3256

Szczegóły
Tytuł 3256
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3256 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3256 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3256 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Zevaco Michael - Kr�lowa serc Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gda�sk 2000 I OKIENKO NA PODDASZU Ciep�y, s�oneczny poranek 1544 r. Ulica �w. Marcina zacz�a o�ywia� si� powoli. Kr��yli ju� po niej liczni handlarze uliczni: sprzedawcy drobiu, warzyw, owoc�w, w�gla, lampek oliwnych; przekupki wydziera�y si�, zachwalaj�c gor�ce nale�niki, krajanki tortu i ciastka ry�owe; kr��y�y tam i z powrotem ko- kieteryjne kwiaciarki, kwestarze, �akowie, �ebracy, �onglerzy, kuglarze, s�owem ca�y �wia- tek, charakterystyczny dla ulicy wsp�czesnego Pary�a. W�r�d tego ha�a�liwego t�umu sta�a dumnie ober�a � Pod �lep� Srok� � , co prawda nie tak s�awna, jak opiewana przez Rabelais � go � de la D�vini�re � , jednak r�wnie� ch�tnie odwiedza- na przez klient�w ��dnych dobrego wina i smakowitych da�. Najwi�ksz� ozdob� i magnesem � �lepej Sroki � by�a pani Wilhelminka P�czuszek, najmilsza i najpi�kniejsza ober�ystka ze wszystkich ober�ystek �wczesnego Pary�a. Gromadzono si� tu t�umnie na og�lnej parterowej sali, aby smacznie zje��, dobrze wypi� i mile pogaw�dzi�. Na g�rnym pi�trze i w pokoikach na mansardzie siedzieli przyjezdni ka- walerowie z prowincji, szukaj�cy w stolicy szcz�cia i kariery. W jednym z takich pokoik�w hen, pod samym dachem sta� przy oknie dwudziestoletni m�odzieniec z bu�czuczn� min�, starannie i elegancko ubrany, przystojny, pi�knie zbudowa- ny, z twarz� tchn�c� szlachetn� dum�. Sta� przy oknie, lecz jak gdyby ba� si� wyjrze� na ulic�. Odwr�ci� si� do niego plecami, szarpa� nerwowo sumiasty w�s, odchodzi� w g��b pokoju i znowu wraca�, jakby ci�gn�a go do ma�ego okienka jaka� tajemnicza si�a, kt�rej na pr�no pr�bowa� si� opiera�. Stoj�cy przy drzwiach blisko czterdziestoletni m�czyzna, jak mo�na by�o wnioskowa� ze stroju, stajenny, spogl�da� na m�odzie�ca ironicznym nieco okiem i mrucza� pod nosem: � Podejdziesz. . . podejdziesz, m�j panie! Znam si� na tym! M�odzieniec rozumia� dosko- nale, o co chodzi�o jego s�u��cemu, udawa� jednak g�uchego i �lepego i ani jednym s��wkiem nie odezwa� si� do niego. W pokoiku pod dachem panowa�o g�uche milczenie. Wierny s�uga wreszcie nie mog�c widocznie znie�� napi�tej sytuacji, pierwszy zagai� roz- mow�. � Panie, czy zdecydujesz si� nareszcie uda� z polecaj�cym listem nieboszczyka ojca twe- go, ja�nie wielmo�nego pana de Montauban, do jego eminencji kardyna�a Lotaryngii? Wiesz pan o tym dobrze, �e jego eminencja zaproteguje ci� niew�tpliwie do swego brata, ksi�cia Klaudiusza de Guise. B�dzie to pocz�tkiem twej kariery. . . Nagle urwa� i rzek� tym razem bardzo ju� dono�nym g�osem: � Tak, ale co z tego, je�li zamiast my�lenia o karierze my�lisz pan. . . o czym� zgo�a in- nym. . . Podejdziesz pan! Znam si� na tym; podejdziesz na pewno! 5 � Dok�d? � zapyta� z udan� naiwno�ci� kawaler de Montauban � do pa�acu kardyna�a? Rzecz oczywista, �e aby wej�� do wn�trza, musz� podej��. To jasne! � Kopiesz pan sobie gr�b sw� oboj�tno�ci� na sprawy doczesne! ! � j�kn�� s�uga. � Chyba nie zechcesz m�j Langrogne, , abym zeszed� z tego pado�u sam i jako wiemy s�uga, b�dziesz mi towarzyszy� w tej w�dr�wce! A wi�c nie martwi� si�, bo b�d� wiernie obs�u�o- ny! � rzuci�, filuternie u�miechaj�c si�, kawaler de Montauban. Po czym ruszy� pe�nym zdecy- dowania krokiem do okienka, od kt�rego w trakcie rozmowy odszed�. Magnesem, kt�ry go poci�ga� z nieprzepart� si��, by�o r�wnie� okno. . . kamieniczki z na- przeciwka, w kt�rym pierwszego dnia po swym przyje�dzie do Pary�a ujrza� pi�kn� twa- rzyczk� m�odej s�siadki. Ujrza� j� i. . . m�ode jego serce zap�on�o ogniem pierwszej, a jedno- cze�nie wiernej, a� do grobu mi�o�ci. Nie�mia�y w stosunku do kobiet nie marzy� nawet o mo�liwo�ci zawarcia z ni� bli�szej znajomo�ci, ogranicza� si� do spogl�dania na sw� bogdan- k� przez okno, do marze� o niej i do towarzyszenia jej z daleka podczas odbywanych przez ni� spacer�w za miasto. Dla niej zaniedba� swe osobiste interes y, co by�o przyczyn� zdener- wowania wiernego s�ugi � Langrogne � a. Dzieweczk�, kt�ra nie podejrzewaj�c nawet tego, �e wzi�a w jas yr serce kawalera de Montauban, by�a Polna R�yczka, lokatorka matki Agadou, w�a�cicielki kamieniczki z na- przeciwka. Ciche, skromne dziewcz�tko, r�wnie� nic o tym nie wiedz�c, sta�a si� przedmiotem mi�o- snych po��da� jeszcze dw�ch � tym razem pot�nych osobisto�ci: kardyna�a Lotaryngii i Henryka � delfina Francji. . Delfin � kochliwy z usposobienia, otacza� si� faworytami, kt�rzy chc�c dogodzi� swemu panu i zrobi� przy tym karier� � dopomagali mu w jego awanturkach mi�osnych, , im powierza� zawsze nawi�zanie ka�dej nowej intrygi. II PA�AC DE TOURNELLES Owego pi�knego poranka w gabinecie, nosz�cym nazw� � K�cik delfina � ksi��� Henryk prowadzi� z o�ywieniem rozmow� ze swymi konfidentami: Jakubem d � Albon de Saint- Andr� � i baronem Kajetanem de Roncherolles � em. � Drodzy przyjaciele, m�wi� delfin � m�wi� wam, �e odkry�em perl� nad per�y, pi�kno��, kt�ra mog�aby za�mi� wszystkie pi�kno�ci naszego dworu. Lat szesna�cie, najwy�ej siedem- na�cie, g�ste kasztanowate w�osy, usteczka. . . jak p�k granatu, g��bokie oczy, ciemnoszafiro- we � prawie czarne, postawa bogini, aksamitny, skromny, lecz pe�en wytwornego wdzi�ku str�j, czo�o anielskiej czysto�ci a minka harda i przekorna! Jej oboj�tne spojrzenie przesun�o si� po mnie, zapalaj�c w mym sercu ogie� mi�o�ci. Czuj�, �e kocham tak, jak nigdy jeszcze dot�d nie kocha�em. . . Kocham i musz� posi��� wzajemno��, w przeciwnym bowiem razie �ycie straci dla mnie ca�y sw�j powab. 