329
Szczegóły |
Tytuł |
329 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
329 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 329 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
329 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Raymond Chandler
Morderca w deszczu
Przedruk z Wydawnictwa "Gi$g",
Warszawa 1990
Pisa� R. Du�
Korekty dokona�y
K. Kruk
i K. Markiewicz
Morderca w deszczu
Morderca w deszczu
Prze�.
W�. J. Wojciechowski
I
Siedzieli�my w moim pokoju w Berglund. Ja zajmowa�em miejsce na brzegu ��ka. Dravec na fotelu. Deszcz bi� mocno w szczelnie zamkni�te okna. By�o gor�co. Na
stole sta� w��czony wentylator. Podmuch unosi� g�st�, czarn�
czupryn� Draveca i je�y� d�u�sze w�oski w grubej, wyrazistej
linii jego brwi. Facet wygl�da� na wykidaj��, kt�ry dorobi� si�
pieni�dzy. Pokaza� mi niekt�re ze swych
z�otych z�b�w.
- Co pan na mnie ma? - zapyta� bardzo powa�nie, jakby uwa�a�,
�e ka�dy, kto cokolwiek wie, powinien du�o wiedzie� tak�e o
nim.
- Nic - odpar�em. - Jest pan
czysty, o ile mi wiadomo.
Podni�s� du�� ow�osion� d�o� i
przez minut� uwa�nie si� jej
przygl�da�.
- Pan mnie nie rozumie.
Przys�a� mnie tutaj go�� o
nazwisku M'Gee. Violets M'Gee.
- W porz�dku. Jak on si�
miewa? - Violets M'Gee by�
detektywem do spraw zab�jstw w
Biurze Szeryfa.
Zmarszczy� brwi.
- Nie, pan ci�gle mnie nie
rozumie. Ja mam dla pana
zaj�cie.
- Rzadko wychodz� z domu -
powiedzia�em. - Ostatnio jestem
do�� s�abowity.
Rozejrza� si� uwa�nie po
pokoju, blefuj�c troch�, jak
cz�owiek z natury nie do��
spostrzegawczy.
- Mo�e chodzi o pieni�dze -
odezwa� si�.
- Mo�e i tak - przytakn��em.
Mia� na sobie sk�rzany p�aszcz
przeciwdeszczowy, z paskiem.
Rozpi�� go niedbale i wyci�gn��
portfel o rozmiarach beli siana.
Banknoty stercza�y niesk�adnie w
r�ne strony. Kiedy trzepn�� nim
o kolano, portfel wyda�
przyjemny dla ucha d�wi�k.
Wytrz�sn�� pieni�dze, wybra� z
pliku kilka papierk�w, a reszt�
w�o�y� z powrotem. Rzuci�
portfel na pod�og� i tak go
zostawi�. U�o�y� pi��
studolar�wek niczym karty do
pokera i wsun�� pod podstawk�
wentylatora.
To by� kawa� roboty. Po tym
wszystkim a� zacz�� chrz�ka�.
- Mam mn�stwo szmalu -
oznajmi�. - Tu jest pi��set.
- Widz�. Co b�d� musia� zrobi�
za t� kwot�?
- Teraz ju� mnie pan zna, co?
- Troch� lepiej.
Wyci�gn��em z wewn�trznej
kieszeni kopert� z bazgro�ami na
odwrocie i odczyta�em mu je.
- Dravec, Anton lub Tony.
Kiedy� hutnik w Pittsburghu,
konwojent ci�ar�wek, twardy,
umi�niony facet. Pope�ni� b��d
i zosta� zamkni�ty. Wyjecha� na
zach�d. Pracowa� na farmie w El
Seguro przy uprawie avocado.
Dorobi� si� w�asnego
gospodarstwa. Mia� g�ow� na
karku i potrafi� to wykorzysta�,
gdy odkryto, �e w pobli�u El
Seguro jest ropa. Wzbogaci� si�.
Wiele straci�, inwestuj�c w ma�o
wydajne szyby innych ludzi. Z
urodzenia Serb, wzrost sze��
st�p, waga dwie�cie czterdzie�ci
funt�w. Jedna c�rka. Nigdy nie
by� �onaty. �adnych znacz�cych
zapis�w w rejestrach
policyjnych. Od czas�w
Pittsburgha w og�le nic.
Zapali�em fajk�.
- O rany! - powiedzia�. - Sk�d
pan to wszystko wzi��?
- Znajomo�ci. Jak� ma pan
spraw�?
Podni�s� portfel z pod�ogi i
przez chwil� gmera� w nim
kanciastymi palcami. J�zyk
wystawa� mu spomi�dzy grubych
warg. W ko�cu wyci�gn�� w�sk�
br�zow� wizyt�wk� i kilka
zmi�tych skrawk�w papieru.
Popchn�� je ku mnie.
Na wizyt�wce nowoczesn�,
delikatn� czcionk� wydrukowano:
"Pan Harold Hardwicke Steiner",
a w rogu malutkimi literami:
"Bia�e kruki i wydania
luksusowe". Nie by�o �adnego
adresu ani numeru telefonu.
Skrawki bia�ego papieru, w
sumie trzy, okaza�y si�
zwyczajnymi wekslami na tysi�c
dolar�w ka�dy, podpisanymi przez
Carmen Dravec, rozwlek�ym,
przypominaj�cym kulfony kretyna
charakterem.
Odda�em mu to wszystko.
- Szanta�? - spyta�em.
Wolno pokr�ci� g�ow�, a na
jego twarzy pojawi�o si� co�
mi�ego, co�, czego wcze�niej nie
by�o.
- To moja c�reczka, Carmen.
Ten Steiner kr�ci si� ko�o niej.
Ona ci�gle chodzi do jego
spelunki i urz�dza tam sobie
hulanki. Podejrzewam, �e on ma z
ni� romans, i to mi si� nie
podoba.
Skin��em g�ow�.
- Co z tymi wekslami?
- Forsa mnie nie obchodzi.
Najgorsze, �e Carmen kombinuje
ze Steinerem. Do diab�a! Ona
jest, jak to si� m�wi,
zwariowana na punkcie ch�op�w.
Pan p�jdzie i powie temu
draniowi, �eby da� spok�j mojej
c�rce. Inaczej w�asnymi r�kami
skr�c� mu kark. Rozumie pan?
Wszystko to powiedzia� szybko,
mocno dysz�c. Jego oczy zmala�y,
zaokr�gli�y si� i b�ysn�y
w�ciek�o�ci�. Prawie szcz�ka�
z�bami.
- Dlaczego ja mam mu to
powiedzie�? Sam nie mo�e pan
tego zrobi�? - spyta�em.
- Obawiam si�, �e m�g�bym si�
w�ciec i zabi� tego skurwiela! -
krzykn��.
Wyj��em z kieszeni zapa�k� i
zacz��em ni� d�uba� w fajce.
Przez chwil� uwa�nie mu si�
przygl�da�em, pr�buj�c
sprecyzowa� pewn� my�l.
- Nonsens. Pan si� boi.
Podni�s� obie pi�ci na
wysoko�� bark�w i potrz�sn��
nimi - wielkimi gruz�ami ko�ci i
musku��w. Potem opu�ci� je wolno
i westchn�� g��boko.
- Tak. Boj� si� - przyzna�. -
Nie wiem, jak sobie z ni�
poradzi�. Ci�gle jaki� nowy
facet i za ka�dym razem jaki�
�mie�. Swego czasu pewnemu
go�ciowi o nazwisku Joe Marty
da�em pi�� tysi�cy, �eby si� od
niej odczepi�. Do dzisiaj jest
na mnie w�ciek�a z tego powodu.
Spojrza�em w okno. Patrzy�em,
jak deszcz uderza o szyby,
rozlewa si� i sp�ywa g�stymi
falami. Zbyt wczesna pora roku
jak na taki deszcz.
- Dawanie forsy tego rodzaju
facetom prowadzi donik�d -
stwierdzi�em. - M�g�by pan to
robi� do ko�ca �ycia. Zatem
doszed� pan do wniosku, �e to ja
powinienem okaza� si� twardy
wobec tego Steinera.
- Prosz� mu powt�rzy�, �e
skr�c� mu kark!
- Nawet nie b�d� pr�bowa� -
odrzek�em. - Znam Steinera. Sam
ch�tnie bym mu go skr�ci�, gdyby
tylko mog�o to w czymkolwiek
pom�c.
Pochyli� si� i chwyci� mnie za
r�k�. Jego oczy przybra�y
dziecinny wyraz. W ka�dym
pokaza�a si� szara �za.
