3244

Szczegóły
Tytuł 3244
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3244 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3244 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3244 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

AGATHA CHRISTIE MORDERSTWO W BO�E NARODZENIE PRZELO�Y�: ANDRZEJ MILCARZ TYTU� ORYGINA�U: HERCULE POIROT'S CHRISTIANS SCAN-DAL CZʌ� I - 22 GRUDNIA I Stephen szed� �wawo po peronie. Uni�s� ko�nierz p�aszcza. Poszarpana mg�a spowija�a dworzec. Wielkie lokomotywy gwizda�y dono�nie, wyrzucaj�c chmury pary w zimne, wilgotne powietrze. Wszystko by�o brudne i usmolone. "Co za paskudny kraj, co za paskudne miasto!" - pomy�la� z obrzydzeniem Stephen. Pierwsze, podniecaj�ce wra�enie z Londynu: sklepy, restauracje, pi�knie ubrane, atrakcyjne kobiety - to wszystko przyblak�o. Metropolia wyda�a mu si� naraz diamentem w zardzewia�ej oprawie. Gdyby m�g� by� teraz na po�udniu Afryki... Poczu� nag��, a� bolesn� t�sknot� za domem. S�once, b��kit nieba, ogrody pe�ne kwiat�w, niebieskich najcz�ciej, �ywop�oty z plumbago, modre powoje na �cianach ka�dej cha�upiny. A tu... brud, sadza i te t�umy bez ko�ca, sun�ce nieprzerwanie, w po�piechu. Wsz�dzie �cisk. Krz�tanina mr�wek biegaj�cych pracowicie po chodnikach mrowiska. "Lepiej by�o nie przyje�d�a�" - �a�owa� przez moment. Wspomnia� jednak sw�j plan i zacisn�� z�by. Nie, do diab�a, zrobi, co zamierza�! Obmy�la� to przez lata. Zawsze tego chcia�. Tak, jazda naprz�d! Wahanie, nag�e w�tpliwo�ci, pytania do samego siebie: Dlaczego? Czy wdarto? Po co wraca� do przesz�o�ci? Czy nie lepiej wymaza� ca�� sprawc�? - to tylko moment s�abo�ci. Nie jest przecie� dzieckiem, by kierowa� si� nag�ym kaprysem. Jest m�czyzn� czterdziestoletnim, pewnym siebie, cz�owiekiem czynu. Nie zrezygnuje. Musi zrobi� to, po co przyjecha� do Anglii. Odes�a� baga�owego i, sam nios�c swoj� walizk� z nie wyprawionej sk�ry, wszed� do wagonu. Zagl�da� do wszystkich przedzia��w po kolei, szukaj�c wolnego miejsca. Poci�g by� pe�ny. Do Bo�ego Narodzenia pozosta�y ju� tylko trzy dni. Stephen Farr patrzy� z niech�ci� na st�oczonych pasa�er�w. Co za ogromna, nieprzebrana rzesza ludzi! I wszyscy tacy... tacy, jak to powiedzie�... tacy szarzy! I jednakowi, tak okropnie jednakowa! Je�li nie poci�g�a, smutna twarz owcy, to pysk kr�lika, tylko takie skojarzenia wywo�uj� te oblicza. Niekt�rzy s� rozgadani i nerwowi. Inni, szczeg�lnie niem�odzi m�czy�ni, pochrz�kuj� zupe�nie jak �winie. Nawet te chude dziewczyny o jajowatych twarzach i szkar�atnych wargach wygl�da�y beznadziejnie jednakowo. Z nag�� t�sknot� pomy�la� o sawannach, o przestrzeniach pustego, spieczonego s�o�cem Weldu... Rzuci� okiem do nast�pnego przedzia�u i a� wstrzyma� oddech. Ta dziewczyna by�a inna. Czarne w�osy, �wie�a, �niada cera, g��bia i ciemno�� nocy w oczach. Smutne, dumne oczy Po�udnia... Taka dziewczyna nie powinna siedzie� w tym poci�gu, pomi�dzy szarymi, nijakimi lud�mi, i jecha� gdzie� w g��b ponurej Anglii. Z r� w ustach, z czarn� koronkow� mantyl� na dumnej g�owie powinna sta� teraz na balkonie. W upale i w pyle o woni krwi - w zapachu korridy... Ona powinna by� w jakim� wspania�ym miejscu, a nie siedzie� wci�ni�ta w k�t przedzia�u trzeciej klasy. By� uwa�nym obserwatorem. Spostrzeg� natychmiast, jak sfatygowane jest jej czarne paletko oraz sp�dnica. Nie przeoczy� r�kawiczek z tandetnego materia�u, lichych but�w i zaczepnie ognistoczerwonej torebki. A jednak mia�a klas�. By�a �wietna, wspania�a, egzotyczna... Co, do diab�a, robi�a w tym kraju mgie�, ch�odu i zabieganych, pracowitych mr�wek? "Musz� dowiedzie� si� - pomy�la� - kim jest i co tu robi... Musz� wiedzie�". II Pilar siedzia�a wci�ni�ta w k�t siedzenia pod oknem i dziwi�a si�, �e tak tu wszystko inaczej pachnie... To w�a�nie, jak do tej pory, uderza�o j� w Anglii najbardziej - odmienno�� zapach�w. Nie czu�o si� czosnku ani py�u i tylko troch� perfum. Tu, w wagonie, wisia� zimny zaduch, czu�o si� siark� - won kolei parowej - i myd�o oraz jeszcze jaki� bardzo nieprzyjemny zapach. Roz�azi si� to, pomy�la�a, z futrzanego ko�nierza siedz�cej obok t�giej kobiety. Pow�cha�a dyskretnie: naftalina. Co za pomys� - wyperfumowa� si� czym� takim! Rozleg� si� gwizd, kto� co� krzykn�� stentorowym g�osem i poci�g zacz�� powoli wysuwa� si� ze stacji. Ruszyli. Serce zabi�o jej troch� szybciej. Czy jej si� powiedzie? Czy potrafi zrobi� to, co zamierzy�a? Jasne, na pewno potrafi, przecie� tak starannie obmy�la�a szczeg� za szczeg�em... Jest przygotowana na ka�d� ewentualno��. O tak, uda jej si�, musi si� uda�... U�miechn�a si� samymi koniuszkami warg. Nagle te usta sta�y si� okrutne. I okrutne, i zach�anne, troch� jak buzia dziecka albo pyszczek kota. Jakby zna�a tylko w�asne pragnienia, a nie wiedzia�a, co to lito��. Rozgl�da�a si� wok� siebie otwarcie, jak dziecko. Ci ludzie obok, ca�a si�demka, jacy oni �mieszni, jak wszyscy Anglicy! Wydawali si� bogaci, musi im si� doskonale powodzi�. Jakie ubrania, buty! Och! Bez w�tpienia Anglia jest bardzo bogatym krajem, zawsze to s�ysza�a. Ale oni w og�le nie wygl�daj� na weso�ych. Na korytarzu sta� przystojny m�czyzna... Pilar pomy�la�a, �e jest bardzo przystojny. Podoba�a jej si� smag�a twarz, orli nos i mocne bary. Szybciej ni� angielska dziewczyna Pilar zauwa�y�a, �e r�wnie� podoba si� m�czy�nie. Nie patrzy�a na niego wprost, ale i tak doskonale wiedzia�a, jak cz�sto i w jaki spos�b on na ni� spogl�da. Stwierdzi�a to wszystko bez wielkiego zainteresowania czy emocji. Pochodzi�a z kraju, gdzie m�czy�ni bez �enady przygl�daj� si� kobietom. Zastanawia�a si�, czy jest Anglikiem, i nabra�a przekonania, �e nie. Pomy�la�a, �e jest zbyt �ywy, zbyt realny, by by� Anglikiem. Mo�e to Americano. Przypomina aktora z film�w o Dzikim Zachodzie. - �niadanie, prosimy na �niadanie - powtarza� steward, przesuwaj�c si� wzd�u� korytarza. Wszyscy z przedzia�u Pilar mieli wykupione �niadanie, wyszli wi�c do wagonu restauracyjnego, a dziewczyna pozosta�a nagle sama. Pilar szybko domkn�a okno, zsuni�te wcze�niej par� centymetr�w do do�u przez siw� jejmo�� o wojowniczym wygl�dzie, kt�ra zajmowa�a miejsce w k�cie naprzeciwko. Nast�pnie rozsiad�� si� wygodnie i spogl�da�a na p�nocne przedmie�cia Londynu przesuwaj�ce si� za szyb�. S�ysza�a zgrzyt odsuwanych drzwi przedzia�u, ale nie