6 Dwaj konfidenci delfina na widok wzruszenia, z jakim ich pan wypowiedzia� te s�owa, po- rozumieli si� ze sob� wzrokiem i zrozumieli, �e sprawa przedstawia si� powa�niej, ni� si� im pierwotnie wydawa�o. Hrabia d � Albon zwr�ci� si� do delfina z pytaniem: � Jak si� nazywa ta nieznana nikomu pi�kno��? ? � Nie wiem. Spotka�em j� przy bramie Tempie i uda�em si� za ni� drog� do Bagnolet, do- k�d jecha�a na bia�ym rumaku. Poszed�bym za ni� nawet do piek�a, gdyby taka by�a jej wola. � Nale�a�o zaczepi� j� � rzek� kr�tko Roncherolles. . � Uczyni�em to � odpowiedzia� Henryk, , wzruszaj�c ramionami. � I co? � pad�o pytanie z ust obu konfident�w. � Spojrza�a na mnie takim wzrokiem, �e odpowiedzia�em na to niskim uk�onem i. . . ust�pi- �em jej z drogi. . . Ja � nast�pca tronu Francji � uleg�em, poskromiony wzrokiem dziewczyny nieznanego nazwiska � tak poskromiony i nie�mia�y, �e stan��em, jak baran, po�rodku drogi. Jest to najlepszy dow�d, �e temu spotkaniu zawdzi�czam utrat� serca. Dworzanie kr�lewscy spojrzeli po sobie z prawdziwym niepokojem. Nale�a�o dobrze uwa- �a�, aby wyczu� w por�, czy maj� do czynienia z prawdziwym uczuciem, czy te� ze s�omia- nym ogniem; nale�a�o te� odpowiednio zachowa� si�. Przyst�pili wi�c do ostro�nego zbada- nia terenu. � A wi�c, , wasza ksi���ca mo�� nie o�mieli�e� si� uda� jej �ladem? � Owszem. . . lecz w znacznej odleg�o�ci. Dotar�em, a� do Bagnolet, tam jednak zgubi�em nagle jej �lad. Sam nie wiem jak si� to sta�o. Nikt z mieszka�c�w wioski nie m�g� mi udzieli� o niej �adnych informacji. � I na tym si� romans zako�czy�? � O nie! ! Dwukrotnie wraca�em do bramy Temple. � No i? ? � Dwukrotnie spotka�em j� tam i w�drowa�em jej �ladem. I znowu wyruszy�a do Bagnolet i znowu zgubi�em jej �lad we wsi. To m�wi�c westchn�� �a�o�nie. � A wi�c, , wasza mi�o��, nie wiesz nic jeszcze o swej pi�knej nieznajomej? � Ani jak si� nazywa, , ani gdzie mieszka, ani kim jest? � Nic. . . nic zgo�a � zabrzmia�a sm�tna odpowied�. � Wiem to tylko, �e �ycie mi nagle obrzyd�o. Roncherolles postanowi� wyzyska� sytuacj�, aby zaskarbi� sobie wzgl�dy delfina: � Zechciej, wasza mi�o��, powierzy� mi t� misj�, a nie up�ynie doba, a b�d� ju� zna� jej imi� i miejsce zamieszkania. Saint- Andr� w�ciek�y, �e dal si� ubiec towarzyszowi, wtr�ci� z �ywo�ci�: � Tak jest, wasza mi�o��, powierz nam t� misj�, a my dostarczymy ci wszystkich informa- cji. � Wierni z was i dzielni przyjaciele � wykrzykn�� bardzo serdecznie Henryk. � Nie zapo- mn� o tym, gdy zostan� kr�lem. � Dwaj przyjaciele � uk�onili si� nisko, pewni, �e delfin powierz y im misj�, kt�ra b�dzie po- cz�tkiem ich kariery. Nagle zabrzmia�a odpowied�: � Powstrzymajcie wasz� gorliwo�� � przyda si� wam przy nast�pnej okazji. Powierzy�em ju� t� spraw� de Ville � owi. Zr�czny z niego cz�owiek, dobry dyplomata i nie od parady nosi g�ow� na karku, tote� z minuty na minut� czekam na jego przybycie. Przymuszonym u�miechem zamaskowali uczucie zawodu i gniewu na szcz�liwego rywa- la, kt�ry sprz�tn�� im t�usty k�s �aski pa�skiej przed samym nosem. Nie mog�c rozprawi� si� z nim z broni� w r�ku, zaatakowali nieobecnego podst�pnie innym sposobem: � Hm, Hm! � b�kn�� de Saint- Andr� � co powie na to pani de Savigny, gdy si� dowie, �e pan de Ville, podj�� si� tej misji? 7 � A dowie si� o tym na pewno � doda� Roncherolles � nie m�g�by utrzyma� wobec niej j�- zyka za z�bami. � Dajcie �y� biedakowi � przerwa� ich dogadywania delfin � chcecie da� do zrozumienia, �e baron de Ville musi si� wygada�, jest bowiem ma��onkiem pani de Savigny, ta ostatnia za� b�dzie w�ciek�a, bo raczy darzy� mnie swymi wzgl�dami. Dowiedzcie si� jednak, �e de Ville jest mi bezgranicznie oddany, �e jest on ma��onkiem pani de Savigny jedynie nominalnie, z przyja�ni dla mnie i dlatego, aby dziecko, kt�re mam z ni�, mog�o mie� nazwisko. Ta para ma��e�ska nie ma jednak ze sob� nic wsp�lnego. Jestem pewny, �e de Ville b�dzie niemy, jak ryba. . . a gdyby si� wygada�, pani Nicola de Savigny nie jest kobiet�, kt�ra by robi�a o byle co skandale. Nie nastaj�c d�u�ej zmienili temat: � A pani Diana? ? � Pani Diana nie jest kobiet� � rzek� Henryk z powag�. � Pani Diana � to bogini. Jest wy�- sz� ponad wszelkie nasze s�abostki, kt�rych istnienia nawet nie podejrzewa. Pr�cz dw�ch kochanek nast�pcy tronu istnia�a jeszcze trzecia kobieta, kt�ra wi�ksze ni� dwie poprzednie mia�aby prawo interesowa� si� gwa�town� mi�o�ci� delfina do pi�knej nie- znajomej. Kobiet� t� by�a jego �lubna �ona, Katarzyna Medycejska. Widocznie jednak nie brano jej osoby wcale w rachub�, bo nikt z obecnych nawet nie wspomnia�, jej imienia. Widz�c, �e nie maj� dzi� szcz�cia, zacz�li jeszcze z innej beczki: � Nale�y tylko �yczy� sobie � b�kn�� Saint- Andr� � aby jego ksi���ca mo�� Karol Orlea�- ski, nie ujrza� �licznotki, kt�ra podbi�a serce waszej mi�o�ci. Henryk drgn�� gwa�townie, a w oczach jego zap�on�� ponury ogie� nienawi�ci, nienawi�� bowiem utworzy�a przepa�� mi�dzy nim a jego bratem Karolem Orlea�skim. Widz�c, �e strza�a dosi�g�a celu, dwaj dworacy zacz�li na dobre zatruwa� dusz� Henryka jadem. � Ksi��� Orleanu m�g�by ci �atwo sprz�tn�� j� sprzed nosa � szepn�� Roncherolles. . � Czuje si� bowiem zupe�nie bezpieczny, za plecami kr�la jegomo�ci, kt�ry wyr�nia go jawnie, �ywi�c dla ciebie, wasza mi�o��, uczucie nienawi�ci. � Powiadaj�, , �e kr�l jegomo�� chce go o�eni� z c�rk� cesarza. � I, �e chce go wyposa�y�. . . kosztem twego dziedzictwa, wasza mi�o��. � M�odszy brat zmia�d�y ci� swoj� pot�g�. . � Cierpliwo�ci. . . cierpliwo�ci. . . � przerwa� ich wywody Henryk, a g�os jego zabrzmia� dziwnie g�ucho � kr�l nie jest wieczny. . . Nadejdzie dzie�, w kt�rym zostan� niepodzielnym panem. . . Wtedy porachujemy si� z tob�, m�j braciszku! � Oby jednak ten dzie� nast�pi� przed ca�kowitym ograbieniem, waszej mi�o�ci � szepn�� z fa�szyw� s�odycz� Saint- Andr�. Roncherolles zawsze bardziej wybuchowy i brutalny, zerkn�� spode �ba na swego pana i dorzuci�: � Mo�na by w razie czego dopom�c woli nieba. . . . S�owa to by�y zuchwale. . . w powietrzu zawis� cie� zbrodni stanu. Henryk zacisn�� pi�ci, nie dojrza� w nim jednak jeszcze zbrodniczy zamiar, nic wtedy nie odpowiedzia� i odwr�ci� g�ow� w inn� stron�. Dwaj kusiciele spojrzeli na siebie ze z�owrogim u�miechem, pewni, �e zasiane przez nich w duszy delfina ziarno zbrodni, zacznie kie�kowa� powoli, aby z czasem wyda� straszliwy plon. K�opotliw� cisz�, jaka zaleg�a komnat�, przerwa�o ukazanie si� w progu Jana de Ville, ba- rona de Fontette, kawalera orderu kr�la jegomo�ci, gro�nego dow�dcy awanturniczej bandy faworyt�w delfina Henryka, pozostaj�cych na jego �o�dzie. By� to wyrozumia�y ma��onek kochanki nast�pcy tronu. Na jego widok Henryk zapomnia� o wszystkim: � No i co? ? � m�w, m�j de Ville? ! � wykrzykn�� z niebywa�� dla niego �ywo�ci�. 