ch�opiec przytuli� si� do Bielajewa i zacz�� bawi� si� jego �a�cuszkiem.
- Kiedy b�d� w gimnazjum - m�wi� - mama mi zegarek kupi. Poprosz� j�, �eby taki
�a�cuszek mi kupi�a... Ale-e� medalion! Tatu� taki sam ma, tylko u pana paseczki, a u niego
literki... A w �rodku portret mamy. Tatu� teraz inny �a�cuszek ma, nie k�eczka, a tasiemka.
- Sk�d wiesz? Widujesz si� z tatusiem?
- Ja? Hmm...nie! Ja...
Alosza si� zaczerwieni�, okropnie si� zmiesza� przy�apany na k�amstwie i zacz�� starannie
drapa� paznokciem medalion. Bielajew uwa�nie popatrzy� mu w twarz i zapyta�:
- Widujesz si� z tatusiem?
- N...nie!..
- O nie, szczerze powiedz, z ca�ego serca... Po twarzy widz�, �e k�amiesz. Jak ju� si�
wygada�e�, to nie kr�� teraz. M�w, widujesz si�? No, po przyjacielsku!
Alosza zamy�li� si�.
- A pan mamie nie powie? - spyta�.
- Sk�d�e!
- S�owo honoru?
- S�owo honoru.
- Niech pan przysi�gnie!
- Ale� ty jeste�! Za kogo mnie bierzesz!
Alosza rozejrza� si� dooko�a, zrobi� wielkie oczy i wyszepta�:
- Tylko b�agam, niech pan mamie nie m�wi... W og�le nikomu, bo to tajemnica. Bro�
Bo�e, �eby mama si� dowiedzia�a, wtedy i ja, i Sonia, i Pelagia oberwie... No to, niech pan
s�ucha. Widujemy si� z tatusiem razem z Soni� w ka�dy wtorek i pi�tek. Kiedy Pelagia
prowadzi nas przed obiadem na spacer, zachodzimy do cukierni Apfela, a tam ju� tatu� na nas
czeka... Zawsze w osobnym pokoiku siedzi, gdzie, wie pan, st� taki z marmuru i popielniczka
w kszta�cie g�si bez grzbietu...
- I co tam robicie?
- Nic! Najpierw si� witamy, potem siadamy przy stoliku i tatu� cz�stuje nas kaw� i
piero�kami. Sonia lubi piero�ki z mi�sem, a ja nie cierpi�! Lubi� z kapust� i jajkami. Tak si�
najadamy, �e p�niej przy obiedzie, �eby mama nie zauwa�y�a, pr�bujemy je�� jak najwi�cej.
- A o czym rozmawiacie?
- Z tatusiem? O wszystkim. Ca�uje nas, przytula, opowiada r�ne �mieszne historie. Wie
pan co, on m�wi, �e kiedy wyro�niemy, zabierze nas do siebie. Sonia nie chce, a ja owszem.
B�d�, oczywi�cie, t�skni� za mam�, ale przecie� b�d� do niej pisa�! Dziwnie to b�dzie
wygl�da�o, ale mo�na b�dzie nawet w �wi�ta do niej przychodzi� - nieprawda�? Tatu� jeszcze
m�wi, �e kupi mi konia. Dobry z niego cz�owiek! Nie wiem czemu mama zabrania nam si�
widywa� i nie zgadza si�, �eby z nami zamieszka�. Przecie� on bardzo mam� lubi. Zawsze
pyta nas, jak si� czuje i co robi. Kiedy by�a chora, za g�ow� si� chwyci�, o tak, i...i ca�y czas
biega�, biega�. Ci�gle nas prosi, �eby�my by�y grzeczne i szanowa�y j�. Prawda, �e jeste�my
nieszcz�sne?
- Hm... Czemu� to?
- Tatu� tak m�wi. M�wi, nieszcz�sne dzieci. Dziwne. Wy, m�wi, nieszcz�sne, ja
nieszcz�sny i mama nieszcz�sna. M�dlcie si�, m�wi, za siebie i za ni�.
