3243
Szczegóły |
Tytuł |
3243 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3243 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3243 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3243 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
AGATA CHRISTIE
TAJEMNICA LORDA LISTERDALE'A
SCAN-DAL
Tajemnica lorda Listerdale'a
Pani St Vincent dodawa�a cyfry. Raz czy dwa westchn�a, odruchowo dotykaj�c r�k� bol�cego czo�a. Nigdy nie lubi�a rachunk�w, a teraz, jak na z�o��, jej �ycie by�o nieko�cz�cym si� pasmem oblicze� - ustawicznym sumowaniem drobnych domowych wydatk�w, kt�rego wynik zreszt� nigdy jej nie zdziwi� ani nie zatrwo�y�.
Jeszcze by tego brakowa�o! Ponownie sprawdzi�a rachunki. Zrobi�a drobny b��d w pensach, ale pozosta�e cyfry si� zgadza�y.
Pani St Vincent zn�w westchn�a. B�l g�owy wyra�nie si� nasili�. Oderwa�a wzrok od papier�w, gdy do pokoju wesz�a jej c�rka, Barbara.
Barbara St Vincent by�a bardzo �adn� dziewczyn�. Po matce odziedziczy�a delikatne rysy i ten sam szlachetny kszta�t g�owy, ale jej oczy nie by�y niebieskie, tylko ciemne, i mia�a inne usta - wydatne, nie pozbawione powabu czerwone wargi.
- Och, mamo - zawo�a�a. - Stale �l�czysz nad tymi okropnymi rachunkami? Wrzu� je wszystkie do ognia.
- Musimy wiedzie�, na czym stoimy - zauwa�y�a niepewnie pani St Vincent.
Dziewczyna wzruszy�a ramionami.
- Jeste�my niezmiennie w tej samej sytuacji - powiedzia�a sucho. - Diabelnie ci�kiej sytuacji finansowej. Jak zwykle sp�ukane do ostatniego pensa.
Pani St Vincent westchn�a.
- Chcia�abym... - zacz�a, ale zaraz urwa�a.
- Musz� znale�� jak�� prac� - powiedzia�a Barbara powa�nym g�osem. - I to szybko. C� z tego, �e uko�czy�am kurs stenotypii i maszynopisania! Podobnie uczyni�o milion innych dziewczyn! "Ma pani jakie� do�wiadczenie?" "Nie, ale..." "Och, dzi�kuj�, do widzenia. Zawiadomimy pani�". Oczywi�cie nigdy tego nie robi�! Musz� znale�� jak�� inn� prac� - jak�kolwiek prac�.
- Jeszcze nie, kochanie - poprosi�a j� matka. - Poczekaj troch�.
Barbara podesz�a do okna i b��dzi�a nieobecnym wzrokiem po ciemnych konturach dom�w naprzeciwko.
- Czasami �a�uj� - zacz�a wolno - �e ostatniej zimy kuzynka Amy zabra�a mnie ze sob� do Egiptu. Och! Wiem, �e si� rozerwa�am - po raz pierwszy i by� mo�e ostatni w �yciu. Bawi�am si�, bawi�am wy�mienicie. To by�o jednak rozstrajaj�ce... My�l� o powrocie tutaj. - Powiod�a r�k� po pokoju.
Pani St Vincent rozejrza�a si� i wzdrygn�a. By� to typowy pok�j skromnie umeblowanego, wynaj�tego mieszkania. Zakurzona aspidistra, przesadnie ozdobne meble, krzykliwe tapety w wyblak�e plamy. Kilka drobiazg�w jednak �wiadczy�o o odmiennych gustach lokator�w: jedna czy dwie sztuki dobrej porcelany - co prawda pot�uczone i posklejane, tak �e nie stanowi�y ju� wi�kszej warto�ci - haftowana makatka zarzucona na oparcie sofy, akwarelowy szkic m�odej dziewczyny w stroju sprzed dwudziestu lat, kt�r� tak jeszcze przypomina�a pani St Vincent, �e trudno si� by�o pomyli�.
- To wszystko nie mia�oby znaczenia - ci�gn�a Barbara - gdyby�my niczego innego nie zazna�y. Kiedy si� jednak pomy�li Ansteys...
Urwa�a, w obawie przed w�asnymi s�owami o jak�e kochanym domu, od wiek�w nale��cym do rodziny St Vincent, kt�ry teraz by� w obcych r�kach.
- Gdyby tylko ojciec... nie spekulowa�... nie zapo�yczy� si�...
- Moja droga - powiedzia�a pani St Vincent. - Tw�j ojciec nie by� cz�owiekiem interesu w �adnym znaczeniu tego s�owa.
Stwierdzi�a ten niepodwa�alny fakt z pewn� pob�a�liwo�ci�. Barbara podesz�a do matki, poca�owa�a j� i szepn�a:
- Biedna mamusia. Nic ju� nie powiem.
Pani St Vincent wzi�a pi�ro i pochyli�a si� nad biurkiem, Barbara za� powr�ci�a do okna. Wkr�tce odezwa�a si� znowu.
- Mamo, dzi� rano dowiedzia�am si�... �e Jim Masterton chce mnie odwiedzi�.
Pani St Vincent od�o�y�a pi�ro i obrzuci�a c�rk� badawczym spojrzeniem.
- Tutaj? - zawo�a�a.
- C�, nie mo�emy zaprosi� go na kolacj� do Ritza - odpar�a drwi�co.
Matka nie wygl�da�a na uszcz�liwion�. Barbara ponownie z nie ukrywanym wstr�tem rozejrza�a si� po pokoju.
- Masz racj� - przyzna�a. - To okropne miejsce. Szlachetne ub�stwo! Kojarzy si� dobrze: bia�y domek na wsi, podniszczone perkale w dobrym gatunku, wazony z r�ami, serwis Derby do herbaty, kt�ry pani domu w�asnor�cznie zmywa. Tak jest w ksi��kach. A w rzeczywisto�ci syn dopiero zaczynaj�cy karier� urz�dnicz� w Londynie, niechlujne gospodynie, brudne dzieciaki na schodach, na wp� zdeklasowani s�siedzi, a na �niadanie dorsz, kt�ry nie jest ca�kiem... i tak dalej.
- Gdyby tylko to... - westchn�a pani St Vincent.
- Zaczynam si� jednak obawia�, �e nie zdo�amy utrzyma� d�u�ej nawet tego mieszkania.
- A to oznacza wsp�lny pok�j dla nas obu - powiedzia�a Barbara. - Okropno��! I pokoik na poddaszu dla Ruperta. A kiedy przyjdzie Jim, przyjm� go na dole w tym strasznym salonie pe�nym starych plotkarek, kt�re b�d� robi�y na drutach i bacznie si� nam przygl�da�y, z ledwo�ci� powstrzymuj�c �miech. Zapad�o milczenie.
- Barbaro - odezwa�a si� w ko�cu pani St Vincent. - Czy chcesz, to znaczy... chcia�aby�...
- Nie musisz by� taka subtelna, mamo - powiedzia�a Barbara. - Dzisiaj m�wi si� pewne rzeczy wprost. Masz na my�li, czy chc� po�lubi� Jima, tak? Zrobi�abym to b�yskawicznie, gdyby tylko poprosi� o moj� r�k�. Ale obawiam si�, �e on tego nie zrobi.
- Och, Barbaro, kochanie.
- Widzisz, to zupe�nie co innego widzie� mnie tam z kuzynk� Amy, kiedy obraca�am si�, jak to si� czyta w powie�ciach, w najlepszym towarzystwie. Spodoba�am mu si�. A teraz przyjdzie i zobaczy mnie tutaj! Wiesz, z niego jest dziwny osobnik, wybredny i staro�wiecki. Za to w�a�nie go lubi�. To mi przypomina Ansteys i wie�. Wszystko o sto lat przestarza�e, ale tak... tak... Och, sama nie wiem... Takie upajaj�ce jak zapach lawendy!
Roze�mia�a si�, troch� zawstydzona ujawnieniem swych pragnie�.
- Chcia�abym, aby� po�lubi�a Jima Mastertona - szczerze wyzna�a pani St Vincent. - On jest... jednym z nas. Jednocze�nie jest bardzo zamo�ny, ale na tym mi wcale nie zale�y.
- Ale mnie zale�y - powiedzia�a Barbara. - Mam ju� naprawd� do�� naszego ci�kiego po�o�enia.
- Ale� Barbaro, chyba...
- Chcesz powiedzie�, czy to jedyny pow�d?
- Nie. Naprawd� chc� wyj�� za niego. Ja... Och, mamo, czy� nie widzisz, �e chc�?
Pani St Vincent mia�a bardzo nieszcz�liw� min�.
- Chcia�abym, �eby zobaczy� ci� w odpowiednim otoczeniu, kochanie - powiedzia�a z zadum� w g�osie.