8 � Nie przynosz� du�o, wasza ksi���ca mo�� � odpowiedzia�, mog� ju� jednak udzieli� pewnych wskaz�wek. Dziewczyna nazywa si�: Polna R�yczka. � Polna R�yczka! Ale� to istne wcielenie wiosny! � wykrzykn�� Henryk z zachwytem. � Polna R�yczka! I co dalej? � Nic wi�cej! Jasne jest, �e mamy do czynienia tylko z przezwiskiem, jakie jej dano, lecz nie z prawdziwym imieniem. � Nie inaczej. Dziewcz� pochodzi na pewno z bardzo dobrej rodziny. M�wi o tym ka�dy jej ruch i spojrzenie. � Prawdziwego imienia nie zdo�a�em si� jeszcze dowiedzie� � m�wi� dalej de Ville. Lecz dowiem si� na pewno. Wiem za to, �e mieszka przy ulicy �wi�tego Marcina, na wprost ober�y � Pod �lep� Srok� � , w kamieniczce stoj�cej na rogu ulicy de la Beaudrierie. Kamieniczka jest w�asno�ci� pewnej starej kobiety nazwiskiem Agadou, typowej pod s�o�cem j�dzy; mimo tej cechy jednak cnota jej jest niewzruszon� opok�. �adne obietnice z mojej strony nie wywar�y po��danego skutku. Jest wiern� dziewczynie, jak pies. Jednakowo� mam wra�enie, �e ska�a zaczyna krusze� i. . . kto wie, co przyniesie jutro. Je�li jednak da si� nawet skusi�, b�dzie to drogo kosztowa� wasz� mi�o��. � Nie dbam o cen�! ! � A wi�c s�ucham rozkaz�w waszej mi�o�ci! ! Po cichej rozmowie na uboczu de Ville opu�ci� komnat�. Na ulicy �w. Antoniego czeka�o na niego dw�ch drab�w, ubranych w sukienne suknie, kaftany ze sk�ry, p�aszcze, przy boku ka�- dego z nich wisia� olbrzymi miecz, za pasem za� mieli ostre sztylet y. Wygl�d ich �wiadczy� jasno, �e byli to dwaj najemni zbirowie. Pierwszy z nich �redniego wzrostu, czarniawy, suchy Prowansalczyk nazywa� si� Tyka. Drugi olbrzymi, spas�y Burgundczyk zwa� si� P�cherz. Spacerowali tam i z powrotem, okr��aj�c od czasu do czasu olbrzymi klon, rosn�cy po- �rodku ulicy: tu� obok wznosi� si� kamienny krzy�, wystawiony mi�dzy ko�cio�em �w. Kata- rzyny, a pa�acem wielkiego prefekta. Godn� uwagi by�a ta okoliczno��, �e dwaj zbirowie nig- dy nie szli razem; suchy Tyka kroczy! zazwyczaj przodem, a olbrzym P�cherz post�powa� o kilka krok�w za nim. Id�c nie przestawali rozmawia� ze sob�. Tyka grzmia� g��bokim z g��- bin brzucha p�yn�cym basem; P�cherz piszcza� cienko, jak dzieci�cy flecik. Aby porozumie� si� ze sob� Tyka odwraca� g�ow�, a P�cherz wyci�ga� szyj�, jakby chc�c pochwyci� w locie smaczny k�sek. M�wi�c o najoboj�tniejszych sprawach przewracali straszliwie oczami, robili gro�ne miny, rzek�by� pragn�c po�re� si� wzajemnie. Na widok zbli�aj�cego si� do nich de Ville � a wyprostowali si�, jak �o�nierze przed swoim dow�dc�. Baron rzuci� kr�tki rozkaz: � Zbli� si�. Powiem ci o co chodzi, potem wyt�umaczysz to P�cherzowi, kt�ry jest g�uchy, jak pie�. Pan i dwaj zbirowie ruszyli powoli w kierunku bramy Baudet. 9 III W PA�ACU DE CLUNY W tym samym czasie na drugim kra�cu Pary�a, w olbrzymim gabinecie przy ulicy de Clu- ny, wzniesionym od niedawna przez opactwo przy ulicy de Mathurins, przy biurku, zarzuco- nym papierami, siedzia� kawaler o niezwykle dumnym wygl�dzie. M�g� mie� oko�o czter- dziestu sze�ciu lat; przenikliwy wzrok, zmys�owe usta, ironiczny wyraz twarzy, nieco zm�- czonej �yciem, wspania�e aksamitno � jedwabne szaty, niezwykle eleganckie, z�ote ostrogi i wysokie buty z wonnej �osiowej sk�ry, przy boku solidna szpada z r�koje�ci�, wysadzon� diamentami � s�owem by� to pan z pan�w � kardyna� Jan Lotary�ski. . Przy drugim ko�cu sto�u stali dwaj zakonnicy: Teobald i Lubek, osobisto�ci dobrze w owych czasach znane, dzi�ki Klemensowi Marot � owi, kt�ry uwieczni� w swych wierszach t�, godn� par�. Stali w pe�nej uni�ono�ci pozie przed kardyna�em, kt�ry rozparty niedbale w fo- telu m�wi�: � Polna R�yczka! M�wisz, bracie Lubku, �e si� nazywa Polna R�yczka? Pi�kne to imi�, lecz a� za pi�kne na to, aby by� prawdziwe. � A jednak ta panna tak si� nazywa! ! � j�kn�� �a�o�nie brat Lubek. . Odwa�niejszy nieco brat Teobald dorzuci� z wielkim tupetem: � Wobec tego, , �e imi� to nie mia�o szcz�cia spodoba� si� waszej eminencji, postaramy si� przekona� szlachetn� pann�, �e musi je zmieni�. Brat Lubek przytakn�� tym s�owom skwapliwie, kiwaj�c raz po raz g�ow�. Kardyna� wzruszy� nieznacznie ramionami i zamy�li� si�; braciszkowie zakonni w oczeki- waniu na dalsze rozkazy zamarli w pochylonej pozycji, z p� przymkni�tymi oczami. Kardyna� duma�: � Imi� dziewcz�cia jest pi�kne, a jego posiadaczka jeszcze pi�kniejsza. B�d� mia� zachwy- caj�c� kochank�. . . tak jest, b�d� mia�. . . musz� j� bowiem mie� za wszelk� cen�! Tajemnica jaka otacza jej osob�, wszystkie przeszkody, kt�re znajduj� si� na mej drodze, czyni� to dziewcz� jeszcze bardziej po��dan� zdobycz�. Niech B�g mi b�dzie za to s�dzi�, lecz czuj�, �e jestem naprawd� zakochany i musz� zdoby� t� dziewczyn�. Gdyby na tronie Francji zasia- da� nie Franciszek I, lecz Henryk II, ju� by si� to sta�o! Henryk w moich r�kach by�by pokor- n� glin�, kt�r� m�g�bym ulepi� pod�ug swego gustu. U Franciszka I jestem w nie�asce, brat m�j Gwizjusz zosta� skazany na wygnanie. Musz� mie� si� na baczno�ci i nie wywo�ywa� skandalu, kt�ry m�g�by �ci�gn�� na mnie uwag� kr�la i jeszcze gorzej go usposobi� wzgl�- dem nas. Och! Dlaczego na tronie Francji nie zasiada Henryk II? Ockn�� si� z zadumy, otworzy� szuflad� w biurku i wyj�� z niej dwie p�kate sakiewki. Na ten widok na usta obu braciszk�w zakonnych wyp�yn�� b�ogi u�miech. � A teraz wys�uchajcie mnie uwa�nie � zwr�ci� si� do czcigodnej pary. � Misja, jak� chc� wam powierzy�, nie ma nic wsp�lnego z romansow� przygod�, jest to sprawa nad wyraz 10 subtelna i powa�na, maj�ca na celu unieszkodliwienie knowanego przez wrog�w zamachu stanu. Od waszej gorliwo�ci zale�e� b�dzie nie tylko zbawienie kraju, lecz mo�e nawet �ycie mi�o�ciwie nam panuj�cego Franciszka I. Braciszkowie zakonni spojrzeli po sobie z g�upimi minami. W m�zgach ich nie powsta�a ani na chwil� w�tpliwo�� w szczero�� s��w kardyna�a, a wobec tego, �e walka z m�od� dziewczyn� nie zapowiada�a si� gro�nie, wyprostowali si� dumnie w poczuciu pewno�ci bez- piecze�stwa osobistego a zarazem wa�no�ci powierzanych im funkcji. � Wr�cicie tam, sk�d przybywacie � m�wi� kardyna� � i roztoczycie czujno�� wi�ksz� ni� kiedykolwiek, stosuj�c si� do instrukcji jakie wam wydam. Oto dwie