Alosza zatrzyma� sw�j wzrok na wypchanym ptaku i zamy�li� si�.
- Ta-ak... - wymamrota� Bielajew. - To wy tak, wychodzi. W cukierni zjazdy urz�dzacie. I
mama o niczym nie wie?
- Nie-e... Sk�d? Przecie� Pelagia za nic w �wiecie by jej nie powiedzia�a. A przedwczoraj
tatu� gruszkami nas cz�stowa�. S�odkie jak konfitury! Dwie zjad�em.
- Hm... Tego... a o mnie tatu� nic nie m�wi?
- O panu? Jakby to powiedzie�?
Alosza badawczo popatrzy� si� w twarz Bielajewa i wzruszy� ramionami.
- Nic ciekawego.
- Co, na przyk�ad?
- Nie obrazi si� pan?
- Ale� sk�d? A co, co� z�ego o mnie m�wi?
- Nie, ale, wie pan... gniewa si� na pana. M�wi, �e przez pana w�a�nie mama cierpi i �e
pan... mam� zgubi�. Dziwny jaki�! T�umaczy�em mu, �e pan jest dobry i nigdy na mam� nie
krzyczy, a on tylko g�ow� kiwa.
- Tak i m�wi, �e ja j� zgubi�em?
- Tak. Prosz� si� nie obra�a�, Niko�aju Iljiczu!
Bielajew podni�s� si�, posta� chwilk� i zacz�� przechadza� si� po salonie.
- I dziwnie i...�mia� si� chce! - wymamrota�, wzruszaj�c ramionami i ironicznie si�
u�miechaj�c. - Sam jest wszystkiemu winien, ale to ja j�, wychodzi, zgubi�em, co? Jakie
niewinne jagni� si� znalaz�o. Tak i powiedzia�, �e to ja twoj� mam� zgubi�em?
- Tak, ale... przecie� pan obieca�, �e nie b�dzie si� obra�a�!
- A ja si� nie obra�am i... i nie wtr�caj si�! No nie, to... to wprost �mieszne! Wpad�em jak
�liwka w kompot i jeszcze winny jestem!
Rozleg� si� dzwonek. Ch�opiec zerwa� si� z miejsca i wybieg� z pokoju. Za chwil� do
salonu wesz�a dama z ma�� dziewczynk�. By�a to Olga Iwanowna, matka Aloszy. On sam
szed� za ni� w podskokach, g�o�no �piewaj�c i wymachuj�c r�kami. Bielajew kiwn�� g�ow� i
przechadza� si� dalej.
- No tak, kogo teraz wini�, jak nie mnie? - mamrota� fukaj�c. - Ma racj�! Zniewa�ony
m��!
- O co ci chodzi? - zapyta�a Olga Iwanowna.
- O co?.. Pos�uchaj tylko, co tw�j dostojny ma��onek wygaduje! Okazuje si�, �e jestem
�ajdakiem i kanali� i wszystkich zgubi�em. Wszyscy jeste�cie nieszcz�liwi, tylko ja jeden
ogromnie szcz�liwy! Strasznie, strasznie szcz�liwy!
- Nie rozumiem ci�, Niko�aju! Co si� sta�o?
- Pos�uchaj, no, tylko tego m�odego cz�owieka! - powiedzia� Bielajew i wskaza� na
Alosz�.
Alosza zaczerwieni� si�, potem zblad� i jego twarz skrzywi�a si� ze strachu.
- Niko�aju Iljiczu! - wyszepta� g�o�no. - Pst!
Olga Iwanowna ze zdumieniem popatrzy�a na Alosz�, na Bielajewa, potem zn�w na
Alosz�.
- Jego zapytaj! - m�wi� Bielajew. - Twoja Pelagia, g�upie babsko, prowadza ich do
cukierni i urz�dza tam spotkania z tatu�kiem. Ale nie o to chodzi, rzecz w tym, �e tatusiek
m�czennikiem jest, a ja - �otrem i �ajdakiem, kt�ry �ycie wam zniszczy�...
- Niko�aju Iljiczu! - wyj�cza� Alosza. - Przecie� pan s�owo honoru da�!