odwr�ci�a g�owy. Pilar wiedzia�a, �e to ten m�czyzna z korytarza wszed� do przedzia�u, by nawi�za� z ni� rozmow�. Wci��, zadumana, wygl�da�a za okno. - Czy otworzy� okno? - spyta� Stephen Farr. - Nie, prosz� nie otwiera�, w�a�nie je zamkn�am. - M�wi�a doskonale po angielsku, cho� ze �ladem obcego akcentu. W chwili milczenia, kt�ra nast�pi�a, Stephen pomy�la�, �e g�os dziewczyny jest zachwycaj�cy. Ciep�y jak letnia noc. I jest w nim s�o�ce. A Pilar pomy�la�a, �e podoba jej si� g�os m�czyzny, taki d�wi�czny i dono�ny. Ten nieznajomy jest atrakcyjny, tak, zdecydowanie atrakcyjny. - Ale t�ok w tym poci�gu - powiedzia� Stephen. - Tak, rzeczywi�cie. Przypuszczam, �e ludzie uciekaj� z Londynu, bo tam jest tak ponuro. Pilar nie wychowano w przekonaniu, �e rozmowa w poci�gu z obcym m�czyzn� to co� zdro�nego. Pilnowa�a si� jak ka�da dziewczyna, ale nie mia�a rygorystycznych tabu. Gdyby Stephen wychowywa� si� w Anglii, nawi�zywanie kontaktu z dziewczyn� mog�oby go kr�powa�. By� jednak cz�owiekiem bezpo�rednim i rozmow� z kimkolwiek, je�li tylko ma si� na to ochot�, uwa�a� za rzecz ca�kowicie naturaln�. - Londyn to raczej okropne miejsce, prawda? - u�miechn�� si� bezwiednie. - O tak. Wcale mi si� nie podoba. - Ja te� nie lubi� go ani troch�. - Pan nie jest Anglikiem, nie? - Jestem Brytyjczykiem, ale pochodz� z Afryki Po�udniowej. - A, rozumiem. To wszystko wyja�nia. - Przyjecha�a pani w�a�nie z zagranicy? - Tak - skin�a g�ow� Pilar. - Jestem z Hiszpanii. - Z Hiszpanii, tak? Jest wi�c pani Hiszpank�? - P�-Hiszpank�. Moja matka by�a Angielk�. Dlatego tak dobrze m�wi� po angielsku. - A co z t� wojn�? - To straszne, tak, bardzo smutne. Jest bardzo du�o zniszcze�, o tak. - Po kt�rej jest pani stronie? Przekonania polityczne Pilar nie wydawa�y si� klarowne. W miejscowo�ci, z kt�rej pochodzi�a, nikt nie zwraca� wi�kszej uwagi na wojn�. - To dzia�o si� gdzie� daleko od nas, rozumie pan. Burmistrz, on jest urz�dnikiem pa�stwowym, wi�c on stoi po stronie rz�du. A ksi�dz po stronie genera�a Franco, ale wi�kszo�� ludzi pracuje na polach i w winnicach i nie ma czasu na politykowanie. - A wi�c w pobli�u pani nie by�o �adnych walk? Pilar powiedzia�a, �e nie by�o. - Potem jednak podr�owa�am samochodem przez ca�y kraj. Jest bardzo du�o zniszcze�. Widzia�am spadaj�c� bomb�. Jej wybuch rozerwa� samoch�d, tak, a druga zniszczy�a dom. To by�o bardzo emocjonuj�ce! - A wi�c tak to dla pani wygl�da�o? - Stephen Farr u�miechn�� si� z lekk� ironi�. - Mia�am te� k�opoty. Ja chcia�am jecha�, a m�j szofer zosta� zabity. - Nie by�a pani wstrz��ni�ta? - Stephen przygl�da� jej si� uwa�nie. Wielkie, ciemne oczy Pilar zrobi�y si� jeszcze wi�ksze. - Ka�dy musi umrze�! Tak ju� jest, prawda? Je�eli to spada nagle z nieba, bach, nie jest gorzej ni� w jakikolwiek inny spos�b. �yje si� przez jaki� czas, a potem si� umiera. Tak ju� jest na tym �wiecie. Stephen Farr roze�mia� si�. - Nie s�dz�, by by�a pani pacyfistk�. - Pan nie s�dzi, �e jestem kim, przepraszam? - Pilar mia�a najwyra�niej k�opot z wyrazem, kt�ry do tej pory nie wyst�pi� w jej s�ownictwie. - Czy przebacza pani wrogom, senorita? - Nie mam wrog�w. Ale gdybym mia�a... - No? Obserwowa� j�, zafascynowany na nowo s�odk� i okrutn� lini� ust z k�cikami wznosz�cymi si� ku g�rze. - Gdybym mia�a wroga - powiedzia�a z powag� Pilar - gdyby kto� nienawidzi� mnie, a ja jego, wtedy poder�n�abym mu gard�o, o tak... Wykona�a bardzo sugestywny gest. Zrobi�a to tak szybko i dosadnie, �e Stephen Farr a� cofn�� si� odruchowo. - Pani jest krwio�ercza, m�oda kobieto! - A co pan zrobi�by swojemu wrogowi? - spyta�a Pilar bardzo rzeczowym tonem. Patrzy� na ni� przez d�u�sz� chwil�, a potem roze�mia� si� g�o�no. - No, ciekaw jestem, sam jestem ciekaw. - Na pewno pan wie - naciska�a z dezaprobat� Pilar. Przesta� si� �mia�, westchn�� i powiedzia� cichym g�osem: - Tak, wiem... Nie doko�czy� jednak i zmieniaj�c nagle ton, spyta�: - Co sprowadza pani� do Anglii? - Jad� do moich krewnych - odpowiedzia�a z pewn� powag�. - Do moich angielskich krewnych. - Rozumiem. Odchyli� si� do ty�u i patrzy� na ni�, zastanawiaj�c si�, jacy s� ci angielscy krewni, o kt�rych m�wi�a. Co zrobi� z tej Hiszpanki... Pr�bowa� j� sobie wyobrazi� po�r�d statecznej rodziny brytyjskiej w �wi�ta Bo�ego Narodzenia. - �adnie jest w Afryce Po�udniowej, prawda? - spyta�a Pilar. Zacz�� m�wi� jej o tym kraju. S�ucha�a uwa�nie, jak dziecko zaciekawione now� bajk�. Podoba�y mu si� jej naiwne, lecz bystre pytania i bawi� sam siebie snuciem opowie�ci pe�nej wyolbrzymie�, prawie ba�niowej. Powr�t pozosta�ych pasa�er�w ze �niadania po�o�y� kres tej rozrywce. Stephen wsta�, u�miechn�� si� do oczu Pilar i wyszed� na korytarz. Przepuszczaj�c w drzwiach przedzia�u leciw� dam�, trafi� wzrokiem na wiklinow� walizk� Pilar, tak niepodobn� do baga�y krajowc�w. Z zainteresowaniem odczyta� nazwisko na wizyt�wce: "Miss Pilar Estrayados". W oczach pojawi�o mu si� niedowierzanie i co� jeszcze, gdy spostrzeg� podany obok adres - "Gorston Hall, Longdale, Addlesfield". Stoj�c ci�gle bokiem w drzwiach, wpatrywa� si� w dziewczyn� zdezorientowany, prawie obra�ony, podejrzliwy... Na korytarzu pali� papierosy i marszczy� brwi sam do siebie... III W wielkim, b��kitno-z�otym salonie rezydencji Gorston Hali siedzia� Alfred Lee, omawiaj�c z �on� Lydi� plany na Bo�e Narodzenie. By� to m�czyzna w �rednim wieku o delikatnej twarzy, kanciastej sylwetce i �agodnych, br�zowych oczach. M�wi� cichym g�osem, starannie artyku�uj�c ka�d� sylab�. G�owa niemal wpada�a mu w ramiona i robi� dziwnie apatyczne wra�enie. Lydia mia�a co� ze smuk�ej charcicy. Energiczna, zdumiewaj�co szczup�a, porusza�a si� szybko i z ujmuj�cym wdzi�kiem. Trudno by dopatrzy� si� urody w jej zaniedbanej, wychud�ej twarzy, niew�tpliwie widnia�a w niej natomiast dystynkcja. - Ojciec nalega! I to wszystko - powiedzia� Alfred. Lydia poruszy�a si� niecierpliwie, ale opanowa�a irytacj�. - Zawsze musisz go s�ucha�? - spyta�a. Mia�a czaruj�cy g�os. - Jest bardzo starym cz�owiekiem, moja droga... - Och wiem, wiem! - Oczekuje respektu, poszanowania swojej woli. - Naturalnie - powiedzia�a sucho Lydia - zawsze musia�o by� tak, jak on chcia�. Ale pr�dzej czy p�niej, Alfredzie, b�dziesz musia� si� postawi�. - Co masz na my�li, Lydio? Wpatrywa� si� w ni� z tak wyrazistym zdumieniem i