sakiewki: zawarto�� mniejszej przeznaczam na wasze drobne wydatki, wi�ksza musi wam pos�u�y� do przekupie- nia tej starej. . . jak�e jej tam? . . . � Pani, , Agadou, wasza eminencjo! � W�a�nie, , w�a�nie. Musicie skruszy� jej op�r. Jest to konieczne. S�yszycie? � B�d� spokojny, , eminencjo, to si� zrobi. � Wzi�� to! ! � rzuci� kardyna�, , podaj�c im p�kate sakiewki. Braciszkowie zakonni rzucili si� na sw� zdobycz z tak� �apczywo�ci�, �e kardyna� nie by� w stanie powstrzyma� na ten widok u�miechu. Nie up�yn�� kwadrans a dwaj zausznicy kardyna�a znale�li si� na mo�cie �w. Micha�a. Rozmawiali po drodze, a z min ich mo�na by�o wnioskowa�, �e dr�czy�a ich jaka� troska. � S�dz�, drogi bracie � wykrzykn�� wreszcie brat Lubek, ze ta przekl�ta pani Agadou, znowu nie zechce ani s�ucha� o zdradzie. . . , odrzuci r�wnie� p�kat� sakiewk�. . . � Tak mi si� te� zdaje � doda� brat Teobald. . � B�dziemy musieli wtedy zwr�ci� j� kardyna�owi, a tym samym przyzna� si� do naszej pora�ki. � Niestety! ! � j�kn�� brat Lubek � a wtedy nie unikniemy celi wi�ziennej, , w klasztorze. . . � O chlebie i wodzie! ! Westchn�li �a�o�nie i zamilkli. Po chwili braciszek Lubek pierwszy przerwa� milczenie: � Nasza pora�ka i wstyd b�dzie jednocze�nie pora�k� naszego pana. . � To prawda. . Nie zastanowi�em si� nad tym. � Bracie Teobaldzie, , nie mo�emy dopu�ci� do takiego poni�enia. � Nie mo�emy! ! � przytakn�� brat Teobald. � Je�li wi�c ta baba. . . . odm�wi. . . � Jestem tego pewny! ! Musimy powiedzie� jego eminencji, �e da�a si� jednak nak�oni�. . . � A sakiewka, , bracie Lubku � a sakiewka? ? ! � Nie porzucimy biedaczki na pastw� losu i zatrzymamy j�. . � Ale� w ten spos�b pope�nimy k�amstwo! ! Podw�jne k�amstwo! � Uratujemy sw�j honor! ! Brat Teobald zamy�li� si�, po chwili b�kn��: � Hm! Istotnie jest to jedyny spos�b uratowania i. . . zatrzymania biednej, odtr�conej przez szlachetn� pani� Agadou sakiewki. Kardyna� Lotaryngii spacerowa� po swoim gabinecie powtarzaj�c od czasu do czasu: � Ta zachwycaj�ca dziewczyna b�dzie moj�! ! Po chwili d�u�szego rozmy�lania z ust jego pad�y s�owa: � Kr�l Francji powinien nazywa� si� Henryk II. . To musi si� sta� jak najpr�dzej. 11 IV ZAKOCHANA PARA Kawaler de Montauban tymczasem nie opuszcza� swego stanowiska przy oknie i wpatry- wa� si� z niestygn�cym zapa�em w okna kamieniczki na rogu ulic: �w. Marcina i Baudrierie. Langrogne, widz�c, �e nic na to nie poradzi, postawi� pod �cian� sto�ek, usiad� na nim ci�ko i dobywszy z kieszeni sakiewk�, pogr��y� si� w obliczaniu jej zawarto�ci, czyni�c to, mrucza� pod nosem. Kawaler de Montauban obserwowa� drzwi wej�ciowe do kamieniczki z naprzeciwka, mniejsz� boczn� furtk�, a przede wszystkim okno na pierwszym pi�trze. Czas p�yn��, godziny mija�y, kawaler denerwowa� si�, gryz� w sobie, nie rusza� si� jednak z miejsca. W swej naiwno�ci m�odzie�czej nie przypuszcza�, �e ta, kt�rej ukazania si� tak uporczywie wygl�da�, obserwowa�a go potajemnie przez kolorowe szybki, oprawiane w o��w. By�o to zachwycaj�ce, siedemnastoletnie dziewcz� ubrane w bia�� we�nian� szat�. Delfin nie przesadzi�, wychwalaj�c jej wdzi�ki, nic nie przesadzi�; najbardziej jednak zachwycaj�ce by�o po��czenie wdzi�ku i dziewcz�cej naiwno�ci z dumn� odwag� i energi�, rozlan� na jej pi�knej twarzyczce. M�odzi chocia� nie widzieli si� wcale jednak odczuwali sw� obecno��. Dlatego ani jedno nie odchodzi�o ze swego � posterunku � . W pewnej chwili de Montauban zauwa�y� przed ober�� kr�c�cych si� tu i tam dw�ch mni- ch�w. Ich zachowanie zwr�ci�o uwag� de Montauban � a. Zamiast wej�� do ober�y, wolno chodzili tam i z powrotem, rzucaj�c od czasu do czasu spojrzenia w stron� kamieniczki i okna Polnej R�yczki. Nieco dalej spacerowa�o dw�ch drab�w, ubranych w kaftany ze sk�ry i p�aszcze. Przy bo- ku mieli olbrzymie miecze, a przy pasku ostre sztylety. Wygl�d ich spowodowa�, �e de Mon- tauban zacz�� im si� przygl�da�. Oni r�wnie� zerkali w okno Polnej R�yczki. M�odzieniec zaniepokoi� si� i postanowi� sprawdzi� po co i jak d�ugo tu zostan�. Nie od- chodzi� wi�c od okna. 12 V W OBER�Y � POD �LEP� SROK� � Przed ober�� � Pod �lep� Srok� � sta� m�odzieniec o pi�knych oczach, jasnych w�osach, a nogach tak ma�ych, jak u kobiety. Mia� na sobie bogaty str�j haftowany z�otem. Na szyi wi- da� by�o gruby z�oty �a�cuch, wysadzany drogimi kamieniami. D�ugie pukle g�stych w�os�w sp�ywa�y mu na ramiona, na g�owie mia� aksamitny beret przybrany p�kiem drogich pi�r, przytwierdzonych egret� � po�yskuj�c� tysi�cem ogni, , zdobi�cych j� diament�w. U podn�a ganku sta�o czterech drab�w; wszyscy byli bardzo porz�dnie ubrani, ka�dy z nich � uzbrojony od st�p do g��w, miny ich by�y podejrzanie gro�ne. Najstarszy m�g� liczy� sobie przesz�o czterdzie�ci lat, najm�odszy na pewno nie wi�cej ponad dwadzie�cia. Czterej zabijacy zezowali w kierunku eleganckiego m�odzieniaszka, stoj�cego u szczytu ganku, zupe�nie tak, jakby stanowili jego stra� przyboczn�. M�odzieniec za� �ledzi� bacznie ka�dy ruch dw�ch mnich�w i obu zausznik�w de Ville � a. Nie spuszcza� r�wnie� oczu z kamieniczki, zamieszka�ej przez Poln� R�yczk�. Okno kamie- niczki otworzy�o si� w ko�cu i ukaza�a si� w jego obramowaniu g�owa starej kobiety; m�o- dzieniec da� jej dyskretny znak, na kt�ry stara odpowiedzia�a r�wnie� znakiem, po czym zni- k�a, zamykaj�c okno. Ow� kobiet� by�a matka Agadou. M�odzieniec widz�c, �e zakonnicy i zbirowie de Ville � a s� ju� zupe�nie blisko, otworzy� szybko drzwi i wszed� do wielkiej sali ober�y. Za nim ruszyli do wn�trza czterej zawadiacy i znalaz�szy si� na sali, zaj�li stolik po�o�ony tu� prawie przy stoliku eleganckiego m�odzie�ca, kt�ry zdawa�o si�, nie zwraca� na nich naj- mniejszej uwagi. Jednak, podobnie jak ze star�, porozumia� si� z nimi bystrym spojrzeniem. W tej samej chwili wszed� na sal� Montauban troch� blady, lecz bardzo spokojny i zimny. W chwili gdy stan�� przy drzwiach w ten spos�b, by nie pozwoli� mnichom i dwom zbirom wej�� do wn�trza ober�y, us�ysza� g�o�ne pozdrowienie: � Mo�ci kawalerze, , mam zaszczyt z�o�y� panu me wyrazy uszanowania. S�owa te pad�y z ust wysokiego m�czyzny lat oko�o pi��dziesi�ciu, ubranego w jaskrawe szaty i krzykliwy czerwony p�aszcz, w kt�ry drapowa� si� z teatraln� godno�ci� i majestatem. Montauban pow�ci�gn�� odruch niezadowolenia i odpowiedzia� bardzo grzecznie: � Panie de Pontalais, mam zaszczyt powita� pana. Tymi s�owami chcia� wymin�� jegomo- �cia, pan de Pontalais jednak zawo�a� dono�nym g�osem: � Zr�b mi pan ten zaszczyt i napij si� ze mn�: dzi� ja p�ac�; jestem przy got�wce. Okolicz- no�� dosy� rzadka, z kt�rej musisz pan skorzysta�. � Potem nie daj�c m�odzie�cowi przyj�� do s�owa zarycza�: � pi�kny P�czuszku, Wilhelmink� zwany, ka� poda� nam flaszk� Saumu- ru. . . i to najlepszego. . . ostudzonego. � Panie de Pontalais � odezwa� si� niepewnym tonem Montauban � ch�tnie dotrzymam panu towarzystwa, musz� jednak wpierw powiedzie� par� s��w tym dw�m braciszkom za- konnym i tamtej parze drab�w. To m�wi�c, wskaza� wzrokiem na wchodz�cych prze�ladowc�w Polnej R�yczki. 