- E tam, odczep si�! - machn�� Bielajew r�k�. - Tutaj powa�niejsze sprawy. Mierzi mnie
ta ob�uda, zak�amanie!
- Nie rozumiem! - powiedzia�a Olga Iwanowna i �zy ukaza�y si� w jej oczach. - Pos�uchaj,
Lelka - zwr�ci�a si� do syna - widujesz ojca?
Ale Alosza nic nie s�ysza� i z przera�eniem patrzy� si� na Bielajewa.
- To niemo�liwe! - powiedzia�a matka. - P�jd� Pelagi� wypytam.
Olga Iwanowna wysz�a.
- Prosz� pana, przecie� pan s�owo honoru da�! - powiedzia� Alosza, kt�ry dr�a� na ca�ym
ciele.
Bielajew machn�� na niego r�k� i przechadza� si� dalej. Rozpami�tywa� sw� krzywd� i nie
zwraca� ju� �adnej uwagi na ch�opca. By� doros�ym, powa�nym cz�owiekiem i nie chcia�
zawraca� sobie g�owy jakimi� ch�opcami. A Alosza usiad� w k�cie i z przera�eniem
opowiada� Soni, jak go ok�amali. Dr�a�, j�ka� si� i p�aka�; pierwszy raz w �yciu, ot tak, bez
os�onek, zetkn�� si� twarz� w twarz z k�amstwem; nie wiedzia� wcze�niej, �e pr�cz s�odkich
gruszek, piero�k�w i drogich zegark�w, istnieje na tym �wiecie wiele innych rzeczy, kt�re nie
maj� nazwy w j�zyku dzieci.
1886
WROGOWIE
Pewnego wrze�niowego wieczoru, gdzie� po dziewi�tej, u ziemskiego doktora Kiri�owa
zmar� na b�onic� jedyny syn, sze�cioletni Andriej. Zrozpaczona doktorowa sta�a na kolanach
przed ��eczkiem zmar�ego dziecka, kiedy w przedpokoju rozleg� si� dzwonek.
Ca�a s�u�ba jeszcze rankiem zosta�a odes�ana z domu. Kiri�ow bez surduta, w rozpi�tej
kamizelce, nie wycieraj�c mokrej twarzy i poparzonych karbolem r�k, sam poszed� otworzy�
drzwi. W przedpokoju by�o tak ciemno, �e zobaczy� tylko, �e przybysz jest �redniego wzrostu
i ma bia�y szalik i twarz, dzi�ki czemu w przedpokoju zrobi�o si� jakby ja�niej...
- Czy pan doktor jest w domu? - szybko zapyta� przybysz.
- Jestem - odpowiedzia� Kiri�ow. - Czego pan sobie �yczy?
- Ach, to pan? Bardzo mi mi�o! - ucieszy� si� przybysz i zacz�� szuka� w ciemno�ciach
r�ki doktora, znalaz� i mocno u�cisn�� j� w swych d�oniach. - Bardzo...bardzo mi mi�o!
Znamy si� z panem!.. Jestem Abogin... mia�em przyjemno�� pozna� pana latem u Gnuczewa.
Bardzo si� ciesz�, �e zasta�em pana w domu... B�agam, �eby pojecha� pan teraz ze mn�...
Moja �ona jest bardzo chora... Mam pow�z...
G�os i ruchy przybysza zdradza�y wielkie zdenerwowanie. By� jak kto� przestraszony
po�arem lub w�ciek�ym psem, z trudem �apa� oddech, m�wi� szybko, dr��cym g�osem,
brzmi�cym rozbrajaj�co szczerze, po dzieci�cemu ma�odusznie. Rzuca� kr�tkie, uci�te zdania
jak kto� przestraszony albo oszo�omiony, u�ywaj�c du�o zb�dnych, nie dotycz�cych sprawy,
s��w.