przera�eniem, �e przygryz�a warg�, przez moment w�tpi�c, czy warto brn�� dalej. - Co masz na my�li, Lydio? - powt�rzy� pytanie Alfred Lee. Wzruszy�a delikatnymi, wdzi�cznymi ramionami. - Tw�j ojciec - pr�bowa�a starannie dobiera� s�owa - ma sk�onno�ci do tyranizowania... - Jest stary. - I b�dzie jeszcze starszy. I jeszcze bardziej despotyczny. Do czego to doprowadzi? Ju� teraz dok�adnie dyktuje nam, jak mamy �y�. Sami nie mo�emy o niczym decydowa�! Je�li pr�bujemy, zawsze si� sprzeciwia. - Ojciec chce by� na pierwszym miejscu. Pami�taj, �e jest bardzo dobry dla nas. - Och, dobry dla nas! - Bardzo dobry - w g�osie Alfreda pobrzmiewa�y surowe nuty. - Bo pomaga finansowo? - Tak. Sam ma bardzo skromne potrzeby, ale dla nas nigdy nie �a�uje pieni�dzy. Mo�esz wydawa�, ile chcesz, na stroje i na ten dom, a wszystkie rachunki p�aci bez �adnych pyta�. Nie dalej ni� w zesz�ym tygodniu da� nam nowy samoch�d. - Je�li idzie o pieni�dze, tw�j ojciec jest bardzo hojny, przyznaj�. Ale w zamian oczekuje, by�my zachowywali si� jak niewolnicy. - Niewolnicy? - Tak, nie przes�ysza�e� si�. Jeste� jego niewolnikiem, Alfredzie. Je�li mamy w planie wyjazd, a tw�j ojciec nagle wyrazi �yczenie, by�my nie wyje�d�ali, grzecznie wszystko odwo�ujesz i siedzisz na miejscu bez szemrania! A je�li ma kaprys, by si� nas z domu pozby�, jedziemy... Nie mamy w�asnego �ycia, nie mamy wolno�ci. - Nie chc�, �eby� tak m�wi�a, Lydio - Alfred by� um�czony. - To prawdziwa niewdzi�czno��. Ojciec zrobi� dla nas wszystko... Zagryz�a wargi, powstrzymuj�c si� od ci�tej odpowiedzi, kt�ra pcha�a jej si� na usta. Znowu wzruszy�a tymi drobnymi, wdzi�cznymi ramionami. - Wiesz, Lydio, �e staruszek przepada za tob�... - Ja nie przepadam za nim ani troch� - o�wiadczy�a wyra�nie i dobitnie. - Lydio, bardzo mi jest przykro s�ysze� od ciebie takie rzeczy. To doprawdy nie�adnie... - By� mo�e. Czasem jednak czuje si� ogromn� potrzeb� powiedzenia prawdy. - Gdyby ojciec odgad�... - Tw�j ojciec wie doskonale, �e go nie lubi�! My�l�, �e go to bawi. - Naprawd�, Lydio, jestem pewien, �e si� mylisz. Cz�sto m�wi� mi, �e odnosisz si� do niego w spos�b czaruj�cy. - Naturalnie, zawsze by�am uprzejma. I zawsze b�d�. Po prostu chc�, �eby� wiedzia�, co czuj�. Nie lubi� twojego ojca, Alfredzie. Uwa�am go za z�o�liwego starca, tyrana. Terroryzuje ci� i wykorzystuje twoje przywi�zanie. Ju� dawno powiniene� mu si� przeciwstawi�. - Do��, Lydio - zaprotestowa� ostro Alfred. - Prosz�, nic ju� nie m�w. Westchn�a. - Przepraszam. Mo�e nie mia�am racji... Pom�wmy o Bo�ym Narodzeniu. Czy s�dzisz, �e tw�j brat David naprawd� przyjedzie? - A czemu nie? - David - pokr�ci�a g�ow� z pow�tpiewaniem - jest dziwakiem. Nie by�o go w tym domu od lat, pami�taj. By� tak oddany twojej matce. On ma szczeg�lny stosunek do tego miejsca. - David zawsze dzia�a� ojcu na nerwy t� swoj� muzyk� i marzycielstwem. Mo�e ojciec by� wobec niego czasem zbyt szorstki. My�l� jednak, �e David i Hilda przyjad�. Wiesz, to jest Bo�e Narodzenie. - Pok�j ludziom dobrej woli - Lydia wykrzywi�a ironicznie drobne usta. - No, ciekawa jestem! George i Magdalena przyje�d�aj�. Powiedzieli, �e b�d� prawdopodobnie jutro. Obawiam si�, �e Magdalena strasznie si� wynudzi. - Dlaczego m�j brat George - w g�osie Alfreda by�o troch� rozdra�nienia - o�eni� si� z dziewczyn� o dwadzie�cia lat m�odsz�, nie mog� poj��! George zawsze by� g�upcem! - Ale z powodzeniem robi karier�. Wyborcy z okr�gu go lubi�. Przypuszczam, �e Magdalena mocno wspiera jego polityczne akcje. - Nie s�dz�, bym j� bardzo lubi� - powiedzia� powoli Alfred. - Wygl�da �adnie, ale czasami my�l�, �e jest podobna to tych gruszek ze z�ot� sk�rk�, pi�knych, ale... - potrz�sn�� g�ow�. - W �rodku do niczego? - doko�czy�a pytaj�co Lydia. - Zabawne, �e ty to m�wisz, Alfredzie! - Dlaczego zabawne? - Bo zwykle jeste� taki wyrozumia�y. Prawie nigdy nie wyra�asz si� �le o nikim. Denerwujesz mnie czasami, bo nie jeste� dostatecznie, jak to powiedzie�, dostatecznie nieufny, nie wiesz, na jakim �wiecie �yjesz! M�� Lydii u�miechn�� si�. - �wiat, zawsze tak my�l�, jest taki, jakim go sobie uczynimy. - Nie! - zaprotestowa�a ostro. - Z�o jest nie tylko w g�owach. Z�o istnieje! Wygl�dasz na kogo�, kto nie ma �wiadomo�ci z�a w �wiecie. A ja mam. Czuj� je. Zawsze czu�am; tutaj, w tym domu - przygryz�a warg� i odwr�ci�a si�. - Lydio - zacz��, ale ona szybko unios�a r�k� ostrzegawczym gestem. Patrzy�a na co� za jego plecami. Odwr�ci� si�. Stoj�cy z ty�u m�czyzna mia� na g�adkiej twarzy wyraz szacunku. - Co jest, Horbury? - spyta�a ostro Lydia. - Pan Lee, madame - Horbury mia� niski g�os, szczeg�lny rodzaj uni�onego pomruku - prosi�, abym powiedzia� pani, �e na Bo�e Narodzenie przyjedzie jeszcze dwoje go�ci. Prosi� o przygotowanie pokoj�w dla nich. - Jeszcze dwoje go�ci? - Tak, madame - potwierdzi� ze s�odycz� Horbury - jeszcze jeden d�entelmen i m�oda dama. - M�oda dama? - zaciekawi� si� Alfred. - Tak w�a�nie powiedzia� pan Lee, sir. - P�jd� do niego na g�r�... - szybko zdecydowa�a si� Lydia, ale utkn�a w miejscu, widz�c nieznaczny gest Horbury'ego. - Prosz� wybaczy�, madame, ale pan Lee za�ywa w�a�nie popo�udniowej drzemki. Specjalnie prosi�, aby mu nie przeszkadza�. - Rozumiem - powiedzia� Alfred. - Nie b�dziemy go niepokoi�, oczywi�cie. - Dzi�kuj� panu, sir - Horbury wycofa� si�. - Nie cierpi� tego cz�owieka! - wybuchn�a Lydia. - Skrada si� po tym domu jak kot! Zawsze pojawia si� bezszelestnie i znienacka. - Ja te� go nie lubi�. Ale on zna swoje obowi�zki. Obecnie nie tak �atwo znale�� dobrego s�u��cego i zarazem piel�gniarza. Ojciec go lubi, a to najwa�niejsze. - Tak, to jest najwa�niejsze, tak jak m�wisz. Alfredzie, co z t� m�od� dam�? Jaka m�oda dama? - Nie mam poj�cia. Nie przychodzi mi na my�l, kto m�g�by to by� - pokr�ci� g�ow�. Patrzyli jedno na drugie. - Wiesz, co my�l�, Alfredzie? - spyta�a Lydia, krzywi�c wymownie usta. - Co? - My�l�, �e tw�j ojciec by� ostatnio znudzony. Przypuszczam, �e planuje sobie troch� rozrywki na Bo�e Narodzenie. - Zapraszaj�c dwie obce osoby na rodzinne spotkanie? - Och! Nie wiem, jak to wygl�da w szczeg�ach, ale wyobra�am sobie, �e tw�j ojciec szykuje sobie jak�� zabaw�. - Mam nadziej�, �e b�dzie mia� z tego jak�� przyjemno�� - powiedzia� z powag� Alfred. - Biedny staruszek, uwi�zany na miejscu przez t� swoj� nog�. Tyle