13 Wida� jego g�os zabrzmia� gro�nie, Pontalais bowiem zadr�a� i spowa�nia� nagle, spogl�- daj�c na tych, o kt�rych kawaler do niego m�wi�. � A czy mog�, , nie pope�niaj�c niedyskrecji, zapyta� pana, co chcesz im powiedzie�? � Ot, , po prostu � zabrzmia�a najspokojniejsza pod s�o�cem odpowied� � chc� poprosi� ich, aby zechcieli p�j�� gdzie indziej. Widok ich, pij�cych tutaj, nie podoba mi si�. � Tam do diab�a! � mrukn�� Pontalais, pos�pniej�c nagle � a je�li oni nie zechc� st�d odej��? � B�d� zmuszony wyrzuci� ich! ! � Rany Boskie! ! � wykrzykn�� Pontalais, , po czym doda� p�g�osem: � Zanim jednak pan, , to uczynisz, zechciej �askawie udzieli� mi chwili rozmowy. � Nawet dwie chwile, gdyby� pan sobie tego �yczy� � odpowiedzia� Montauban zdziwiony wzruszeniem, z jakim przemawia� do niego dziwaczny go��. � Ostatecznie teraz, kiedy ca�a godna czw�rka usadowi�a si� ju� tutaj, nic nie nagli. � Siadaj wi�c pan przy mnie, bli�ej, aby nikt nie m�g� us�ysze� tego, co chc� ci powie- dzie�. Braciszkowie zakonni tymczasem ulokowali si� przy otwartym oknie, z kt�rego mogli ob- serwowa� miejsce zamieszkania Polnej R�yczki. Zbirowie de Ville � a zaj�li miejsce przy drugim oknie, kt�re sta�o r�wnie� otworem i r�wnie� wychodzi�o na kamieniczk� matki Aga- dou. Tyka przywo�a� dyskretnie dziewczyn� s�u�ebn� i zam�wi� butelk� wina, staraj�c si� nie �ci�ga� na siebie uwagi go�ci. Zakonnicy wprost przeciwnie zacz�li czyni� zam�wienie g�osem dono�nym i z wielk� pa- rad�: � Prosz� poda� jajecznic� ze s�onink�, , pasztet. . . i. . . kurcz�. . . na pocz�tek. . . � I, cztery flaszki andegawe�skiego wina. . . aby podnieci� pragnienie. . . a potem. . . zoba- czymy, co b�dzie dalej. . . Widz�c niepewn� min� pani Wilhelminki, kt�ra najwidoczniej �ywi�a obawy, aby zacni braciszkowie zamiast zap�aty za wszystkie te smako�yki nie zaproponowali jej b�ogos�awie�- stwa i odpust�w, braciszkowie z dumn� min� wydobyli na �wiat�o dzienne p�kat� sakiewk�, przy tym nie mniejsz�, przeznaczon� przez kardyna�a � na ich drobne wydatki � , lecz du��, maj�c� sta� si� w�asno�ci� matki Agadou. Pobrz�kuj�c z�otem, brat Lubek rzek�: � Uspok�jcie si�, pani Wilhelminko, mamy czym zap�aci�. Na te s�owa pani Wilhelminka u�miechn�a si� do hojnych go�ci najwdzi�czniej pod s�o�cem i oddali�a si�, aby wyda� s�u�- bie odpowiednie rozkazy. Scena ta �ci�gn�a na siebie uwag� czterech zabijak�w, siedz�cych w pobli�u strojnego m�odzie�ca. Dwaj spo�r�d r�baczy zachowali zupe�n� oboj�tno��; byli to � najstarszy i naj- m�odszy, lecz we wzroku ich towarzyszy zap�on�y nagle dziwnie niepokoj�ce b�yski. Zamie- nili ze sob� kilka s��w: � Pst! ! Czerwonor�ki! Widzia�e� tych klech�w, podszytych z�otem? H�? � Widzia�em, Kozia Br�dko! Ich sakiewka kryje w swych wn�trzno�ciach najmniej tysi�c liwr�w. � Dalib�g, ta got�wka czu�aby si� o wiele lepiej w naszej kieszeni. Co ty na to, Czerwono- r�ki? � Kln� si� na p�pek Belzebuba, m�j Kozia Br�dko, �e te tysi�c li wr�w przew�druje do na- szych kieszeni! Rozmawiali ze sob� prawie szeptem, najstarszy jednak z ich grona us�ysza� rozmow� i po- chylaj�c si� w ich stron�, szepn�� wskazuj�c wzrokiem na strojnego m�odzie�ca, siedz�cego obok nich: � Uwaga! Alicja mog�aby was us�ysze�. Wiecie chyba, �e ma �wietny s�uch. Wiadome jest wam r�wnie�, �e nie toleruje ona robienia w�asnych interes�w wtedy, kiedy sama obejmuje kierownictwo nad wypraw�. 14 G�os �otrzyka brzmia� dziwnym szacunkiem w chwili, kiedy m�wi�c o m�odym szlachcicu, odzywa� si� o nim, jakby o kobiecie. We wzroku obu drab�w wyczyta� mo�na by�o niepok�j i l�k, a przecie� w ich atletycznych �apach m�odzieniec nie zawa�y�by du�o. Upomniany przez starszego �otrzyk odpowiedzia� mu: � Dobrze ju�, , dobrze, Urwi�ebku, Alicja nie b�dzie potrzebowa�a czyni� nam wym�wek. � Zajmiemy si� d�ugopo�ymi, , gdy nie b�dzie ju� nas potrzebowa�a. � Radz�, �eby�cie uczynili tak, jak rzekli�cie! � powiedzia� Eustachy Urwi�ebek; po chwili doda�: � Wiecie chyba, , �e ona ma ci�k� r�k�. Czerwonor�ki i Kozia Br�dka skupili si�, jak gdyby uginaj�c si� ju� pod ciosami wy�ej wymienionej ci�kiej r�ki. Czwarty �otrzyk najm�odszy, znany pod przezwiskiem Bia�or�czka, nic nie widzia� i nie s�ysza�, co si� dzia�o doko�a niego; zdawa�o si�, �e na widok Alicji wpad� w stan zachwycenia i nie spuszcza� z niej oczu. Tymczasem Pontalais zacz�� m�wi� do Montauban � a: � Mo�ci kawalerze, jakkolwiek jestem tylko poet� i kierownikiem grona teatralnego we- so�k�w z Hal, od chwili naszego poznania traktujesz mnie z uprzejmo�ci�, kt�ra chwyta mnie za serce. Niejednokrotnie nakarmi�e� mnie pan i napoi�e�, jak r�wnego sobie, a podobne uczty w �yciu takiego, jak ja, biedaka, s� nieraz wielk� rzecz�. Tote� oddany jestem panu ca�� du- sz�; dlatego chc� dowie�� panu teraz jak szczera jest moja dla pana �yczliwo��. Jeszcze bardziej zni�aj�c g�os � ci�gn�� dalej: : � Wspomina�e� mi pan przecie�, �e liczysz ogromnie na poparcie kardyna�a Lotaryngii, aby m�c si� dosta� pod rozkazy jego brata, s�awnego dow�dcy � ksi�cia de Guise. Zapew- niam pana, �e by�by to pierwszy krok do dalszej kariery, kt�ra czeka ci� na pewno w niedale- kiej przysz�o�ci. � Dzi�ki za proroctwo! � przerwa� mu Montauban ze �miechem. � Istotnie licz� bardzo na poparcie kardyna�a. � Doskonale! A teraz powiedz mi pan, czy naprawd� �ywisz zamiar wyrzucenia za drzwi brata Teobalda i brata Lubka jak r�wnie� tych dw�ch drab�w: Tyki i P�cherza? � Dzi�kuj� za podanie mi ich imion. Ot� powtarzam jeszcze