- Ba�em si�, �e nie zastan� pana - ci�gn��. - Zadr�cza�em si�, p�ki jecha�em... Prosz� si�
ubiera� i jedziemy, b�agam pana... A sta�o si� to tak. Przyjecha� do mnie Papczy�ski,
Aleksander Semionowicz, kt�rego pan zna... Rozmawiamy... potem siadamy pi� herbat�;
nagle �ona szybko wstaje, chwyta si� za serce i pada na oparcie krzes�a. Odnie�li�my j� na
��ko i... i amoniakiem jej skronie naciera�em, i wod� kropi�em...le�y jak martwa... Obawiam
si�, �e to t�tniak. Jedziemy... Jej ojciec te� na to zmar�...
Kiri�ow s�ucha� i milcza� jakby nie rozumia� po rosyjsku.
Kiedy Abogin zn�w wspomnia� o Papczy�skim i ojcu swej �ony i ponownie zacz�� szuka�
w ciemno�ciach jego r�ki, doktor potrz�sn�� g�ow� i powiedzia� apatycznie rozci�gaj�c s�owa:
- Prosz� mi wybaczy�, ale nie mog� jecha�... Przed chwil�... zmar� m�j syn.
- Co pan m�wi? - wyszepta� Abogin cofaj�c si�. - M�j Bo�e, w jaki niedobry moment
trafi�em! Jaki� wyj�tkowo nieszcz�liwy dzie�... zadziwiaj�co! Jaki zbieg okoliczno�ci...jaki
pech!
Abogin chwyci� za klamk� i opu�ci� g�ow�, zastanawiaj�c si� nad czym�. Najwyra�niej si�
waha� i nie wiedzia�, co robi�: wyj��, czy dalej prosi� doktora.
- Niech pan mnie pos�ucha - powiedzia� gor�co, chwytaj�c Kiri�owa za r�kaw -
wsp�czuj� panu! B�g mi �wiadkiem, jest mi wstyd, �e niepokoj� pana w takiej chwili, ale co
mam zrobi�? Niech pan sam pomy�li, do kogo mam jecha�? Przecie� opr�cz pana nie ma tu
�adnego innego lekarza. B�agam pana, niech pan ze mn� pojedzie! Nie dla siebie prosz�... Nie
ja jestem chory!
Zapanowa�a cisza. Kiri�ow odwr�ci� si� do Abogina plecami, na chwil� si� zatrzyma� i
poszed� powoli z przedpokoju do salonu. S�dz�c po tym, jak szed� chwiejnym, machinalnym
krokiem i z jak� uwag� poprawia� w salonie w�ochaty klosz na lampie oraz zerkn�� do grubej
ksi��ki, le��cej na stole, nie mia� w teraz ani zamiaru, ani ch�ci my�le� o czymkolwiek i
chyba ju� nie pami�ta�, �e kto� obcy stoi w przedpokoju. Mrok i cisza salonu zwi�kszy�y w
nim poczucie strasznej pustki. Id�c do gabinetu, unosi� praw� nog� wy�ej ni� trzeba, szuka�
r�kami futryny i w ca�ej jego postaci czu�o si� jakie� zaskoczenie jakby trafi� do cudzego
mieszkania czy po raz pierwszy w �yciu si� upi� i teraz ze zdziwieniem do�wiadcza� czego�
nowego. Na �cianie gabinetu, gdzie sta�y szafy z ksi��kami, ci�gn�� si� szeroki pas �wiat�a,
kt�re, razem z ci�kim i g�stym zapachem amoniaku, przebija�o si� przez otwarte drzwi
sypialni... Doktor opu�ci� si� na krzes�o przy stole; ot�pia�ym wzrokiem popatrzy� na
o�wietlone ksi��ki, podni�s� si� i poszed� do sypialni.