- Niech pan pos�ucha. M'Gee
m�wi, �e z pana r�wny go��.
Powiem panu co�, czego nie
wyjawi�bym nikomu, nigdy. Carmen
w og�le nie jest moim dzieckiem.
Znalaz�em j� w Smoky - ma��
dziecin� na ulicy. Nie mia�a
nikogo. A mo�e j� porwa�em, co?
- Na to wygl�da - powiedzia�em
i musia�em si� wysili�, by
uwolni� rami�, a potem je
wymasowa�. Ten m�czyzna mia�
chwyt, kt�ry m�g�by zmia�d�y�
s�up telegraficzny.
- Powiem uczciwie - odezwa�
si� ponuro, lecz z czu�o�ci�. -
Przyjecha�em tu i dobrze mi si�
wiedzie. Ona dorasta, a ja j�
kocham.
- Aha, to zupe�nie naturalne -
odrzek�em.
- Pan mnie nie rozumie. Ja
chc� si� z ni� o�eni�.
Popatrzy�em na niego.
- Robi si� coraz starsza,
coraz m�drzejsza. Mo�e zechce
wyj�� za mnie, h�?
W jego g�osie zabrzmia� ton
b�agania, jakbym by� w stanie
rozwi�za� ten problem.
- Prosi� j� pan o to?
- Boj� si� - powiedzia�
pokornie.
- Czy s�dzi pan, �e ona czuje
mi�t� do Steinera?
Skin�� g�ow�.
- Ale to nic nie znaczy.
By�em sk�onny w to uwierzy�.
Wsta�em z ��ka i jednym ruchem
podnios�em przesuwany segment
okna. Przez minut� pozwoli�em
kroplom deszczu spada� na moj�
twarz.
- Wyja�nijmy sobie co nieco. -
Opu�ciwszy okno, wr�ci�em na
��ko. - Mog� usun�� Steinera z
pa�skiej drogi. To proste. Tylko
nie wiem, co pan dzi�ki temu
zyska.
Zn�w chcia� mnie chwyci� za
r�k�, ale tym razem by�em dla
niego zbyt szybki.
- Przyszed� pan tutaj
naje�ony, wymachuj�c fors� -
ci�gn��em. - Ale wyjdzie pan
sflacza�y. I nie z powod�w, o
kt�rych wspomnia�em. Pan
wiedzia� o nich wcze�niej. Nie
jestem Dorothy Dix i tylko
czasami bywam g�upcem. Ale
je�eli naprawd� pan tego chce,
to zajm� si� tym Steinerem.
Podni�s� si� niezgrabnie,
obr�ci� kapelusz i spojrza� mi
pod nogi.
- Prosz� si� nim zaj�� tak,
jak pan powiedzia�. On i tak do
niej nie pasuje.
- M�g�bym przy okazji zrani� i
pana.
- W porz�dku. W�a�nie o to
chodzi - odrzek�.
Zapi�� p�aszcz, wbi� kapelusz
na sw� du��, zaro�ni�t� g�ow� i
wyszed�. Zamkn�� cicho drzwi,
jakby wychodzi� z pokoju
chorego.
Pomy�la�em, �e jest zwariowany
jak para myszy ta�cz�cych walca,
ale spodoba� mi si�.
Schowa�em fors� w bezpieczne
miejsce, przygotowa�em sobie
du�ego drinka i usiad�em w
jeszcze ciep�ym fotelu.
Popijaj�c zastanawia�em si�,
czy facet wie, na czym polegaj�
machinacje Steinera.
Steiner posiada� zbi�r bia�ych
kruk�w i ksi��ek o spro�nej
tematyce, kt�re wypo�ycza� nawet
za dziesi�� dolar�w dziennie -
oczywi�cie w�a�ciwym ludziom.
II
Pada�o przez ca�y nast�pny
dzie�. P�nym popo�udniem
siedzia�em w sportowym
chryslerze zaparkowanym przy
Boulevard, ukosem do w�skiego
frontonu sklepu, na kt�rym
zielony neon obwieszcza�: "H. H.
Steiner".
Krople deszczu odbija�y si� od
chodnika, bryzga�y na wysoko��
kolan i wype�nia�y rynsztoki, a
wielcy gliniarze, w b�yszcz�cych
jak lufy pistolet�w
nieprzemakalnych p�aszczach
znakomicie si� bawili,
przenosz�c dziewczynki w
jedwabnych po�czochach i �adnych
kaloszach przez r�ne zalane
miejsca i �ciskaj�c je do woli.
Deszcz b�bni� w mask�
chryslera, szarpa� brezentowy
dach i przenika� do �rodka w
miejscach zapi�cia, tworz�c na
pod�odze ka�u�e, �ebym mia�
gdzie trzyma� stopy.
Mia�em przy sobie du�� flaszk�
szkockiej. Ucieka�em si� do niej
wystarczaj�co cz�sto, by
zachowa� zainteresowanie.
Steiner robi� interesy nawet
przy takiej pogodzie, a mo�e
zw�aszcza przy takiej. Przed
jego lokalem zatrzymywa�y si�
eleganckie samochody i do �rodka
wchodzili bardzo eleganccy
ludzie. A potem wychodzili z
paczkami pod pach�. Mogli
oczywi�cie kupowa� bia�e kruki i
wydania luksusowe.
O wp� do sz�stej ze sklepu
wyszed� krostowaty dzieciak w
sk�rzanej wiatr�wce, skr�ci� w
boczn� uliczk� i do�� szybkim
krokiem ruszy� pod g�r�. Wr�ci�
wspania�ym kremowo_szarym
coup~e. Pojawi� si� Steiner.
Mia� na sobie ciemnozielony
sk�rzany p�aszcz
przeciwdeszczowy, a w ustach
papierosa w bursztynowej fifce.
By� bez kapelusza. Z powodu
znacznej odleg�o�ci nie mog�em
dojrze� jego szklanego oka, ale
wiedzia�em, �e je ma. Ch�opak w
wiatr�wce trzyma� nad nim
parasol przez ca�� drog� do
samochodu, a potem z�o�y� go i
poda� do coup~e.
Steiner ruszy� na zach�d
Boulevard. Ja za nim. Min�wszy
dzielnic� handlow�, skr�ci� na
p�noc przy Pepper Canyon.
�ledzi�em go spokojnie z
dystansu jednej przecznicy,
przekonany, �e zmierza do domu,
co by�o ca�kiem naturalne.
Zjecha� z Pepper Drive w w�sk�
betonow� serpentyn� nazywan� La
Verne Terrace i dotar� prawie na
sam szczyt. To by�a w�ska ulica
z wysok� skarp� po jednej
stronie i urwistym zboczem po
drugiej, gdzie przycupn�o kilka
oddalonych od siebie dom�w. Ich
dachy ledwo wystawa�y nad
poziom jezdni, a od frontu
zas�ania�y je krzewy. W ca�ej
okolicy drzewa ocieka�y wod�.
Przed kryj�wk� Steinera r�s�
si�gaj�cy powy�ej okien
bukszpanowy �ywop�ot, przyci�ty
w prostok�ty. Do wej�cia sz�o
si� przez labirynt zieleni, z
ulicy nie by�o wida� drzwi.
Steiner wjecha� swoim
kremowo_szarym coup~e do
niewielkiego gara�u, zamkn�� go
i trzymaj�c parasol nad g�ow�,
lekkim krokiem ruszy� przez
labirynt do domu.
Kiedy znikn��, pojecha�em
dalej, na szczyt wzg�rza. Tam
zawr�ci�em i zatrzyma�em si�
jedn� posesj� wcze�niej. Dom
robi� wra�enie opuszczonego,
cho� oficjalnie nic na to nie
wskazywa�o. Siedz�c w
samochodzie, postanowi�em odby�
konferencj� z moj� butelk�
whisky.
O sz�stej pi�tna�cie na
wzg�rzu pojawi�y si� �wiat�a.
By�o ju� ca�kiem ciemno. Przed
�ywop�otem Steinera stan��
samoch�d, z kt�rego wysiad�a
szczup�a, wysoka dziewczyna w
p�aszczu przeciwdeszczowym.
Przez ogrodzenie przenika�o do��
�wiat�a, bym m�g� zobaczy�, �e
to ciemnow�osa i ca�kiem �adna
os�bka.
W szumie deszczu us�ysza�em
g�osy. Drzwi si� zamkn�y.
Wysiad�em z chryslera, ruszy�em
w d� i cienk� jak o��wek
latark� za�wieci�em do wn�trza
samochodu. To by� kasztanowy lub
br�zowy kabriolet marki Packard.