- Och - �achn�a si� Barbara. - Dlaczego si� zamartwiasz? Spr�bujmy zachowa� dobry humor. Przepraszam, �e tak zrz�dzi�am. G�owa do g�ry, mamusiu! - Pochyli�a si� nad matk�, lekko poca�owa�a j� w czo�o i wysz�a z pokoju.
Pani St Vincent zaniecha�a dalszych wysi�k�w arytmetycznych i usiad�a na niewygodnej kanapie. My�li kr��y�y jej po g�owie jak uwi�zione w klatce wiewi�rki. "Mo�na m�wi�, co si� chce, ale m�czy�ni wierz� pozorom, kt�re cz�sto myl�. Zar�czyny zmieni�yby sytuacj�. Jim szybko by si� zorientowa�, jak� s�odk� i kochan� dziewczyn� jest Barbara. M�odzi ludzie zbyt �atwo ulegaj� wp�ywom otoczenia... Na przyk�ad Rupert jest teraz ca�kiem inny ni� kiedy�. Wcale bym nie chcia�a, �eby moje dzieci by�y zarozumia�e - co to, to nie. Ale nie by�abym zadowolona, gdyby Rupert zar�czy� si� z t� okropn� dziewczyn� z trafiki. Co prawda, ona mo�e okaza� si� bardzo mi�a, ale nie jest przecie� jedn� z nas. Och, wszystko jest takie trudne! Biedna ma�a Babs. Je�li tylko mog�abym co� zrobi�... cokolwiek. Sk�d jednak wzi�� pieni�dze? Wyprzedali�my si� ze wszystkiego, �eby da� Rupertowi mo�liwo�� startu. Doprawdy, nawet tego ci�aru nie jeste�my w stanie pod�wign��".
Aby odsun�� z�e my�li, pani St Vincent wzi�a "Morning Post" i przejrza�a og�oszenia na pierwszej stronie. Wi�kszo�� z nich zna�a na pami��. Ludzie szukali kapita�u albo te� zamierzali go na w�asn� r�k� zainwestowa�; inni chcieli kupi� z�by (zawsze zastanawia�a si�, po co), jeszcze inni oferowali do sprzeda�y futra i suknie, �ywi�c optymistyczne nadzieje na uzyskanie wysokiej ceny.
Nagle skupi�a uwag�. Kilkakrotnie przeczyta�a wydrukowane s�owa.
Wy��cznie dla dystyngowanych ludzi. Wytwornie umeblowany ma�y dom w Westminster oferujemy tym, kt�rzy nale�ycie o niego zadbaj�. Czynsz czysto symboliczny. Po�rednicy wykluczeni.
Zwyczajne og�oszenie. Czyta�a wiele podobnych og�osze�. Symboliczny czynsz - w tym zwykle kry�a si� pu�apka.
Mimo wszystko jednak, aby si� uspokoi� i oderwa� od dr�cz�cych my�li, szybko za�o�y�a kapelusz i pojecha�a autobusem pod wskazany w og�oszeniu adres.
By� to adres firmy po�rednictwa mieszkaniowego. Owa firma nie wygl�da�a na now� i pr�n�. Sprawia�a wra�enie raczej podupad�ej i do�� staro�wieckiej. Pani St Vincent nie�mia�o pokaza�a wyrwane z gazety og�oszenie i zapyta�a o szczeg�y.
Siwow�osy d�entelmen, kt�ry j� obs�ugiwa�, pog�adzi� w zamy�leniu brod�.
- Doskonale. Tak, doskonale, prosz� pani. Wspomniany w og�oszeniu dom mie�ci si� na Cheviot Place pod numerem si�dmym. Czy chcia�aby go pani wynaj��?
- Najpierw chcia�abym wiedzie�, ile wynosi czynsz? - powiedzia�a pani St Vincent.
- Ach, czynsz! Dok�adna kwota nie zosta�a ustalona, ale zapewniam pani�, �e b�dzie czysto symboliczna.
- Symboliczna cena mo�e by� r�nie rozumiana - powiedzia�a pani St Vincent.
Stary d�entelmen pozwoli� sobie na lekki u�miech.
- Owszem. To stara i znana sztuczka. Daj� pani jednak s�owo, �e w tym wypadku to nie ma miejsca. Prawdopodobnie dwie lub trzy gwinee tygodniowo, nie wi�cej.
Pani St Vincent zdecydowa�a si� zainteresowa� ofert�. Oczywi�cie nie s�dzi�a, aby mia�a szans� utrzyma� ten dom, mimo to chcia�a go cho�by zobaczy�. Tak niska cena mog�a przecie� �wiadczy� o istnieniu jakich� powa�nych niedogodno�ci.
Serce zabi�o jej lekko, kiedy ujrza�a front domu numer siedem na Cheviot Place. Per�a architektury - kr�lowa Anna, i to w znakomitym stanie! Lokaj, kt�ry otworzy� drzwi, mia� siwe w�osy i ma�e bokobrody. Na jego twarzy malowa� si� kontemplacyjny biskupi spok�j. Mi�y biskup, pomy�la�a pani St Vincent.
Lokaj z �yczliw� min� zainteresowa� si� potencjaln� klientk�.
- Oczywi�cie, prosz� pani. Oprowadz� pani�. Dom jest przygotowany do zamieszkania.
Szed� przed ni�, otwiera� kolejne drzwi i obja�nia�:
- Salon, bia�y gabinet, a tu obok - buduar.
To by� szczyt marze�. Wszystkie meble z epoki, z oznakami pewnego zu�ycia, ale w doskona�ym stanie; kilimy na �cianach w pi�knych, stonowanych barwach; w ka�dym pokoju wazony ze �wie�ymi kwiatami. Ty� domu wychodzi� na Green Park. Zewsz�d emanowa� czar starego, minionego �wiata.
W oczach pani St Vincent pojawi�y si� �zy. Z trudem powstrzymywa�a si� od p�aczu. To przypomina�o Ansteys... Ansteys...
Zastanawia�a si�, czy lokaj zauwa�y� jej wzruszenie. Nawet je�li tak by�o, nale�a� do zbyt do�wiadczonych s�u��cych, aby da� cokolwiek po sobie pozna�. Lubi�a takich starych s�u��cych, czu�a si� przy nich bezpiecznie i swobodnie. Byli jak prawdziwi przyjaciele.
- Pi�kny dom - wyszepta�a. - Bardzo pi�kny. Ciesz� si�, �e go zobaczy�am.
- Czy ma pani zamiar wynaj�� go dla siebie samej?
- Dla siebie, c�rki i syna. Obawiam si� jednak... - Urwa�a. Pragn�a tego domu tak bardzo, tak bardzo.
Instynktownie wyczu�a, �e lokaj j� rozumie. Nie patrz�c na ni�, powiedzia� oboj�tnym g�osem:
- Przypadkowo wiadomo mi, prosz� pani, �e w�a�cicielowi nade wszystko zale�y na odpowiednich lokatorach. Pieni�dze nie maj� tu znaczenia. Chce, �eby nowi mieszka�cy nale�ycie zadbali o dom.
- Uczyni�abym to - powiedzia�a cicho pani St Vincent i odwr�ci�a si� do wyj�cia. - Dzi�kuj� za oprowadzenie - doda�a grzecznie.
- Nie ma za co, prosz� pani.
Sta� w drzwiach jak przysta�o wyprostowany, kiedy pani St Vincent oddala�a si� ulic�. Pomy�la�a sobie: "On wie. �a�uje mnie. Nale�y tak jak my do starej gwardii. Chcia�by, �ebym to ja wynaj�a dom, nie za� jaki� cz�owiek z gminu albo fabrykant guzik�w. Nasz gatunek wymiera, ale trzymamy si� razem do ko�ca".
Postanowi�a nie wraca� do po�rednika. Co prawda, mog�aby podo�a� czynszowi, ale pozostawa�a kwestia s�u�by. W takim domu jak ten utrzymywanie s�u�by by�o konieczne.
Nast�pnego dnia rano obok talerza pani St Vincent le�a� list z biura po�rednictwa mieszkaniowego. Oferowano jej wynajem domu przy Cheviot Place na sze�� miesi�cy za dwie gwinee tygodniowo. W li�cie zaznaczono: Zapewne wzi�a pani pod uwag� fakt, �e s�u�ba pozostanie na utrzymaniu w�a�ciciela. To rzeczywi�cie wyj�tkowa oferta.
Niew�tpliwie oferta wygl�da�a na wyj�tkow�. Pani St Vincent by�a tak zaskoczona, �e przeczyta�a list na g�os. Zarzucona pytaniami, opowiedzia�a o wczorajszej wizycie.
- Ale� z mamusi konspiratorka! - zawo�a�a Barbara. - Czy naprawd� ten dom jest taki uroczy? Rupert odchrz�kn�� i zawyrokowa�:
- Co� si� za tym kryje. Moim zdaniem to jest podejrzane. Mocno podejrzane.
- Zupe�nie jak moje jajko - powiedzia�a Barbara, kr�c�c nosem. - Och, dlaczego co� mia�oby si� za tym kry�? To zupe�nie w twoim stylu, Rupercie, zawsze i we wszystkim doszukiwa� si� tajemnic. To przez te okropne krymina�y, kt�re ci�gle czytasz.