W sypialni panowa� martwy spok�j. Tu ka�dy szczeg� przypomina� o prze�ytej niedawno
burzy, zm�czeniu i marzeniu o odpoczynku. �wieczka, stoj�ca na taborecie w�r�d t�umnie
zgromadzonych flakonik�w, pude�eczek i s�oik�w i du�a lampa na komodzie rzuca�y ostre
�wiat�o na ca�y pok�j. W ��ku, ko�o samego okna, le�a� ch�opczyk z otwartymi oczami i
wyrazem zdziwienia na twarzy. Nie rusza� si�, ale jego otwarte oczy, jak si� zdawa�o, robi�y
si� z ka�d� chwil� coraz ciemniejsze i zapada�y si� w g��b czaszki. Przed ��kiem, trzymaj�c
r�ce na jego tu�owiu i chowaj�c twarz w zmi�tej po�cieli, kl�cza�a matka. By�a nieruchoma
jak ch�opczyk, ale w ca�ym jej ciele czu�o si� skrywane napi�cie. Z tak� moc� i �arem
przylgn�a do ��ka jakby na zawsze chcia�a zosta� w tej spokojnej i wygodnej pozie, kt�r�
znalaz�a wreszcie dla swego um�czonego cia�a. Ko�dry, szmaty, miednice, ka�u�e na
pod�odze, porozrzucane dooko�a p�dzelki i �y�ki, bia�a butla z wod� wapienn�, samo
powietrze, zat�ch�e i ci�kie - wszystko zamar�o i zatrzyma�o si� w czasie.
Doktor stan�� ko�o �ony, wsadzi� r�ce do kieszeni spodni i przechyliwszy g�ow� na bok,
spojrza� na syna. Twarz mia� oboj�tn�, tylko po kropelkach, b�yszcz�cych na brodzie, by�o
wida�, �e niedawno p�aka�.
Nie wyczuwa�o si� w sypialni tej odpychaj�cej zgrozy, kt�ra przychodzi na my�l, kiedy
m�wi si� o �mierci. W panuj�cym bezruchu, w pozie matki, w oboj�tno�ci twarzy doktora
by�o co� przyci�gaj�cego, wzruszaj�cego - delikatne, ulotne pi�kno ludzkiego nieszcz�cia,
kt�re nie tak szybko jeszcze zostanie zrozumiane i opisane i kt�re potrafi wyrazi� chyba tylko
muzyka. Pi�kna by�a r�wnie� pos�pna cisza; ani Kiri�ow, ani jego �ona nie m�wili, nie p�akali
jakby pr�cz ci�aru straty rozumieli ca�y tragizm swego �ycia: jak kiedy�, w swym czasie,
min�a ich m�odo��, tak teraz, razem z tym ch�opcem, rozwia�o si� na zawsze i bezpowrotnie
ich marzenie o dzieciach! Doktor ma czterdzie�ci cztery lata, jest ju� siwy i wygl�da jak
starzec; jego zwi�d�a i schorowana �ona ma trzydzie�ci pi��. Andriej by� dzieckiem nie tylko
jedynym, ale i ostatnim.
W odr�nieniu od �ony doktor nale�a� do tych os�b, kt�re w czasie silnych prze�y�
odczuwaj� potrzeb� ruchu. Posta� wi�c chwil� obok �ony i wysoko podnosz�c praw� nog�
przeszed� z sypialni do malutkiego pokoju, po�ow� kt�rego zajmowa�a du�a szeroka wersalka;
st�d przeszed� do kuchni. Pob��dzi� ko�o pieca i pos�ania kucharki, schyli� si� i przeszed�
przez ma�e drzwi do przedpokoju.
Tu zn�w zobaczy� bia�y szalik i blad� twarz.
- Nareszcie! - westchn�� Abogin chwytaj�c klamk�. - Jedziemy, b�agam pana!
Doktor westchn��, popatrzy� na niego i przypomnia� sobie...
- Przecie� m�wi�em ju� panu, �e nie mog� jecha�! - powiedzia� o�ywiaj�c si�. - Dziwny
pan jest!
- Panie doktorze, nie jestem bez serca, bardzo dobrze rozumiem pa�sk�
sytuacj�...wsp�czuj� panu! - powiedzia� b�agalnie Abogin, przyciskaj�c r�k� do swego
szalika. - Ale nie za siebie przecie� prosz�... Moja �ona umiera! Jakby s�ysza� pan ten krzyk,
widzia� jej twarz, zrozumia�by pan moj� uporczywo��! M�j Bo�e, a ju� my�la�em, �e pan
poszed� si� ubiera�! Panie doktorze, czas nagli! Jedziemy, prosz� pana!