Dow�d rejestracyjny zawiera�
informacj�: Carmen Dravec, 3596
Lucerne Avenue. Wr�ci�em do
swego grata.
Min�a ca�a rozlaz�a godzina.
Ulic� nie przejecha� ani jeden
samoch�d. Okolica wygl�da�a na
bardzo spokojn�.
Wtem z domu Steinera strzeli�,
niczym b�yskawica podczas
letniej burzy, silny bia�y
promie� �wiat�a. Kiedy znowu
zapad�a ciemno��, w�r�d mokrych
drzew cichym echem odbi� si�
przyt�umiony kobiecy krzyk.
Wyskoczy�em z chryslera.
Ruszy�em p�dem, chc�c dogoni�
milkn�ce echo.
W tym krzyku nie wyczuwa�o si�
strachu. Raczej nut� czego� w
rodzaju przyjemnego szoku,
upojenia alkoholowego i czystego
idiotyzmu.
Dom Steinera ton�� w ciszy,
gdy wbieg�em przez luk� w
�ywop�ocie, okr��y�em
zas�aniaj�c� wej�cie ziele� i
przy�o�y�em d�o� do drzwi, by
zapuka�.
W tej samej chwili, zupe�nie
jakby czekano na moje przybycie,
za drzwiami rozleg�y si� trzy
szybkie strza�y. Potem
us�ysza�em d�ugie, ci�kie
westchnienie, mi�kkie pla�ni�cie
i spiesznie oddalaj�ce si� ku
ty�om domu kroki.
Straci�em troch� czasu,
pr�buj�c bez wystarczaj�cego
rozbiegu uderzy� barkiem w
drzwi. Odrzuci�y mnie jak
kopni�cie wojskowego mu�a.
Drzwi wychodzi�y na w�ski
podjazd, podobny do niewielkiego
mostu, kt�ry prowadzi� na ulic�.
�adnego obej�cia, �adnego
sposobu szybkiego dotarcia do
okien. Na ty�y mo�na si� by�o
dosta� albo przez dom, albo po
drewnianych schodach z alejki
usytuowanej poni�ej. W�a�nie na
nich us�ysza�em teraz odg�os
krok�w.
To mnie zdopingowa�o, wi�c
jeszcze raz uderzy�em w drzwi,
tym razem nog�. Zamek ust�pi�.
Przeskoczy�em dwa stopnie w d�
i znalaz�em si� w du�ym, ponurym
i zaba�aganionym pokoju. W�wczas
zauwa�y�em niezbyt wiele.
Przeszed�em a� do wej�cia od
ty�u.
Mia�em niemal pewno��, �e w
domu zago�ci�a �mier�.
Na ulicy zawarcza� silnik
samochodu. Gdy dobieg�em na
pr�g, pojazd odjecha� szybko,
bez �wiate�. To wszystko -
wr�ci�em do salonu.
III
Pok�j zajmowa� ca�y front
domu, sufit mia� podparty
belkami, a �ciany pomalowane na
br�zowo. Wisia�y na nich kilimy.
Pod�og� przykrywa� gruby r�owy
dywan, na kt�ry pada�o troch�
�wiat�a z dw�ch stoj�cych lamp z
bladozielonymi aba�urami. Na
samym jego �rodku usytuowane
by�o du�e, niskie biurko, a obok
- czarne krzes�o z ��t�
satynow� poduszk�. Na biurku
le�a�y porozk�adane ksi��ki.
Na swego rodzaju podium przy
jednej ze �cian sta� fotel z
tekowego drewna, z por�czami i
wysokim oparciem. Siedzia�a w
nim, na obszytym fr�dzlami szalu
ciemnow�osa dziewczyna.
Trzyma�a si� prosto. R�ce
mia�a oparte na por�czach,
z��czone kolana, cia�o
wypr�one, uniesion� g�ow�, a
oczy szeroko otwarte, oszala�e.
Nie by�o wida� �renic.
Sprawia�a wra�enie
nie�wiadomej tego, co dzieje si�
dooko�a, a jednocze�nie tkwi�a w
pozie zupe�nie niew�a�ciwej dla
stanu nieprzytomno�ci. Siedzia�a
tak, jakby robi�a co� niezwykle
wa�nego.
Z ust dziewczyny wydobywa� si�
zgrzytliwy, charcz�cy d�wi�k,
kt�ry nie zmienia� wyrazu jej
twarzy ani nawet uk�adu warg.
Wydawa�o si�, �e w og�le mnie
nie widzi.
W uszach mia�a d�ugie kolczyki
z jadeitu, poza tym by�a
zupe�nie naga.
Spojrza�em w drugi k�t pokoju.
Steiner le�a� na pod�odze, na
plecach, tu� za skrajem r�owego
dywanu, przed czym�, co
wygl�da�o na niewielki s�up
totemiczny. W rze�bionych
otwartych ustach dostrzeg�em
obiektyw aparatu, wycelowany
najprawdopodobniej w siedz�c� na
tekowym fotelu dziewczyn�.
Obok odrzuconej r�ki w lu�nym
jedwabiu le�a�a na pod�odze
lampa b�yskowa. Jej przew�d
nikn�� za s�upem totemicznym.
Steiner ubrany by� w chi�skie
pantofle z grub� bia�� podeszw�,
czarny satynowy d� od pi�amy i
haftowany chi�ski kaftan, z
przodu prawie ca�y zakrwawiony.
Szklane oko b�yszcza�o jasno i w
ca�ej postaci chyba ono mia�o
najwi�cej �ycia. Wed�ug
pobie�nej oceny �aden z trzech
strza��w nie chybi�.
Zatem to b�ysk lampy by�
�wiat�em, kt�re zauwa�y�em
wcze�niej, na zewn�trz domu, a
chichocz�cy �miech stanowi�
reakcj� na �w b�ysk znajduj�cej
si� pod wp�ywem narkotyku
dziewczyny. Trzy strza�y to ju�
pomys� kogo� innego, kogo�, kto
postanowi� przerwa� uprawiany w
tym pokoju proceder.
Prawdopodobnie tego zucha, kt�ry
tak szybko zbiega� po schodach
od ty�u.
W jego sposobie my�lenia
dopatrzy�em si� pewnego sensu.
Uzna�em, �e dobrym konceptem
by�o zamkni�cie drzwi frontowych
i zabezpieczenie ich kr�tkim
�a�cuchem. Zamek zosta� wyrwany
moim gwa�townym wtargni�ciem.
Na skraju biurka ujrza�em
lakierowan� tac�, a na niej
w�skie purpurowe szklanki oraz
p�kat� karafk� z jakim� br�zowym
p�ynem. Szklanki pachnia�y
eterem i opium, mikstur�, kt�rej
nigdy nie pr�bowa�em. Wyda�o mi
si�, �e tego rodzaju rekwizyty
pasuj� do tej sceny idealnie.
Ubranie dziewczyny odnalaz�em
na dywanie, w rogu. Podnios�em
sukienk� z br�zowymi r�kawami.
Te� pachnia�a eterem, i to z
odleg�o�ci kilku st�p.
Zgrzytliwy charkot nadal
wydobywa� si� z ust dziewczyny,
a po brodzie sp�ywa�a odrobina
piany. Uderzy�em j� w twarz.
Niezbyt mocno, bo nie chcia�em
wyrywa� jej z transu,
jakikolwiek on by�, w obawie, �e
narobi wrzasku.
- No chod� - powiedzia�em
pogodnie. - B�d� grzeczna.
Ubierzemy si�.
- Id� d... d... do diab�a -
wydusi�a. W jej g�osie nie
wyczu�em najmniejszej emocji.
Uderzy�em j� nieco mocniej.
Nie zwr�ci�a na to uwagi, wi�c
zacz��em j� ubiera�.
To te� jej nie przeszkadza�o.
Pozwoli�a, bym podni�s� jej
r�ce, ale za to rozczapierzy�a
palce, jakby to by�o bardzo
oryginalne. Z tego powodu
musia�em pogimnastykowa� si�
troch� z r�kawami. W ko�cu uda�o
mi si� odzia� j� w sukienk�.
Wci�gn��em jej po�czochy,
w�o�y�em buty, a potem
postawi�em na nogi.
- Przejd�my si� troch� -
zaproponowa�em. - P�jdziemy na
kr�tki, mi�y spacerek.