- Czynsz jest �mieszny - zauwa�y� Rupert, po czym doda�, robi�c wa�n� min�: - Pracuj�c w mie�cie cz�owiek styka si� z r�nego rodzaju dziwnymi sprawami. M�wi� wam, �e w ca�ej tej sprawie kryje si� co� podejrzanego.
- Bzdura - skwitowa�a Barbara. - W�a�ciciel jest zamo�nym cz�owiekiem, lubi sw�j dom i chce, aby na czas jego nieobecno�ci zamieszkali w nim przyzwoici ludzie. Co� w tym rodzaju. Pieni�dze prawdopodobnie nie graj� roli.
- Jaki adres poda�a�, mamo? - spyta� Rupert.
- Cheviot Place numer siedem.
- No, no! - Rupert odsun�� krzes�o. - A nie m�wi�em, �e to podejrzana sprawa? Ten dom nale�y do lorda Listerdale'a, kt�ry znikn��.
- Jeste� pewien? - spyta�a pani St Vincent z pow�tpiewaniem.
- Ca�kowicie. Lord Listerdale posiada wiele innych dom�w poza Londynem, ale tutaj w�a�nie mieszka�. Pewnego popo�udnia wyszed�, oznajmiaj�c, �e udaje si� do klubu i wi�cej ju� go nie widziano. Sugerowano, �e wyjecha� do Afryki Wschodniej lub gdzie indziej, ale nikt nie wie, dlaczego. Mo�ecie mi wierzy�, na pewno zosta� zamordowany w tym domu. Powiedzia�a�, �e jest tam sporo boazerii?
- Tak... - zacz�ta niepewnie pani St Vincent - ale... Rupert nie pozwoli� jej doko�czy� i m�wi� dalej z wielkim entuzjazmem:
- Boazeria! Ot� to! Z pewno�ci� jest tam tajemniczy schowek, w kt�rym ukryto cia�o. By� mo�e wcze�niej je zabalsamowano...
- Rupercie, kochanie, nie opowiadaj g�upstw - przerwa�a mu matka.
- Jeste� sko�czonym idiot� - o�wiadczy�a Barbara. - Stanowczo za cz�sto zabierasz t� tlenion� blondynk� do kina.
Rupert powsta� z godno�ci� - z tak� godno�ci�, na jak� mu m�ody i niewdzi�czny wiek pozwala� - i wyg�osi� ostateczn� sentencj�:
- Wynajmij ten dom, mamo, a przekonasz si�, �e odkryj� tajemnic�. - Po czym wyszed� w po�piechu, aby nie sp�ni� si� do pracy.
Kobiety skrzy�owa�y spojrzenia.
- Czy mog�yby�my, mamo...? - szepn�a Barbara niepewnym g�osem. - Och, �eby�my mog�y!
- S�u�ba - powiedzia�a pani St Vincent uroczystym g�osem - musi je��. Oczywi�cie, chodzi o to, �e trzeba... Rozumiesz, w tym jest s�k. Mo�na �atwo obej�� si� bez wielu rzeczy, je�li jest si� samemu. - Spojrza�a �a�o�nie na Barbar�, kt�ra skin�a g�ow� ze zrozumieniem. - Musimy si� jeszcze nad tym zastanowi� - doda�a.
W rzeczywisto�ci jednak powzi�a decyzj�. Zobaczy�a b�ysk w oczach dziewczyny i pomy�la�a: "Jim Masterton musi zobaczy� j� we w�a�ciwym otoczeniu. To jest szansa, cudowna szansa. Wynajm� ten dom".
Usiad�a i napisa�a do po�rednika, �e przyjmuje ofert�.
- Quentin, sk�d si� wzi�y te lilie? Doprawdy nie sta� mnie na kupowanie drogich kwiat�w.
- Zosta�y przys�ane z King's Cheviot, prosz� pani. To zawsze by�o tutaj w zwyczaju.
Lokaj odszed�. Pani St Vincent odetchn�a z ulg�. Jak poradzi�aby sobie bez Quentina? Przy nim wszystko stawa�o si� takie proste. "To zbyt pi�kne, �eby mog�o d�ugo trwa� - pomy�la�a. - Wkr�tce si� obudz�. Wiem, �e si� obudz� i stwierdz�, �e to tylko sen. Jestem tu taka szcz�liwa. Min�y ju� dwa miesi�ce, a mnie wydaje si�, �e to chwila".
�ycie rzeczywi�cie toczy�o si� nadzwyczaj przyjemnie. Quentin, lokaj, niepodzielnie nad wszystkim panowa�. "Najlepiej pani uczyni - powiedzia� kiedy� g�osem pe�nym szacunku - je�li wszystko pozostawi pani mnie".
Co tydzie� przynosi� do wgl�du ksi�g� wydatk�w domowych. Figuruj�ce w niej sumy by�y zadziwiaj�co niskie. W domu pracowa�y jeszcze dwie s�u��ce - kucharka i pokoj�wka. Obie by�y sympatyczne i sprawne, ale tak naprawd� domem zarz�dza� Quentin. Na stole pojawia�y si� czasem dziczyzna i dr�b, co wprawia�o pani� St Vincent w zak�opotanie. Quentin j� uspokaja�. By�y przysy�ane z King's Cheviot, wiejskiej posiad�o�ci lorda Listerdale'a, lub z jego �owisk le�nych w Yorkshire. "To zawsze by�o tutaj w zwyczaju, prosz� pani" - mawia� lokaj.
W skryto�ci ducha pani St Vincent pow�tpiewa�a, czy nieobecny lord Listerdale zgodzi�by si� na te praktyki. Sk�ania�a si� do podejrze�, �e Quentin uzurpuje sobie w�adz� swego chlebodawcy. By�o oczywiste, �e lokaj do tego stopnia polubi� nowych lokator�w, �e chcia� im nieba przychyli�.
Wiedziona ciekawo�ci�, kt�r� rozbudzi� w niej Rupert, napomkn�a o sprawie lorda Listerdale'a w czasie nast�pnej wizyty u po�rednika. Siwow�osy d�entelmen potwierdzi� bez wahania, �e lord Listerdale od osiemnastu miesi�cy przebywa w Afryce Wschodniej.
- Nasz klient to ekscentryczny cz�owiek - powiedzia� z u�miechem. - By� mo�e pani pami�ta, �e opu�ci� Londyn w spos�b wielce oryginalny, nie m�wi�c nikomu ani s�owa. Pisano o tym w gazetach, a nawet prowadzono �ledztwo w Scotland Yardzie. Na szcz�cie lord Listerdale osobi�cie nades�a� wiadomo�� ze Wschodniej Afryki. Przys�a� pe�nomocnictwo dla swego kuzyna, pu�kownika Carfaxa, kt�ry teraz prowadzi wszystkie jego sprawy. Tak, lord to dziwaczny osobnik. Zawsze by� wielkim samotnikiem. Ca�kiem mo�liwe, �e d�ugi czas nie powr�ci do Anglii, chocia� ma ju� swoje lata...
- Przecie� nie jest jeszcze tak bardzo stary - wtr�ci�a pani St Vincent, przypominaj�c sobie nagle rubaszn�, brodat� twarz podobn� do wizerunk�w �eglarzy z epoki el�bieta�skiej, twarz, kt�r� widzia�a kiedy� w ilustrowanym czasopi�mie.
- Jest w �rednim wieku - odpar� siwow�osy d�entelmen. - Ma pi��dziesi�t trzy lata, jak podaje Debrett.
Pani St Vincent powt�rzy�a t� rozmow� Rupertowi, �eby wybi� mu z g�owy niestosowne domys�y.
Rupert jednak nie da� za wygran�.
- Sprawa wygl�da wi�c bardziej podejrzanie, ni� s�dzi�em - o�wiadczy�. - Kt� to jest ten pu�kownik Carfax? By� mo�e ma dziedziczy� po lordzie, je�li temu co� si� przytrafi. Niewykluczone, �e list z Afryki Wschodniej zosta� sfa�szowany. Za jakie� trzy lata ten ca�y Carfax uzna lorda za zmar�ego i wejdzie w posiadanie maj�tku. Tymczasem trzyma wszystko w gar�ci. Doprawdy, uwa�am, �e to bardzo dziwne.
Rupertowi dom si� spodoba�, co raczy� �askawie zauwa�y�. W wolnych chwilach opukiwa� boazerie i rozwa�a� szczeg�owo rozmaite koncepcje, gdzie mo�e znajdowa� si� sekretny pok�j. Z czasem jednak zainteresowanie Ruperta tajemniczym znikni�ciem lorda Listerdale'a s�ab�o. Wszystko wskazywa�o r�wnie� na to, �e z coraz mniejszym entuzjazmem odnosi� si� do c�rki w�a�ciciela trafiki.