- Nie mog�! - wym�wi� powoli Kiri�ow i zrobi� krok w stron� salonu.
Abogin poszed� za nim i chwyci� go za r�kaw.
- Spotka�o pana nieszcz�cie, wsp�czuj� panu, ale nie z�by przecie� prosz� pana leczy�,
nie diagnoz� stawia�, a �ycie ludzkie ratowa�! - b�aga� jak �ebrak. - �ycie jest cenniejsze od
osobistej tragedii! Prosz� o po�wi�cenie, odwag�! W imi� mi�o�ci bli�niego!
- Mi�o�� bli�niego - kij o dw�ch ko�cach - powiedzia� z rozdra�nieniem Kiri�ow. - W
imi� tej�e mi�o�ci bli�niego prosz� zostawi� mnie w spokoju. Dziwny pan jest, jak Boga
kocham! Ledwo na nogach si� trzymam, a pan mi�o�ci� bli�niego mnie straszy! Do niczego
nie jestem teraz zdolny... za nic w �wiecie nie pojad�, poza tym z kim �on� zostawi�? Nie,
nie...
Kiri�ow zamacha� r�kami i zacz�� si� cofa�.
- I... i niech pan nawet nie prosi! - ci�gn�� przestraszonym g�osem. - Prosz� mi
wybaczy�... Wed�ug trzydziestego tomu prawa mam obowi�zek jecha� i pan mo�e mnie nawet
za ko�nierz ci�gn��... Prosz� bardzo, niech pan ci�gnie, ale... nie jestem w stanie...Nawet
m�wi� nie jestem w stanie... Prosz� mi wybaczy�...
- Niepotrzebnie zwraca si� pan do mnie takim tonem, panie doktorze! - powiedzia�
Abogin, zn�w bior�c doktora za r�kaw. - B�g z nim, z trzydziestym tomem! Nie mam
�adnego prawa pana zmusza�. Jak pan nie chce - niech pan nie jedzie, nie do woli pa�skiej si�
zwracam, tylko do uczucia. Umiera m�oda kobieta! M�wi� pan, �e przed chwil� zmar� pa�ski
synek, wi�c kto, jak nie pan, mo�e zrozumie� m�j koszmar?
G�os Abogina dr�a� ze zdenerwowania; to, oraz jego ton, by�y bardziej przekonuj�ce ni�
s�owa. By� szczery, ale co by nie powiedzia�, wszystko brzmia�o pompatycznie, bezdusznie,
by�o nie na miejscu kwieciste i wydawa�o si� zniewa�aj�ce dla atmosfery mieszkania doktora
i umieraj�cej gdzie� kobiety. Sam to dobrze wiedzia� i obawiaj�c si�, �e nie zostanie
zrozumiany, z ca�ych si� pr�bowa� m�wi� g�osem mi�kkim i delikatnym, �eby przekona�,
je�eli nie za pomoc� s��w, to chocia�by szczero�ci� tonu. Tak w og�le, mowa, je�li nawet i
jest pi�kna i g��boka, dzia�a tylko na oboj�tnych, ale nie zawsze potrafi dotrze� do
szcz�liwych lub nieszcz�liwych; bo najwy�szym wyrazem szcz�cia lub nieszcz�cia jest
przewa�nie milczenie; zakochani lepiej si� rozumiej� bez s��w, a gor�ce, nami�tne
przem�wienie na grobie porusza tylko postronnych, wdowie i dzieciom zmar�ego wydaje si�
ch�odne i nic nie znacz�ce.
Kiri�ow milcza�. Kiedy Abogin wyg�osi� jeszcze par� zda� o wysokim pos�annictwie
lekarza, o po�wi�ceniu etc., doktor zapyta� pos�pnie:
- Daleko to jest?
- Wiorst gdzie� ze trzyna�cie - czterna�cie. Mam dobre konie, doktorze! Obiecuj� panu, �e
zajmie to godzin� w obie strony. Tylko godzin�!
