3240
Szczegóły |
Tytuł |
3240 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3240 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3240 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3240 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
AGATHA CHRISTIE
SAMOTNY DOM
TYTU� ORYGINA�U ANGIELSKIEGO: "PERIL AT END HOUSE"
PRZE�O�Y�A MIRA MICHA�OWSKA
I. HOTEL MAJESTIC
Nie ma chyba na po�udniu Anglii miejscowo�ci bardziej atrakcyjnej od St. Loo. Tote� St. Loo znane jest powszechnie jako Kr�lowa Uzdrowisk i przypomina pod wieloma wzgl�dami najpi�kniejsze zak�tki francuskiej Riwiery. Wybrze�e Kornwalii jest bowiem r�wnie pi�kne jak s�ynne po�udnie Francji.
Uwagami tymi w�a�nie podzieli�em si� z moim przyjacielem Herkulesem Poirot.
- To samo przeczyta�em wczoraj w jad�ospisie w wagonie restauracyjnym, mon ami. Twoje uwagi nie s� bynajmniej oryginalne.
- Ale chyba si� ze mn� zgadzasz?
U�miecha� si� do siebie i nie od razu odpowiedzia� na moje pytanie. Powt�rzy�em je wi�c.
- Wybacz mi, Hastings! Zamy�li�em si�. Pow�drowa�em my�lami w�a�nie ku tej cz�ci �wiata, kt�r� wspomnia�e�.
- Przypomnia�o ci si� po�udnie Francji?
- Tak, tak. My�la�em o tym, �e sp�dzi�em tam ca�� ubieg�� zim�, i o przygodach, kt�re tam mia�em.
Przypomnia�em sobie: morderstwo pope�nione w B��kitnym Ekspresie, tajemnicze morderstwo! Zagadka, kt�r� Poirot rozwik�a� z w�a�ciw� mu wnikliwo�ci� i lotno�ci� umys�u.
- Jak�e �a�uj�, �e mnie tam z tob� nie by�o - powiedzia�em ze szczerym �alem.
- I ja �a�uj� - odpar� Poirot. - Twoje wielkie do�wiadczenie bardzo by mi si� przyda�o.
Spojrza�em na niego z ukosa. Znam go od bardzo dawna, wiem, �e nie nale�y jego komplement�w przyjmowa� na serio. Ale wydawa� si� zupe�nie powa�ny. A zreszt�, czemu nie? Rzeczywi�cie posiadam przecie� wieloletnie do�wiadczenie w tych sprawach!
- Szczeg�lnie brak mi by�o twojej �ywej wyobra�ni, Hastings - ci�gn�� dalej Poirot w zamy�leniu. - Cz�owiek powinien mie� jakie� odpr�enie w trakcie intensywnej pracy. Wiesz, George, m�j s�u��cy, osobnik wielce utalentowany, z kt�rym cz�sto rozmawiam o r�nych sprawach, jest zupe�nie pozbawiony wyobra�ni.
Uwaga ta wyda�a mi si� raczej zb�dna.
- Powiedz mi - rzek�em - czy nie miewasz ochoty na powr�t do swoich dawnych zaj��? To twoje obecne bezczynne �ycie!...
- Odpowiada mi jak najbardziej, m�j drogi. Siedz� sobie i wygrzewam si� na s�o�cu. Czy wyobra�asz sobie bardziej rozkoszny tryb �ycia? U szczytu s�awy zszed�em z piedesta�u. Czy mo�esz sobie wyobrazi� wspanialszy gest? M�wi� o mnie: "Herkules Poirot Wielki!" Wielki! Rozumiesz? Jedyny! Nigdy nie by�o na �wiecie takiego cz�owieka i nigdy takiego ju� nie b�dzie! Jestem zadowolony. Rozumiesz? Wi�cej nie trzeba, jestem cz�owiekiem skromnym.
Na jego miejscu nie m�wi�bym o skromno�ci. Uwa�am, �e egocentryzm mojego przyjaciela bynajmniej nie zmniejsza si� z wiekiem. Siedzia� teraz wygodnie roz�o�ony w fotelu, g�adzi� swoje w�sy i niemal mrucza� jak zadowolony z siebie kot.
Siedzieli�my na jednym z taras�w hotelu Majestic. Jest to najwi�kszy hotel w St. Loo, otoczony du�ym ogrodem, ze wspania�ym widokiem na morze.