Ruszyli�my. Najpierw jej
kolczyki obija�y si� o moj�
pier�, a potem posuwali�my si�
jak tancerze, kt�rzy zmylili
krok. Podeszli�my do cia�a
Steinera i wr�cili�my. Nie
zauwa�y�a ani Steinera, ani jego
po�yskuj�cego szklanego oka.
Bawi�o j�, �e nie jest w
stanie chodzi�. Pr�bowa�a mi o
tym powiedzie�, lecz sko�czy�o
si� nieartyku�owanym bulgotem.
Musia�em j� posadzi� na dywanie,
�eby zgarn�� z pod�ogi reszt�
garderoby. Bielizn� upchn��em do
jednej wielkiej kieszeni mojego
p�aszcza, a torebk� do drugiej.
Przejrza�em te� biurko Steinera.
Znalaz�em niewielki niebieski
notes zapisany jakim� szyfrem,
kt�ry wydawa� mi si� do��
interesuj�cy, i r�wnie�
schowa�em go do kieszeni.
Nast�pnie spr�bowa�em dosta�
si� do tylnej �cianki aparatu
ukrytego w s�upie, lecz nie
mog�em trafi� na zaczep.
Zaczyna�em si� denerwowa�, bo
stwierdzi�em, �e �atwiej
znalaz�bym wyt�umaczenie, gdybym
nadzia� si� na policj�, wracaj�c
po klisz� p�niej, ni� gdybym
zosta� przy�apany ju� teraz i
musia� wymy�li� co� na
poczekaniu.
Wr�ci�em do dziewczyny,
rzuci�em na ni� jej p�aszcz,
rozejrza�em si�, by sprawdzi�,
czy nie zosta�y jeszcze jakie�
jej rzeczy, i wytar�em mn�stwo
odcisk�w palc�w,
kt�rych prawdopodobnie w og�le
nie zostawi�em, a kt�re z
pewno�ci� zostawi�a panna
Dravec. Otworzy�em drzwi i
zgasi�em obie lampy.
Obj��em dziewczyn� lew� r�k� i
z wysi�kiem ruszyli�my w deszcz.
Wsiedli�my do jej packarda. Nie
bardzo podoba�o mi si�
pozostawienie mojego gruchota w
tym miejscu, ale tak by�
musia�o. Kluczyki tkwi�y w
stacyjce. Opu�cili�my wzg�rze.
Po drodze na Lucerne Avenue
nie wydarzy�o si� nic z
wyj�tkiem tego, �e Carmen
przesta�a czka� i zacz�a
chrapa�. Nie mog�em odsun�� jej
g�owy ze swego ramienia, bo
inaczej opad�aby mi na kolana.
Musia�em jecha� do�� wolno, a
przecie� i tak by�a to daleka
podr�, a� na zachodni kraniec
miasta.
Dom Dravec�w, zbudowany z
ceg�y, w staromodnym stylu, sta�
na sporym terenie ogrodzonym
murem. Podjazd prowadzi� przez
�elazn� bram� i dalej pod g�rk�,
obok klomb�w i trawnik�w, a� do
du�ych frontowych drzwi z
w�skimi, ��czonymi o�owiem
szybkami, zza kt�rych
pob�yskiwa�o s�abe �wiat�o, tak
jakby w domu akurat nie by�o
nikogo.
Odsun��em Carmen, usadzi�em w
rogu, po�o�y�em jej rzeczy na
fotelu i wysiad�em.
Drzwi otworzy�a s�u��ca.
Powiedzia�a, �e pana Draveca nie
ma i �e nie wie, gdzie jest -
podobno gdzie� w mie�cie. Mia�a
pod�u�n�, ��taw�, delikatn�
twarz i d�ugi nos. Nie
zauwa�y�em podbr�dka,
dostrzeg�em za to du�e wilgotne
oczy. Wygl�da�a jak pi�kna stara
klacz, kt�ra po d�ugiej s�u�bie
zosta�a puszczona na pastwisko.
Chyba by�a w stanie odpowiednio
zaj�� si� Carmen.
- Niech j� pani po�o�y do
��ka - mrukn��em, wskazuj�c na
packarda. - Ma szcz�cie, �e nie
trafi�a do paki za jazd� w takim
stanie.
S�u��ca u�miechn�a si�
smutno, a ja ruszy�em na
piechot� przed siebie.
Musia�em przej�� pi��
przecznic, �eby w jakim� w�skim
bloku mieszkalnym skorzysta� z
wisz�cego w korytarzu telefonu.
Na dodatek potem dwadzie�cia
pi�� minut czeka�em na taks�wk�.
Zacz��em si� ju� niepokoi�.
Musia�em jeszcze zdoby� klisz�
z aparatu Steinera.
IV
Wysiad�em z taks�wki na
Pepper Drive, przed domem, w
kt�rym by�o jakie� towarzystwo,
i ruszy�em w g�r� kr�t� La Verne
Terrace, do domu Steinera za
g�stymi zaro�lami.
Wszystko wygl�da�o tak samo.
Przedosta�em si� przez luk� w
�ywop�ocie i ostro�nie
otworzy�em drzwi. Poczu�em
zapach dymu z papierosa. Nie
by�o go tam wcze�niej. Owszem,
inne zapachy tak, w tym tak�e
ostra wo� bezdymnego proszku,
ale dymu nie.
Zamkn��em drzwi, przykl�kn��em
i zacz��em nas�uchiwa�,
wstrzymuj�c oddech. Nic pr�cz
b�bnienia deszczu po dachu.
Po�wieci�em moj� cieniutk�
latark� na pod�og�. Nikt do mnie
nie strzeli�. Wyprostowa�em si�,
znalaz�em prze��cznik jednej z
lamp i zapali�em �wiat�o.
Najpierw zauwa�y�em, �e na
�cianach brakuje kilim�w. Nie
liczy�em ich wcze�niej, ale
teraz puste miejsca przyci�gn�y
m�j wzrok. Potem spostrzeg�em,
�e cia�o Steinera znikn�o. W
miejscu, gdzie przedtem le�a�,
na kraw�dzi r�owego dywanu
przed s�upem totemicznym, kto�
po�o�y� drugi dywanik. Nie
musia�em go unosi�, by wiedzie�,
dlaczego si� tam znalaz�.
Zapali�em papierosa. Sta�em na
�rodku s�abo o�wietlonego
pokoju, zastanawiaj�c si�. Potem
podszed�em do aparatu z
obiektywem w otwartych ustach
rze�by. Tym razem znalaz�em
zatrzask. W �rodku nie by�o
�adnej kliszy.
Wyci�gn��em d�o� w kierunku
telefonu w kolorze morwy,
stoj�cego na biurku Steinera.
Nie dotkn��em jednak s�uchawki.
Przeszed�em do ma�ego
korytarza w tylnej cz�ci salonu
i zajrza�em do prze�adowanej
drobiazgami sypialni, kt�ra
bardziej wygl�da�a na damsk� ni�
na m�sk�. ��ko przykryte by�o
kap� z falbankami. Unios�em j� i
po�wieci�em latark�.
Steinera pod ��kiem nie by�o.
Nie by�o go nigdzie w domu. Kto�
go zabra�, bo z ca�� pewno�ci�
sam nie m�g� st�d odej��.
Gdyby to by�a policja, kto� od
nich jeszcze by tu siedzia�. Od
chwili, gdy razem z Carmen
opu�ci�em dom, min�o dopiero
p�torej godziny. Ponadto w
mieszkaniu nie by�o �ladu ca�ego
tego ba�aganu, jaki robi�
policyjni fotografowie i
specjali�ci od zdejmowania
odcisk�w palc�w.
Wr�ci�em do salonu, pchn��em
nog� lamp� b�yskow� za s�up
totemiczny, zgasi�em �wiat�o i
wyszed�em. Wsiad�em do mojego
zalanego deszczem samochodu i
w��czy�em silnik.
Nie mia�em nic przeciwko temu,
�e kto� pr�bowa� na jaki� czas
ukry� �mier� Steinera. To dawa�o
mi mo�liwo�� przekonania si�,
czy mog� o tym powiedzie�,
pomijaj�c osob� Carmen Dravec i
fakt fotografowania nagiej
kobiety.
By�o ju� po dziesi�tej, gdy
wr�ci�em do Berglund. Odstawi�em
grata i poszed�em na g�r�, do
siebie. Wzi��em prysznic.
P�niej w�o�y�em pi�am� i
przygotowa�em sobie porcj�
gor�cego grogu. Kilka razy
zerkn��em na telefon. My�la�em o
tym, by zadzwoni� i sprawdzi�,
czy Dravec wr�ci� ju� do domu,
lecz doszed�em do wniosku, �e
lepiej b�dzie zostawi� go w
spokoju do nast�pnego dnia.