mia� przyg�d, a teraz musi wie�� �ywot inwalidy. - Tyle mia� przyg�d - powt�rzy�a Lydia, akcentuj�c specjalnie i niezbyt jasno przygody. Wydawa�o si�, �e Alfred odczu� to wyra�nie. Zarumieni� si�, wygl�da� na nieszcz�liwego. - Jakim sposobem mo�e mie� takiego syna jak ty? Nie mog� poj��! - krzykn�a nagle. - Dwa przeciwie�stwa. Ale on rzuci� na ciebie urok; ty go po prostu uwielbiasz! - Czy nie posuwasz si� troch� za daleko, Lydio? - w g�osie Alfreda pobrzmiewa�a odrobina irytacji. - To naturalne, �e syn kocha ojca. By�oby dziwne, gdyby by�o inaczej. - W takim razie ta rodzina jest w wi�kszo�ci dziwna! Och, nie k���my si�! Przepraszam. Zrani�am twoje uczucia, wiem. Wierz mi, Alfredzie, naprawd� nie mia�am takiego zamiaru. Ceni� ci� ogromnie za twoj�... za twoj� wierno��. Lojalno�� jest tak rzadk� cnot� w obecnych czasach. Powiedzmy, no powiedzmy, �e jestem zazdrosna? Uwa�a si� za naturalne, �e �ony s� zazdrosne o swoje te�ciowie, a czy �ona nie mo�e by� zazdrosna o przywi�zanie syna do ojca? Czy nie mo�e by� zazdrosna o te�cia? - Nie panujesz nad swoim j�zykiem, Lydio - obj�� j� czule ramieniem. - Nie masz �adnego powodu do zazdro�ci. Poca�owa�a go w p�atek ucha; taka szybka, delikatna pieszczota z domieszk� skruchy. - Wiem. Tak samo, Alfredzie, nie s�dz�, bym mog�a by� w najmniejszym stopniu zazdrosna o twoj� matk�. Szkoda, �e jej nie zna�am. - To by�o biedne stworzenie. �ona spojrza�a na Alfreda z zainteresowaniem. - A wi�c tak j� zapami�ta�e�... jako biedne stworzenie... To interesuj�ce. - Widz� j� niemal zawsze chor�... - powiedzia� zamy�lony. - Cz�sto we �zach... - potrz�sn�� g�ow�. - Nie mia�a hartu ducha. - Jakie dziwne... - zamrucza�a cicho, wci�� mu si� przypatruj�c. Kiedy jednak zwr�ci� ku niej pytaj�ce spojrzenie, szybko zmieni�a temat. - Poniewa� nie wolno nam dowiedzie� si�, kim s� nasi tajemniczy go�cie, p�jd� popracowa� do ogrodu. - Jest bardzo zimno, moja droga. Strasznie wieje. - Opatul� si� solidnie. Wysz�a. Alfred Lee pozosta� sam. Przez par� minut trwa� w bezruchu, marszcz�c tylko z lekka czo�o, potem podszed� do wielkiego okna na drugim ko�cu salonu. Na zewn�trz przez ca�� d�ugo�� budynku ci�gn�� si� taras. Po minucie lub dw�ch ukaza�a si� na nim Lydia, nios�c p�aski kosz. Mia�a na sobie gruby p�aszcz. Postawi�a kosz na ziemi i zacz�a co� robi� przy prostok�tnym, kamiennym korycie, wystaj�cym nieco ponad powierzchni� tarasu. M�� obserwowa� j� przez pewien czas. Wreszcie opu�ci� salon, w�o�y� p�aszcz, zawi�za� szalik i bocznymi drzwiami wyszed� na taras. Min�� par� innych kamiennych koryt, w kt�rych by�y urz�dzone miniaturowa ogr�dki, dzie�a zr�cznych palc�w Lydii. Jedno przedstawia�o pustyni� z ��tym, drobnym piaskiem, grup� palm z kolorowej blachy i karawan� wielb��d�w prowadzonych przez dwie figurki Arab�w. Kilka prymitywnych glinianych lepianek wykona�a Lydia z plasteliny. W innej kamiennej misie by� ogr�d w�oski z tarasami i gazonami pe�nymi kwiat�w z kolorowego laku. Nieco dalej mrozi�o oko ogl�daj�cego wyobra�enie wybrze�a Antarktydy: bry�y zielonego szk�a udawa�y g�ry lodowe, a tu i �wdzie skupia�y si� gromadki pingwin�w. Nie brak�o r�wnie� ogrodu japo�skiego z pi�knymi, kar�owatymi drzewami, lusterkami w roli oczek wodnych i mostkami ulepionymi z plasteliny. Alfred zatrzyma� si� przy Lydii, kt�ra uk�ada�a szkie�ka na niebieskim papierze. Wok� tej tafli nagromadzi�a kamienie i sypa�a w�a�nie ostry �wir, formuj�c pla��. Pomi�dzy kamieniami stercza�o par� ma�ych kaktus�w. - Tak, w�a�nie tak, dok�adnie tak, jak chcia�am - mrucza�a do siebie Lydia. - Co przedstawia to ostatnie dzie�o sztuki? - To? - by�a zaskoczona jego nadej�ciem, nie s�ysza�a krok�w. - Och, to jest Morze Martwe, Alfredzie. Podoba ci si�? - Bardzo ja�owca kraina. Czy nie powinno tu by� wi�cej ro�linno�ci? - To moja wizja Morza Martwego. Widzisz, ono ma by� martwe... - Nie jest tak atrakcyjne jak inne kawa�ki �wiata, kt�re tu stworzy�a�. - Nie mia�o by� specjalnie atrakcyjne. Na tarasie zabrzmia�y kroki. Nadszed� stary, siwy i lekko przygarbiony lokaj. - Dzwoni �ona pana George'a Lee, prosz� pani. Pyta, czy dobrze b�dzie, je�li przyjad� jutro o pi�tej dwadzie�cia. - Tak, powiedz jej, �e to dobra pora. - Dzi�kuj� pani, madame. Lokaj oddali� si� po�piesznie. Lydia patrzy�a za nim z rozczuleniem. - Drogi, stary Tressilian. Jest prawdziw� podpor�! Nie wyobra�am sobie, co zrobiliby�my bez niego. - Tak, to stara dobra szko�a - przytakn�� Alfred. - Jest z nami prawie czterdzie�ci lat. Naprawd� oddany. - Jak wierny s�uga z opowie�ci o dawnych czasach - skin�a g�ow� Lydia. - Jestem przekonana, �e w razie potrzeby broni�by ka�dego z nas do ostatniego tchnienia! - Tak, oczywi�cie... Na pewno by broni�. Lydia przyg�adzi�a ostatni fragment pla�y. - No, gotowe. - Gotowe? - spojrza� zdziwiony Alfred. Roze�mia�a si�. - Gotowe na Bo�e Narodzenie, g�uptasie! Na to sentymentalne, rodzinne Bo�e Narodzenie, kt�re jest przed nami. IV David przeczyta� list, nast�pnie zgni�t� kartk� i rzuci� za siebie. Zaraz jednak schyli� si� po papierow� kulk�, rozprostowa� arkusik i przeczyta� ponownie. Hilda obserwowa�a m�a bez s�owa. Zwr�ci�a uwag� na pulsuj�c� �y�k� na skroni, lekkie dr�enie d�ugich, delikatnych d�oni, nerwowe, spazmatyczne ruchy ca�ego cia�a. Kiedy poprawi� kosmyk jasnych w�os�w, kt�re zawsze spada�y mu na czo�o, i zwr�ci� ku niej prosz�ce spojrzenie niebieskich oczu, by�a gotowa. - Co z tym zrobimy, Hildo? Hilda d�u�sz� chwil� zastanawia�a si� nad odpowiedzi�. S�ysza�a b�aganie w jego g�osie. Wiedzia�a, jak bardzo jest jej podporz�dkowany - zawsze tak by�o, od samego �lubu. Wiedzia�a niemal na pewno, �e mo�e wp�yn�� na jego decyzj� zasadniczo i ostatecznie. I w�a�nie z tej przyczyny nie spieszy�a si� z wyg�aszaniem jednoznacznej opinii. - Wszystko zale�y od tego, co ty o tym my�lisz, Davidzie - powiedzia�a cicho koj�cym g�osem do�wiadczonej niani. Hilda nie by�a pi�kna, ale mia�a w sobie co� magnetycznego. Ciep�o i przymilno�� w barwie g�osu. Przywodzi�a na my�l urok holenderskiego malarstwa. Emanowa� z niej spok�j, serdeczno�� i jaka� wewn�trzna si�a, n�c�ca s�abych. Ani specjalnie bystra, ani szczeg�lnie b�yskotliwa, ta nieco masywna kobieta w �rednim wieku mia�a w sobie co�, wobec czego nie mo�na by�o przej�� oboj�tnie. Hilda mia�a si��! David wsta� i zacz�� chodzi� tam i