Barbarze dom sprawi� wielk� rado��. Jim Masterton przyszed� w odwiedziny i od tej pory sta� si� cz�stym go�ciem. Z pani� St Vincent by� w doskona�ej komitywie. Pewnego dnia powiedzia� Barbarze co� takiego, co j� zupe�nie zaskoczy�o.
- Ten dom jest wymarzonym miejscem dla twojej matki.
- Dla mamy?
- Tak. Jest jakby dla niej stworzony. Ona przynale�y do niego w jaki� szczeg�lny spos�b. W og�le w tym domu jest co� dziwnego, niesamowitego, co�, co nie daje spokoju.
- Nie zachowuj si� jak Rupert - poprosi�a Barbara. - M�j brat uwa�a, �e nikczemny pu�kownik Carfax zamordowa� lorda Listerdale'a i ukry� jego cia�o pod pod�og�.
Masterton roze�mia� si�.
- Jestem pe�en podziwu dla detektywistycznych talent�w Ruperta, ale nie mia�em na my�li niczego w tym sensie. Po prostu co� tu wisi w powietrzu, jaka� atmosfera, kt�rej nie spos�b zrozumie�.
Po trzech miesi�cach pobytu na Cheviot Place, Barbara przysz�a do matki z rozpromienion� twarz�.
- Jim i ja... zar�czyli�my si�. Tak, wczoraj wieczorem. Och, mamo! to wszystko wygl�da jak urzeczywistnienie bajki.
- Och, kochanie! Jestem taka szcz�liwa! Matka i c�rka przytuli�y si� do siebie.
- Wiesz, Jim jest prawie tak samo zakochany we mnie, jak w tobie - powiedzia�a Barbara z figlarnym u�mieszkiem.
Pani St Vincent zarumieni�a si� uroczo.
- To prawda - potwierdzi�a Barbara. - S�dzi�a�, �e dom ten b�dzie wspania�ym miejscem dla mnie, w rzeczywisto�ci za� on jest stworzony dla ciebie. Ty do niego pasujesz o wiele bardziej ni� ja czy Rupert.
- Nie opowiadaj g�upstw, kochanie.
- To nie s� g�upstwa. Wok� tego domu roztacza si� aura bajkowego zamku, z tob� jako zaczarowan� kr�lewn� i Quentinem jako... och... jako dobrym czarodziejem.
Pani St Vincent roze�mia�a si�; zgodzi�a si� zw�aszcza z ostatnim okre�leniem.
Rupert bardzo spokojnie przyj�� wiadomo�� o zar�czynach siostry.
- Wiedzia�em, co si� �wi�ci - oznajmi� przem�drzale.
Siedzia� przy obiedzie tylko z matk�, Barbara bowiem wysz�a z Jimem.
Quentin postawi� przed nim kieliszek porto i bezszelestnie opu�ci� pok�j.
- To dziwny go�� - powiedzia� Rupert, wskazuj�c na zamkni�te drzwi. - Jest w nim co� osobliwego, co�...
- Podejrzanego? - wtr�ci�a pani St Vincent, u�miechaj�c si� lekko.
- Ale� mamo, sk�d wiedzia�a�, co chc� powiedzie�? - zapyta� z ca�kowit� powag� Rupert.
- Przecie� to twoje ulubione okre�lenie, kochanie. Wszystko dla ciebie jest podejrzane. Zapewne s�dzisz, �e to Quentin pozbawi� �ycia lorda Listerdale'a i ukry� jego cia�o pod pod�og�?
- Za boazeri� - poprawi� Rupert. - Zawsze troszeczk� si� mylisz, mamo. Ot� nie. W tej sprawie przeprowadzi�em dochodzenie. W tym czasie Quentin przebywa� w King's Cheviot.
Pani St Vincent u�miechn�a si� do syna, wsta�a i posz�a do salonu. Swoj� drog�, minie jeszcze sporo czasu, nim Rupert doro�nie.
A jednak po raz pierwszy ogarn�� j� nag�y niepok�j i zacz�a si� zastanawia�, jakie powody mog�y sk�oni� lorda Listerdale'a do tak niespodziewanego opuszczenia Anglii. Ta decyzja musia�a mie� jakie� wyt�umaczenie, co� si� za tym kry�o. Oddawa�a si� w�a�nie tym rozmy�laniom, kiedy wszed� Quentin z dzbankiem kawy na tacy. Pani St Vincent odezwa�a si� z nag�a:
- D�ugi czas s�u�y�e� u lorda Listerdale'a, nieprawda�, Quentinie?
- Tak, prosz� pani. By�o to jeszcze za czas�w poprzedniego lorda. Mia�em dwadzie�cia jeden lat, kiedy zaczyna�em tu prac� jako trzeci lokaj.
- Musia�e� zatem zna� bardzo dobrze lorda Listerdale'a. Jaki to cz�owiek?
Lokaj podsun�� jej tac� tak, by mog�a wygodniej si�gn�� po cukier, po czym stwierdzi� beznami�tnym, ch�odnym g�osem:
- Lord Listerdale by� wielkim egoist�, prosz� pani. Nie mia� wzgl�d�w dla nikogo. - Zabra� tac� i wyni�s� j� z pokoju.
Pani St Vincent siedzia�a z fili�ank� kawy w d�oni i zagadkowym wyrazem twarzy. Co� uderzy�o j� w wypowiedzi Quentina niezale�nie od sformu�owanych przez niego pogl�d�w. Po chwili dozna�a ol�nienia.
Quentin u�y� s�owa "by�" zamiast "jest". W takim razie musia� my�le�... musia� wiedzie�... Otrz�sn�a si�. Mia�a takie same niedorzeczne my�li jak Rupert! Niepok�j w sercu zosta� jednak zasiany; w tym momencie zrodzi�y si� jej pierwsze podejrzenia.
Poniewa� Barbara by�a szcz�liwa i mia�a ju� zapewnion� przysz�o��, pani St Vincent mog�a odda� si� w�asnym my�lom. Mimo �e wcale tego nie chcia�a, jej rozwa�ania dotyczy�y stale tajemnicy lorda Listerdale'a. Jak wygl�da�a prawda? Jakkolwiek by by�o, Quentin musia� co� o tym wiedzie�. U�y� dziwnych s��w: "wielki egoista - nie mia� wzgl�d�w dla nikogo". Co si� za tymi s�owami kry�o? M�wi� jak s�dzia - oboj�tnie i bezstronnie.
Czy Quentin by� zamieszany w znikni�cie lorda Listerdale'a? Czy wzi�� czynny udzia� w ewentualnej tragedii? Bez wzgl�du na to jak dziwaczne mog�yby si� wydawa� podejrzenia Ruperta, ten jeden jedyny list z pe�nomocnictwami, kt�ry nadszed� z Afryki Wschodniej by�... c�, m�g� otwiera� pole do r�nych domys��w.
Nie potrafi�a jednak - cho� usi�owa�a uwierzy� - by Quentin by� rzeczywi�cie wcieleniem z�a. Powtarza�a sobie w k�ko z dzieci�c� prostoduszno�ci�, �e Quentin jest dobrym cz�owiekiem. Quentin jest d o b r y. Musi jednak co� wiedzie�!
Nigdy wi�cej nie rozmawia�a z nim o lordzie Listerdale'u. Ten temat na poz�r przesta� istnie�. Rupert i Barbara zaj�ci byli czym innym i nie wszczynano dalszych dyskusji.
Dopiero pod koniec sierpnia rzeczywisto�� potwierdzi�a niejasne podejrzenia pani St Vincent. Rupert wyjecha� na dwutygodniowy urlop razem z koleg�, kt�ry zosta� szcz�liwym posiadaczem motocykla z przyczep�. Tote� jakie� dziesi�� dni p�niej pani St Vincent zosta�a wielce zaskoczona widokiem Ruperta nagle wpadaj�cego do pokoju, gdzie w�a�nie siedzia�a zaj�ta pisaniem.
- Rupert! - wykrzykn�a.
- Wiem, mamo, �e spodziewa�a� si� mnie dopiero za trzy dni, ale wydarzy�o si� co� wa�nego. Widzisz, mojemu kumplowi, Andersonowi, by�o wszystko jedno, dok�d pojedziemy, zaproponowa�em wi�c, �eby�my wpadli do King's Cheviot...
- Do King's Cheviot? Po co?
- Doskonale wiesz, �e przez ca�y czas instynktownie co� podejrzewa�em. Postanowi�em wiec obejrze� sobie star� posiad�o��. Ona jest wynaj�ta, rozumiesz - nic tam nie ma. Nie pojecha�em tam zreszt� w przekonaniu, �e co� znajd�. Po prostu chcia�em, jak to si� m�wi, troch� poniucha�.
"Rupert w tej chwili rzeczywi�cie wygl�da jak pies na polowaniu - pomy�la�a sobie. - W�szy w k�ko za czym� nieokre�lonym i niejasnym, jest zaaferowany i szcz�liwy."