Nabi�em fajk� i usiad�em z
gor�cym grogiem i niebieskim
notesem Steinera w r�ku. By�
zapisany szyfrem, lecz z uk�adu
hase� i kartek z naci�ciami
domy�li�em si�, �e jest to spis
nazwisk i adres�w. W sumie ponad
czterystu pi��dziesi�ciu. Je�eli
by�a to lista frajer�w Steinera,
to mia� w gar�ci prawdziw�
kopalni� z�ota - nie m�wi�c ju�
o mo�liwo�ci szanta�u.
Ka�da z wymienionych tu os�b
mog�a by� uznana za
potencjalnego morderc�. Nie
zazdro�ci�em roboty gliniarzom,
gdyby dostali w swoje r�ce ten
notes.
Pr�buj�c z�ama� szyfr, wypi�em
zbyt du�o whisky. Oko�o p�nocy
poszed�em do ��ka. �ni� mi si�
m�czyzna w chi�skim kaftanie, z
piersi� ca�� we krwi, kt�ry
goni� jak�� nag� dziewczyn� z
d�ugimi kolczykami z jadeitu,
podczas gdy ja pr�bowa�em
sfotografowa� t� scen� aparatem,
w kt�rym nie by�o kliszy.
V
Violets M'Gee zatelefonowa� do
mnie rano. Jeszcze nie zd��y�em
si� ubra�, ale ju� przejrza�em
gazet� i nie znalaz�em w niej
ani s�owa o Steinerze. Mia�
radosny g�os cz�owieka, kt�ry
dobrze przespa� ostatni� noc,
nie obci��onego zbyt wielkimi
d�ugami.
- Jak leci, stary? - zacz��.
Powiedzia�em, �e wszystko gra
z wyj�tkiem tego, �e mam k�opoty
z czytank� dla trzeciej klasy.
Za�mia� si�, troch� jakby
roztargniony, a potem zapyta�
tonem a� nadto oboj�tnym:
- Ten go��, Dravec, kt�rego do
ciebie wys�a�em: czy zrobi�e�
ju� co� dla niego?
- Za bardzo pada -
odpowiedzia�em, o ile to by�a
odpowied�.
- Aha. On jest chyba typem
cz�owieka, kt�remu przydarzaj�
si� r�ne rzeczy. Jego samoch�d
w�a�nie bierze k�piel przy
w�dkarskim molo w Lido.
Nie odezwa�em si�. Mocno
�ciska�em s�uchawk�.
- Tak - rado�nie kontynuowa�
M'Gee. - Pi�kny nowy cadillac,
pe�en piachu i morskiej wody...
O, by�bym zapomnia�. W �rodku
jest jaki� facet.
Wolno, bardzo wolno wypu�ci�em
powietrze z p�uc.
- Dravec? - szepn��em.
- Nieee. Jaki� dzieciak.
Jeszcze nie powiadomi�em
Draveca. �cis�ych danych brak.
Chcesz przyjecha� i razem ze mn�
rzuci� na to okiem?
Odpowiedzia�em, �e owszem.
- No to zbieraj si�. B�d� u
siebie - oznajmi� M'Gee i
odwiesi� s�uchawk�.
Mniej wi�cej trzydzie�ci minut
p�niej by�em ju� w okr�g�wce,
ogolony, ubrany i posilony co
nieco. M'Gee gapi� si� na ��t�
�cian�, siedz�c przy niewielkim
��tym biurku, ca�kiem pustym,
je�li nie liczy� jego kapelusza
i samotnej stopy. Jedno i drugie
zdj�� z blatu, po czym poszli�my
na s�u�bowy parking i wsiedli�my
do ma�ego czarnego sedana.
W nocy deszcz przesta� pada� i
ranek by� b��kitny i z�oty.
Rze�kie powietrze mog�o uczyni�
�ycie prostym i przyjemnym, o
ile nie mia�o si� zbyt wiele do
my�lenia. A ja niestety mia�em.
Lido oddalone jest od miasta o
jakie� trzydzie�ci mil, z czego
pierwszych dziesi�� trzeba
przeby� w nielichym t�oku. M'Gee
pokona� t� drog� w trzy
kwadranse. Zatrzymali�my si� z
po�lizgiem przed stiukowym
�ukiem, za kt�rym rozci�ga�o si�
molo. Spu�ci�em nogi z progu i
wysiad�em.
Ko�o �uku sta�o kilku ludzi i
par� samochod�w. Przyby�y na
motocyklu policjant nie
wpuszcza� nikogo na molo. M'Gee
pokaza� mu br�zow� gwiazd� i
weszli�my bez przeszk�d w stref�
intensywnego odoru, kt�rego nie
zmy� nawet dwudniowy deszcz.
- O, jest tam, na �ajbie -
powiedzia� M'Gee.
Przy ko�cu mola cumowa� niski
czarny holownik. Na pok�adzie,
tu� przed ster�wk�,
dostrzegli�my co� du�ego,
zielonego i niklowanego. Wok�
stali jacy� ludzie.
Pokonawszy mokre i �liskie
schodki, wkroczyli�my na pok�ad.
M'Gee przywita� si� z zast�pc� w
mundurze koloru khaki i jeszcze
jednym facetem w cywilu. Trzej
m�czy�ni z za�ogi holownika
podeszli do ster�wki i
obserwowali nas, oparci o budk�.
Ogl�dali�my samoch�d. Przedni
zderzak by� zgi�ty, reflektor i
atrapa ch�odnicy uszkodzone, a
lakier i nikiel zadrapane przez
piasek. Poczernia�a tapicerka
ocieka�a wod�. Poza tym auto
wygl�da�o niezgorzej. To by�
kawa� dobrej roboty - dwie tony
zieleni z pasem i wyko�czeniem w
kolorze wina.
Razem z M'Gee zajrza�em na
przednie siedzenie. Szczup�y,
ciemnow�osy i przystojny ch�opak
le�a� przyklejony do kolumny
kierownicy, z g�ow� pod
dziwacznym k�tem wzgl�dem reszty
cia�a. Jego twarz mia�a barw�
niebieskawo_bia��. Pod
przymkni�tymi powiekami blado
po�yskiwa�y oczy. W otwartych
ustach osiad� piasek. Na g�owie,
z boku, widnia�y �lady krwi,
kt�rej nie zdo�a�a zmy� s�ona
woda.
M'Gee odsun�� si� wolno, wyda�
jaki� gard�owy d�wi�k i zacz��
�u� fio�kowe pastylki
od�wie�aj�ce oddech. Im w�a�nie
zawdzi�cza� swe przezwisko.
- Jak to wygl�da? - spyta�
cicho.
Umundurowany zast�pca wskaza�
na koniec mola, gdzie stercza�y
wy�amane na sporym odcinku
brudne bia�e barierki z belek,
dwa na cztery cale. W miejscu
p�kni�cia drewno by�o jasne i
��te.
- Przejecha� tamt�dy. Musia�
mocno waln��. Tutaj przesta�o
pada� wcze�nie, oko�o
dziewi�tej. W miejscu z�amania
drewno jest suche, a zatem
zdarzenie nast�pi�o ju� po
ustaniu deszczu. To wszystko, co
wiemy. Mo�na jeszcze doda�, �e
spad� do wody w �rodku
przyp�ywu, bo inaczej by�by
bardziej rozwalony. Kiedy
ch�opcy przyszli rano na ryby,
zauwa�yli samoch�d w wodzie.
Wezwali�my holownik, �eby go
wyci�gn��. A potem znale�li�my
tego martwego faceta.
Drugi zast�pca stuka� w pok�ad
czubkiem buta. M'Gee zerkn�� na
mnie swymi ma�ymi, lisimi
oczami. Zrobi�em oboj�tn� min� i
nic nie powiedzia�em.
- Ten ch�opak by� dobrze
pijany - powiedzia� cicho M'Gee.
- Popisywa� si� przed samym sob�
w deszczu. Podejrzewam, �e lubi�
je�dzi� samochodem. Taak... -
zupe�nie zalany.
- Pijany jak diabli - odezwa�
si� zast�pca w cywilnym ubraniu.
- R�czny gaz jest ustawiony
po�rodku. Ma�o tego, ch�opak
oberwa� w g�ow�. Zadajcie mi
pytanie, a powiem, �e to
morderstwo.
M'Gee spojrza� na niego
uprzejmie, potem skierowa� wzrok
na m�czyzn� w mundurze.