raz, �e dotrzymam tego, co powiedzia�em. � Mam nadziej�, �e gdy si� dowiesz, kim jest ta godna czw�rka, poniechasz pan swego zamiaru. Braciszkowie zakonni, to �lepe narz�dzie kardyna�a Lotaryngii, dzi�ki kt�remu, za- mierzasz pan ustali� tw�j los. � Zaczyna mi si� rozja�nia� w g�owie. A ci dwaj, jak im tam? . . . Tyka i P�cherz. . . czy to r�wnie� s�udzy kardyna�a? � Nie, panie. To zbirowie barona de Ville, o kt�rym opowiada�em ju� kiedy� panu. Nie wiem czy pan pami�ta? . . . � Owszem, , owszem, panie de Pontalais. . . Doda� ze z�o�liwym u�miechem: � Pami�tam, �e z barona de Ville jest brudny rufian, kt�ry ci�gnie korzy�ci z romansu swej �ony z delfinem. Jest poza tym dow�dc� najemnych zb�jc�w delfina Henryka. � Dziwny pan masz spos�b m�wienia o niekt�rych rzeczach, , m�j panie! � Mia�bym si� myli�? ? � Bynajmniej! Ca�y Pary� zapewnia, �e baron jest dow�dc� tajnej stra�y jego mi�o�ci, del- fina. � Widzi pan, przyby�em z g�uchej prowincji i nie umiem ani m�wi� pi�knych s��wek, ani te� owija� prawdy w bawe�n�. Ale naucz� si� tego. . . naucz�, panie de Pontalais. � Radz� to panu z ca�ego serca ze wzgl�du na ca�o�� pa�skiej sk�ry. . � Poprawi� si�, , mo�ci Pontalais, poprawi� si� na pewno! � Dzi�ki Bogu! ! Teraz rozumiesz pan, jakie g�upstwo by�by� pope�ni�. 15 � Rozumiem, mo�ci Pontalais. Zadzieraj�c z braciszkami zakonnymi zadar�bym z kardy- na�em, moim przysz�ym protektorem. Wszczynaj�c k��tni� z Tyk� i P�cherzem narazi�bym si� delfinowi Henrykowi, baronowi de Ville i jego zbirom. Istny m�ot i kowad�o! � Kt�re star�yby ci� w proch! ! � Dr��. . . . dygoc�, mo�ci de Pontalais. Ca�e szcz�cie, �e zosta�em w por� uprzedzony, za co dzi�kuj� z ca�ego serca. � Dzi�ki Bogu! � za�mia� si� dono�nym g�osem Pontalais � wiedzia�em, �e uprzedzony przeze mnie o niebezpiecze�stwie, b�dziesz mia� si� na baczno�ci. � Nie omyli�e� si�, tote� udam si� w tej chwili do tych czcigodnych osobisto�ci, aby za- skarbi� sobie ich wzgl�dy. Montauban powsta� szybko z miejsca, zmierzaj�c w kierunku dw�ch zakonnik�w; Ponta- lais powi�d� za nim wzrokiem, po czym wykrzywi� si� lekko, m�wi�c do siebie w duchu! � A jednak on posuwa sw� ostro�no�� nieco za daleko. . Nigdy bym go o to nie pos�dzi�. Teobald i Lubek popijali winko, czekaj�c na jajecznic�. S�u��ca przynios�a j� wreszcie � wonn� i z�ocist�. Obaj smakosze zacz�li ju� porusza� szcz�kami w przewidywaniu uczty, pob�yskuj�c oczami i brz�cz�c no�em. W chwili gdy jajecznica stan�a na stole, Montauban podszed� do dziewki s�u�ebnej i chwytaj�c j� za rami�, rzek�: � Odnie� to z powrotem do kuchni. . Ton, jakim wyrzek� te s�owa, by� bardzo spokojny, tyle w nim jednak by�o stanowczo�ci, �e bez chwili wahania spe�ni�a rozkaz: Zdumieni tym, co si� sta�o, braciszkowie, spojrzeli po sobie, nie mog�c wydoby� z siebie g�osu, po chwili dopiero zerwali si� z miejsca i wykrzykn�li: � Co to ma znaczy�? ? � Co to jest? ? Montauban wydoby� z kieszeni z�ot� monet�, po�o�y� j� przed mnichami na stole, m�wi�c: � We�cie to, , bracia zakonni i wyprawcie sobie uczt� gdzie indziej. VI TEOBALD I LUBEK Wszystkie spojrzenia zwr�ci�y si� w stron� m�wi�cego. Pontalais nadstawi� uwa�nie uszu. Czerwonor�ki i Kozia Br�dka �ypn�li okiem na b�yszcz�cy z�oty kr��ek, le��cy na stole, ka�- dy z nich pragn�� si�� wzroku zn�ci� go do swej sakiewki. M�odzieniec, kt�rego Eustachy Urwi�ebek nazywa� Alicj�, u�miecha� si� wzgardliwie nieco, wpatruj�c si� w Montauban � a ognistym spojrzeniem; z zagadkowego wyrazu jego twarzy trudno by wywnioskowa�, jakie �ywi uczucia wzgl�dem �mia�ka. Nawet Bia�or�czka, otrz�sn�� si� ze swej oboj�tno�ci i przy- gl�da� si� uwa�nie temu, co si� stanie. Wszyscy bowiem czuli, �e co� si� musi sta�. Wszyscy. . . pr�cz Teobalda i Lubka. 16 Jak dwa rozgniewane koguty wspi�li si� na palcach i nastroszyli si� gro�nie. Montauban nie straci� panowania nad sob�. Zwracaj�c si� do nich, uchyli� kapelusza, a co najwa�niejsza ofiarowa� im z�ot� monet�, kt�ra przykuwa�a do siebie ich wzrok. Braciszkowie zakonni, nie odznaczali si� nadmiarem inteligencji. Nie rozumieli tego, �e burza huczy nad ich g�owami. Widzieli tylko blask z�ota. Gniew znik� z ich twarzy, ust�puj�c miejsca radosnemu o�ywieniu. � Pi�kny flandryjski karolus � u�miechn�� si� brat Lubek. � Oby B�g mi�osierny wr�ci� ci to z nawi�zk�, m�j zacny szlachcicu. Z�ota moneta ulotni�a si� w mgnieniu oka ze sto�u; sta�o si� to tak szybko, �e brodacz szepn�� do towarzysza z zachwytem: � A to ci dopiero spryciarz z tego klechy! ! Czerwonor�ki jeszcze bardziej zachwycony doda�: � Niejeden z naszej bran�y pozazdro�ci�by mu zr�czno�ci. . Tymczasem Teobald zwr�ci� si� do Montaubana z u�miechem na szerokiej twarzy. � Napijmy si� za twoje zdrowie, , mo�ci szlachcicu, nie zmarnujemy ani jednego sousa. Zamilk� i usadowi� si� spokojnie na dawnym miejscu. Montauban ci�gle jeszcze spokojny odpowiedzia�: � Zapominasz o tym, m�j ojcze, �e ofiarowa�em wam z�oto, pod tym tylko warunkiem, �e zu�ytkujecie je gdzie indziej, nie za� w tej ober�y. � Dlaczego nie tu? ? � zdziwi� si� brat Teobald � tu jest bardzo przyjemny zak�ad. . Brat Lubek dorzuci�, oblizuj�c si� �akomie: � Kuchnia wy�mienita, wino wspania�e, a pani Wilhelminka przygotowuje jajecznic� tak, jak �adna inna ober�ystka. � Nie przecz�, mimo to jednak, musicie st�d odej��. Czy rozumiesz? Musicie odej��; i to nie zwlekaj�c ani chwili. W g�osie kawalera da�y si� odczu� pierwsze symptomy zniecierpliwienia. S�uchacze zro- zumieli, �e co� si� zaczyna psu�. Braciszkowie jednak jeszcze nic nie podejrzewali. Nie ro- zumieli r�wnie�, dlaczego kawaler ��da� od nich, aby opu�cili ober��. Nie czuli �adnego nie- pokoju; m�odzieniec by� grzeczny, uprzejmy, przypuszczali wi�c, �e �atwo sobie z nim dadz� rad�. Robi�c majestatyczn� min� rzekli: � Bardzo nam tu jest dobrze. . � Dlatego te� pozostaniemy tu i basta! ! � Nie zawracaj nam g�owy m�odzie�cze. . � Bo zap�acisz za to! ! Widocznie jednak cierpliwo�� Montauban � a wyczerpa�a si�. Gwa�townym ruchem usun�� na bok st�, przy kt�rym siedzieli i wskazuj�c na drzwi, rzuci� rozkaz: � Zmiataj�c st�d! W przeciwnym razie wyrzuc� was na ulic�. G�os Montauban � a by� tak gro�ny, �e po raz pierwszy zastanowi�o ich jego ��danie, nie chc�c jednak zrezygnowa� ze swych praw go�ci