- Przeje�d�ali�my przez wie�, jakie� osiem lub dziewi�� mil od King's Cheviot, kiedy to si� wydarzy�o. To znaczy, kiedy go ujrza�em.
- Kogo?
- Quentina. W�a�nie szed� w kierunku ma�ego domu. Co� tu nie gra, pomy�la�em sobie. Zatrzymali�my si� i poszed�em za nim. Zapuka�em do drzwi i on we w�asnej osobie mi je otworzy�.
- Ale� nie rozumiem. Przecie� Quentin nie wyje�d�a�...
- Zaraz do tego dojd�, je�li tylko b�dziesz s�ucha� i nie przerywa�. To by� Quentin, a jednocze�nie to nie by� Quentin, je�eli rozumiesz, co mam na my�li.
Pani St Vincent zupe�nie nie rozumia�a, wi�c Rupert wyja�nia� spraw� dalej:
- To by� Quentin, ale to nie by� nasz Quentin. To by� prawdziwy Quentin.
- Rupercie!
- Pos�uchaj, najpierw mu si� przyjrza�em i zapyta�em: "Czy pan nazywa si� Quentin?" A facet odpowiedzia�: "Tak jest, prosz� pana, tak si� nazywam. Czym mog� panu s�u�y�?" I wtedy zorientowa�em si�, �e to nie nasz lokaj, cho� jest do niego ca�kowicie podobny z g�osu i wygl�du. Zada�em kilka pyta� i prawda wysz�a na jaw. Facet nie mia� poj�cia, �e dzieje si� co� podejrzanego. Rzeczywi�cie by� kiedy� lokajem lorda Listerdale'a, ale przeszed� ju� na emerytur�. Otrzyma� ten domek, mniej wi�cej w czasie, kiedy lord, jak si� przypuszcza, wyjecha� do Afryki. Rozumiesz teraz, do czego zmierzam. Pracuj�cy u nas cz�owiek jest oszustem. Odgrywa rol� Quentina dla sobie tylko wiadomych cel�w. Moja teoria jest taka, �e ten cz�owiek przyjecha� owego wieczoru z King's Cheviot do miasta, udaj�c lokaja, dosta� si� do lorda Listerdale'a, zamordowa� go, po czym ukry� cia�o gdzie� za boazeri�. To stary dom, na pewno znajduje si� tu jaki� tajny schowek...
- Och, nie wracaj znowu do tych niedorzeczno�ci
- przerwa�a mu gwa�townie pani St Vincent. - Nie znios� tego. Dlaczego mia�by... Oto co chc� wiedzie�: dlaczego? Je�li nawet dopu�ci� si� czego� podobnego, w co ani przez moment nie wierz�, zastan�w si�, jaki mia�by pow�d?
- Masz racj� - powiedzia� Rupert. - Motyw jest bardzo wa�ny. Przeprowadzi�em wi�c dochodzenie. Lord Listerdale mia� wiele posiad�o�ci. W ci�gu ostatnich dw�ch dni odkry�em, �e niemal ka�dy z tych dom�w w czasie minionych osiemnastu miesi�cy zosta� wynaj�ty ludziom takim jak my za symboliczn� op�at� - pod warunkiem, �e nowi lokatorzy zatrzymaj� s�u�b�. We wszystkich tych domach Quentin, to znaczy m�czyzna udaj�cy Quentina, s�u�y� przez jaki� czas jako lokaj. Wygl�da na to, �e kosztowno�ci czy te� papiery warto�ciowe by�y ukryte w jednym z dom�w lorda Listerdale'a, tylko gang nie wiedzia�, w kt�rym. Przypuszczam, �e chodzi tu o gang, ale oczywi�cie ten cwaniak, Quentin, r�wnie dobrze m�g� dzia�a� w pojedynk�. To jest...
Pani St Vincent przerwa�a mu z pewn� doz� stanowczo�ci:
- Rupercie! Zamilknij na chwil�. Kr�ci mi si� w g�owie. Tak czy owak, to, co opowiadasz o tych gangach i ukrytych kosztowno�ciach, jest bzdur�.
- Istnieje druga mo�liwo�� - przyzna� Rupert. - Lord Listerdale m�g� skrzywdzi� owego Quentina. Prawdziwy lokaj opowiedzia� mi d�ug� histori� o pewnym cz�owieku, kt�ry nazywa� si� Samuel Lowe. By� pomocnikiem ogrodnika, mniej wi�cej tego samego wzrostu i budowy co Quentin. Ten cz�owiek �ywi� uraz� do lorda Listerdale'a...
Pani St Vincent wzdrygn�a si�.
"Nie mia� wzgl�d�w dla innych". Przysz�y jej na my�l s�owa wypowiedziane w beznami�tny, wywa�ony spos�b. S�owa, kt�re niekoniecznie musia�y, ale czy� nie mog�y jednak o czym� �wiadczy�?
Zaj�ta w�asnymi my�lami, ledwie s�ucha�a Ruperta. Wyja�ni� co� szybko, czego nie zrozumia�a, i r�wnie szybko opu�ci� pok�j.
Po chwili otrz�sn�a si�. Dok�d poszed� Rupert? Co zamierza� uczyni�? Nie poj�a jego ostatnich s��w. Mo�e uda� si� na policj�. W takim razie...
Nagle wsta�a i nacisn�a dzwonek. Jak zwykle bezzw�ocznie pojawi� si� Quentin.
- Pani dzwoni�a?
- Tak. Wejd�, prosz�, i zamknij drzwi.
Lokaj wykona� polecenie. Pani St Vincent przez chwil� milcza�a, przygl�daj�c mu si� bacznym wzrokiem.
Pomy�la�a sobie: "By� dla mnie mi�y - nikt nie wie, jak bardzo mi�y. Dzieci nie potrafi� tego zrozumie�. Ta szalona teoria Ruperta mo�e by� kompletn� bzdur�, ale z drugiej strony... tak, mo�e... mo�e co� w tym by�. Czy ma si� jednak prawo do os�dzania? Nigdy nie mo�na wiedzie� na pewno. Dobro i z�o... Mog�abym r�czy� �yciem - tak, mog�abym - �e on jest dobrym cz�owiekiem!"
- Quentinie - odezwa�a si�, zarumieniona i dr��ca. - w�a�nie wr�ci� pan Rupert. By� w King's Cheviot... w wiosce nie opodal... - Urwa�a dostrzegaj�c nag�e drgni�cie, kt�rego nie m�g� opanowa�. - Widzia� tam... kogo� - doko�czy�a spokojnym tonem.
Zosta� ostrze�ony - pomy�la�a. - Przynajmniej zosta� ostrze�ony.
Quentin, po pierwszym wstrz�sie, odzyska� ju� niewzruszony spok�j, ale w jego uwa�nym, przenikliwym spojrzeniu by�o co�, czego nigdy przedtem nie widzia�a. Po raz pierwszy patrzy� na ni� jak m�czyzna, nie jak s�u��cy.
Po chwili wahania odezwa� si� g�osem, w kt�rym r�wnie� zauwa�y�a pewn� zmian�:
- Dlaczego mi pani o tym m�wi, pani St Vincent?
Zanim zdo�a�a odpowiedzie�, gwa�townie otworzy�y si� drzwi i do pokoju wpad� Rupert, a wraz z nim dystyngowany m�czyzna w �rednim wieku, z ma�ymi bokobrodami i twarz� dobrotliwego biskupa. Quentin!
- Oto on! - powiedzia� Rupert. - Oto prawdziwy Quentin. Kaza�em mu poczeka� w taks�wce. A teraz, Quentinie, sp�jrz na tego cz�owieka i powiedz mi, czy jest to Samuel Lowe?
Jednak triumf, kt�ry Rupert �wi�ci� w tym momencie, mia� kr�tki �ywot. Niemal od razu ch�opak zorientowa� si�, �e co� tu nie gra. Przez chwil� prawdziwy Quentin patrzy� zmieszany i skr�powany na drugiego Quentina, ten za� u�miecha� si� szeroko, nie ukrywaj�c rado�ci. Wreszcie poklepa� po plecach swego zak�opotanego sobowt�ra.
- W porz�dku, Quentinie. Odnosz� wra�enie, �e wysz�o szyd�o z worka. Mo�esz im powiedzie�, kim jestem.
Obcy cz�owiek wyprostowa� si� z godno�ci�.
- To jest - oznajmi� g�osem pe�nym wyrzutu - m�j pan, lord Listerdale.
Wiele si� wydarzy�o chwil� p�niej. Przede wszystkim zarozumia�y Rupert poni�s� dotkliw� pora�k�. I zanim jeszcze dotar�o to do jego �wiadomo�ci, kiedy wci�� sta� z otwartymi ze zdziwienia ustami, zrozumia�, �e jaki� znajomy i przyja�nie teraz brzmi�cy g�os wyprasza go grzecznie za drzwi.
- Wszystko w porz�dku, ch�opcze. Nic si� nie sta�o. Chcia�bym jednak zamieni� s�owo z twoj� matk�. Wykona�e� dobr� robot�, demaskuj�c mnie w ten spos�b.