- Co o tym s�dzisz?
- To mog�o by� samob�jstwo.
Z�ama� sobie kark, a w skro�
m�g� si� uderzy� podczas upadku.
M�g� te� r�k� zahaczy� o
d�wigni� i przesun�� j�. Chocia�
z drugiej strony bardziej mi to
wygl�da na morderstwo.
M'Gee skin�� g�ow�.
- Przeszukali�cie go? Wiadomo,
kim jest? - zapyta�.
Zast�pcy spojrzeli na mnie, a
potem na za�og� holownika.
- Okay, darujcie sobie - rzek�
M'Gee. - Ja wiem, o kogo chodzi.
Molem zbli�y� si� wolno niski
m�czyzna w okularach. Mia�
zm�czon� twarz, w r�ku trzyma�
czarn� torb�. Zszed� po
o�lizg�ych schodkach na pok�ad.
Wybra� stosunkowo czyste
miejsce, po�o�y� torb�, zdj��
kapelusz, podrapa� si� po karku
i u�miechn��.
- Prosz� spojrze�, doktorze.
To pa�ski pacjent - zwr�ci� si�
do niego M'Gee. - Dzisiejszej
nocy nurkowa� z mola. Na razie
wiemy tylko tyle.
Lekarz spojrza� pos�pnie na
martwego m�czyzn�. Dotkn�� jego
g�owy, troch� j� obr�ci�. Potem
pomaca� �ebra. Podni�s�
bezw�adn� d�o� i przyjrza� si�
paznokciom. Pu�ci� j�, po czym
odsun�� si� od samochodu i wzi��
swoj� torb�.
- Oko�o dwunastu godzin -
rzek�. - Skr�cony kark, to
jasne. W�tpi�, �eby by�a w nim
cho� odrobina wody. Lepiej
wyci�gn�� go stamt�d, zanim
zesztywnieje. Reszt� postaram
si� ustali�, gdy trafi na m�j
st�.
Skin�� wszystkim g�ow�, a
potem ruszy� schodkami w g�r� i
odszed� molem. Przy �uku
ustawia�a si� karetka.
Detektywi mrucz�c wyci�gn�li
denata z samochodu. Po�o�yli go
na pok�adzie obok pojazdu, od
strony morza.
- Chod�my - powiedzia� M'Gee.
- To koniec tej cz�ci
przedstawienia.
Po�egnali�my si�, a M'Gee
nakaza� zast�pcom, �eby trzymali
j�zyk za z�bami, p�ki nie
skontaktuje si� z nimi.
Opu�ciwszy molo, wsiedli�my do
czarnego sedana i ruszyli�my w
drog� powrotn� do miasta, bia��,
zmyt� deszczem szos�, wzd�u�
niskich wzg�rz ��to_bia�ego
piasku, poro�ni�tych miejscami
mchem. Nad przybrze�nymi falami
unosi�y si� i opada�y nieliczne
mewy. Daleko w morzu, na
horyzoncie, ko�ysa�o si� kilka
bia�ych jacht�w, jak gdyby
zawieszono je w powietrzu.
Przejechali�my kilka mil, nie
odzywaj�c si� do siebie.
- Masz jakie� pomys�y? -
spyta� wreszcie M'Gee.
- M�w - odrzek�em. - Nigdy
wcze�niej go nie widzia�em. Kto
to jest?
- Do diab�a, s�dzi�em, �e
dowiem si� tego od ciebie.
- Gadaj, Violets - nalega�em.
Burkn�� co�, wzruszy�
ramionami i niewiele brakowa�o,
a zjechaliby�my z szosy w sypki
piach.
- Szofer Draveca. Ch�opak o
nazwisku Carl Owen. Sk�d wiem?
Rok temu posiedzia� troch� w
kiciu pod zarzutem uprowadzenia.
Uciek� z t� zwariowan� c�reczk�
Draveca do Yumy. Dravec pojecha�
za nimi, zawr�ci� ich i wpakowa�
faceta za kratki. P�niej
dziewczyna przekona�a jako�
starego, wi�c nast�pnego ranka
ruszy� p�dem do miasta i
poprosi� o uwolnienie go.
Powiedzia�, �e Owen mia� zamiar
po�lubi� jego c�rk�, tyle �e ona
nie chcia�a. A potem - wiesz
co? Ch�opak wr�ci� do pracy u
Draveca i by� tam do tej pory.
Co o tym s�dzisz?
- Zdaje si�, �e to ca�y Dravec
- powiedzia�em.
- Owszem, ale ten dzieciak
znowu m�g� wpa�� w k�opoty.
M'Gee mia� srebrzyste w�osy,
guzowat� brod� i wyd�te wargi, w
sam raz do ca�owania
niemowlak�w. Spojrza�em na jego
profil i nagle zrozumia�em, o
czym my�li. Za�mia�em si�.
- Uwa�asz, �e to Dravec go
zabi�? - spyta�em.
- Czemu nie? Ch�opak znowu
dobiera si� do dziewczyny i
Dravec przyciska go, tyle �e
troch� za mocno. To wielki ch�op
i z �atwo�ci� mo�e skr�ci�
cz�owiekowi kark. Potem wpada w
panik�. Jedzie w deszczu
samochodem do Lido i pozwala mu
ze�lizgn�� si� z mola. My�li, �e
nie b�dzie go wida�. A mo�e w
og�le nie my�la�. Tylko trz�s�
si� ze strachu.
- To powa�ny zarzut -
powiedzia�em. - Ale potem musia�
wraca� do domu trzydzie�ci mil w
deszczu na piechot�.
- No, dalej. Spr�buj.
- Dravec zabi� go, to jasne -
powiedzia�em. - Chodzi jednak o
to, �e bawili si� w skok przez
plecy i Dravec spad� mu na kark.
- Dobra, stary. Ka�dy mo�e si�
kiedy� potkn��. Tobie te� to
grozi.
- Pos�uchaj, Violets -
zacz��em powa�nie. - Je�eli ten
ch�opak zosta� zabity - a
przecie� nie ma pewno�ci, �e to
by�o morderstwo - nie jest to
przest�pstwo w stylu Draveca.
Owszem, m�g�by zabi� cz�owieka w
napadzie sza�u, lecz zostawi�by
go tam, gdzie upad�. Nie robi�by
ca�ego tego zamieszania.
Zawr�cili�my. M'Gee popad� w
zadum�.
- Co za kumpel - poskar�y�
si�. - Opracowa�em znakomit�
teori� i spyta�em ci� o zdanie.
�a�uj�, �e w og�le zabra�em ci�
ze sob�. Do diab�a z tob�. I tak
p�jd� �ladem Draveca.
- Pewnie - zgodzi�em si�. -
B�dziesz zmuszony, tylko �e
Dravec go nie zabi�. On jest za
mi�kki, by to ukrywa�.
Gdy wr�cili�my do miasta, by�o
ju� po�udnie. Poprzedniego
wieczoru nie jad�em kolacji,
pi�em tylko whisky, a rano
po�kn��em mizerne �niadanie.
Wysiad�em przy Boulevard i
pozwoli�em, �eby M'Gee sam
pojecha� do Draveca.
Chcia�em wiedzie�, co
przydarzy�o si� Carlowi Owenowi,
lecz nie poci�ga�a mnie my�l, �e
to Dravec m�g� go zamordowa�.
Zjad�em lunch w barze i
pobie�nie przejrza�em
wczesnopopo�udniow� pras�. Nie
oczekiwa�em, �e znajd� w niej
co� o Steinerze, i nie
znalaz�em.
Po lunchu poszed�em rzuci�
okiem na sklep Steinera przy
Boulevard, sze�� przecznic
dalej.
VI
Sklep zajmowa� po�ow� frontu.
Druga nale�a�a do jubilera,
kt�ry sta� w�a�nie w wej�ciu -
du�y, siwow�osy, czarnooki �yd z
mniej wi�cej dziewi�ciokaratowym
brylantem na palcu. Gdy
przechodzi�em obok niego,
u�miechn�� si� znacz�co.
Pod�og� w lokalu Steinera
przykrywa� od �ciany do �ciany
gruby niebieski dywan. Obok
niebieskich foteli sta�y
popielniczki. Na w�skich sto�ach
dostrzeg�em par� komplet�w
ksi��ek w t�oczonych sk�rzanych
oprawach, reszta znajdowa�a si�
za szk�em. Przepierzenie z
w�skimi drzwiami oddziela�o
sklep od zaplecza, a w rogu,
przy ma�ym biurku, na kt�rym
ustawiono lamp� z aba�urem
siedzia�a jaka� kobieta.
Podnios�a si� i podesz�a do
mnie, ko�ysz�c biodrami w
obcis�ej sukience z czarnego
materia�u, kt�ry nie odbija�
�wiat�a. By�a przypr�szon�
popio�em blondynk� o
zielonkawych oczach i mocno
umalowanych powiekach. Inne
szczeg�y - to du�e klipsy,
rozpuszczone w�osy i pomalowane
na srebrno paznokcie.
Przywo�a�a na wargi co�, co
uwa�a�a za u�miech powitania.
Wed�ug mnie by� to zaledwie
wymuszony grymas.
- O co chodzi?
Nerwowym ruchem zsun��em
kapelusz ni�ej na oczy.
- Chodzi o Steinera.
- Dzisiaj go nie b�dzie. Mo�e
poka�� panu...
- To ja chcia�bym sprzeda� -
odrzek�em. - Mam co�, czego
szuka� od d�u�szego czasu.
Srebrne paznokcie dotkn�y
w�os�w za uchem.
- Aha, sprzedawca... No c�,
mo�e zajrzy pan jutro?
- Jest chory? M�g�bym
odwiedzi� go w domu - podsun��em
z nadziej� w g�osie. - Na pewno
chcia�by zobaczy� to, co mam.
Efekt by� piorunuj�cy. Przez
minut� stara�a si� z�apa�
oddech. Kiedy jednak przem�wi�a,
jej g�os by� spokojny.
- To... to by si� na nic nie
zda�o. Nie ma go w mie�cie.
Skin��em g�ow� z grymasem
rozczarowania na twarzy.
Dotkn��em kapelusza i ju� si�
odwraca�em, gdy zza drzwi
przepierzenia wychyn�a g�owa
krostowatego ch�opaka, kt�rego
widzia�em poprzedniego wieczoru.
Cofn�� si�, jak tylko mnie
zobaczy�, ale nie do�� szybko,
bym nie zd��y� zauwa�y� le��cych
w g��bi kilku paczek z
ksi��kami.
Paczki by�y ma�e, otwarte.
Zmaga� si� z nimi jaki�
m�czyzna w zupe�nie nowym
kombinezonie. Cz�� zasob�w
Steinera przenoszono.
Wyszed�em. Skr�ci�em za r�g, a
potem zerkn��em w zau�ek. Za
sklepem Steinera sta�a ma�a,
czarna ci�ar�wka z siatkowymi
bokami. Bez napis�w. Przez a�ur
siatki wida� by�o pud�a. Kiedy
im si� przygl�da�em, z zaplecza
wyszed� m�czyzna w
kombinezonie, d�wigaj�c nast�pn�
paczk�.
Wr�ci�em na Boulevard. P�
przecznicy dalej jaki� ch�opak o
zuchwa�ej twarzy czyta� gazet� w
zaparkowanej taks�wce.
- Pojedziesz za kim�? -
spyta�em, pokazuj�c pieni�dze.
Spojrza� na mnie taksuj�cym
wzrokiem, a potem otworzy� drzwi
i upchn�� gazet� za lusterkiem
wstecznym.
- To moja ulubiona zabawa,
szefie - powiedzia� weso�o.
Podjechali�my do ko�ca uliczki
na ty�ach sklepu i zatrzymali�my
si� przy hydrancie.
Na ci�ar�wce by�o chyba ze
dwana�cie pude�, kiedy m�czyzna
w kombinezonie usiad� za
kierownic� i uruchomi� silnik.
Ruszy� ostro zau�kiem, potem
skr�ci� w lewo, w ulic�. M�j
kierowca uczyni� to samo.
Ci�ar�wka pomkn�a na p�noc,
dotar�a do Garfield i skierowa�a
si� na wsch�d. Jecha�a bardzo
szybko, cho� panowa� tu du�y
ruch. M�j kierowca pozosta�
daleko z ty�u.
W�a�nie zrobi�em mu uwag� na
ten temat, gdy ci�ar�wka
skr�ci�a z Garfield na p�noc, w
ulic�, kt�ra nosi�a nazw�
Brittany. Kiedy tam dobrn�li�my,
nie by�o ju� po niej �ladu.
Za szyb� ch�opak o zuchwa�ej
twarzy mamrota� co�
uspokajaj�co. Jechali�my
Brittany z szybko�ci� czterech
mil na godzin�, wypatruj�c
ci�ar�wki za krzewami. Nie
da�em si� uspokoi�.
Dwie przecznice dalej Brittany
skr�ca�a �agodnie na wsch�d i
��czy�a si� z inn� ulic�,
Randall Place, gdzie na w�skim
pasku terenu sta� bia�y blok
mieszkalny z frontem od Randall
Place i gara�em na parterze od
Brittany. Mijali�my go. W�a�nie
kierowca pr�bowa� mnie
przekona�, �e ci�ar�wka nie
mo�e by� daleko, gdy ujrza�em j�
w gara�u.
Zajechali�my od frontu.
Wysiad�em i wszed�em na
korytarz.
Tablicy z guzikami nie by�o.
Nad odsuni�tym pod �cian�,
najwyra�niej ju� nie u�ywanym
kontuarem wisia�y po�yskuj�ce
z�oci�cie skrzynki na listy, a
pod nimi wykaz lokator�w.
Pod numerem 305 widnia�o
nazwisko Josepha Marty'ego. Joe
Marty by� m�czyzn�, kt�ry
zabawia� si� z Carmen Dravec,
dop�ki jej ojciec nie da� mu
pi�ciu tysi�cy dolar�w, �eby si�
odczepi� i zaj�� jak�� inn�
dziewczyn�. To m�g� by� ten sam
Joe Marty.
Zszed�em na d� i przez drzwi
ze zbrojon� szyb� wkroczy�em w
p�mrok gara�u. M�czyzna w
nowiutkim kombinezonie uk�ada�
pude�ka w automatycznej windzie.
Stan��em obok i zapali�em
papierosa, przygl�daj�c mu si�
uwa�nie. Nie by� tym zachwycony,
ale nic nie powiedzia�.
- Uwa�aj na obci��enie, kole�
- odezwa�em si� po chwili. - Ta
winda wytrzymuje tylko p� tony.
Gdzie to jedzie?
- Marty, trzysta pi�� - odpar�
a potem spojrza� tak, jakby
�a�owa� tego, co powiedzia�.
- Niewa�ne - zdoby�em si� na
przyjazny ton. - Niez�a porcja
lektury!
Wr�ci�em na g�r�. Wyszed�em z
budynku i wsiad�em do taks�wki.
Ruszyli�my z powrotem do
miasta, do mojego biura. Da�em
kierowcy troch� za du�o
pieni�dzy, a on mi brudn�
wizyt�wk�, kt�r� wyrzuci�em do
spluwaczki przy windach.
Przed drzwiami biura sta�
Dravec. By� w�ciek�y.
VII
Po deszczu zrobi�o si� ciep�o
i jasno, lecz on ci�gle mia� na
sobie ten sam sk�rzany p�aszcz
przeciwdeszczowy z paskiem, tyle
�e od g�ry do do�u rozpi�ty,
podobnie jak marynarka i
kamizelka. Krawat zaw�drowa�
gdzie� w okolice ucha. Twarz
przybra�a kolor kitu, a brod�
pokrywa� kilkudniowy zarost.
Wygl�da� okropnie.
Otworzy�em drzwi, klepn��em go
w rami�, wepchn��em do �rodka i
posadzi�em na krze�le. Oddycha�
ci�ko, nie odzywaj�c si�.
Wyj��em z biurka butelk�
�ytni�wki i nala�em po
kieliszku. Bez s�owa wypi� z
obu, po czym opad� na krzes�o,
zamruga� oczami, post�ka� i
wyj�� z wewn�trznej kieszeni
marynarki kwadratow� bia��
kopert�. Po�o�y� j� na biurku,
przytrzymuj�c sw� du��,
ow�osion� d�oni�.
- Kiepsko, je�li chodzi o
Carla - zacz��em. - Tego ranka
widzia�em si� z M'Gee.
Spojrza� na mnie bezmy�lnie.
- Tak. Carl by� dobrym
ch�opakiem. Niewiele panu o nim
m�wi�em - doda� po chwili.
Czeka�em, spogl�daj�c na
kopert� pod jego �apskiem. On
te� na ni� patrzy�.
- Musz� to panu pokaza� -
wymamrota�.
Pchn�� wolno kopert� po biurku
i uni�s� d�o� takim gestem,
jakby ujawnia� co�, co czyni
�ycie naprawd� warto�ciowym. W
jego oczach zal�ni�y dwie �zy i
sp�yn�y po pokrytych zarostem
policzkach.
Si�gn��em po kopert� i
przyjrza�em si� jej. By�a
zaadresowana do niego, starannie
drukowane litery skre�lono
atramentem. W rogu widnia� �lad
stempla - "Express". Otworzywszy
j�, zobaczy�em b�yszcz�c�
fotografi�.
Fotka przedstawia�a Carmen
Dravec w tekowym fotelu
Steinera, z kolczykami z jadeitu
w uszach. Oczy mia�a bardziej
oszala�e ni� wtedy, gdy ja j�
widzia�em. Spojrza�em na
odwrotn� stron� zdj�cia. By�a
czysta. Po�o�y�em odwr�con�
fotografi� na blacie.
- Prosz� mi o tym opowiedzie�
- zacz��em ostro�nie.
Dravec otar� r�kawem �zy,
opar� d�onie p�asko na biurku i
przygl�da� si� brudnym
paznokciom. Jego palce dr�a�y.
- Zadzwoni� do mnie jaki� go��
- powiedzia� s�abym g�osem. -
Dziesi�� patyk�w za klisz� i
odbitki. Interes trzeba za�atwi�
dzisiejszej nocy, bo inaczej
oddadz� to do jakiego�
skandalizuj�cego szmat�awca.
- To jaka� wielka bzdura -
stwierdzi�em. - �adna gazeta nie
mog�aby tego wykorzysta�, chyba
�e do rozdmuchania jakiej�
historii. A co to za historia?
Wolno podni�s� wzrok, jakby
oczy mia� z o�owiu.
- Jeszcze nie koniec. Facet
powiedzia�, �e sytuacja jest
wyj�tkowo przykra. Trzeba
dzia�a� szybko, w przeciwnym
razie moja dziewczynka znajdzie
si� w wi�zieniu.
- Co to za historia? -
spyta�em znowu, nabijaj�c fajk�.
- Co m�wi Carmen?
Pokr�ci� du��, zmierzwion�
g�ow�.
- Nie pyta�em jej, by�bym bez
serca. Biedne dziecko. Zupe�nie
naga... Nie, nie mam serca...
Pewnie jeszcze nic pan nie
zrobi� w sprawie Steinera.
- Nie musia�em - odrzek�em. -
Kto� okaza� si� szybszy ode
mnie.
Spojrza� na mnie z otwartymi
ustami, nic nie rozumiej�c. Nie
mia� oczywi�cie poj�cia o tym,
co zasz�o w ci�gu ostatniej
doby.
- Czy Carmen wychodzi�a gdzie�
tej nocy? - spyta�em oboj�tnie.
Gapi� si� ci�gle z otwartymi
ustami, nerwowo szukaj�c czego�
w pami�ci.
- Nie. �le si� czuje. Kiedy
wr�ci�em do domu, le�a�a w
��ku. W og�le nigdzie nie
wychodzi�a... A co ze Steinerem?
Si�gn��em po butelk� i nala�em
nam po jednym. Potem zapali�em
fajk�.
- Steiner nie �yje -
powiedzia�em. - Komu� znudzi�y
si� jego sztuczki, wi�c go
podziurawi�. Ostatniej nocy, w
czasie deszczu.
- O rany! - zdziwi� si�. - Pan
tam by�?
Pokr�ci�em g�ow�.
- Nie ja. Carmen. To jest ta
przykra sytuacja, o kt�rej m�wi�
tamten go��. Oczywi�cie - nie
ona strzela�a.
Dravec poczerwienia�. By�
w�ciek�y. Zacisn�� pi�ci,
oddycha� chrapliwie, a na szyi
wyskoczy�a mu �y�a.
- To nieprawda! Ona jest
chora. W og�le nie wychodzi�a.
Le�a�a w ��ku, gdy wr�ci�em!
- Ju� mi pan to m�wi� -
odrzek�em. - I to w�a�nie nie
jest prawda. Sam przywioz�em j�
do domu. S�u��ca wie o tym,
tylko chce zachowa� w tej
sprawie dyskrecj�. Carmen by�a u
Steinera, a ja obserwowa�em
wszystko z zewn�trz. Hukn��
strza� i kto� uciek�. Nie
widzia�em go. Carmen te� nie, bo
by�a zbyt oszo�omiona. I w�a�nie
dlatego jest chora.
Pr�bowa� zatrzyma� wzrok na
mojej twarzy, lecz oczy mia�
nieprzytomne i puste, jakby
zgas�o w nich �wiat�o. Chwyci�
por�cze krzes�a. Knykcie
napr�y�y si� i zbiela�y.
- Nie powiedzia�a mi -
wyszepta�. - Nie powiedzia�a...
Chocia� zrobi�bym dla niej
wszystko. - W jego martwym
g�osie nie by�o �adnych emocji,
tylko sama rozpacz. Pchn��
krzes�o do ty�u. - Id� po fors�.
- Po te dziesi�� patoli. Mo�e
tamten facet nie b�dzie gada�.
Wtem za�ama� si�. Jego
rozczochrana g�owa opad�a na
blat, a ca�ym cia�em wstrz�sn��
szloch.
Wsta�em, obszed�em biurko i
klepn��em go po ramieniu.
Poklepywa�em go tak, nic nie
m�wi�c. Po chwili podni�s�
zmoczon� �zami twarz i z�apa�
mnie za r�k�.
- Bo�e! Dobry z pana ch�op -
za�ka�.
- C� pan mo�e o tym wiedzie�?
Wyrwa�em d�o� z jego u�cisku,
wetkn��em mu do r�ki drinka,
pomog�em podnie�� i wypi�. Potem
wyj��em pust� szklank� z jego
palc�w i odstawi�em na biurko.
Usiad�em na swoim miejscu.
- Powinien si� pan czym
pr�dzej pozbiera� - powiedzia�em
twardo. - Policja nic jeszcze
nie wie o Steinerze. Przywioz�em
Carmen do domu i nie pu�ci�em
pary z ust. Chcia�em da� wam
chwil� wytchnienia. To mnie
stawia w k�opotliwej sytuacji.
Musi pan wykona� swoj� cz��
roboty.
Przytakn�� powoli, ci�ko.
- Taaak, zrobi�, co pan ka�e,
cokolwiek pan ka�e.
- Prosz� zdoby� pieni�dze -
powiedzia�em. - Niech pan je
przygotuje na wypadek telefonu.
Mam par� pomys��w i by� mo�e nie
b�dzie pan musia� ich ca�kiem
straci�. Ale na razie nie ma o
czym m�wi�... Prosz�
zorganizowa� pieni�dze, siedzie�
na miejscu, z niczym si� nie
wyrywa� i trzyma� j�zyk za
z�bami. Czy mo�e pan to zrobi�?
Reszt� bior� na siebie.
- Tak - odrzek�. - Bo�e, ale z
pana dobry cz�owiek.
- Niech pan nie rozmawia z
Carmen - ci�gn��em. - Im mniej
b�dzie pami�ta�a z tej nocy, tym
lepiej. Ta fotografia... -
dotkn��em odwrotnej strony
zdj�cia na biurku - wskazuje na
to, �e ze Steinerem jeszcze kto�
pracowa�. Musimy go dopa��, i to
szybko, nawet gdyby mia�o to
kosztowa� dziesi�� tysi�cy.
Podni�s� si� wolno.
- Drobiazg. To tylko forsa.
Musz� j� teraz zdoby�. A potem
pojad� do domu. Niech pan
dzia�a, jak pan uwa�a. Zastosuj�
si� do pa�skich polece�.
Znowu chwyci� mnie za r�k�,
potrz�sn�� ni� i oci�gaj�c si�
wyszed� z mojego gabinetu.
S�ysza�em jego ci�kie kroki na
schodach.
Szybko wypi�em dwa drinki i
obtar�em twarz.
VIII
Wolno jecha�em moim chryslerem
La Verne Terrace, pod g�r�, w
kierunku domu Steinera.
W �wietle dnia ujrza�em
stromizn� wzg�rza i drewniane
stopnie, po kt�rych ucieka�
morderca. Przy uliczce w dole,
prawie tak w�skiej jak przej�cie
mi�dzy blokami, sta�y dwa
budynki, ale do�� daleko od domu
Steinera. W�tpliwe, by w szumie
ulewnego deszczu, kto� stamt�d
zwr�ci� uwag� na strza�y.