ober�y, zwr�cili na m�wi�cego piorunuj�ce spojrzenie i warkn�li: � Mia�by� odwag� podnie�� r�k� na duchown� osob�? ? � B�d�cie spokojni � zabrzmia�a szydercza odpowied� � umyj� sobie potem r�ce. . Na sali rozleg�y si� wybuchy �miechu. Pontalais spojrza� na �mia�ka z zachwytem i pomy�la�: � A wi�c to tak pragnie on zaskarbi� sobie wzgl�dy mnich�w i kardyna�a! Na Belzebuba, nie chcia�bym znale�� si� w sk�rze tego zadzierzystego m�odzika! Braciszkowie obrzucili grono rozbawionych go�ci gniewnym spojrzeniem, potem �udz�c si� nadziej�, �e onie�miel� go swym wyznaniem, wrzasn�li: � Czy wiesz, , z kim zadzierasz, zuchwalcze? ! � Czy wiesz, �e jeste�my lud�mi zaufania jego eminencji kardyna�a Lotaryngii, arcybisku- pa Lyonu, Reims i Narbonny? � Biskupa Metzu, Verdun, Therdouane, Lucon, Albi, Walencji, Die, Macon, Nantes i Age- nu? 17 � Opata Cluny, , Marmoutier, Saint- Quen, Gozze i F�camp? � Po raz ostatni zapytuj� was � przerwa� ich wywody Montauban � czy zechcecie usun�� si� dobrowolnie, czy nie? Teobald i Lubek nagle przycichli, nie poniechali jednak obrony. � Mamy prawo pozosta� tu i pozostaniemy. . � Ober�a stoi dla wszystkich otworem. . Mimo jednak pozornej pewno�ci siebie zacz�li ogl�da� si� niespokojnie, jakby szukaj�c obrony z zewn�trz. Nikt jednak nie kwapi� si� z ni�. � Sami chcieli�cie tego � rzek� spokojnie Montauban. Po tych s�owach r�ka jego opad�a na rami� bli�ej stoj�cego Lubka. Mimo jego pot�nych rozmiar�w podni�s� go jak pi�rko w po- wietrze, potem ruszy� w stron� otwartego okna, nios�c spas�ego braciszka, kt�ry szamota� si� w �elaznych kleszczach jego r�ki. Brat Lubek zawis� w powietrzu mi�dzy oknem a ulic�. Jak- kolwiek parter nie by� zbyt wysoki i mnichowi nie grozi�o �adne niebezpiecze�stwo, przera- �ony nagl� napa�ci� Lubek, j�� drze� si� wniebog�osy: � Napa��! ! Zb�je! Na pomoc! � Uspok�j si�! � rzek� zimnym g�osem Montauban, najwy�ej przyp�acisz sw�j up�r z�ama- niem nogi lub r�ki. Ironiczny � weso�y b�ysk oczu m�wi�cego, m�g� by� gwarancj�, �e nie przypuszcza� na- wet takiego zako�czenia przygody. Widz�c, �e nic go ju� nie uratuje, Lubek zamkn�� oczy i j�kn��: � �wi�ta Mario, Matko Bo�a, wstaw si� za mn� grzesznym! Montauban rozwar� zaci�ni�t� d�o� i Lubek klapn�� na ziemi�, siadaj�c na swym szerokim po�ladku; nie uczyni� sobie �ad- nej innej krzywdy, opr�cz pot�uczenia. Mimo to jednak rykn�� na cale gard�o: � Ju� nie �yj�! ! Potem zemdla� ze strachu. Montauban odwr�ci�, si� od okna z filuternym u�miechem. Nie wida� by�o po nim najl�ej- szego zm�czenia. Sala nie mog�a opanowa� swego zachwytu. � Ale� to prawdziwy Herkules z tego m�odzie�ca! ! Alicja przygl�da�a si� bohaterowi chwili z coraz wi�ksz� uwag�, oczy jej zap�on�y ogniem sympatii. Jej �wita wybuch�a ca�� gam� okrzyk�w rado�ci i przekle�stw, �akowie i �o�nierze klaskali w d�onie. Nawet poszkodowana w tej sprawie pi�kna Wilhelminka � ober�ystka � ukaza�a w weso�ym u�miechu rz�d bia�ych, jak per�y, z�bk�w. Dwaj zbirowie barona de Ville przygl�dali si� r�wnie� tej scenie z niezwyk�ym zaintere- sowaniem, a z wyrazu ich twarzy i radosnych grymas�w wida� by�o, �e s� wielce zadowoleni z tego, co si� sta�o. Widocznie jednak, stosuj�c si� do wydanych sobie instrukcji, nie chcieli zwraca� na siebie uwagi i siedzieli spokojnie na swoim stanowisku pod oknem. Montauban, nic sobie nie robi�c z zainteresowania, jakie wywo�a�a jego osoba, odwr�ci� si� do Teobalda i rzek� kr�tko: � Teraz na ciebie kolej. Wybieraj: drzwi czy okno? ! Teobald zdecydowa� si� w jednej chwili i zacz�� przemyka� mi�dzy stolikami, sun�c w stron� drzwi. Ucieka� trzymaj�c wyci�- gni�t� przed siebie r�k� i kiepsk� �acin� rzuca� kl�tw� na op�tanego przez moce szata�skie �mia�ka: � Anathema! ! . . . Vade retro! . . . In infero Satanas! Excomumco! 1 � Montauban, , kt�ry szed� za nim a� do drzwi, rzuci� mu ostatnie ostrze�enie: � Je�eli spotkam was tu kiedy, albo je�li ujrz�, �e w��czycie si� pod bram� kamieniczki z naprzeciwka, otrzymacie takie lanie, �e ze sk�ry waszej pozostan� tylko strz�py. A pami�taj- cie, �e Ho�l kawaler de Montauban zawsze dotrzymuje obietnicy. S�owa te wymiot�y brata Teobalda z sali. Wybiegi na ulic� z takim impetem, �e po�lizgn�� si� i wpad� jak d�ugi do rynsztoku, sk�d nie ruszy� si� przez jaki� czas, wyobra�aj�c sobie, �e 1 Przeklinam! Wracaj z powrotem! Do piek�a, szatanie! Wyklinam! 18 ju� nie �yje. Teraz znowu Lubek odzyska� przytomno�� i zacz�� r ycze�, jak zarzynane zwierz�. Teobald przy��czy� sw�j g�os do jego g�osu, a darli si� tak g�o�no, �e zaalarmowali ca�� ulic�. Montauban, stoj�c w progu ober�y, wybuchn�� dono�nym �miechem. Wr�ci� wreszcie na sal�, pozostawiaj�c za sob� drzwi otwarte. Ze z�o�liwym u�miechem zmierzy� w stron� Tyki i P�cherza. VII TYKA I P�CHERZ Obaj zaufani barona siedzieli przy stole, popijaj�c korzenne wino. Po��czeni wsp�lnym interesem, pozornie po��czeni w�z�ami przyja�ni w gruncie rzecz y nienawidzili si� z ca�ego serca, ubiegaj�c si� o wzgl�dy barona; l�k jednak przed gro�nym panem trzyma� ich na wo- dzy; u�miechali si� do siebie ��ciowo, tr�caj�c si� kubkami. � Za twoje zdrowie, go��beczku! � u�miecha� si� Tyka � sycz�c przez z�by � oby wino stan�o ci ko�kiem w gardle, ty nieszcz�sny �o�daku! � Za twoje, m�j male�ki! � piszcza� P�cherz, �ycz�c w duchu, aby piek�o poch�on�o jak najpr�dzej jego towarzysza. Dziewka s�u�ebna ponios�a im opr�cz wina posi�ek, za kt�ry zap�acili z g�ry, aby m�c swobodnie ka�dej chwili w razie potrzeby opu�ci� ober��. Zajadali, a� im si� uszy trz�s�y i popijali wino. Nie spuszczali oczu z kamieniczki z naprzeciwka, co nie by�o trudnym zada- niem, mieli j� bowiem tu� przed sob�. Jednocze�nie jednak s�yszeli i widzieli wszystko, co si� dzia�o na sali. Przygoda braciszk�w zakonnych przypad�a im bardzo do gustu, starali si� jednak nie da� tego po sobie pozna�. Nagle ujrzeli Montauban � a zmierzaj�cego w stron� ich stolika. Jakkolwiek �aden z nich dw�ch nie by� tch�rzem, nie chcieli narazi� si� �mia�kowi, a zimny u�miech, z jakim na nich spogl�da�, dawa� du�o do my�lenia. Tyka, jako g��wny wykonawca rozkaz�w barona, zo- rientowa� si� szybko w sytuacji i nie chc�c nara�a� na szwank opinii swojej, ani tym bardziej swego szefa, podni�s� si� szybko z miejsca, poprawi� pasa i rzek� lakonicznie do P�cherza: � Chod�my! ! P�cherz mimo, i� nic nie wiedzia� i nic prawie nie s�ysza�, z miny jednak Tyki wywnio- skowa�, �e co� musia�o si� sta�. Poszed� wi�c za przyk�adem towarzysza. Obaj ruszyli w kierunku drzwi. Montauban, nie chc�c opu�ci� sposobno�ci do udzielenia im nauczki, wykrzykn��: � Zrozumieli�cie przecie�, �e nie lubi� ani towarzystwa klech�w, ani te� najemnych szpie- g�w. Dobrze robicie, �e chcecie p�j�� z dobrej i nieprzymuszonej woli. � Nie rozumiem s��w wa�pana � rzek� Tyka, , prostuj�c si� dumnie. Po czym doda�: � Wychodzimy, bo tak si� nam podoba. . . i basta! A je�li wa�pan masz nam co� do powie- dzenia, prosimy z nami na ulic�. Tam mo�emy porozmawia� ze sob�! 