Ostatnie s�owa podzia�a�y na doktora bardziej ni� powo�ywanie si� na mi�o�� bli�niego czy
pos�annictwo lekarza. Zastanowi� si� i powiedzia� z westchnieniem:
- Dobrze, jedziemy!
Szybko, ju� twardym krokiem, poszed� do gabinetu i wr�ci� za chwil� w d�ugim surducie.
Uradowany Abogin, przebieraj�c nogami i szuraj�c, pom�g� mu w�o�y� palto i wyszed� z
domu razem z doktorem.
Na dworze by�o ciemno, ale nie tak bardzo jak w przedpokoju. W tych ciemno�ciach
wysoka, zgarbiona posta� doktora z d�ug� w�sk� brod� i orlim nosem rysowa�a si� do��
wyra�nie. U Abogina, pr�cz bladej twarzy, uwidoczni�a si� du�a g�owa i malutka studencka
czapeczka, ledwo przykrywaj�ca ciemi�. Bia�y szalik zwisa� tylko z przodu, z ty�u by�
schowany pod d�ugimi w�osami.
- Prosz� mi wierzy�, potrafi� doceni� pa�sk� wielkoduszno�� - mamrota� Abogin,
pomagaj�c doktorowi wsi��� do powozu. - Szybko dolecimy. A ty, �uko, jed� no, kochany,
jak najszybciej! Prosz�!
Wo�nica jecha� szybko. Najpierw ci�gn�� si� rz�d niepoka�nych zabudowa� na szpitalnym
podw�rku; wsz�dzie by�o ciemno, tylko w g��bi podw�rka z czyjego� okna przebija�o si�
przez �ywop�ot mocne �wiat�o i trzy okna g�rnego pi�tra w szpitalu wydawa�y si� by�
ja�niejsze od powietrza. Potem pow�z znalaz� si� w zupe�nych ju� ciemno�ciach; wok�
unosi� si� wilgotny zapach grzyb�w i s�ycha� by�o szept drzew; obudzone wrony krz�ta�y si�
w li�ciach i podnosi�y trwo�ny sm�tny krzyk jakby wiedzia�y, �e doktorowi zmar� syn, a �ona
Abogina jest chora. Ale oto zacz�y przemyka� si� pojedyncze drzewa i krzaki; ponuro
b�ysn�� staw, na kt�rym spoczywa�y du�e czarne cienie, pow�z potoczy� si� po g�adkiej
r�wninie. Krzyk wron stawa� si� coraz mniej dono�ny, coraz bardziej si� oddala�, a� wreszcie
ca�kiem ucich�.
Prawie przez ca�� drog� Kiri�ow i Abogin milczeli. Tylko raz Abogin ci�ko westchn�� i
wymamrota�:
- Co za m�ka! Nigdy tak nie kochasz bliskich, jak wtedy, kiedy mo�esz ich straci�.
Kiedy pow�z cicho przekracza� rzek�, Kiri�ow nagle si� zerwa� jakby obudzony pluskiem
wody i zacz�� si� miota�.
- Prosz� mnie pos�ucha�, niech pan mnie pu�ci - powiedzia� t�sknie. - P�niej do pana
przyjad�. Musz� tylko felczera do �ony wezwa�. Przecie� jest ca�kiem sama!
Abogin nie odpowiedzia�. Pow�z ko�ysz�c si� i stukaj�c o kamienie przejecha� przez
piaszczysty brzeg i potoczy� si� dalej. Kiri�ow miota� si� w t�sknocie i rozgl�da� si� dooko�a.
Z ty�u, przy sk�pym blasku gwiazd wida� by�o drog� i znikaj�ce w ciemno�ciach przybrze�ne
wierzby. Z prawej strony ci�gn�a si� r�wnina, g�adka i bezkresna jak niebo; gdzie� daleko tu
i �wdzie, chyba na torfowych bagnach, pali�y si� przy�mione ogniki. Na lewo, r�wnolegle z
drog�, wznosi� si� pag�rek, k�dzierzawy od drobnych krzak�w, a nad pag�rkiem nieruchomo
wisia� du�y czerwony p�ksi�yc z lekka za�miony przez mg�� i otoczony drobnymi
chmurkami, kt�re, wydawa�o si�, ogl�da�y go ze wszystkich stron i pilnowa�y, �eby nie uciek�.