Rupert sta� na korytarzu, wpatruj�c si� w zamkni�te drzwi. Stoj�cy obok niego prawdziwy Quentin uprzejmie dokonywa� potoczystych wyja�nie�. Za drzwiami za� lord Listerdale stawia� czo�o pani St Vincent.
- Niech mi b�dzie wolno si� wyt�umaczy�! Przez ca�e �ycie by�em potwornym egoist� i ten fakt pewnego dnia do mnie dotar�. Pomy�la�em sobie, �eby dla odmiany spr�bowa� troch� altruizmu, a poniewa� jestem nieprawdopodobnym szale�cem, rozpocz��em t� dzia�alno�� w spos�b r�wnie niebywa�y. Finansowa�em wiele r�nych przedsi�wzi��, ale odczuwa�em potrzeb� zrobienia czego�... tak, czego� "osobistego". Zawsze wsp�czu�em tym, kt�rym nie wypada �ebra� i kt�rzy musz� cierpie� w milczeniu - zubo�a�ym ludziom z wy�szych sfer. Jestem w�a�cicielem wielu posiad�o�ci. Wpad�em wi�c na pomys� wynaj�cia tych dom�w osobom, kt�re ich potrzebuj� i kt�re je doceni� - m�odym ma��e�stwom na dorobku, wdowom obarczonym dzie�mi, kt�re dopierozaczynaj� karier�. Quentin by� nie tylko moim lokajem, by� moim przyjacielem. Za jego zgod� i przy jego pomocy wcieli�em si� w niego. Zawsze wykazywa�em zdolno�ci aktorskie. Ten pomys� wpad� mi do g�owy pewnego wieczoru w drodze do klubu, wi�c uda�em si� prosto do Quentina. Kiedy zorientowa�em si�, �e wok� mego znikni�cia narobiono ha�asu, zaaran�owa�em spraw� z owym listem z Afryki Wschodniej, w kt�rym wyda�em odpowiednie polecenia kuzynowi, Maurice'owi Carfaxowi. No i... C�, w skr�cie to wszystko.
Urwa� z wahaniem, rzucaj�c pani St Vincent b�agalne spojrzenie. Ona za� sta�a wyprostowana, dzielnie wytrzymuj�c jego wzrok.
- To by� �yczliwy plan - powiedzia�a wreszcie.
- Bardzo niecodzienny, taki, kt�ry przynosi panu chlub�. Jestem... ogromnie wdzi�czna, ale... rozumie pan, �e nie mo�emy tu d�u�ej pozosta�.
- Spodziewa�em si� - odpar� - �e duma nie pozwoli pani przyj�� tego, co zapewne okre�la pani mianem "ja�mu�ny".
- Czy� to nie jest w�a�ciwe okre�lenie? - powiedzia�a powa�nym g�osem.
- Nie - odrzek� - poniewa� prosz� o co� w zamian.
- O co?
- O wszystko. - Jego g�os zagrzmia� jak g�os cz�owieka przyzwyczajonego do rz�dzenia. - Kiedy mia�em dwadzie�cia trzy lata - ci�gn�� - o�eni�em si� z dziewczyn�, kt�r� kocha�em. W rok p�niej zmar�a. Od tamtej pory czuj� si� straszliwie samotny. Bardzo pragn��em znale�� kobiet�... kobiet� swych marze�...
- Czy�bym ja ni� by�a? - zapyta�a bardzo cicho.
- Jestem przecie� stara... przywi�d�a.
- Stara? - Roze�mia� si� gromko. - Pani jest m�odsza od w�asnych dzieci. To ja jestem stary, przyznaj�.
Tym razem ona, rozbawiona, wybuchn�a mi�kkim, perlistym �miechem.
- Pan? Pan jest ci�gle ch�opcem - ch�opcem, kt�ry uwielbia maskarady.
Wyci�gn�a r�ce, kt�re on uj�� w swoje.
Domek "Pod s�owikami"
- Do widzenia, kochanie.
- Do widzenia, skarbie.
Alix Martin sta�a, opieraj�c si� o ma�� wiejsk� furtk�, i obserwowa�a swego m�a pod��aj�cego w kierunku wsi.
Wkr�tce skr�ci� i znikn�� z pola widzenia, ale Alix nadal pozostawa�a w tej samej pozycji. Z roztargnieniem odgarnia�a kosmyki ciemnych bujnych w�os�w, kt�re, targane wiatrem, co chwila opada�y na twarz. Jej oczy mia�y nieobecny, rozmarzony wyraz.
Alix Martin nie by�a pi�kna. Prawd� m�wi�c, nie by�a nawet �adna. Jednak jej twarz, twarz kobiety nie pierwszej ju� m�odo�ci, by�a teraz tak rozpromieniona i �agodna, �e koledzy z dawnych biurowych czas�w mogliby mie� trudno�ci z rozpoznaniem kole�anki. Panna Alix King by�a bowiem rzeteln� m�od� kobiet�, kompetentn� w swym fachu, nieco szorstk� w obej�ciu, niew�tpliwie zdoln� i praktyczn�.
Alix przesz�a tward� szko��. Przez pi�tna�cie lat, pocz�wszy od osiemnastego do trzydziestego trzeciego roku �ycia, utrzymywa�a si�, a przez siedem lat r�wnie� matk� - inwalidk�, pracuj�c jako stenotypistka. Ta walka o byt wyostrzy�a mi�kkie rysy jej dziewcz�cej twarzy.
Co prawda by�a i mi�o�� - swego rodzaju - do Dicka Windyforda, kolegi z biura. Alix intuicyjnie wyczuwa�a, �e mu na niej zale�y, mimo �e nie okazywa� tego w widoczny spos�b. Pozornie byli jedynie przyjaci�mi. Ze swej skromnej pensji Dick musia� op�aca� edukacj� brata. W takiej sytuacji nie m�g�, oczywi�cie, my�le� o ma��e�stwie.
Wyzwolenie od codziennej har�wki spad�o na dziewczyn� w spos�b najmniej oczekiwany. Zmar� daleki kuzyn i pozostawi� jej w spadku kilka tysi�cy funt�w - sum� przynosz�c� doch�d paruset funt�w rocznie. Dla Alix oznacza�o to wolno��, �ycie, niezale�no��. Teraz ona i Dick nie musieli ju� d�u�ej czeka�.
Dick zareagowa� jednak inaczej, ni� si� spodziewa�a. Nigdy przedtem bezpo�rednio nie wyzna� Alix mi�o�ci, a teraz sprawia� wra�enie jeszcze mniej sk�onnego do takich deklaracji. Unika� jej, sta� si� markotny i ponury. Alix szybko domy�li�a si� prawdy. Teraz by�a zamo�n� kobiet�, skromno�� wi�c i duma nie pozwala�y Dickowi na o�wiadczyny.
Jej sympatia do niego wcale nie zmala�a i zastanawia�a si� nawet, czy sama nie powinna zrobi� pierwszego kroku, kiedy nagle po raz drugi spad�o na ni� co� nieoczekiwanego.
W domu przyjaci� pozna�a Geralda Martina, ten za� zapa�a� do niej tak gwa�town� mi�o�ci�, �e ju� po tygodniu byli zar�czeni. Alix, kt�ra nigdy dot�d nie uwa�a�a si� za zdoln� do nag�ych uniesie�, tym razem zosta�a ca�kowicie podbita.
Jednocze�nie, zupe�nie niechc�cy, Alix znalaz�a spos�b na zdopingowanie poprzedniego amanta. Dick Windyford przyszed� do niej, j�kaj�c si� z gniewu i w�ciek�o�ci.
- Ten cz�owiek jest ci ca�kowicie obcy! Nic o nim nie wiesz!
- Wiem, �e go kocham.
- Jak mo�na to wiedzie� po tygodniu?
- Wida� nie ka�dy potrzebuje jedenastu lat, �eby zorientowa� si�, �e jest zakochany! - wykrzykn�a Alix ze z�o�ci�.
Twarz Dicka poblad�a.
- Zakocha�em si� w tobie, gdy tylko ci� pozna�em. S�dzi�em, �e nie jestem ci oboj�tny.
- R�wnie� tak my�la�am - przyzna�a zgodnie z prawd�. - Okaza�o si� jednak, �e nie wiedzia�am, czym jest prawdziwa mi�o��.
W�wczas Dick wybuchn�� ponownie; pojawi�y si� pro�by, b�agania, a nawet gro�by - gro�by pod adresem m�czyzny, kt�ry zaj�� jego miejsce. Alix my�la�a, �e dobrze zna Dicka, tote� by�a niebotycznie zdumiona, widz�c istny wulkan uczu� w cz�owieku na zewn�trz tak pe�nym rezerwy.
I teraz, tego s�onecznego poranka, kiedy tak sta�a wsparta o furtk�, powr�ci�a my�lami do tamtej rozmowy. Od miesi�ca by�a idyllicznie szcz�liw� m�atk�. A jednak, podczas chwilowej nieobecno�ci ukochanego m�a, cie� niepokoju zm�ci� ow� sielank�. Przyczyn� tego niepokoju stanowi�a osoba Dicka Windyforda.