z powrotem po pokoju. Wygl�da� niezwykle ch�opi�co. W jego w�osach nie by�o jeszcze wida� siwizny, a twarz przypomina�a niezbyt srogie oblicza rycerzy z obraz�w Burne-Jonesa. By�a jakby nie ca�kiem realna... - Wiesz, co o tym s�dz�, Hildo - powiedzia� zamy�lony. - Wiesz przecie�. - Nie jestem pewna. - Ale przecie� m�wi�em ci, powtarza�em ci to tyle razy! Jak nienawidz� tego wszystkiego: domu, okolicy i w og�le wszystkiego! To nie mo�e przynie�� nic dobrego. Czu�em si� nieszcz�liwy w ka�dej chwili, kt�r� tam sp�dzi�em. Kiedy pomy�l�, co wycierpia�a moja biedna matka... Hilda pokiwa�a g�ow� ze wsp�czuciem. - By�a taka dobra, Hildo, taka cierpliwa. Tak d�ugo ob�o�nie chora, cz�sto w bole�ciach. I wszystko pokornie znosi�a. A kiedy wspomn� mojego ojca - twarz Davida pociemnia�a - kt�ry jest winien wszystkich jej cierpie�, kt�ry j� upokarza�, zdradza� nieustannie i jeszcze si� tym che�pi�, to... - Nie wolno si� na takie rzeczy godzi� - powiedzia�a Hilda Lee. - Powinna by�a odej�� od niego. - By�a na to za dobra - odpar� z lekkim wyrzutem David. - Uwa�a�a, �e jej obowi�zkiem jest pozosta�. Poza tym to by� jej dom, dok�d mia�a p�j��? - Mog�a zacz�� na nowo, u�o�y� sobie �ycie po swojemu. - W tamtych czasach? - spyta� David. - Niczego nie rozumiesz. Wtedy to by�o nie do pomy�lenia. Kobiety musia�y si� ze wszystkim godzi� i cierpliwie znosi� swoj� niedol�. Nie mog�a przecie� zapomnie� o nas. A gdyby nawet dosta�a rozw�d, to co dalej? Ojciec o�eni�by si� pewnie raz jeszcze i za�o�y� now� rodzin�. Matka mia�a wi�c na uwadze przede wszystkim nasze dobro. Hilda milcza�a. - Post�pi�a jak nale�a�o - ci�gn�� David. - To by�a �wi�ta osoba! Znosi�a wszystko a� do ko�ca i nie skar�y�a si�, - Co� chyba jednak musia�a m�wi� o swoich cierpieniach, skoro tyle wiesz na ten temat, Davidzie! - Tak, opowiada�a mi o r�nych rzeczach - potwierdzi� mi�kko, a twarz rozja�ni�a mu si� od wspomnie�. - Czu�a, �e bardzo j� kocham. Kiedy umar�a... - urwa� i przeczesa� d�oni� w�osy. - Hildo, to by�o straszne, potworne! Rozpaczliwe! By�a jeszcze m�oda, wcale nie musia�a umiera�. To on j� zabi�, m�j ojciec! On odpowiada za t� �mier�. Z�ama� jej serce. W�wczas przyrzek�em sobie, �e nie b�d� d�u�ej mieszka� z nim pod jednym dachem. Uciek�em od tego wszystkiego. - Bardzo m�drze zrobi�e�. Tak trzeba by�o. - Ojciec chcia�, �ebym mu pomaga� w interesach, ale to by oznacza�o pozostanie w tym domu. Nie mog�em d�u�ej. Nie rozumiem, jak Alfred mo�e to znosi� przez tyle lat. - Alfred nigdy si� nie buntowa�? - spyta�a zaciekawiona nieco Hilda. - Co� kiedy� m�wi�e� na ten temat. Nie chcia� si� usamodzielni�? - My�la� o karierze wojskowej. Ojciec wszystko dla nas z g�ry zaplanowa�: Alfred, najstarszy, mia� i�� do kawalerii, Harry i ja mieli�my pomaga� w fabryce, a George zaj�� si� polityk�. - No i dlaczego sta�o si� inaczej? - Harry, kt�ry zawsze by� zaka�� rodziny, pokrzy�owa� wszystkie plany. Narobi� d�ug�w, mia� te� mn�stwo innych k�opot�w, a� wreszcie ulotni� si�, a wraz z nim znikn�o kilkaset funt�w, kt�re wcale nie by�y jego w�asno�ci�. Napisa� tylko dwa zdania: �e posada gryzipi�rka go nie poci�ga i chce zobaczy� kawa� �wiata... - I nigdy ju� nie da� znaku �ycia? - Ale� da�, naturalnie! - roze�mia� si� David. - Przysy�a� telegramy z podr�y, prosz�c o pieni�dze. I przewa�nie je dostawa�! - A Alfred? - Ojciec kaza� mu zrezygnowa� z wojska i zaj�� si� fabryk�. - Nie mia� nic przeciwko temu? - Nie ulega w�tpliwo�ci, �e by� strasznie niezadowolony. Ojciec jednak zawsze robi� z nim, co chcia�. My�l�, �e jest mu ca�kowicie podporz�dkowany. - A ty jednak si� wyrwa�e�? - Tak, pojecha�em do Londynu studiowa� malarstwo. Ojciec zapowiedzia� mi, �e wobec tak nierozs�dnej decyzji nic mi nie da za �ycia i nic nie zapisze w spadku. Odparowa�em, �e nie dbam o to. Wyzwa� mnie od m�odych g�upc�w i wi�cej go ju� nie widzia�em. - Nie �a�owa�e� potem? - Nie, nigdy. Zdaj� sobie spraw�, �e nie dokonam wielkich rzeczy w sztuce i wybitnym artyst� nie zostan�. Ale przecie� dobrze nam tu w tym domku, mamy wszystko, czego nam potrzeba. A kiedy umr�, no to... Ubezpieczy�em si� na �ycie na twoj� korzy��. Urwa� i doda�: - A tu teraz co� takiego! - otwart� d�oni� uderzy� w list. - Skoro jest to dla ciebie tak przykre, �a�uj�, �e tw�j ojciec w og�le napisa�. - Prosi - David zdawa� si� nie s�ysze� uwagi �ony - �ebym przyjecha� na �wi�ta razem z �on�. Chce, aby�my je sp�dzili razem, jak prawdziwa rodzina. Za tym musi si� co� kry�. - A je�li nie kryje si� nic szczeg�lnego? Mo�e - powiedzia�a z u�miechem - tw�j ojciec zrobi� si� na staro�� troch� sentymentalny i zapragn�� rodzinnego ciep�a. Tak bywa, wiesz o tym. - Bywa, mo�e... - zgodzi� si� bez przekonania David. - Samotno�� coraz bardziej ci��y z �atami. - Uwa�asz, �e trzeba pojecha�, Hildo? - Nie nale�y odmawia� takiej pro�bie. Pewnie jestem staro�wiecka, ale s�dz�, �e ludzie powinni by� razem na Bo�e Narodzenie, okazywa� dobr� wol�, szuka� zgody. - Tak s�dzisz? Po tym, co ci powiedzia�em? - Wiem, m�j kochany, rozumiem. Ale to ju� nale�y do przesz�o�ci. - Nie dla mnie. - Nie, bo ty nie chcesz pozwoli� przesz�o�ci umrze�. Dla ciebie ona jest wci�� �ywa. - Nie mog� zapomnie�. - Nie mo�esz zapomnie�, bo nie chcesz, Davidzie! - Tacy jeste�my - zacisn�� usta - my wszyscy z rodu Lee. Przez lata pami�tamy o wszystkich urazach, piel�gnujemy je, od�wie�amy blakn�ce wspomnienia. - Dla mnie wa�na jest chwila obecna. To, co min�o, musi odej��. Pr�by o�ywienia przesz�o�ci powoduj� tylko jej deformacj�, rzeczy ukazuj� si� w fa�szywej perspektywie. - A ja pami�tam doskonale wszystko, co si� kiedy� zdarzy�o, ka�de s�owo pami�tam - odrzek� z zawzi�to�ci� David. - Tak, ale to nie jest normalne, m�j drogi. Wci�� patrzysz na to oczami m�odego ch�opaka, a powiniene� przesz�o�� s�dzi� spokojnie, jak dojrza�y m�czyzna. - Co to za r�nica? Hilda zawaha�a si�. Mo�e to nierozwa�ne brn�� w t� argumentacj�, ale s�owa same cisn�y si� na usta. - My�l�, �e ojciec wci�� ma dla ciebie co� z potwora. A mo�e spojrza�by� na niego jak na zwyk�ego cz�owieka, kt�ry nie potrafi� okie�zna� swoich nami�tno�ci. Pewnie, �e pope�ni� w �yciu sporo grzech�w, ale to cz�owiek, a nie jakie� nieludzkie monstrum. - Nic nie rozumiesz. Moj� matk� traktowa� jak... - Niekiedy zbytnia uleg�o�� - przerwa�a Hilda - i podporz�dkowanie wyzwala