W ca�ej przyrodzie odczuwa�a si� jaka� beznadziejno�� i rezygnacja; ziemia jak upad�a
kobieta, kt�ra siedzi w samotno�ci w ciemnym pokoju i pr�buje nie my�le� o przesz�o�ci,
m�czy�a si� wspomnieniami o wio�nie i lecie i z pokor� czeka�a na nieuniknion� zim�.
Gdziekolwiek nie spojrze� krajobraz wygl�da� jak ciemna, bezdenna i zimna dziura, z kt�rej
nie zdo�aj� wydosta� si� ani Kiri�ow, ani Abogin, ani czerwony p�ksi�yc...
Im bli�ej celu znajdowa� si� pow�z, tym bardziej zniecierpliwiony robi� si� Abogin. Kr�ci�
si�, podskakiwa�, wypatrywa� czego� z przodu przez rami� wo�nicy. Jego oddech dr�a�, kiedy
pow�z zatrzyma� si� wreszcie ko�o ganku gustownie udrapowanego pasiastym p��tnem, a on
patrzy� na o�wietlone okna na drugim pi�trze.
- Je�eli co� si� stanie, nie...nie prze�yj� - powiedzia� wchodz�c z doktorem do
przedpokoju i zacieraj�c ze zdenerwowania r�ce. - Ale nie s�ycha� zamieszania, wi�c na razie
wszystko w porz�dku - doda� nas�uchuj�c.
Do przedpokoju nie dochodzi�y ani g�osy, ani kroki i wydawa�o si�, �e ca�y dom spa�,
chocia� by� jasno o�wietlony. Doktor i Abogin, kt�rzy znajdowali si� do tej pory w
ciemno�ciach, mogli nareszcie przypatrze� si� sobie. Doktor by� wysokiego wzrostu, nieco
przygarbiony, ubrany niedbale i twarz mia� brzydk�. Co� nieprzyjemnie osch�ego, zimnego i
surowego by�o w jego grubych jak u murzyna wargach, orlim nosie i apatycznym, oboj�tnym
wzroku. Rozczochrane w�osy, zapadni�te skronie, przedwczesna siwizna w d�ugiej, w�skiej
brodzie, przez kt�r� prze�wieca� podbr�dek, bladoszary kolor cery i niedba�e kanciaste ruchy
- wszystko to sw� osch�o�ci� przypomina�o o prze�ytym nieszcz�ciu, niepowodzeniu,
zm�czeniu �yciem i lud�mi. Patrz�c na jego bezduszn� posta�, nie chcia�o si� wierzy�, �e ten
cz�owiek ma �on� i m�g� op�akiwa� �mier� dziecka. Abogin wygl�da� zupe�nie inaczej. By� to
krzepki okaza�y blondyn, z du�� g�ow� i z wyrazistymi, lecz mi�kkimi rysami twarzy, ubrany
z elegancj� wed�ug ostatniej mody. W jego postawie, w starannie zapi�tym surducie, w
grzywie w�os�w i w twarzy by�o co� szlachetnego, co� z lwa; chodzi� z wysoko podniesion�
g�ow� i wypi�t� do przodu piersi�, m�wi� przyjemnym barytonem, a w tym, jak zdejmowa�
szalik czy poprawia� w�osy na g�owie, czu�a si� delikatna, prawie kobieca wytworno��. Nawet
blado�� i dziecinny strach, z jakim rozbieraj�c si� zerka� na schody prowadz�ce na g�r�, nie
psu�y dobrego wra�enia i nie przynosi�y �adnej ujmy jego zdrowiu, syto�ci i pewno�ci siebie,
kt�rymi tryska�.
- Nikogo nie ma i nic nie s�ycha� - powiedzia� wchodz�c po schodach. - Wszystko
spokojnie. Daj Bo�e!
Zaprowadzi� doktora z przedpokoju do du�ego salonu, gdzie czerni� si� fortepian i wisia�
�yrandol w bia�ym pokrowcu; pr