Trzykrotnie od dnia �lubu Alix mia�a ten sam sen. Zmienia�y si� w nim niekt�re szczeg�y, ale g��wne fakty pozostawa�y niezmienne. Widzia�a oto Dicka Windyforda, jak sta� nad jej martwym m�em, i u�wiadamia�a sobie jasno i wyra�nie, �e to r�ka Dicka zada�a �miertelny cios.
Chocia� sen sam w sobie by� przera�aj�cy, jeszcze bardziej przera�ona czu�a si� w momencie przebudzenia, poniewa� we �nie sytuacja wygl�da�a na ca�kowicie naturaln� i nieuniknion�. Ona, Alix Martin, by�a z a do w o l o n a, �e jej m�� nie �yje! Wyci�ga�a z wdzi�czno�ci� r�ce do mordercy, czasami mu dzi�kowa�a. Sen zawsze ko�czy� si� tak samo - Dick tuli� j� w ramionach.
Alix nie opowiedzia�a m�owi o �nie, ale w g��bi duszy czu�a si� nim bardzo zaniepokojona. Czy mia�o to by� ostrze�enie, ostrze�enie przed Dickiem Windyfordem?
Ostry dzwonek telefonu przerwa� jej my�li. Wesz�a do domu i podnios�a s�uchawk�. Nagle zachwia�a si� i wspar�a r�k� o �cian�.
- Przepraszam, kto m�wi?
- Jak to? Alix, czemu masz taki zmieniony g�os? Ledwie ci� pozna�em. M�wi Dick.
- Och! - powiedzia�a Alix. - Och! Gdzie... gdzie jeste�?
- W zaje�dzie "Pod god�em podr�nika". Tak si� nazywa, prawda? Jestem tu na urlopie, na rybach. Czy szanowni pa�stwo b�d� mieli co� przeciwko temu, je�li ich odwiedz� dzi� wieczorem, po obiedzie?
- Tak - odpar�a Alix ostro. - Nie powiniene� przychodzi�.
Nast�pi�a chwila ciszy, po czym Dick odezwa� si� lekko zmienionym g�osem.
- Wybacz mi - powiedzia� oficjalnym tonem.
- Oczywi�cie, nie b�d� wam przeszkadza�...
Alix szybko zaprzeczy�a. Musia� uzna� jej zachowanie za niezwyk�e. Ono istotnie by�o niezwyk�e. Nerwy mia�a w strz�pach.
- Chcia�am tylko powiedzie�... �e dzi� wieczorem jeste�my zaj�ci - wyja�ni�a staraj�c si�, by g�os zabrzmia� naturalnie. - Mo�e przyszed�by� na obiad jutro?
Dick wyczu� w zaproszeniu wyra�ny brak serdeczno�ci.
- Dzi�kuj� bardzo - powiedzia� sztywno - ale w ka�dej chwili mog� st�d wyjecha�. Wszystko zale�y od tego, czy pojawi si� tu m�j przyjaciel. Do widzenia, Alix. - Urwa�, a potem doda� po�piesznie innym tonem:
- Wszystkiego najlepszego, moja droga.
Alix z uczuciem ulgi odwiesi�a s�uchawk�. "Nie powinien tu przychodzi� - powt�rzy�a do siebie. - Nie powinien. Och, ale� ze mnie idiotka! �e te� wyobra�nia doprowadzi�a mnie do takiego stanu! Zreszt� wszystko jedno, dobrze przynajmniej, �e nie przyjdzie".
Wzi�a ze sto�u s�omkowy kapelusz. Zanim wesz�a do ogrodu, zatrzyma�a si� na chwil� przed domem i spojrza�a na napis wyryty nad gankiem: "Pod s�owikami".
- Czy� nie jest to wymy�lna nazwa? - powiedzia�a do Geralda jeszcze przed �lubem, a Gerald si� w�wczas roze�mia�.
- Moja ma�a mieszczko - odpar� z czu�o�ci�. - Nie s�dz�, by� kiedykolwiek s�ysza�a s�owika. I jestem z tego faktu niezmiernie zadowolony. S�owiki �piewaj� tylko dla zakochanych. W letnie wieczory b�dziemy ich s�uchali razem, siedz�c przed naszym domkiem.
Stoj�c teraz na progu domu, Alix przypomnia�a sobie chwile, kiedy rzeczywi�cie s�uchali razem s�owik�w. Na to wspomnienie a� zarumieni�a si� z rado�ci.
To Gerald znalaz� domek "Pod s�owikami". Przyszed� w�wczas do Alix ogromnie podekscytowany i oznajmi�, �e wyszuka� miejsce w sam raz dla nich. Kiedy Alix zobaczy�a dom, by�a nim r�wnie� oczarowana. Co prawda le�a� w miejscu troch� odludnym - trzy kilometry od najbli�szej wsi - ale by� uroczy, troch� staro�wiecki, a jednocze�nie mia� komfortowe �azienki, ciep�� wod�, elektryczno�� i telefon. Alix od razu podda�a si� jego osobliwemu urokowi. Pojawi�y si� jednak przeszkody. W�a�ciciel, cz�owiek zamo�ny, kieruj�c si� w�asnymi kaprysami, odm�wi� wynaj�cia domu. Zgadza� si� wy��cznie na sprzeda�.
Gerald Martin, chocia� dysponowa� poka�nymi dochodami, nie m�g� w danej chwili naruszy� kapita�u. By� w stanie co najwy�ej zgromadzi� tysi�c funt�w, w�a�ciciel za� ��da� trzech tysi�cy. Alix, kt�rej dom niezwykle przypad� do serca, zdecydowa�a si� pom�c. Jej pieni�dze, ulokowane w obligacjach na okaziciela, mo�na by�o podj�� bez k�opotu, przeznaczy�a wi�c po�ow� tej sumy na zakup domu. W ten oto spos�b domek "Pod s�owikami" sta� si� w�asno�ci� nowo�e�c�w. Ani przez chwil� Alix nie �a�owa�a wyboru. To prawda, �e trudno by�o znale�� s�u�b� doceniaj�c� uroki wiejskiego odludzia - w tej chwili rzeczywi�cie nie mieli nikogo - ale Alix, st�sknion� za rodzinnym �yciem, niezwykle cieszy�o przyrz�dzanie wymy�lnych posi�k�w i zajmowanie si� domem.
Ogr�d, pe�en wspania�ych kwiat�w, piel�gnowa� stary ogrodnik, kt�ry przychodzi� ze wsi dwa razy w tygodniu.
Kiedy Alix wynurzy�a si� zza w�g�a domu, ze zdziwieniem spostrzeg�a owego ogrodnika, zaj�tego prac� przy rabatkach. By�a zaskoczona, poniewa� ogrodnik przychodzi� w poniedzia�ki i pi�tki, dzi� za� by�a �roda.
- Ale�, George, co tutaj robicie? - spyta�a podchodz�c do niego.
Staruszek wyprostowa� si� i pozdrowi� j�, uchylaj�c daszek wys�u�onej czapki.
- Wiedzia�em, �e pani b�dzie zaskoczona. Ale sprawa ma si� tak: w pi�tek dziedzic urz�dza przyj�cie, wi�c powiadam sobie, ani pan Martin, ani tym bardziej jego dobra �ona, nie wezm� mi za z�e, je�li przyjd� raz w �rod� zamiast w pi�tek.
- Wszystko w porz�dku - zgodzi�a si� Alix. - Mam nadziej�, �e b�dziecie si� dobrze bawi� na przyj�ciu.
- I ja tak my�l� - powiedzia� George z prostot�.
- Przyjemnie jest si� naje�� ze �wiadomo�ci�, �e si� za nic nie p�aci. Dziedzic urz�dza podwieczorek dla swych dzier�awc�w. Pomy�la�em sobie, �e zd��� zobaczy� si� z pani�, zanim pani wyjedzie, i dowiem si� przy okazji, jak sobie pani �yczy obsadzi� brzegi klomb�w. Podejrzewam, �e nie wie pani dok�adnie, kiedy pani wr�ci?
- Ale� ja nigdzie nie wyje�d�am.
- Nie jedzie pani jutro do Londynu? - George wytrzeszczy� oczy.
- Nie. Sk�d wam to przysz�o do g�owy?
- Wczoraj we wsi spotka�em pana Martina - obruszy� si� George. - Powiedzia� mi, �e jutro wyje�d�acie pa�stwo do Londynu i nie wiadomo, kiedy wr�cicie.
- Bzdura - powiedzia�a Alix z u�miechem. - Musia�e� go �le zrozumie�.
Zacz�a si� jednak powa�nie zastanawia�, co te� takiego m�g� powiedzie� Gerald, �e ogrodnik wyci�gn�� tak niedorzeczny wniosek. Wyjazd do Londynu? Nigdy wi�cej nie chcia�a wyje�d�a� do Londynu.