Z tarasu wida� by�o starannie utrzymane klomby i pi�kne palmy, morze by�o b��kitne, niebo czyste, a s�o�ce pra�y�o, jak tylko potrafi pra�y� s�o�ce sierpniowe. Doko�a nas brz�cza�y pszczo�y - jednym s�owem, nie mo�na sobie chyba wymarzy� wspanialszego odpoczynku.
Przybyli�my tu zaledwie poprzedniego wieczora na tygodniowy pobyt. Gdyby tylko pogoda chcia�a si� utrzyma� (a w Anglii nigdy nic nie wiadomo!), czeka� nas zaiste wspania�y urlop.
Podnios�em z ziemi porann� gazet�, kt�ra wysun�a mi si� z r�k, i zacz��em przegl�da� nowiny dnia. Sytuacja polityczna by�a jak zwykle nieustabilizowana, jakie� niepokoje w Chinach, na drugiej stronie d�ugi opis jakiego� wielkiego oszustwa finansowego, ale na og� z gazety zia�a nuda.
- Ta papuzia choroba - odezwa�em si� - to co� przedziwnego!
- Tak, bardzo dziwna.
- Widz�, �e w Leeds umar�y na to jeszcze dwie osoby.
- To przykre. Odwr�ci�em stron�.
- Ani s�owa o tym Setonie, kt�ry leci doko�a �wiata. Odwa�ny, nie mo�na powiedzie�. Ten "Albatros" to jego w�asny wynalazek, siada na wodzie tak samo jak na l�dzie. Ciekawe, ciekawe! Mam nadziej�, �e si� nie rozbi�. Widz�, �e prasa jeszcze nie traci nadziei. Mo�e wyl�dowa� na kt�rej� z tych ma�ych wysepek Pacyfiku?
- O ile si� orientuj�, to na Wyspach Salomona wci�� jeszcze mieszkaj� ludo�ercy? - zapyta� Poirot z figlarnym u�miechem.
- Ten Seton to musi by� wspania�y ch�op. Jestem dumny, �e jest Anglikiem!
- Musi to by� dla ciebie pociecha po wszystkich waszych pora�kach na kortach Wimbledonu - odezwa� si� Poirot.
- Ale� wcale nie to mia�em na my�li!
M�j przyjaciel machn�� r�k� wdzi�cznym ruchem.
- Ja - o�wiadczy� - nie jestem stworzeniem amfibijnym jak ten wasz Seton. Jestem natomiast kosmopolit�. Dla Anglik�w, jak wiesz, mam od dawna du�o podziwu i szacunku. Szanuj� na przyk�ad staranno��, z jak� czytaj� gazety...
Uwag� moj� zaprz�tn�y wiadomo�ci polityczne.
- Widz�, �e nasz minister spraw wewn�trznych b�dzie mia� k�opoty - zauwa�y�em z chichotem.
- O tak, biedaczek. Ma swoje k�opoty, ma. Tak, tak. I to do tego stopnia, �e szuka pomocy, gdzie si� da.
Spojrza�em na niego ze zdumieniem.
Z u�miechem na ustach Poirot wyci�gn�� z kieszeni swoj� porann� poczt� - plik kopert starannie owini�tych gumow� opask�. Wybra� jedn� z nich i rzuci� w moj� stron�. - Masz, przeczytaj!
Czyta�em list z uczuciem ciekawo�ci i podniecenia.
- Ale�, Poirot! - krzykn��em. - To wielki zaszczyt!
- Tak s�dzisz, m�j drogi?
- M�wi o twoich umiej�tno�ciach w bardzo gor�cych s�owach.
- I ma zupe�n� racj� - powiedzia� Poirot, skromnie odwracaj�c wzrok.
- Prosi ci�, by� zbada� dla niego t� spraw�, traktuje to jako osobist� przys�ug�. Nadzwyczajne!
- Tak, tak. Nie musisz mi tego wszystkiego powtarza�. Jak si� zapewne domy�lasz, kochany Hastingsie, list ten ju� czyta�em.
- Co za pech! - wykrzykn��em. - Ca�y nasz urlop na nic!
- Ale� sk�d, calmez-vous1! Nie ma o tym mowy.
- Przecie� minister twierdzi, �e sprawa jest niezmiernie pilna!
- By� mo�e ma racj�. Ci politycy! �atwo przejmuj� si� byle czym. