329

Szczegóły
Tytuł 329
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

329 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 329 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

329 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Raymond Chandler Morderca w deszczu Przedruk z Wydawnictwa "Gi$g", Warszawa 1990 Pisa� R. Du� Korekty dokona�y K. Kruk i K. Markiewicz Morderca w deszczu Morderca w deszczu Prze�. W�. J. Wojciechowski I Siedzieli�my w moim pokoju w Berglund. Ja zajmowa�em miejsce na brzegu ��ka. Dravec na fotelu. Deszcz bi� mocno w szczelnie zamkni�te okna. By�o gor�co. Na stole sta� w��czony wentylator. Podmuch unosi� g�st�, czarn� czupryn� Draveca i je�y� d�u�sze w�oski w grubej, wyrazistej linii jego brwi. Facet wygl�da� na wykidaj��, kt�ry dorobi� si� pieni�dzy. Pokaza� mi niekt�re ze swych z�otych z�b�w. - Co pan na mnie ma? - zapyta� bardzo powa�nie, jakby uwa�a�, �e ka�dy, kto cokolwiek wie, powinien du�o wiedzie� tak�e o nim. - Nic - odpar�em. - Jest pan czysty, o ile mi wiadomo. Podni�s� du�� ow�osion� d�o� i przez minut� uwa�nie si� jej przygl�da�. - Pan mnie nie rozumie. Przys�a� mnie tutaj go�� o nazwisku M'Gee. Violets M'Gee. - W porz�dku. Jak on si� miewa? - Violets M'Gee by� detektywem do spraw zab�jstw w Biurze Szeryfa. Zmarszczy� brwi. - Nie, pan ci�gle mnie nie rozumie. Ja mam dla pana zaj�cie. - Rzadko wychodz� z domu - powiedzia�em. - Ostatnio jestem do�� s�abowity. Rozejrza� si� uwa�nie po pokoju, blefuj�c troch�, jak cz�owiek z natury nie do�� spostrzegawczy. - Mo�e chodzi o pieni�dze - odezwa� si�. - Mo�e i tak - przytakn��em. Mia� na sobie sk�rzany p�aszcz przeciwdeszczowy, z paskiem. Rozpi�� go niedbale i wyci�gn�� portfel o rozmiarach beli siana. Banknoty stercza�y niesk�adnie w r�ne strony. Kiedy trzepn�� nim o kolano, portfel wyda� przyjemny dla ucha d�wi�k. Wytrz�sn�� pieni�dze, wybra� z pliku kilka papierk�w, a reszt� w�o�y� z powrotem. Rzuci� portfel na pod�og� i tak go zostawi�. U�o�y� pi�� studolar�wek niczym karty do pokera i wsun�� pod podstawk� wentylatora. To by� kawa� roboty. Po tym wszystkim a� zacz�� chrz�ka�. - Mam mn�stwo szmalu - oznajmi�. - Tu jest pi��set. - Widz�. Co b�d� musia� zrobi� za t� kwot�? - Teraz ju� mnie pan zna, co? - Troch� lepiej. Wyci�gn��em z wewn�trznej kieszeni kopert� z bazgro�ami na odwrocie i odczyta�em mu je. - Dravec, Anton lub Tony. Kiedy� hutnik w Pittsburghu, konwojent ci�ar�wek, twardy, umi�niony facet. Pope�ni� b��d i zosta� zamkni�ty. Wyjecha� na zach�d. Pracowa� na farmie w El Seguro przy uprawie avocado. Dorobi� si� w�asnego gospodarstwa. Mia� g�ow� na karku i potrafi� to wykorzysta�, gdy odkryto, �e w pobli�u El Seguro jest ropa. Wzbogaci� si�. Wiele straci�, inwestuj�c w ma�o wydajne szyby innych ludzi. Z urodzenia Serb, wzrost sze�� st�p, waga dwie�cie czterdzie�ci funt�w. Jedna c�rka. Nigdy nie by� �onaty. �adnych znacz�cych zapis�w w rejestrach policyjnych. Od czas�w Pittsburgha w og�le nic. Zapali�em fajk�. - O rany! - powiedzia�. - Sk�d pan to wszystko wzi��? - Znajomo�ci. Jak� ma pan spraw�? Podni�s� portfel z pod�ogi i przez chwil� gmera� w nim kanciastymi palcami. J�zyk wystawa� mu spomi�dzy grubych warg. W ko�cu wyci�gn�� w�sk� br�zow� wizyt�wk� i kilka zmi�tych skrawk�w papieru. Popchn�� je ku mnie. Na wizyt�wce nowoczesn�, delikatn� czcionk� wydrukowano: "Pan Harold Hardwicke Steiner", a w rogu malutkimi literami: "Bia�e kruki i wydania luksusowe". Nie by�o �adnego adresu ani numeru telefonu. Skrawki bia�ego papieru, w sumie trzy, okaza�y si� zwyczajnymi wekslami na tysi�c dolar�w ka�dy, podpisanymi przez Carmen Dravec, rozwlek�ym, przypominaj�cym kulfony kretyna charakterem. Odda�em mu to wszystko. - Szanta�? - spyta�em. Wolno pokr�ci� g�ow�, a na jego twarzy pojawi�o si� co� mi�ego, co�, czego wcze�niej nie by�o. - To moja c�reczka, Carmen. Ten Steiner kr�ci si� ko�o niej. Ona ci�gle chodzi do jego spelunki i urz�dza tam sobie hulanki. Podejrzewam, �e on ma z ni� romans, i to mi si� nie podoba. Skin��em g�ow�. - Co z tymi wekslami? - Forsa mnie nie obchodzi. Najgorsze, �e Carmen kombinuje ze Steinerem. Do diab�a! Ona jest, jak to si� m�wi, zwariowana na punkcie ch�op�w. Pan p�jdzie i powie temu draniowi, �eby da� spok�j mojej c�rce. Inaczej w�asnymi r�kami skr�c� mu kark. Rozumie pan? Wszystko to powiedzia� szybko, mocno dysz�c. Jego oczy zmala�y, zaokr�gli�y si� i b�ysn�y w�ciek�o�ci�. Prawie szcz�ka� z�bami. - Dlaczego ja mam mu to powiedzie�? Sam nie mo�e pan tego zrobi�? - spyta�em. - Obawiam si�, �e m�g�bym si� w�ciec i zabi� tego skurwiela! - krzykn��. Wyj��em z kieszeni zapa�k� i zacz��em ni� d�uba� w fajce. Przez chwil� uwa�nie mu si� przygl�da�em, pr�buj�c sprecyzowa� pewn� my�l. - Nonsens. Pan si� boi. Podni�s� obie pi�ci na wysoko�� bark�w i potrz�sn�� nimi - wielkimi gruz�ami ko�ci i musku��w. Potem opu�ci� je wolno i westchn�� g��boko. - Tak. Boj� si� - przyzna�. - Nie wiem, jak sobie z ni� poradzi�. Ci�gle jaki� nowy facet i za ka�dym razem jaki� �mie�. Swego czasu pewnemu go�ciowi o nazwisku Joe Marty da�em pi�� tysi�cy, �eby si� od niej odczepi�. Do dzisiaj jest na mnie w�ciek�a z tego powodu. Spojrza�em w okno. Patrzy�em, jak deszcz uderza o szyby, rozlewa si� i sp�ywa g�stymi falami. Zbyt wczesna pora roku jak na taki deszcz. - Dawanie forsy tego rodzaju facetom prowadzi donik�d - stwierdzi�em. - M�g�by pan to robi� do ko�ca �ycia. Zatem doszed� pan do wniosku, �e to ja powinienem okaza� si� twardy wobec tego Steinera. - Prosz� mu powt�rzy�, �e skr�c� mu kark! - Nawet nie b�d� pr�bowa� - odrzek�em. - Znam Steinera. Sam ch�tnie bym mu go skr�ci�, gdyby tylko mog�o to w czymkolwiek pom�c. Pochyli� si� i chwyci� mnie za r�k�. Jego oczy przybra�y dziecinny wyraz. W ka�dym pokaza�a si� szara �za. - Niech pan pos�ucha. M'Gee m�wi, �e z pana r�wny go��. Powiem panu co�, czego nie wyjawi�bym nikomu, nigdy. Carmen w og�le nie jest moim dzieckiem. Znalaz�em j� w Smoky - ma�� dziecin� na ulicy. Nie mia�a nikogo. A mo�e j� porwa�em, co? - Na to wygl�da - powiedzia�em i musia�em si� wysili�, by uwolni� rami�, a potem je wymasowa�. Ten m�czyzna mia� chwyt, kt�ry m�g�by zmia�d�y� s�up telegraficzny. - Powiem uczciwie - odezwa� si� ponuro, lecz z czu�o�ci�. - Przyjecha�em tu i dobrze mi si� wiedzie. Ona dorasta, a ja j� kocham. - Aha, to zupe�nie naturalne - odrzek�em. - Pan mnie nie rozumie. Ja chc� si� z ni� o�eni�. Popatrzy�em na niego. - Robi si� coraz starsza, coraz m�drzejsza. Mo�e zechce wyj�� za mnie, h�? W jego g�osie zabrzmia� ton b�agania, jakbym by� w stanie rozwi�za� ten problem. - Prosi� j� pan o to? - Boj� si� - powiedzia� pokornie. - Czy s�dzi pan, �e ona czuje mi�t� do Steinera? Skin�� g�ow�. - Ale to nic nie znaczy. By�em sk�onny w to uwierzy�. Wsta�em z ��ka i jednym ruchem podnios�em przesuwany segment okna. Przez minut� pozwoli�em kroplom deszczu spada� na moj� twarz. - Wyja�nijmy sobie co nieco. - Opu�ciwszy okno, wr�ci�em na ��ko. - Mog� usun�� Steinera z pa�skiej drogi. To proste. Tylko nie wiem, co pan dzi�ki temu zyska. Zn�w chcia� mnie chwyci� za r�k�, ale tym razem by�em dla niego zbyt szybki. - Przyszed� pan tutaj naje�ony, wymachuj�c fors� - ci�gn��em. - Ale wyjdzie pan sflacza�y. I nie z powod�w, o kt�rych wspomnia�em. Pan wiedzia� o nich wcze�niej. Nie jestem Dorothy Dix i tylko czasami bywam g�upcem. Ale je�eli naprawd� pan tego chce, to zajm� si� tym Steinerem. Podni�s� si� niezgrabnie, obr�ci� kapelusz i spojrza� mi pod nogi. - Prosz� si� nim zaj�� tak, jak pan powiedzia�. On i tak do niej nie pasuje. - M�g�bym przy okazji zrani� i pana. - W porz�dku. W�a�nie o to chodzi - odrzek�. Zapi�� p�aszcz, wbi� kapelusz na sw� du��, zaro�ni�t� g�ow� i wyszed�. Zamkn�� cicho drzwi, jakby wychodzi� z pokoju chorego. Pomy�la�em, �e jest zwariowany jak para myszy ta�cz�cych walca, ale spodoba� mi si�. Schowa�em fors� w bezpieczne miejsce, przygotowa�em sobie du�ego drinka i usiad�em w jeszcze ciep�ym fotelu. Popijaj�c zastanawia�em si�, czy facet wie, na czym polegaj� machinacje Steinera. Steiner posiada� zbi�r bia�ych kruk�w i ksi��ek o spro�nej tematyce, kt�re wypo�ycza� nawet za dziesi�� dolar�w dziennie - oczywi�cie w�a�ciwym ludziom. II Pada�o przez ca�y nast�pny dzie�. P�nym popo�udniem siedzia�em w sportowym chryslerze zaparkowanym przy Boulevard, ukosem do w�skiego frontonu sklepu, na kt�rym zielony neon obwieszcza�: "H. H. Steiner". Krople deszczu odbija�y si� od chodnika, bryzga�y na wysoko�� kolan i wype�nia�y rynsztoki, a wielcy gliniarze, w b�yszcz�cych jak lufy pistolet�w nieprzemakalnych p�aszczach znakomicie si� bawili, przenosz�c dziewczynki w jedwabnych po�czochach i �adnych kaloszach przez r�ne zalane miejsca i �ciskaj�c je do woli. Deszcz b�bni� w mask� chryslera, szarpa� brezentowy dach i przenika� do �rodka w miejscach zapi�cia, tworz�c na pod�odze ka�u�e, �ebym mia� gdzie trzyma� stopy. Mia�em przy sobie du�� flaszk� szkockiej. Ucieka�em si� do niej wystarczaj�co cz�sto, by zachowa� zainteresowanie. Steiner robi� interesy nawet przy takiej pogodzie, a mo�e zw�aszcza przy takiej. Przed jego lokalem zatrzymywa�y si� eleganckie samochody i do �rodka wchodzili bardzo eleganccy ludzie. A potem wychodzili z paczkami pod pach�. Mogli oczywi�cie kupowa� bia�e kruki i wydania luksusowe. O wp� do sz�stej ze sklepu wyszed� krostowaty dzieciak w sk�rzanej wiatr�wce, skr�ci� w boczn� uliczk� i do�� szybkim krokiem ruszy� pod g�r�. Wr�ci� wspania�ym kremowo_szarym coup~e. Pojawi� si� Steiner. Mia� na sobie ciemnozielony sk�rzany p�aszcz przeciwdeszczowy, a w ustach papierosa w bursztynowej fifce. By� bez kapelusza. Z powodu znacznej odleg�o�ci nie mog�em dojrze� jego szklanego oka, ale wiedzia�em, �e je ma. Ch�opak w wiatr�wce trzyma� nad nim parasol przez ca�� drog� do samochodu, a potem z�o�y� go i poda� do coup~e. Steiner ruszy� na zach�d Boulevard. Ja za nim. Min�wszy dzielnic� handlow�, skr�ci� na p�noc przy Pepper Canyon. �ledzi�em go spokojnie z dystansu jednej przecznicy, przekonany, �e zmierza do domu, co by�o ca�kiem naturalne. Zjecha� z Pepper Drive w w�sk� betonow� serpentyn� nazywan� La Verne Terrace i dotar� prawie na sam szczyt. To by�a w�ska ulica z wysok� skarp� po jednej stronie i urwistym zboczem po drugiej, gdzie przycupn�o kilka oddalonych od siebie dom�w. Ich dachy ledwo wystawa�y nad poziom jezdni, a od frontu zas�ania�y je krzewy. W ca�ej okolicy drzewa ocieka�y wod�. Przed kryj�wk� Steinera r�s� si�gaj�cy powy�ej okien bukszpanowy �ywop�ot, przyci�ty w prostok�ty. Do wej�cia sz�o si� przez labirynt zieleni, z ulicy nie by�o wida� drzwi. Steiner wjecha� swoim kremowo_szarym coup~e do niewielkiego gara�u, zamkn�� go i trzymaj�c parasol nad g�ow�, lekkim krokiem ruszy� przez labirynt do domu. Kiedy znikn��, pojecha�em dalej, na szczyt wzg�rza. Tam zawr�ci�em i zatrzyma�em si� jedn� posesj� wcze�niej. Dom robi� wra�enie opuszczonego, cho� oficjalnie nic na to nie wskazywa�o. Siedz�c w samochodzie, postanowi�em odby� konferencj� z moj� butelk� whisky. O sz�stej pi�tna�cie na wzg�rzu pojawi�y si� �wiat�a. By�o ju� ca�kiem ciemno. Przed �ywop�otem Steinera stan�� samoch�d, z kt�rego wysiad�a szczup�a, wysoka dziewczyna w p�aszczu przeciwdeszczowym. Przez ogrodzenie przenika�o do�� �wiat�a, bym m�g� zobaczy�, �e to ciemnow�osa i ca�kiem �adna os�bka. W szumie deszczu us�ysza�em g�osy. Drzwi si� zamkn�y. Wysiad�em z chryslera, ruszy�em w d� i cienk� jak o��wek latark� za�wieci�em do wn�trza samochodu. To by� kasztanowy lub br�zowy kabriolet marki Packard. Dow�d rejestracyjny zawiera� informacj�: Carmen Dravec, 3596 Lucerne Avenue. Wr�ci�em do swego grata. Min�a ca�a rozlaz�a godzina. Ulic� nie przejecha� ani jeden samoch�d. Okolica wygl�da�a na bardzo spokojn�. Wtem z domu Steinera strzeli�, niczym b�yskawica podczas letniej burzy, silny bia�y promie� �wiat�a. Kiedy znowu zapad�a ciemno��, w�r�d mokrych drzew cichym echem odbi� si� przyt�umiony kobiecy krzyk. Wyskoczy�em z chryslera. Ruszy�em p�dem, chc�c dogoni� milkn�ce echo. W tym krzyku nie wyczuwa�o si� strachu. Raczej nut� czego� w rodzaju przyjemnego szoku, upojenia alkoholowego i czystego idiotyzmu. Dom Steinera ton�� w ciszy, gdy wbieg�em przez luk� w �ywop�ocie, okr��y�em zas�aniaj�c� wej�cie ziele� i przy�o�y�em d�o� do drzwi, by zapuka�. W tej samej chwili, zupe�nie jakby czekano na moje przybycie, za drzwiami rozleg�y si� trzy szybkie strza�y. Potem us�ysza�em d�ugie, ci�kie westchnienie, mi�kkie pla�ni�cie i spiesznie oddalaj�ce si� ku ty�om domu kroki. Straci�em troch� czasu, pr�buj�c bez wystarczaj�cego rozbiegu uderzy� barkiem w drzwi. Odrzuci�y mnie jak kopni�cie wojskowego mu�a. Drzwi wychodzi�y na w�ski podjazd, podobny do niewielkiego mostu, kt�ry prowadzi� na ulic�. �adnego obej�cia, �adnego sposobu szybkiego dotarcia do okien. Na ty�y mo�na si� by�o dosta� albo przez dom, albo po drewnianych schodach z alejki usytuowanej poni�ej. W�a�nie na nich us�ysza�em teraz odg�os krok�w. To mnie zdopingowa�o, wi�c jeszcze raz uderzy�em w drzwi, tym razem nog�. Zamek ust�pi�. Przeskoczy�em dwa stopnie w d� i znalaz�em si� w du�ym, ponurym i zaba�aganionym pokoju. W�wczas zauwa�y�em niezbyt wiele. Przeszed�em a� do wej�cia od ty�u. Mia�em niemal pewno��, �e w domu zago�ci�a �mier�. Na ulicy zawarcza� silnik samochodu. Gdy dobieg�em na pr�g, pojazd odjecha� szybko, bez �wiate�. To wszystko - wr�ci�em do salonu. III Pok�j zajmowa� ca�y front domu, sufit mia� podparty belkami, a �ciany pomalowane na br�zowo. Wisia�y na nich kilimy. Pod�og� przykrywa� gruby r�owy dywan, na kt�ry pada�o troch� �wiat�a z dw�ch stoj�cych lamp z bladozielonymi aba�urami. Na samym jego �rodku usytuowane by�o du�e, niskie biurko, a obok - czarne krzes�o z ��t� satynow� poduszk�. Na biurku le�a�y porozk�adane ksi��ki. Na swego rodzaju podium przy jednej ze �cian sta� fotel z tekowego drewna, z por�czami i wysokim oparciem. Siedzia�a w nim, na obszytym fr�dzlami szalu ciemnow�osa dziewczyna. Trzyma�a si� prosto. R�ce mia�a oparte na por�czach, z��czone kolana, cia�o wypr�one, uniesion� g�ow�, a oczy szeroko otwarte, oszala�e. Nie by�o wida� �renic. Sprawia�a wra�enie nie�wiadomej tego, co dzieje si� dooko�a, a jednocze�nie tkwi�a w pozie zupe�nie niew�a�ciwej dla stanu nieprzytomno�ci. Siedzia�a tak, jakby robi�a co� niezwykle wa�nego. Z ust dziewczyny wydobywa� si� zgrzytliwy, charcz�cy d�wi�k, kt�ry nie zmienia� wyrazu jej twarzy ani nawet uk�adu warg. Wydawa�o si�, �e w og�le mnie nie widzi. W uszach mia�a d�ugie kolczyki z jadeitu, poza tym by�a zupe�nie naga. Spojrza�em w drugi k�t pokoju. Steiner le�a� na pod�odze, na plecach, tu� za skrajem r�owego dywanu, przed czym�, co wygl�da�o na niewielki s�up totemiczny. W rze�bionych otwartych ustach dostrzeg�em obiektyw aparatu, wycelowany najprawdopodobniej w siedz�c� na tekowym fotelu dziewczyn�. Obok odrzuconej r�ki w lu�nym jedwabiu le�a�a na pod�odze lampa b�yskowa. Jej przew�d nikn�� za s�upem totemicznym. Steiner ubrany by� w chi�skie pantofle z grub� bia�� podeszw�, czarny satynowy d� od pi�amy i haftowany chi�ski kaftan, z przodu prawie ca�y zakrwawiony. Szklane oko b�yszcza�o jasno i w ca�ej postaci chyba ono mia�o najwi�cej �ycia. Wed�ug pobie�nej oceny �aden z trzech strza��w nie chybi�. Zatem to b�ysk lampy by� �wiat�em, kt�re zauwa�y�em wcze�niej, na zewn�trz domu, a chichocz�cy �miech stanowi� reakcj� na �w b�ysk znajduj�cej si� pod wp�ywem narkotyku dziewczyny. Trzy strza�y to ju� pomys� kogo� innego, kogo�, kto postanowi� przerwa� uprawiany w tym pokoju proceder. Prawdopodobnie tego zucha, kt�ry tak szybko zbiega� po schodach od ty�u. W jego sposobie my�lenia dopatrzy�em si� pewnego sensu. Uzna�em, �e dobrym konceptem by�o zamkni�cie drzwi frontowych i zabezpieczenie ich kr�tkim �a�cuchem. Zamek zosta� wyrwany moim gwa�townym wtargni�ciem. Na skraju biurka ujrza�em lakierowan� tac�, a na niej w�skie purpurowe szklanki oraz p�kat� karafk� z jakim� br�zowym p�ynem. Szklanki pachnia�y eterem i opium, mikstur�, kt�rej nigdy nie pr�bowa�em. Wyda�o mi si�, �e tego rodzaju rekwizyty pasuj� do tej sceny idealnie. Ubranie dziewczyny odnalaz�em na dywanie, w rogu. Podnios�em sukienk� z br�zowymi r�kawami. Te� pachnia�a eterem, i to z odleg�o�ci kilku st�p. Zgrzytliwy charkot nadal wydobywa� si� z ust dziewczyny, a po brodzie sp�ywa�a odrobina piany. Uderzy�em j� w twarz. Niezbyt mocno, bo nie chcia�em wyrywa� jej z transu, jakikolwiek on by�, w obawie, �e narobi wrzasku. - No chod� - powiedzia�em pogodnie. - B�d� grzeczna. Ubierzemy si�. - Id� d... d... do diab�a - wydusi�a. W jej g�osie nie wyczu�em najmniejszej emocji. Uderzy�em j� nieco mocniej. Nie zwr�ci�a na to uwagi, wi�c zacz��em j� ubiera�. To te� jej nie przeszkadza�o. Pozwoli�a, bym podni�s� jej r�ce, ale za to rozczapierzy�a palce, jakby to by�o bardzo oryginalne. Z tego powodu musia�em pogimnastykowa� si� troch� z r�kawami. W ko�cu uda�o mi si� odzia� j� w sukienk�. Wci�gn��em jej po�czochy, w�o�y�em buty, a potem postawi�em na nogi. - Przejd�my si� troch� - zaproponowa�em. - P�jdziemy na kr�tki, mi�y spacerek. Ruszyli�my. Najpierw jej kolczyki obija�y si� o moj� pier�, a potem posuwali�my si� jak tancerze, kt�rzy zmylili krok. Podeszli�my do cia�a Steinera i wr�cili�my. Nie zauwa�y�a ani Steinera, ani jego po�yskuj�cego szklanego oka. Bawi�o j�, �e nie jest w stanie chodzi�. Pr�bowa�a mi o tym powiedzie�, lecz sko�czy�o si� nieartyku�owanym bulgotem. Musia�em j� posadzi� na dywanie, �eby zgarn�� z pod�ogi reszt� garderoby. Bielizn� upchn��em do jednej wielkiej kieszeni mojego p�aszcza, a torebk� do drugiej. Przejrza�em te� biurko Steinera. Znalaz�em niewielki niebieski notes zapisany jakim� szyfrem, kt�ry wydawa� mi si� do�� interesuj�cy, i r�wnie� schowa�em go do kieszeni. Nast�pnie spr�bowa�em dosta� si� do tylnej �cianki aparatu ukrytego w s�upie, lecz nie mog�em trafi� na zaczep. Zaczyna�em si� denerwowa�, bo stwierdzi�em, �e �atwiej znalaz�bym wyt�umaczenie, gdybym nadzia� si� na policj�, wracaj�c po klisz� p�niej, ni� gdybym zosta� przy�apany ju� teraz i musia� wymy�li� co� na poczekaniu. Wr�ci�em do dziewczyny, rzuci�em na ni� jej p�aszcz, rozejrza�em si�, by sprawdzi�, czy nie zosta�y jeszcze jakie� jej rzeczy, i wytar�em mn�stwo odcisk�w palc�w, kt�rych prawdopodobnie w og�le nie zostawi�em, a kt�re z pewno�ci� zostawi�a panna Dravec. Otworzy�em drzwi i zgasi�em obie lampy. Obj��em dziewczyn� lew� r�k� i z wysi�kiem ruszyli�my w deszcz. Wsiedli�my do jej packarda. Nie bardzo podoba�o mi si� pozostawienie mojego gruchota w tym miejscu, ale tak by� musia�o. Kluczyki tkwi�y w stacyjce. Opu�cili�my wzg�rze. Po drodze na Lucerne Avenue nie wydarzy�o si� nic z wyj�tkiem tego, �e Carmen przesta�a czka� i zacz�a chrapa�. Nie mog�em odsun�� jej g�owy ze swego ramienia, bo inaczej opad�aby mi na kolana. Musia�em jecha� do�� wolno, a przecie� i tak by�a to daleka podr�, a� na zachodni kraniec miasta. Dom Dravec�w, zbudowany z ceg�y, w staromodnym stylu, sta� na sporym terenie ogrodzonym murem. Podjazd prowadzi� przez �elazn� bram� i dalej pod g�rk�, obok klomb�w i trawnik�w, a� do du�ych frontowych drzwi z w�skimi, ��czonymi o�owiem szybkami, zza kt�rych pob�yskiwa�o s�abe �wiat�o, tak jakby w domu akurat nie by�o nikogo. Odsun��em Carmen, usadzi�em w rogu, po�o�y�em jej rzeczy na fotelu i wysiad�em. Drzwi otworzy�a s�u��ca. Powiedzia�a, �e pana Draveca nie ma i �e nie wie, gdzie jest - podobno gdzie� w mie�cie. Mia�a pod�u�n�, ��taw�, delikatn� twarz i d�ugi nos. Nie zauwa�y�em podbr�dka, dostrzeg�em za to du�e wilgotne oczy. Wygl�da�a jak pi�kna stara klacz, kt�ra po d�ugiej s�u�bie zosta�a puszczona na pastwisko. Chyba by�a w stanie odpowiednio zaj�� si� Carmen. - Niech j� pani po�o�y do ��ka - mrukn��em, wskazuj�c na packarda. - Ma szcz�cie, �e nie trafi�a do paki za jazd� w takim stanie. S�u��ca u�miechn�a si� smutno, a ja ruszy�em na piechot� przed siebie. Musia�em przej�� pi�� przecznic, �eby w jakim� w�skim bloku mieszkalnym skorzysta� z wisz�cego w korytarzu telefonu. Na dodatek potem dwadzie�cia pi�� minut czeka�em na taks�wk�. Zacz��em si� ju� niepokoi�. Musia�em jeszcze zdoby� klisz� z aparatu Steinera. IV Wysiad�em z taks�wki na Pepper Drive, przed domem, w kt�rym by�o jakie� towarzystwo, i ruszy�em w g�r� kr�t� La Verne Terrace, do domu Steinera za g�stymi zaro�lami. Wszystko wygl�da�o tak samo. Przedosta�em si� przez luk� w �ywop�ocie i ostro�nie otworzy�em drzwi. Poczu�em zapach dymu z papierosa. Nie by�o go tam wcze�niej. Owszem, inne zapachy tak, w tym tak�e ostra wo� bezdymnego proszku, ale dymu nie. Zamkn��em drzwi, przykl�kn��em i zacz��em nas�uchiwa�, wstrzymuj�c oddech. Nic pr�cz b�bnienia deszczu po dachu. Po�wieci�em moj� cieniutk� latark� na pod�og�. Nikt do mnie nie strzeli�. Wyprostowa�em si�, znalaz�em prze��cznik jednej z lamp i zapali�em �wiat�o. Najpierw zauwa�y�em, �e na �cianach brakuje kilim�w. Nie liczy�em ich wcze�niej, ale teraz puste miejsca przyci�gn�y m�j wzrok. Potem spostrzeg�em, �e cia�o Steinera znikn�o. W miejscu, gdzie przedtem le�a�, na kraw�dzi r�owego dywanu przed s�upem totemicznym, kto� po�o�y� drugi dywanik. Nie musia�em go unosi�, by wiedzie�, dlaczego si� tam znalaz�. Zapali�em papierosa. Sta�em na �rodku s�abo o�wietlonego pokoju, zastanawiaj�c si�. Potem podszed�em do aparatu z obiektywem w otwartych ustach rze�by. Tym razem znalaz�em zatrzask. W �rodku nie by�o �adnej kliszy. Wyci�gn��em d�o� w kierunku telefonu w kolorze morwy, stoj�cego na biurku Steinera. Nie dotkn��em jednak s�uchawki. Przeszed�em do ma�ego korytarza w tylnej cz�ci salonu i zajrza�em do prze�adowanej drobiazgami sypialni, kt�ra bardziej wygl�da�a na damsk� ni� na m�sk�. ��ko przykryte by�o kap� z falbankami. Unios�em j� i po�wieci�em latark�. Steinera pod ��kiem nie by�o. Nie by�o go nigdzie w domu. Kto� go zabra�, bo z ca�� pewno�ci� sam nie m�g� st�d odej��. Gdyby to by�a policja, kto� od nich jeszcze by tu siedzia�. Od chwili, gdy razem z Carmen opu�ci�em dom, min�o dopiero p�torej godziny. Ponadto w mieszkaniu nie by�o �ladu ca�ego tego ba�aganu, jaki robi� policyjni fotografowie i specjali�ci od zdejmowania odcisk�w palc�w. Wr�ci�em do salonu, pchn��em nog� lamp� b�yskow� za s�up totemiczny, zgasi�em �wiat�o i wyszed�em. Wsiad�em do mojego zalanego deszczem samochodu i w��czy�em silnik. Nie mia�em nic przeciwko temu, �e kto� pr�bowa� na jaki� czas ukry� �mier� Steinera. To dawa�o mi mo�liwo�� przekonania si�, czy mog� o tym powiedzie�, pomijaj�c osob� Carmen Dravec i fakt fotografowania nagiej kobiety. By�o ju� po dziesi�tej, gdy wr�ci�em do Berglund. Odstawi�em grata i poszed�em na g�r�, do siebie. Wzi��em prysznic. P�niej w�o�y�em pi�am� i przygotowa�em sobie porcj� gor�cego grogu. Kilka razy zerkn��em na telefon. My�la�em o tym, by zadzwoni� i sprawdzi�, czy Dravec wr�ci� ju� do domu, lecz doszed�em do wniosku, �e lepiej b�dzie zostawi� go w spokoju do nast�pnego dnia. Nabi�em fajk� i usiad�em z gor�cym grogiem i niebieskim notesem Steinera w r�ku. By� zapisany szyfrem, lecz z uk�adu hase� i kartek z naci�ciami domy�li�em si�, �e jest to spis nazwisk i adres�w. W sumie ponad czterystu pi��dziesi�ciu. Je�eli by�a to lista frajer�w Steinera, to mia� w gar�ci prawdziw� kopalni� z�ota - nie m�wi�c ju� o mo�liwo�ci szanta�u. Ka�da z wymienionych tu os�b mog�a by� uznana za potencjalnego morderc�. Nie zazdro�ci�em roboty gliniarzom, gdyby dostali w swoje r�ce ten notes. Pr�buj�c z�ama� szyfr, wypi�em zbyt du�o whisky. Oko�o p�nocy poszed�em do ��ka. �ni� mi si� m�czyzna w chi�skim kaftanie, z piersi� ca�� we krwi, kt�ry goni� jak�� nag� dziewczyn� z d�ugimi kolczykami z jadeitu, podczas gdy ja pr�bowa�em sfotografowa� t� scen� aparatem, w kt�rym nie by�o kliszy. V Violets M'Gee zatelefonowa� do mnie rano. Jeszcze nie zd��y�em si� ubra�, ale ju� przejrza�em gazet� i nie znalaz�em w niej ani s�owa o Steinerze. Mia� radosny g�os cz�owieka, kt�ry dobrze przespa� ostatni� noc, nie obci��onego zbyt wielkimi d�ugami. - Jak leci, stary? - zacz��. Powiedzia�em, �e wszystko gra z wyj�tkiem tego, �e mam k�opoty z czytank� dla trzeciej klasy. Za�mia� si�, troch� jakby roztargniony, a potem zapyta� tonem a� nadto oboj�tnym: - Ten go��, Dravec, kt�rego do ciebie wys�a�em: czy zrobi�e� ju� co� dla niego? - Za bardzo pada - odpowiedzia�em, o ile to by�a odpowied�. - Aha. On jest chyba typem cz�owieka, kt�remu przydarzaj� si� r�ne rzeczy. Jego samoch�d w�a�nie bierze k�piel przy w�dkarskim molo w Lido. Nie odezwa�em si�. Mocno �ciska�em s�uchawk�. - Tak - rado�nie kontynuowa� M'Gee. - Pi�kny nowy cadillac, pe�en piachu i morskiej wody... O, by�bym zapomnia�. W �rodku jest jaki� facet. Wolno, bardzo wolno wypu�ci�em powietrze z p�uc. - Dravec? - szepn��em. - Nieee. Jaki� dzieciak. Jeszcze nie powiadomi�em Draveca. �cis�ych danych brak. Chcesz przyjecha� i razem ze mn� rzuci� na to okiem? Odpowiedzia�em, �e owszem. - No to zbieraj si�. B�d� u siebie - oznajmi� M'Gee i odwiesi� s�uchawk�. Mniej wi�cej trzydzie�ci minut p�niej by�em ju� w okr�g�wce, ogolony, ubrany i posilony co nieco. M'Gee gapi� si� na ��t� �cian�, siedz�c przy niewielkim ��tym biurku, ca�kiem pustym, je�li nie liczy� jego kapelusza i samotnej stopy. Jedno i drugie zdj�� z blatu, po czym poszli�my na s�u�bowy parking i wsiedli�my do ma�ego czarnego sedana. W nocy deszcz przesta� pada� i ranek by� b��kitny i z�oty. Rze�kie powietrze mog�o uczyni� �ycie prostym i przyjemnym, o ile nie mia�o si� zbyt wiele do my�lenia. A ja niestety mia�em. Lido oddalone jest od miasta o jakie� trzydzie�ci mil, z czego pierwszych dziesi�� trzeba przeby� w nielichym t�oku. M'Gee pokona� t� drog� w trzy kwadranse. Zatrzymali�my si� z po�lizgiem przed stiukowym �ukiem, za kt�rym rozci�ga�o si� molo. Spu�ci�em nogi z progu i wysiad�em. Ko�o �uku sta�o kilku ludzi i par� samochod�w. Przyby�y na motocyklu policjant nie wpuszcza� nikogo na molo. M'Gee pokaza� mu br�zow� gwiazd� i weszli�my bez przeszk�d w stref� intensywnego odoru, kt�rego nie zmy� nawet dwudniowy deszcz. - O, jest tam, na �ajbie - powiedzia� M'Gee. Przy ko�cu mola cumowa� niski czarny holownik. Na pok�adzie, tu� przed ster�wk�, dostrzegli�my co� du�ego, zielonego i niklowanego. Wok� stali jacy� ludzie. Pokonawszy mokre i �liskie schodki, wkroczyli�my na pok�ad. M'Gee przywita� si� z zast�pc� w mundurze koloru khaki i jeszcze jednym facetem w cywilu. Trzej m�czy�ni z za�ogi holownika podeszli do ster�wki i obserwowali nas, oparci o budk�. Ogl�dali�my samoch�d. Przedni zderzak by� zgi�ty, reflektor i atrapa ch�odnicy uszkodzone, a lakier i nikiel zadrapane przez piasek. Poczernia�a tapicerka ocieka�a wod�. Poza tym auto wygl�da�o niezgorzej. To by� kawa� dobrej roboty - dwie tony zieleni z pasem i wyko�czeniem w kolorze wina. Razem z M'Gee zajrza�em na przednie siedzenie. Szczup�y, ciemnow�osy i przystojny ch�opak le�a� przyklejony do kolumny kierownicy, z g�ow� pod dziwacznym k�tem wzgl�dem reszty cia�a. Jego twarz mia�a barw� niebieskawo_bia��. Pod przymkni�tymi powiekami blado po�yskiwa�y oczy. W otwartych ustach osiad� piasek. Na g�owie, z boku, widnia�y �lady krwi, kt�rej nie zdo�a�a zmy� s�ona woda. M'Gee odsun�� si� wolno, wyda� jaki� gard�owy d�wi�k i zacz�� �u� fio�kowe pastylki od�wie�aj�ce oddech. Im w�a�nie zawdzi�cza� swe przezwisko. - Jak to wygl�da? - spyta� cicho. Umundurowany zast�pca wskaza� na koniec mola, gdzie stercza�y wy�amane na sporym odcinku brudne bia�e barierki z belek, dwa na cztery cale. W miejscu p�kni�cia drewno by�o jasne i ��te. - Przejecha� tamt�dy. Musia� mocno waln��. Tutaj przesta�o pada� wcze�nie, oko�o dziewi�tej. W miejscu z�amania drewno jest suche, a zatem zdarzenie nast�pi�o ju� po ustaniu deszczu. To wszystko, co wiemy. Mo�na jeszcze doda�, �e spad� do wody w �rodku przyp�ywu, bo inaczej by�by bardziej rozwalony. Kiedy ch�opcy przyszli rano na ryby, zauwa�yli samoch�d w wodzie. Wezwali�my holownik, �eby go wyci�gn��. A potem znale�li�my tego martwego faceta. Drugi zast�pca stuka� w pok�ad czubkiem buta. M'Gee zerkn�� na mnie swymi ma�ymi, lisimi oczami. Zrobi�em oboj�tn� min� i nic nie powiedzia�em. - Ten ch�opak by� dobrze pijany - powiedzia� cicho M'Gee. - Popisywa� si� przed samym sob� w deszczu. Podejrzewam, �e lubi� je�dzi� samochodem. Taak... - zupe�nie zalany. - Pijany jak diabli - odezwa� si� zast�pca w cywilnym ubraniu. - R�czny gaz jest ustawiony po�rodku. Ma�o tego, ch�opak oberwa� w g�ow�. Zadajcie mi pytanie, a powiem, �e to morderstwo. M'Gee spojrza� na niego uprzejmie, potem skierowa� wzrok na m�czyzn� w mundurze. - Co o tym s�dzisz? - To mog�o by� samob�jstwo. Z�ama� sobie kark, a w skro� m�g� si� uderzy� podczas upadku. M�g� te� r�k� zahaczy� o d�wigni� i przesun�� j�. Chocia� z drugiej strony bardziej mi to wygl�da na morderstwo. M'Gee skin�� g�ow�. - Przeszukali�cie go? Wiadomo, kim jest? - zapyta�. Zast�pcy spojrzeli na mnie, a potem na za�og� holownika. - Okay, darujcie sobie - rzek� M'Gee. - Ja wiem, o kogo chodzi. Molem zbli�y� si� wolno niski m�czyzna w okularach. Mia� zm�czon� twarz, w r�ku trzyma� czarn� torb�. Zszed� po o�lizg�ych schodkach na pok�ad. Wybra� stosunkowo czyste miejsce, po�o�y� torb�, zdj�� kapelusz, podrapa� si� po karku i u�miechn��. - Prosz� spojrze�, doktorze. To pa�ski pacjent - zwr�ci� si� do niego M'Gee. - Dzisiejszej nocy nurkowa� z mola. Na razie wiemy tylko tyle. Lekarz spojrza� pos�pnie na martwego m�czyzn�. Dotkn�� jego g�owy, troch� j� obr�ci�. Potem pomaca� �ebra. Podni�s� bezw�adn� d�o� i przyjrza� si� paznokciom. Pu�ci� j�, po czym odsun�� si� od samochodu i wzi�� swoj� torb�. - Oko�o dwunastu godzin - rzek�. - Skr�cony kark, to jasne. W�tpi�, �eby by�a w nim cho� odrobina wody. Lepiej wyci�gn�� go stamt�d, zanim zesztywnieje. Reszt� postaram si� ustali�, gdy trafi na m�j st�. Skin�� wszystkim g�ow�, a potem ruszy� schodkami w g�r� i odszed� molem. Przy �uku ustawia�a si� karetka. Detektywi mrucz�c wyci�gn�li denata z samochodu. Po�o�yli go na pok�adzie obok pojazdu, od strony morza. - Chod�my - powiedzia� M'Gee. - To koniec tej cz�ci przedstawienia. Po�egnali�my si�, a M'Gee nakaza� zast�pcom, �eby trzymali j�zyk za z�bami, p�ki nie skontaktuje si� z nimi. Opu�ciwszy molo, wsiedli�my do czarnego sedana i ruszyli�my w drog� powrotn� do miasta, bia��, zmyt� deszczem szos�, wzd�u� niskich wzg�rz ��to_bia�ego piasku, poro�ni�tych miejscami mchem. Nad przybrze�nymi falami unosi�y si� i opada�y nieliczne mewy. Daleko w morzu, na horyzoncie, ko�ysa�o si� kilka bia�ych jacht�w, jak gdyby zawieszono je w powietrzu. Przejechali�my kilka mil, nie odzywaj�c si� do siebie. - Masz jakie� pomys�y? - spyta� wreszcie M'Gee. - M�w - odrzek�em. - Nigdy wcze�niej go nie widzia�em. Kto to jest? - Do diab�a, s�dzi�em, �e dowiem si� tego od ciebie. - Gadaj, Violets - nalega�em. Burkn�� co�, wzruszy� ramionami i niewiele brakowa�o, a zjechaliby�my z szosy w sypki piach. - Szofer Draveca. Ch�opak o nazwisku Carl Owen. Sk�d wiem? Rok temu posiedzia� troch� w kiciu pod zarzutem uprowadzenia. Uciek� z t� zwariowan� c�reczk� Draveca do Yumy. Dravec pojecha� za nimi, zawr�ci� ich i wpakowa� faceta za kratki. P�niej dziewczyna przekona�a jako� starego, wi�c nast�pnego ranka ruszy� p�dem do miasta i poprosi� o uwolnienie go. Powiedzia�, �e Owen mia� zamiar po�lubi� jego c�rk�, tyle �e ona nie chcia�a. A potem - wiesz co? Ch�opak wr�ci� do pracy u Draveca i by� tam do tej pory. Co o tym s�dzisz? - Zdaje si�, �e to ca�y Dravec - powiedzia�em. - Owszem, ale ten dzieciak znowu m�g� wpa�� w k�opoty. M'Gee mia� srebrzyste w�osy, guzowat� brod� i wyd�te wargi, w sam raz do ca�owania niemowlak�w. Spojrza�em na jego profil i nagle zrozumia�em, o czym my�li. Za�mia�em si�. - Uwa�asz, �e to Dravec go zabi�? - spyta�em. - Czemu nie? Ch�opak znowu dobiera si� do dziewczyny i Dravec przyciska go, tyle �e troch� za mocno. To wielki ch�op i z �atwo�ci� mo�e skr�ci� cz�owiekowi kark. Potem wpada w panik�. Jedzie w deszczu samochodem do Lido i pozwala mu ze�lizgn�� si� z mola. My�li, �e nie b�dzie go wida�. A mo�e w og�le nie my�la�. Tylko trz�s� si� ze strachu. - To powa�ny zarzut - powiedzia�em. - Ale potem musia� wraca� do domu trzydzie�ci mil w deszczu na piechot�. - No, dalej. Spr�buj. - Dravec zabi� go, to jasne - powiedzia�em. - Chodzi jednak o to, �e bawili si� w skok przez plecy i Dravec spad� mu na kark. - Dobra, stary. Ka�dy mo�e si� kiedy� potkn��. Tobie te� to grozi. - Pos�uchaj, Violets - zacz��em powa�nie. - Je�eli ten ch�opak zosta� zabity - a przecie� nie ma pewno�ci, �e to by�o morderstwo - nie jest to przest�pstwo w stylu Draveca. Owszem, m�g�by zabi� cz�owieka w napadzie sza�u, lecz zostawi�by go tam, gdzie upad�. Nie robi�by ca�ego tego zamieszania. Zawr�cili�my. M'Gee popad� w zadum�. - Co za kumpel - poskar�y� si�. - Opracowa�em znakomit� teori� i spyta�em ci� o zdanie. �a�uj�, �e w og�le zabra�em ci� ze sob�. Do diab�a z tob�. I tak p�jd� �ladem Draveca. - Pewnie - zgodzi�em si�. - B�dziesz zmuszony, tylko �e Dravec go nie zabi�. On jest za mi�kki, by to ukrywa�. Gdy wr�cili�my do miasta, by�o ju� po�udnie. Poprzedniego wieczoru nie jad�em kolacji, pi�em tylko whisky, a rano po�kn��em mizerne �niadanie. Wysiad�em przy Boulevard i pozwoli�em, �eby M'Gee sam pojecha� do Draveca. Chcia�em wiedzie�, co przydarzy�o si� Carlowi Owenowi, lecz nie poci�ga�a mnie my�l, �e to Dravec m�g� go zamordowa�. Zjad�em lunch w barze i pobie�nie przejrza�em wczesnopopo�udniow� pras�. Nie oczekiwa�em, �e znajd� w niej co� o Steinerze, i nie znalaz�em. Po lunchu poszed�em rzuci� okiem na sklep Steinera przy Boulevard, sze�� przecznic dalej. VI Sklep zajmowa� po�ow� frontu. Druga nale�a�a do jubilera, kt�ry sta� w�a�nie w wej�ciu - du�y, siwow�osy, czarnooki �yd z mniej wi�cej dziewi�ciokaratowym brylantem na palcu. Gdy przechodzi�em obok niego, u�miechn�� si� znacz�co. Pod�og� w lokalu Steinera przykrywa� od �ciany do �ciany gruby niebieski dywan. Obok niebieskich foteli sta�y popielniczki. Na w�skich sto�ach dostrzeg�em par� komplet�w ksi��ek w t�oczonych sk�rzanych oprawach, reszta znajdowa�a si� za