w m�czy�nie najgorsze instynkty. Ten sam m�czyzna, gdyby napotka� kogo� z charakterem, si�� woli, post�powa�by zupe�nie inaczej. - A wi�c, twoim zdaniem, to jej wina... - Nie, na pewno nie! - zaprotestowa�a. - To oczywiste, �e ojciec �le traktowa� matk�, ma��e�stwo jest jednak rzecz� szczeg�ln� i w�tpi�, by ktokolwiek z zewn�trz, nawet dziecko pochodz�ce z tego zwi�zku, mia� prawo je os�dza�. Poza tym te �ale w niczym ju� matce nie pomog�. Wszystko dawno min�o. Jest tylko stary cz�owiek, schorowany. I on prosi syna, by przyjecha� do domu rodzinnego na Bo�e Narodzenie. - I chcesz, bym pojecha�? Hilda zawaha�a si�, ale nagle podj�a decyzj�. - Tak, chc�, �eby� pojecha� i pogrzeba� te upiory przesz�o�ci raz na zawsze. V George Lee, pose� do parlamentu z okr�gu Westeringham, mia� czterdzie�ci jeden lat i by� d�entelmenem korpulentnym, z wydatnym podbr�dkiem. M�wi� w spos�b pedantyczny, a w jego bladoniebieskich, lekko wy�upiastych oczach czai�a si� podejrzliwo��. - Raz ju� ci powiedzia�em, Magdaleno, �e pojad�, gdy� traktuj� to jako sw�j �wi�ty obowi�zek - rzek� z powag�. �ona pos�a wzruszy�a ramionami zirytowana. By�a to drobna, szczuplutka platynowa blondynka o owalnej twarzy z wyskubanymi brwiami. Cz�sto twarz jej nie mia�a �adnego wyrazu; jak na przyk�ad w tej chwili. - Kochanie, tylko pomy�l, tam b�dzie strasznie nudno, jestem pewna. - Ale - oblicze George'a Lee rozja�ni�o si�, bo przysz�a mu do g�owy przyjemna my�l - ile zaoszcz�dzimy! �wi�ta zawsze kosztuj� okropnie du�o. Teraz b�dzie kosztowa�o nas tylko utrzymanie s�u�by. - No, dobrze - skapitulowa�a Magdalena. - �wi�ta s� w ko�cu wsz�dzie beznadziejnie nudne. - Przypuszczam - George wci�� my�la� o oszcz�dno�ciach na s�u�bie - �e spodziewaj� si� �wi�tecznego obiadu. Ale wystarczy porz�dny befsztyk zamiast indyka. - Dla s�u�by? George, musisz to tak wa�kowa�? Stale martwisz si� o fors�. - Kto� musi o tym my�le�. - Tak, ale takie sk�pstwo w drobiazgach to ju� przesada. Nie mo�esz poprosi� ojca o wi�cej pieni�dzy? - I tak du�o od niego dostaj�. - To okropne, ta twoja ca�kowita zale�no�� od ojca. Powinien odda� ci do dyspozycji jaki� kapita�. - To nie w jego stylu. Magdalena podnios�a ku m�owi orzechowe oczy, nagle ostre i przeszywaj�ce. Pusta zwykle, poci�g�a twarz nabra�a wyrazu. - On jest diabelnie bogaty, prawda, George? Mo�e to nawet milioner? - My�l�, �e ma nawet kilka milion�w. Magdalena westchn�a z zawi�ci�. - Gdzie on zdoby� ten maj�tek? W Afryce Po�udniowej? - Tak, zbi� tam fors� w m�odo�ci. G��wnie na diamentach. - Niesamowite! - Potem wr�ci� do Anglii i tak prowadzi� interesy, �e podwoi� albo nawet potroi� swoj� fortun�. - Co z tym b�dzie, kiedy umrze? - Ojciec nigdy nie m�wi� wiele na ten temat. Nie wypada, oczywi�cie, pyta� wprost, ale przypuszczam, �e wi�ksza cz�� pieni�dzy przypadnie Alfredowi i mnie. Alfred, to jasne, dostanie wi�cej ni� ja. - Ale masz jeszcze brata? - Owszem, Davida. Nie s�dz�, by mu si� wiele dosta�o. Opu�ci� dom, oddaj�c si� sztuce czy innym takim g�upstwem. Ojciec ostrzega�, �e go wydziedziczy, ale David o�wiadczy�, �e nie dba o to. - G�upota - powiedzia�a Magdalena pogardliwie. - By�a te� siostra, Jennifer. Wyjecha�a z Hiszpanem... artyst�... zreszt� przyjacielem Davida. Zmar�a przed rokiem, zostawa�a, zdaje si�, c�rk�. Ojciec mo�e da� jej troch� pieni�dzy, ale na pewno to nie b�dzie du�o. No i, oczywi�cie, Harry... Zamilk�, nieco zak�opotany. - Harry? - spyta�a zdziwiona Magdalena. - Kto to jest Harry? - Harry... m�j brat. - Nie wiedzia�am, �e masz jeszcze jednego brata. - Moja droga, on... nie przynosi nam chwa�y. Nie wspominamy o nim. Nadu�y� naszego zaufania. Ju� od lat nie mieli�my od niego �adnych wiadomo�ci. Prawdopodobnie nie �yje. Magdalena roze�mia�a si� nagle. - Co ci� tak roz�mieszy�o? - Po prostu pomy�la�am sobie, jakie to �mieszne, �e w�a�nie ty, cz�owiek o nieposzlakowanej opinii, masz brata - takie zi�ko! - My�l�, �e mam nieposzlakowan� opini� - uci�� ch�odno. Oczy Magdaleny zw�zi�y si�. - Tw�j ojciec nie jest... tak szacowny jak ty, George. - Co ty, Magdaleno? - Niekiedy m�wi rzeczy, kt�re mnie niepokoj�. - Magdaleno, doprawdy, zdumiewasz mnie. Czy Lydia te� tak s�dzi? - Ale on takich rzeczy nigdy Lydii nie m�wi - powiedzia�a gniewnie Magdalena. - Nigdy. Ciekawe, dlaczego jej nie m�wi? George rzuci� �onie szybkie spojrzenie i odwr�ci� oczy. - Och - rzek� beznami�tnie - trzeba mie� zrozumienie. W wieku ojca... Poza tym, on jest chory... - Naprawd�, jest powa�nie chory? - No nie, tak bym tego nie okre�li�. On jest bardzo twardy. Skoro jednak chce mie� ca�� rodzin� ze sob� wok� �wi�tecznego sto�u, to s�dz�, �e powinni�my pojecha�. Kto wie, mo�e to jego ostatnie Bo�e Narodzenie. - Tak si� tylko m�wi, George - powiedzia�a ostro - ale niewykluczone, �e jednak b�dzie �y� przez d�ugie lata, prawda? - Jasne... To nie jest wykluczone - wyj�ka� zaskoczony. - No, dobrze, chyba rzeczywi�cie najlepiej zrobimy, jak pojedziemy. - Nie mam co do tego w�tpliwo�ci. - Ale ja wcale nie mam ochoty! Alfred to nudziarz, a Lydia �le si� do mnie odnosi. - Nonsens. - Tak w�a�nie jest! I jeszcze na dok�adk� ten wstr�tny s�ugus! - Stary Tressilian? - Nie, Horbury. Podkrada si� jak kot, i jeszcze ten fa�szywy u�miech. - Magdaleno, nie s�dzi�em, �e w og�le zwracasz na niego uwag�. - Dzia�a mi po prostu na nerwy, ale zostawmy to. Widz�, �e naprawd� musimy tam pojecha�. Nie r�bmy przykro�ci starszemu cz�owiekowi. - W�a�nie, nie wolno tego robi�. A �wi�teczny obiad dla s�u�by... - Nie teraz, George, kiedy indziej. Zadzwoni� zaraz do Lydii i powiem, �e przyjedziemy jutro o pi�tej dwadzie�cia. Wybieg�a z pokoju. Po rozmowie telefonicznej posz�a do swojego pokoju na g�r� i siad�a przy biurku. Zacz�a grzeba� w szufladach i przegr�dkach. By�y tam ca�e pliki rachunk�w. Pr�bowa�a je sensownie posortowa�, ale po chwili prychn�a niecierpliwie. Papierzyska w bez�adzie trafi�y z powrotem do szuflad, a Magdalena przejecha�a d�oni� po swojej g�adkiej, platynowej fryzurze. - Co ja mam zrobi�? - mrukn�a. VI Na pierwszym pi�trze rezydencji Gorston Hali d�ugi korytarz prowadzi� do wielkiej sali, kt�rej okna wychodzi�y na frontowy podjazd. By�y tu okaza�e staro�wieckie meble, brokatowe obicia, g��bokie sk�rzane fotele, wielkie wazy z wyobra�eniami smok�w, rze�by z br�zu. Wszystko wystawne, drogie i