19 P�cherz, kt�ry nic nie s�ysza� z ca�ej rozmowy, lecz domy�li� si� jej tre�ci, dorzuci� cien- kim g�osem: � Nie jeste�my spokojnymi mnichami, , m�j panie. Mo�esz si� o tym przekona�, je�li wola! � Doskonale. Id� z wami! � zabrzmia�a odpowied� Montaubana. Wszyscy trzej znale�li si� na ganku. � Tam do diab�a! Ten m�odzik m�g�by �mia�o nale�e� do naszego grona! � mrukn�� Eusta- chy Urwi�ebek. � Czy widzia�e� z jak� min� rozmawia� z tymi policyjnymi muchami? ! � doda� Czerwono- r�ki. � Mam wra�enie, �e zaleje sad�a za sk�r� tym pacho�om wielkiego prefekta � uzupe�ni� Kozia Br�dka. � To cz�owiek bez strachu! ! � szepn�� Bia�or�czka. . Montauban pozyska� nagle sympati� ca�ej bandy gro�nych w��cz�g�w, kt�rzy cenili tylko brutaln� si�� i czuli w nim buntownicz� dusz�. Jedynie Alicja nie m�wi�a nic, kiwa�a jedynie potakuj�co g�ow�. Jednak wida� by�o, �e Montauban interesowa� tajemnicz� kobiet� w m�skich szatach coraz bardziej, chc�c przyjrze� si� zbrojnej rozprawie wsta�a od sto�u i zmierzy�a w stron� drzwi. Ca�a banda ruszy�a za ni�. Za band� po�pieszy� r�wnie� Pontalais, drapuj�c z teatraln� powag� sw�j jaskrawy p�aszcz. W mgnieniu oka wszyscy znale�li si� przed ober��, ciekawie otwieraj�c oczy i uszy. VIII SZYBKA ROZPRAWA Tyka i P�cherz znale�li si� na ulicy. Tyka swoim zwyczajem szed� pierwszy, P�cherz po- st�powa� o par� krok�w za nim. Jak zwykle Tyka trzyma� g�ow� lekko zwr�con� w ty� i szeptem t�umaczy� P�cherzowi, o co chodzi. P�cherz za� wyci�ga� szyj�, aby nie opu�ci� ani s�owa. Najdziwniejszym by�o to, �e wszystko s�ysza�. Mo�liwe, �e by� mniej g�uchy, ni� udawa�. A mo�e mimika Tyki by�a tak wymown�, �e zast�pi�a P�cherzowi s�uch. U st�p ganku siedzia� piesek, ma�y pude�ek w czarne i bia�e �at y. Ko�ce �apek mia� brunat- ne. Pyszczek jego ozdabia�y olbrzymie szare w�siska, a spod g�stych kude�k�w wygl�da�y na �wiat zachwycaj�ce ciemnobr�zowe, �wiec�ce oczy. Piesek zdawa� si� czeka� na kogo� cierpliwie. Za ka�dym razem gdy kto� obcy zbli�a� si� do niego, piesek warcza� g�ucho, albo ucieka� o kilka krok�w, w�ciekle ujadaj�c. Potem wra- ca� na dawne miejsce i znowu pogr��a� si� w pe�nej cierpliwego oczekiwania nieruchomo�ci. By� bardzo czysto utrzymany i t�usty, jak po�e� s�oniny. Na szyi nie mia� obro�y, tylko ko- kieteryjn� poziomkowej barwy kokard�. Najwidoczniej pan jego kocha� go bardzo i pie�ci�. 20 Skoro tylko pies ujrza� Tyk�, rzuci� mu si� gwa�townie pod nogi, skoml�c rado�nie i wy- wijaj�c zapami�tale kit� swego ogona, skaka�, tarza� si� w piasku, na wszelkie sposoby oka- zuj�c sw� rado�� z powodu odnalezienia swego pana. Trudno bowiem by�o w�tpi� w to, �e Tyka jest jego panem. Na widok psa w zimnym wzroku straszliwego zabijaki zatli�a si� nagle iskierka tkliwszego uczucia. � A wi�c zechcia�e� tu przyj��? Dobr� wybra�e� por�! Oddal si� Zou, m�j go��bku! Czeka nas deszcz raz�w, m�g�by� te� przy tym co� oberwa�. S�owa te by�y wypowiedziane z niezwyk��, jak na takiego brutala �agodno�ci�. Wida� by- �o, �e ten nieustraszony zabijaka, r�bacz i zbir najemny jest gor�co przywi�zany do swego psa, dr�a� o jego bezpiecze�stwo. Montauban zauwa�y� to i rzek� w duchu: � To dziwne, ten �otr najwyra�niej ma serce; zaczynam mimo woli spogl�da� na niego �yczliwszym okiem. Pies tymczasem rozumiej�c, co jego pan do niego m�wi�, spu�ci� g�ow�, wtuli� ogon mi�- dzy nogi i lekko skaml�c ruszy� w drog� powrotn�. Mijaj�c P�cherza warkn�� g�ucho i chc�c najwidoczniej okaza� mu sw� pogard�, przystan��, obw�cha� jedn� z jego n�g, potem zadar�- szy do g�ry tyln� �apk� manifestacyjnie. . . podla� doln� ko�czyn� niemi�ego dla� kompana jego pana, po czym si� ulotni�. Dwaj zbirowie zatrzymali si� pod oknami kamieniczki matki Agadou. Montauban czeka� ju� na spotkanie si� z nimi pod jednym z okien, os�oni�tych zamkni�- tymi na mur okiennicami. W chwili gdy kawaler stan�� na swym posterunku, okiennica uchy- li�a si� dyskretnie i cichutko, na co nie zwr�ci� wcale uwagi. Na widok zbir�w rzek� ostrym g�osem: � Zakazuj� wam � rozumiecie? � zakazuj� bywania pod � �lep� Srok� � . Zakazuj� r�wnie� w��czenia si� dooko�a tego domu. � Co jest? ? � przem�wi� Tyka � czy bierzesz nas za klech�w? Co? � Nie, tylko przemawiam tak samo jak do nich, znacie bowiem jednakowy zaw�d. . . szpie- gostwo! . . . � Nie jeste�my jednak takimi, , jak oni, tch�rzami. My robimy, co nam si� podoba, bywamy, gdzie si� nam zamarzy. . . ulica jest publiczn� w�asno�ci�. A je�li si� to panu nie podoba, mo- �emy odpowiedzie� panu tym oto. . . Tu wskaza� na ci�ki miecz, zwisaj�cy mu od pasa, a� do samej ziemi. � A to co� kraje i k�uje. . Montauban kiwn�� potakuj�co g�ow� i b�kn�� z lodowatym spokojem: � Nie my�lcie, �e zechc� kala� moj� szpad� skrzy�owaniem jej z broni� takich, jak wy, nicponi? � Czym wi�c chcesz pan nauczy� nas rozumu? Mo�e tym cackiem? � zapyta� szyderczo Tyka, dotykaj�c d�oni� swego sztyletu. � Bynajmniej! Tylko tym! � odpowiedzia� Montauban, podsuwaj�c mu pod sam nos zaci- �ni�t� pi��. Pi�� ta by�a opalona, lecz drobna i kszta�tna, a co najwa�niejsze r�ce jego by�y niezwykle starannie wypiel�gnowane. Tyka powinien przypomnie� sobie, �e t ymi delikatnymi r�kami wymierzy� kar� niesfornemu braciszkowi Lubkowi, wyrzucaj�c go, jak pi�rko, za okno. Za- pomnia� jednak o tym i za�mia� si� g�o�no: � Coo? ? . . . Tymi niewie�cimi r�czkami? � Wystarcz� na was obu, , �ajdacy! � A wi�c, , do dzie�a! � mrukn�� Tyka, , po czym, zwracaj�c si� do P�cherza, rzek�: � Daj paniczykowi nauczk�, , na jak� zas�u�y�. Z tymi s�owami cofn�� si� pod �cian�, ust�puj�c pola towarzyszowi i poprzesta