szk�em. Przepierzenie z w�skimi drzwiami oddziela�o sklep od zaplecza, a w rogu, przy ma�ym biurku, na kt�rym ustawiono lamp� z aba�urem siedzia�a jaka� kobieta. Podnios�a si� i podesz�a do mnie, ko�ysz�c biodrami w obcis�ej sukience z czarnego materia�u, kt�ry nie odbija� �wiat�a. By�a przypr�szon� popio�em blondynk� o zielonkawych oczach i mocno umalowanych powiekach. Inne szczeg�y - to du�e klipsy, rozpuszczone w�osy i pomalowane na srebrno paznokcie. Przywo�a�a na wargi co�, co uwa�a�a za u�miech powitania. Wed�ug mnie by� to zaledwie wymuszony grymas. - O co chodzi? Nerwowym ruchem zsun��em kapelusz ni�ej na oczy. - Chodzi o Steinera. - Dzisiaj go nie b�dzie. Mo�e poka�� panu... - To ja chcia�bym sprzeda� - odrzek�em. - Mam co�, czego szuka� od d�u�szego czasu. Srebrne paznokcie dotkn�y w�os�w za uchem. - Aha, sprzedawca... No c�, mo�e zajrzy pan jutro? - Jest chory? M�g�bym odwiedzi� go w domu - podsun��em z nadziej� w g�osie. - Na pewno chcia�by zobaczy� to, co mam. Efekt by� piorunuj�cy. Przez minut� stara�a si� z�apa� oddech. Kiedy jednak przem�wi�a, jej g�os by� spokojny. - To... to by si� na nic nie zda�o. Nie ma go w mie�cie. Skin��em g�ow� z grymasem rozczarowania na twarzy. Dotkn��em kapelusza i ju� si� odwraca�em, gdy zza drzwi przepierzenia wychyn�a g�owa krostowatego ch�opaka, kt�rego widzia�em poprzedniego wieczoru. Cofn�� si�, jak tylko mnie zobaczy�, ale nie do�� szybko, bym nie zd��y� zauwa�y� le��cych w g��bi kilku paczek z ksi��kami. Paczki by�y ma�e, otwarte. Zmaga� si� z nimi jaki� m�czyzna w zupe�nie nowym kombinezonie. Cz�� zasob�w Steinera przenoszono. Wyszed�em. Skr�ci�em za r�g, a potem zerkn��em w zau�ek. Za sklepem Steinera sta�a ma�a, czarna ci�ar�wka z siatkowymi bokami. Bez napis�w. Przez a�ur siatki wida� by�o pud�a. Kiedy im si� przygl�da�em, z zaplecza wyszed� m�czyzna w kombinezonie, d�wigaj�c nast�pn� paczk�. Wr�ci�em na Boulevard. P� przecznicy dalej jaki� ch�opak o zuchwa�ej twarzy czyta� gazet� w zaparkowanej taks�wce. - Pojedziesz za kim�? - spyta�em, pokazuj�c pieni�dze. Spojrza� na mnie taksuj�cym wzrokiem, a potem otworzy� drzwi i upchn�� gazet� za lusterkiem wstecznym. - To moja ulubiona zabawa, szefie - powiedzia� weso�o. Podjechali�my do ko�ca uliczki na ty�ach sklepu i zatrzymali�my si� przy hydrancie. Na ci�ar�wce by�o chyba ze dwana�cie pude�, kiedy m�czyzna w kombinezonie usiad� za kierownic� i uruchomi� silnik. Ruszy� ostro zau�kiem, potem skr�ci� w lewo, w ulic�. M�j kierowca uczyni� to samo. Ci�ar�wka pomkn�a na p�noc, dotar�a do Garfield i skierowa�a si� na wsch�d. Jecha�a bardzo szybko, cho� panowa� tu du�y ruch. M�j kierowca pozosta� daleko z ty�u. W�a�nie zrobi�em mu uwag� na ten temat, gdy ci�ar�wka skr�ci�a z Garfield na p�noc, w ulic�, kt�ra nosi�a nazw� Brittany. Kiedy tam dobrn�li�my, nie by�o ju� po niej �ladu. Za szyb� ch�opak o zuchwa�ej twarzy mamrota� co� uspokajaj�co. Jechali�my Brittany z szybko�ci� czterech mil na godzin�, wypatruj�c ci�ar�wki za krzewami. Nie da�em si� uspokoi�. Dwie przecznice dalej Brittany skr�ca�a �agodnie na wsch�d i ��czy�a si� z inn� ulic�, Randall Place, gdzie na w�skim pasku terenu sta� bia�y blok mieszkalny z frontem od Randall Place i gara�em na parterze od Brittany. Mijali�my go. W�a�nie kierowca pr�bowa� mnie przekona�, �e ci�ar�wka nie mo�e by� daleko, gdy ujrza�em j� w gara�u. Zajechali�my od frontu. Wysiad�em i wszed�em na korytarz. Tablicy z guzikami nie by�o. Nad odsuni�tym pod �cian�, najwyra�niej ju� nie u�ywanym kontuarem wisia�y po�yskuj�ce z�oci�cie skrzynki na listy, a pod nimi wykaz lokator�w. Pod numerem 305 widnia�o nazwisko Josepha Marty'ego. Joe Marty by� m�czyzn�, kt�ry zabawia� si� z Carmen Dravec, dop�ki jej ojciec nie da� mu pi�ciu tysi�cy dolar�w, �eby si� odczepi� i zaj�� jak�� inn� dziewczyn�. To m�g� by� ten sam Joe Marty. Zszed�em na d� i przez drzwi ze zbrojon� szyb� wkroczy�em w p�mrok gara�u. M�czyzna w nowiutkim kombinezonie uk�ada� pude�ka w automatycznej windzie. Stan��em obok i zapali�em papierosa, przygl�daj�c mu si� uwa�nie. Nie by� tym zachwycony, ale nic nie powiedzia�. - Uwa�aj na obci��enie, kole� - odezwa�em si� po chwili. - Ta winda wytrzymuje tylko p� tony. Gdzie to jedzie? - Marty, trzysta pi�� - odpar� a potem spojrza� tak, jakby �a�owa� tego, co powiedzia�. - Niewa�ne - zdoby�em si� na przyjazny ton. - Niez�a porcja lektury! Wr�ci�em na g�r�. Wyszed�em z budynku i wsiad�em do taks�wki. Ruszyli�my z powrotem do miasta, do mojego biura. Da�em kierowcy troch� za du�o pieni�dzy, a on mi brudn� wizyt�wk�, kt�r� wyrzuci�em do spluwaczki przy windach. Przed drzwiami biura sta� Dravec. By� w�ciek�y. VII Po deszczu zrobi�o si� ciep�o i jasno, lecz on ci�gle mia� na sobie ten sam sk�rzany p�aszcz przeciwdeszczowy z paskiem, tyle �e od g�ry do do�u rozpi�ty, podobnie jak marynarka i kamizelka. Krawat zaw�drowa� gdzie� w okolice ucha. Twarz przybra�a kolor kitu, a brod� pokrywa� kilkudniowy zarost. Wygl�da� okropnie. Otworzy�em drzwi, klepn��em go w rami�, wepchn��em do �rodka i posadzi�em na krze�le. Oddycha� ci�ko, nie odzywaj�c si�. Wyj��em z biurka butelk� �ytni�wki i nala�em po kieliszku. Bez s�owa wypi� z obu, po czym opad� na krzes�o, zamruga� oczami, post�ka� i wyj�� z wewn�trznej kieszeni marynarki kwadratow� bia�� kopert�. Po�o�y� j� na biurku, przytrzymuj�c sw� du��, ow�osion� d�oni�. - Kiepsko, je�li chodzi o Carla - zacz��em. - Tego ranka widzia�em si� z M'Gee. Spojrza� na mnie bezmy�lnie. - Tak. Carl by� dobrym ch�opakiem. Niewiele panu o nim m�wi�em - doda� po chwili. Czeka�em, spogl�daj�c na kopert� pod jego �apskiem. On te� na ni� patrzy�. - Musz� to panu pokaza� - wymamrota�. Pchn�� wolno