solidne. W przepastnym fotelu, najokazalszym ze wszystkich, siedzia� zasuszony m�czyzna. D�ugie palce wbija�y si� w pod�okietniki. Obok le�a�a laska ze z�ot� g��wk�. Siwow�osy m�czyzna o po��k�ej i pomarszczonej twarzy mia� na sobie znoszony b��kitny szlafrok, a na nogach bambosze. S�abiutki, bezbronny staruszek, mo�na by pomy�le� na pierwszy rzut oka. Dumna linia orlego nosa i ciemne, pe�ne �ycia oczy m�wi�y jednak zupe�nie co innego. Czu�o si� �ar, witalno�� i wigor. Stary Simeon Lee wyda� z siebie nag�y, cienki chichot. - Powt�rzy�e� pani Alfredowej, co ci kaza�em? - Tak, prosz� pana - ugrzecznionym, pe�nym uszanowania tonem odpowiedzia� stoj�cy za fotelem Horbury. - S�owo w s�owo, tak jak ci m�wi�em? - Tak, prosz� pana. Bez najmniejszego b��du, prosz� pana. - Tak... Nie robisz b��d�w. Lepiej, �eby� nie robi� b��d�w, bo inaczej po�a�ujesz! A ona co na to, Horbury? Co powiedzia�a pani Alfredowa? Horbury spokojnie, oboj�tnie powt�rzy� jej s�owa. Stary cz�owiek znowu zachichota� i zatar� r�ce. - �wietnie... Pierwsza klasa... B�d� �ama� sobie g�ow� przez ca�y wiecz�r! Znakomicie! Zada�em im bobu! Id� i sprowad� ich tutaj. - Tak, prosz� pana. Horbury przep�yn�� bezg�o�nie przez pok�j i wyszed�. - A, Horbury... Starzec obejrza� si� i zakl�� pod nosem. - Ten typ porusza si� jak kot. Nigdy nie wiadomo, gdzie jest. Siedzia� nieruchomo w fotelu, g�adz�c si� po brodzie. Rozleg�o si� pukanie do drzwi. Wszed� Alfred z Lydi�. - A, jeste�cie. Siadaj tu Lydio, kochanie, ko�o mnie. Pi�kne masz dzisiaj rumie�ce. - By�am na dworze, a jest do�� zimno. Ch��d szczypie w policzki. - Jak si� miewasz, ojcze? - zapyta� Alfred. - Odpocz��e� troch� po po�udniu? - �wietnie, �wietnie. �ni�y mi si� stare czasy, kiedy nie by�em jeszcze filarem spo�ecze�stwa, nawet si� jeszcze nie ustatkowa�em. Nagle roze�mia� si� g�o�no. Synowa siedzia�a bez s�owa i tylko u�miecha�a si� z grzeczn� min�. - C� to za dw�jka nieoczekiwanych go�ci na �wi�ta, ojcze? - A, no w�a�nie! Powinienem wam o tym powiedzie�. Gwiazdka w tym roku to dla mnie wspania�e �wi�ta. Wi�c tak, przyje�d�a George z Magdalen�... - Tak, przyje�d�aj� jutro - przerwa�a mu Lydia - poci�giem o pi�tej dwadzie�cia. - George, ta okropna oferma! - ci�gn�� stary Simeon. - No, ale w ko�cu to m�j syn. - Podoba si� swoim wyborcom - zauwa�y� Alfred. Simeon znowu zachichota�. - My�l� pewnie, �e to kto� porz�dny. Porz�dny! W naszej rodzinie nie by�o nikogo porz�dnego. - Och, ojcze! - No, tylko ty jeden, m�j ch�opcze. Ty jeden. - A David? - spyta�a Lydia. - David. Ciekawe, czy jest taki sam po tych wszystkich latach. By� taki mi�czakowaty za m�odu. A jak wygl�da jego �ona? On nie o�eni� si� w ka�dym razie z babk� o dwadzie�cia lat m�odsz� jak ten dure� George! - Hilda przys�a�a bardzo mi�y list - powiedzia�a Lydia. - Przed chwil� dosta�am te� telegram z potwierdzeniem jutrzejszego przyjazdu. Te�� patrzy� na ni� przenikliwie. Po chwili za�mia� si�. - Ty si� nic nie zmieniasz, Lydio. Musz� przyzna�, �e jeste� dobrze wychowana. Wida� klas�. Znam si� na tym. Nawiasem m�wi�c, dziedziczno�� to szczeg�lna rzecz. Tylko jedno z moich dzieci ma co� po mnie, tylko jedno. - No, a teraz zgadujcie - oczy Simeona b�ysn�y - kto przyje�d�a tu na Bo�e Narodzenie. Do trzech razy sztuka! Stawiam pi�� funt�w, �e nie zgadniecie. Patrzy� to na jedno, to na drugie. - Horbury m�wi� - zmarszczy� brwi Alfred - �e oczekujesz m�odej damy. - A, to ci� intryguje! Tak jest. Filar b�dzie tu lada moment. Pos�a�em po ni� samoch�d. - Pilar? - zdziwi� si� Alfred. - Pilar Estravados - obja�ni� Simeon. - C�rka Jennifer, a moja wnuczka. Ciekaw jestem, do kogo b�dzie podobna. - Wielkie nieba! Ojcze, nigdy nie m�wi�e� mi... - A nie m�wi�em, nie! To by�a moja tajemnica. Poleci�em Charltonowi napisa� i za�atwi� wszystko. - Nigdy mi nie powiedzia�e�... - powt�rzy� z wyrzutem Alfred. - Gdybym powiedzia�, nie by�oby niespodzianki - ojciec u�miechn�� si� z�o�liwie. - Chyba przyjemnie b�dzie go�ci� tu znowu kogo� m�odego. Nigdy nie widzia�em tego Estravadosa. Ciekawe, czy ona jest podobna do matki, czy do ojca. - Ale ojcze, czy to by�o rozs�dne? - zacz�� Alfred. - Bior�c wszystko pod uwag�... - Do licha z rozs�dkiem - przerwa� mu starzec. - Za bardzo si� kierujesz rozs�dkiem, Alfredzie. Zawsze taki by�e�. A ja jestem inny! Uwa�am, �e trzeba robi� to, na co ma si� ochot�, i nie my�le� o rozs�dku. Tak twierdz�! Ta dziewczyna to moja wnuczka, moja jedyna wnuczka! Nie obchodzi mnie jej ojciec, nie interesuje mnie, kim by� i co robi�. Ta dziewczyn� to krew z mojej krwi! A �ci�gam j� tutaj, by z nami zamieszka�a. - B�dzie tu mieszka�? - spyta�a ostro Lydia. - Masz co� przeciw temu? - Naturalnie �e nie. Mo�esz zaprasza� do swojego domu, kogo chcesz. Nie wiem tylko, czy ona... - Czy ona co? - Czy b�dzie tu szcz�liwa. - Ona nie ma grosza przy duszy. Musi by� wdzi�czna. Lydia wzruszy�a ramionami, a Simeon zwr�ci� si� do Alf reda. - Widzisz? Czy� nie b�d� to wspania�e �wi�ta? Z wszystkimi dzie�mi przy mnie? A teraz zgaduj, kto b�dzie tym drugim go�ciem. Alfred wytrzeszczy� oczy. - Wszystkie moje dzieci, powiedzia�em. No, czemu nie zgadujesz, ch�opie? Harry, oczywi�cie! Tw�j brat Harry! - Harry... Ale� Harry... - j�ka� si� blady Alfred. - Harry we w�asnej osobie. - My�leli�my, �e umar�! - On by mia� umrze�? - �ci�gasz go tutaj, po tym wszystkim, co zrobi�? - A co, syn marnotrawny? Zgadza si�. Zabijemy wi�c utuczone ciel�! Trzeba zabi� utuczone ciel�, bo wraca syn marnotrawny, Alfredzie. Musimy urz�dzi� Harry'emu serdeczne powitanie. - Przecie� post�pi� wobec ciebie... wobec nas wszystkich... jak niewdzi�cznik. - Nie ma potrzeby wyliczania jego wszystkich dra�stw. Lista jest zbyt d�uga. Ale pami�taj, �e Bo�e Narodzenie to czas odpuszczania win. Powitajmy go jak syna marnotrawnego. - To dla mnie szok - wymamrota� Alfred, wstaj�c. - Nigdy bym nie przypuszcza�, �e Harry postawi swoj� nog� w tych murach. - Nigdy go nie lubi�e�, prawda? - spyta� cicho Simeon. - Po tym, jak post�pi� wobec ciebie... - Co by�o, min�o! - za�mia� si� Simeon. - Na tym przecie� polegaj� �wi�ta Bo�ego Narodzenia, prawda Lydio? - Wygl�da na to - odpowiedzia�a blada Lydia - �e ojciec od dawna obmy�la� tegoroczn� Gwiazdk�. - Pragn� mie� rodzin� dooko�a siebie, jestem ju� stary. Pok�j ludziom dobrej woli! Zostawiasz mnie, ch�opcze? Alfred