- Nienawidz� Londynu - wyrwa�o jej si� niechc�cy.
- Aha - skonstatowa� George. - Widocznie musia�em si� pomyli�, ale zdawa�o mi si�, �e pan powiedzia� do�� jasno. Ciesz� si�, �e pa�stwo tu zostaj�. Nie rozumiem, po co to si� gdzie� szwenda�. Mnie Londyn nie obchodzi, nigdy nie musia�em tam je�dzi�. Samochody - oto utrapienie naszych czas�w! Gdy tylko ludzie kupi� samoch�d, to cud boski, je�li usiedz� w jednym miejscu. Pan Ames, poprzedni w�a�ciciel domu, by� mi�ym, spokojnym d�entelmenem, p�ki nie kupi� sobie samochodu. Zaledwie min�� miesi�c i ju� wystawi� dom na sprzeda�. A przecie� w�o�y� w niego niez�� sumk�... Te wszystkie urz�dzenia w �azienkach, elektryczno��... "Nigdy to si� panu nie zwr�ci" - powiedzia�em mu, a on na to: "Co te� m�wisz, dostan� za ten dom dwa tysi�ce funt�w, co do pensa". No i z pewno�ci� dosta�.
- Otrzyma� trzy tysi�ce - powiedzia�a Alix z u�miechem.
- Dwa tysi�ce - powt�rzy� George. - To by�a suma, kt�rej w�wczas ��da�.
- W rzeczywisto�ci by�y trzy tysi�ce - odrzek�a Alix.
- Kobiety nie maj� g�owy do cyfr - odpar� George nieprzekonany. - Nie powie mi pani, �e pan Ames mia� czelno�� stan�� przed pani� i za��da� trzech tysi�cy?
- Nie rozmawia� o tym ze mn� - wyja�ni�a Alix. - Powiedzia� to mojemu m�owi.
- Cena wynosi�a dwa tysi�ce - powt�rzy� z uporem George, pochylaj�c si� nad rabatk�.
Alix zrezygnowa�a z dalszego sporu. Podesz�a do klombu i zacz�a zrywa� kwiaty. Gdy z pachn�cym bukietem wraca�a do domu, na jednej z mijanych rabatek zauwa�y�a le��cy w�r�d li�ci ma�y ciemnozielony przedmiot. Zatrzyma�a si� i podnios�a go. By� to kieszonkowy notes jej m�a.
Z rozbawieniem przegl�da�a zapisane w nim notatki. Zaraz po �lubie spostrzeg�a, �e impulsywny i uczuciowy Gerald by� jednocze�nie cz�owiekiem zdyscyplinowanym i pedantycznym. Niezwykle drobiazgowo przestrzega� p�r posi�k�w i ka�dy dzie� planowa� z dok�adno�ci� rozk�adu jazdy poci�g�w.
Wertuj�c kartki notesu, z rozczuleniem przeczyta�a zapis pod dat� 14 maja: �lub z Alix w katedrze �w. Piotra o 14.30.
- G�uptasek - szepn�a do siebie, przerzucaj�c strony. Nagle przystan�a.
�roda, 18 czerwca. Przecie� to dzisiaj!
Pod t� dat� Gerald napisa� swym porz�dnym, pedantycznym pismem: 9 wieczorem. Nic wi�cej. Co te� Gerald zamierza� robi� o dziewi�tej? Alix zamy�li�a si� g��boko, ale po chwili u�miechn�a pod nosem; skojarzy�a t� histori� z podobnymi, o kt�rych czyta�a w gazetach. Dzi�ki notesikowi zapewne mo�na dokona� jakich� sensacyjnych odkry�. Niew�tpliwie powinno tu gdzie� by� imi� innej kobiety... Jednak na pr�no kartkowa�a strony. Widnia�y tam daty, spotkania, tajemnicze uwagi dotycz�ce interes�w, ale pojawia�o si� tylko jedno, jedyne imi� kobiece - jej w�asne.
Kiedy jednak schowa�a notes do kieszeni i wesz�a z nar�czem kwiat�w do domu, u�wiadomi�a sobie nagle, �e jest lekko zaniepokojona. Przysz�y jej na my�l s�owa wypowiedziane przez Dicka Windyforda: "Ten cz�owiek jest ci ca�kowicie obcy. Nic o nim nie wiesz". S�owa te brzmia�y w uszach tak wyra�nie, jak gdyby sam Dick sta� tu� obok i je powtarza�.
W tych s�owach by�a prawda. Co w�a�ciwie wiedzia�a o Geraldzie? W ko�cu mia� ju� czterdzie�ci lat. Musia�y by� w jego �yciu inne kobiety...
Alix otrz�sn�a si� z irytacj�. Nie powinna dopuszcza� do siebie takich my�li. W tej chwili mia�a zreszt� istotniejsz� spraw� do rozwa�enia. Czy powinna powiedzie� m�owi o telefonie Dicka Windyforda?
Mo�liwe, �e Gerald spotka� ju� Dicka we wsi. W�wczas z pewno�ci� sam o tym wspomni, jak tylko wejdzie, i sprawa od razu przybierze inny obr�t. W przeciwnym wypadku... Co robi�? Alix u�wiadamia�a sobie wyra�nie, �e pragnie zatai� ten fakt.
Je�li powie, �e dzwoni� Dick Windyford, Gerald na pewno zechce go zaprosi� do domu. Wtedy b�dzie musia�a wyja�ni�, �e Dick chcia� przyj��, ale ona wym�wi�a si� od zaproszenia. I kiedy zapyta j�, dlaczego tak post�pi�a, co mu w�wczas odpowie? Zwierzy si� ze snu? On zapewne roze�mieje si� albo, co gorsze, uzna, �e Alix przywi�zuje wag� do spraw, kt�re dla niego s� zupe�nie nieistotne.
W ko�cu, troch� zak�opotana, Alix zdecydowa�a si� nic nie m�wi�. Po raz pierwszy zatai�a co� przed m�em i z tego powodu czu�a si� za�enowana.
Kiedy na kr�tko przed obiadem us�ysza�a kroki Geralda wracaj�cego ze wsi, po�pieszy�a do kuchni i aby ukry� zmieszanie, uda�a, �e jest zaj�ta gotowaniem.
Od razu si� zorientowa�a, �e Gerald nie spotka� Dicka Windyforda. Odczu�a ulg�, ale zak�opotanie pozosta�o. Wiedzia�a, �e w tym momencie wkroczy�a na drog� sekretnej dyplomacji.
Dopiero kiedy zjedli kolacj� i siedzieli w salonie, kt�rego sufit zdobi�y d�bowe belki, Alix przypomnia�a sobie o znalezionym notesie. Przez szeroko otwarte okna wpada�o �wie�e, wieczorne powietrze, przesycone zapachem fio�k�w i bia�ych lewkonii.
- Oto czym podlewa�e� kwiaty - powiedzia�a, rzucaj�c m�owi notes na kolana.
- Zgubi�em go w ogrodzie, prawda?
- Tak. I teraz znam wszystkie twoje tajemnice.
- Niewinny - powiedzia� Gerald, potrz�saj�c g�ow�.
- A co z twoim dzisiejszym spotkaniem o dziewi�tej?
- Ach, to... - Przez moment sprawia� wra�enie zaskoczonego, ale po chwili u�miechn�� si�, jak gdyby co� szalenie go rozbawi�o. - To spotkanie z wyj�tkowo mi�� dziewczyn�, kt�rej na imi� Alix. Ma ciemne w�osy, niebieskie oczy i jest bardzo podobna do ciebie.
- Odbiegasz od tematu - powiedzia�a Alix z udawan� surowo�ci�.
- Ale� sk�d�e. Zanotowa�em sobie, �eby nie zapomnie� o wywo�aniu kilku negatyw�w dzi� wieczorem. Chc�, �eby� mi pomog�a.
Gerald Martin by� zapalonym fotografem. Mia� troch� staro�wiecki aparat, za to z doskona�ymi obiektywami,
i wywo�ywa� klisze w ma�ej piwnicy, gdzie urz�dzi� ciemnie.
- I to musi zosta� zrobione dok�adnie o dziewi�tej? - zakpi�a Alix.
Gerald wygl�da� na lekko zirytowanego.
- Moja droga - powiedzia� z pewnym rozdra�nieniem. - Zawsze powinno si� planowa� wszystkie czynno�ci na okre�lon� por�. W�wczas prac� wykonuje si� prawid�owo.
Alix milcza�a przez chwil�, przypatruj�c si� uwa�nie m�owi. Siedzia� w fotelu, z ciemn� g�ow� odrzucon� do ty�u, i pali�. Wyraziste rysy g�adko wygolonej twarzy odcina�y si� od ciemnego t�a. I nagle, z jakiego� niezrozumia�ego powodu, ogarn�a j� fala strachu. Nie mog�c si� powstrzyma�, wykrzykn�a:
- Och, Geraldzie, chcia�bym wi�cej o tobie wiedz