kopert� po biurku i uni�s� d�o� takim gestem, jakby ujawnia� co�, co czyni �ycie naprawd� warto�ciowym. W jego oczach zal�ni�y dwie �zy i sp�yn�y po pokrytych zarostem policzkach. Si�gn��em po kopert� i przyjrza�em si� jej. By�a zaadresowana do niego, starannie drukowane litery skre�lono atramentem. W rogu widnia� �lad stempla - "Express". Otworzywszy j�, zobaczy�em b�yszcz�c� fotografi�. Fotka przedstawia�a Carmen Dravec w tekowym fotelu Steinera, z kolczykami z jadeitu w uszach. Oczy mia�a bardziej oszala�e ni� wtedy, gdy ja j� widzia�em. Spojrza�em na odwrotn� stron� zdj�cia. By�a czysta. Po�o�y�em odwr�con� fotografi� na blacie. - Prosz� mi o tym opowiedzie� - zacz��em ostro�nie. Dravec otar� r�kawem �zy, opar� d�onie p�asko na biurku i przygl�da� si� brudnym paznokciom. Jego palce dr�a�y. - Zadzwoni� do mnie jaki� go�� - powiedzia� s�abym g�osem. - Dziesi�� patyk�w za klisz� i odbitki. Interes trzeba za�atwi� dzisiejszej nocy, bo inaczej oddadz� to do jakiego� skandalizuj�cego szmat�awca. - To jaka� wielka bzdura - stwierdzi�em. - �adna gazeta nie mog�aby tego wykorzysta�, chyba �e do rozdmuchania jakiej� historii. A co to za historia? Wolno podni�s� wzrok, jakby oczy mia� z o�owiu. - Jeszcze nie koniec. Facet powiedzia�, �e sytuacja jest wyj�tkowo przykra. Trzeba dzia�a� szybko, w przeciwnym razie moja dziewczynka znajdzie si� w wi�zieniu. - Co to za historia? - spyta�em znowu, nabijaj�c fajk�. - Co m�wi Carmen? Pokr�ci� du��, zmierzwion� g�ow�. - Nie pyta�em jej, by�bym bez serca. Biedne dziecko. Zupe�nie naga... Nie, nie mam serca... Pewnie jeszcze nic pan nie zrobi� w sprawie Steinera. - Nie musia�em - odrzek�em. - Kto� okaza� si� szybszy ode mnie. Spojrza� na mnie z otwartymi ustami, nic nie rozumiej�c. Nie mia� oczywi�cie poj�cia o tym, co zasz�o w ci�gu ostatniej doby. - Czy Carmen wychodzi�a gdzie� tej nocy? - spyta�em oboj�tnie. Gapi� si� ci�gle z otwartymi ustami, nerwowo szukaj�c czego� w pami�ci. - Nie. �le si� czuje. Kiedy wr�ci�em do domu, le�a�a w ��ku. W og�le nigdzie nie wychodzi�a... A co ze Steinerem? Si�gn��em po butelk� i nala�em nam po jednym. Potem zapali�em fajk�. - Steiner nie �yje - powiedzia�em. - Komu� znudzi�y si� jego sztuczki, wi�c go podziurawi�. Ostatniej nocy, w czasie deszczu. - O rany! - zdziwi� si�. - Pan tam by�? Pokr�ci�em g�ow�. - Nie ja. Carmen. To jest ta przykra sytuacja, o kt�rej m�wi� tamten go��. Oczywi�cie - nie ona strzela�a. Dravec poczerwienia�. By� w�ciek�y. Zacisn�� pi�ci, oddycha� chrapliwie, a na szyi wyskoczy�a mu �y�a. - To nieprawda! Ona jest chora. W og�le nie wychodzi�a. Le�a�a w ��ku, gdy wr�ci�em! - Ju� mi pan to m�wi� - odrzek�em. - I to w�a�nie nie jest prawda. Sam przywioz�em j� do domu. S�u��ca wie o tym, tylko chce zachowa� w tej sprawie dyskrecj�. Carmen by�a u Steinera, a ja obserwowa�em wszystko z zewn�trz. Hukn�� strza� i kto� uciek�. Nie widzia�em go. Carmen te� nie, bo by�a zbyt oszo�omiona. I w�a�nie dlatego jest chora. Pr�bowa� zatrzyma� wzrok na mojej twarzy, lecz oczy mia� nieprzytomne i puste, jakby zgas�o w nich �wiat�o. Chwyci� por�cze krzes�a. Knykcie napr�y�y si� i zbiela�y. - Nie powiedzia�a mi - wyszepta�. - Nie powiedzia�a... Chocia� zrobi�bym dla niej wszystko. - W jego martwym g�osie nie by�o �adnych emocji, tylko sama rozpacz. Pchn�� krzes�o do ty�u. - Id� po fors�. - Po te dziesi�� patoli. Mo�e tamten facet nie b�dzie gada�. Wtem za�ama� si�. Jego rozczochrana g�owa opad�a na blat, a ca�ym cia�em wstrz�sn�� szloch. Wsta�em, obszed�em biurko i klepn��em go po ramieniu. Poklepywa�em go tak, nic nie m�wi�c. Po chwili podni�s� zmoczon� �zami twarz i z�apa� mnie za r�k�. - Bo�e! Dobry z pana ch�op - za�ka�. - C� pan mo�e o tym wiedzie�? Wyrwa�em d�o� z jego u�cisku, wetkn��em mu do r�ki drinka, pomog�em podnie�� i wypi�. Potem wyj��em pust� szklank� z jego palc�w i odstawi�em na biurko. Usiad�em na swoim miejscu. - Powinien si� pan czym pr�dzej pozbiera� - powiedzia�em twardo. - Policja nic jeszcze nie wie o Steinerze. Przywioz�em Carmen do domu i nie pu�ci�em pary z ust. Chcia�em da� wam chwil� wytchnienia. To mnie stawia w k�opotliwej sytuacji. Musi pan wykona� swoj� cz�� roboty. Przytakn�� powoli, ci�ko. - Taaak, zrobi�, co pan ka�e, cokolwiek pan ka�e. - Prosz� zdoby� pieni�dze - powiedzia�em. - Niech pan je przygotuje na wypadek telefonu. Mam par� pomys��w i by� mo�e nie b�dzie pan musia� ich ca�kiem straci�. Ale na razie nie ma o czym m�wi�... Prosz� zorganizowa� pieni�dze, siedzie� na miejscu, z niczym si� nie wyrywa� i trzyma� j�zyk za z�bami. Czy mo�e pan to zrobi�? Reszt� bior� na siebie. - Tak - odrzek�. - Bo�e, ale z pana dobry cz�owiek. - Niech pan nie rozmawia z Carmen - ci�gn��em. - Im mniej b�dzie pami�ta�a z tej nocy, tym lepiej. Ta fotografia... - dotkn��em odwrotnej strony zdj�cia na biurku - wskazuje na to, �e ze Steinerem jeszcze kto� pracowa�. Musimy go dopa��, i to szybko, nawet gdyby mia�o to kosztowa� dziesi�� tysi�cy. Podni�s� si� wolno. - Drobiazg. To tylko forsa. Musz� j� teraz zdoby�. A potem pojad� do domu. Niech pan dzia�a, jak pan uwa�a. Zastosuj� si� do pa�skich polece�. Znowu chwyci� mnie za r�k�, potrz�sn�� ni� i oci�gaj�c si� wyszed� z mojego gabinetu. S�ysza�em jego ci�kie kroki na schodach. Szybko wypi�em dwa drinki i obtar�em twarz. VIII Wolno jecha�em moim chryslerem La Verne Terrace, pod g�r�, w kierunku domu Steinera. W �wietle dnia ujrza�em stromizn� wzg�rza i drewniane stopnie, po kt�rych ucieka� morderca. Przy uliczce w dole, prawie tak w�skiej jak przej�cie mi�dzy blokami, sta�y dwa budynki, ale do�� daleko od domu Steinera. W�tpliwe, by w szumie ulewnego deszczu, kto� stamt�d zwr�ci� uwag� na strza�y.