wyszed� po�piesznie. - Dopiek�em twojemu m�owi. On i Harry nigdy si� nie zgadzali. Harry zawsze si� z niego natrz�sa�. Nazywa� go nad�tym �lamazar�. - To jak zaj�c i ��w z bajki. Ale w bajce to ��w wygrywa gonitw�. - Nie zawsze. W �yciu bywa jednak inaczej, moja droga Lydio. - Wybacz, ojcze - powiedzia�a z u�miechem - musz� p�j�� do Alfreda. W takich momentach wpada w przygn�bienie. -Tak, Alfred nie lubi zmian - zachichota� Simeon. - Chcia�by mie� zawsze �wi�ty spok�j. - Alfred jest bardzo oddany ojcu. - Dziwi ci� to? - Czasami mnie dziwi - odpowiedzia�a i wysz�a z pokoju. Simeon patrzy� za ni�. Chichota� cicho i zaciera� r�ce. - Niez�a zabawa - powiedzia� do siebie. - Przez ca�e �wi�ta b�d� si� dobrze bawi�. Podni�s� si� z wyra�nym wysi�kiem i podpieraj�c si� lask�, poku�tyka� wzd�u� pokoju. Podszed� do wielkiego sejfu stoj�cego w k�cie. Pokr�ci� ga�k�, drzwiczki ust�pi�y. Wsun�� dr��ce palce do �rodka. Wyci�gn�� z sejfu ma�y zamszowy woreczek z nie szlifowanymi diamentami. Przesypywa� je mi�dzy palcami. - Moje cude�ka... Zawsze takie pi�kne... Moje stare przyjaci�ki... To by�y pi�kne dni... �aden szlif wam nie potrzebny, moje drogie. Nie b�dziecie wisie� na kobiecej szyi, tkwi� na palcach ani dynda� ko�o uszu. Nale�ycie tylko do mnie, moje stare przyjaci�ki. Mamy wsp�lne sekrety. M�wi�, �e jestem stary i chory, ale ja si� nie daj�! W starych ko�ciach jest jeszcze du�o �ycia. A �ycie wci�� szykuje mi co� zabawnego... CZʌ� II - 23 GRUDNIA I Rozleg� si� dzwonek. Tressilian ruszy� ku drzwiom. Kto� dobija� si� bardzo natarczywie. Zanim stary s�uga powoli przeszed� przez hol, dzwonek odezwa� si� jeszcze kilkakrotnie. Tressilian zarumieni� si� z gniewu. Co za brak manier. Tak ko�ata� do porz�dnego domu. Je�eli to znowu banda kol�dnik�w, to nauczy ich moresu. Przez matow� szyb� okienka ujrza� sylwetk� postawnego m�czyzny w kapeluszu nasuni�tym na oczy. Otworzy�. Tak jak my�la�. Jaki� obcy, w tanim, krzykliwym ubraniu! Chyba nachalny �ebrak! - A niech mnie, je�li to nie Tressilian - wykrzykn�� przybysz. - Jak si� masz, stary? Tressilian patrzy� zdumiony na m�czyzn�. Ta arogancko wysuni�ta szcz�ka, wydatny nos, szelmowskie oczy. Nie zmieni� si� przez te lata. To musi by� on. - Panicz Harry! - wykrzykn�� z zapartym tchem. Harry Lee wybuchn�� �miechem. - Ma�o brakowa�o, a zemdla�by� na m�j widok. My�la�em �e wiesz. Spodziewa�em si�, �e mnie tu oczekuj�. - Tak. Na pewno, prosz� pana. Harry cofn�� si� i popatrzy� na dom. Okaza�a budowla z czerwonej ceg�y, niezbyt pi�kna, ale solidna. - Tak samo szkaradna cha�upa jak zawsze - otaksowa�. - No, ale trzyma si�, a to wa�ne. Jak si� miewa ojciec? - Jest ju� prawie inwalid�. Siedzi stale w swoim pokoju, chodzi z trudem. Ale trzyma si�. - Stary grzesznik! Harry Lee wszed� do �rodka, pozwalaj�c Tressilianowi zdj�� z siebie szal i co nieco ekscentryczny kapelusz. - A jak m�j drogi brat Alfred, Tressilianie? - Bardzo dobrze, prosz� pana. - Nie mo�e si� doczeka�, kiedy mnie zobaczy? - wyszczerzy� z�by Harry. - Tak przypuszczam, prosz� pana. - A ja nie! Ca�kiem przeciwnie. Id� o zak�ad, �e moje pojawienie si� to dla niego prawdziwy cios! Alfred i ja nigdy nie �yli�my w zgodzie. Zagl�dasz czasem do Biblii, Tressilianie? - No, tak, prosz� pana, czasami, prosz� pana. - Pami�tasz przypowie�� o powrocie syna marnotrawnego? Dobry brat wcale si� z tego powrotu nie cieszy�, pami�tasz? W og�le mu si� to nie podoba�o! Dobry, stary domator Alfred r�wnie� nie b�dzie szcz�liwy, g�ow� daj�. Tressilian spu�ci� g�ow� i milcza�, ale sztywn� postaw� sygnalizowa� protest. Harry poklepa� go po plecach. - Prowad�, stary. Czeka na mnie utuczone ciel�. Prowad� mnie tam prosto. - Gdyby pan zechcia� zaczeka� chwil� w salonie. Nie bardzo wiem, gdzie wszyscy s�... Nie mo�na by�o wys�a� nikogo na powitanie po pana, bo nie wiedzieli�my, o kt�rej godzinie pan przyjedzie. Harry kiwn�� g�ow�. Pod��a� przez hol za Tressilianem, rozgl�daj�c si� na boki. - Wszystkie stare graty na miejscu, widz� - zauwa�y�. - To nie do wiary, �e nic si� tu nie zmieni�o od dwudziestu lat, kiedy opuszcza�em t� cha�up�. Wszed� za Tressilianem do salonu. - Spr�buj� znale�� pana Alfreda albo jego �on� - zamrucza� stary s�uga i oddali� si�. Harry Lee zrobi� par� krok�w i stan�� zaskoczony widokiem postaci siedz�cej na parapecie okiennym. Z niedowierzaniem wodzi� wzrokiem po czarnych w�osach i egzotycznej, smag�ej cerze ze �mietankowym odcieniem. - Dobry Bo�e! Czy�bym widzia� si�dm� i najpi�kniejsz� z �on mojego ojca? Filar ze�lizgn�a si� z parapetu i podesz�a do niego. - Jestem Pilar Estravados - obwie�ci�a. - A pan musi by� chyba wujem Harrym, bratem mojej mamy. - A wi�c pani jest c�rk� Jenny! - Dlaczego spyta� mnie pan, czy jestem si�dm� �on�? Czy on naprawd� mia� ju� sze�� �on? Harry roze�mia� si�. - Nie, zdaje si�, �e �lubn� to mia� tylko jedn�. A wi�c, Pil... Jak pani ma na imi�? - Pilar. - Zatem, Pilar, autentycznie zbarania�em widz�c pani�, kwiat Po�udnia, w tym mauzoleum. - W tym ma�o...? - W tym muzeum manekin�w! Zawsze ten dom wydawa� mi si� paskudny! Teraz, kiedy widz� go znowu, wygl�da jeszcze szpetniej. - Ale� nie! Tu jest pi�knie! - w g�osie Pilar by�o oburzenie. - Wspania�e meble i dywany! Wsz�dzie grube dywany i tyle ozd�b. Wszystko w bardzo dobrym gatunku i wszystko takie drogocenne! - A wi�c pani si� tu podoba - Harry szczerzy! z�by, patrz�c na ni� z rozbawieniem. - Naprawd�, zd�bia�em, kiedy zobaczy�em pani� pomi�dzy... Urwa� na widok Lydii w drzwiach salonu. Podesz�a prosto do niego. - Pan Harry? Jestem Lydia, �ona Alfreda. - Mi�o mi pani� pozna�, Lydio - u�cisn�� jej d�o� i obrzuci� badawczym spojrzeniem inteligentn�, �yw� twarz. Spos�b poruszania si� szwagierki spodoba� mu si� od razu. Tak niewiele kobiet robi to zgrabnie, pomy�la�. Lydia te� go otaksowa�a. To musi by� chyba kawa� brutala, stwierdzi�a, poci�gaj�cy kawa� brutala. Nie ufa�abym mu ani na jot�. - No i jak to wygl�da po latach? - spyta�a z u�miechem. - Ca�kiem inaczej czy zupe�nie tak samo? - Zupe�nie tak samo. - Spojrza� dooko�a. - Ale ten pok�j zosta� przemeblowany. - Och, wiele razy. - Przypuszczam, �e to pani go odmieni�a. - No, tak... Z nag�a u�miechn�� si� do niej szelmowsko. Natychmiast przypomnia� jej si� u�miech starca z pokoju na g�rze. - Teraz ten salon ma klas�! Obi�o mi si� o uszy, �e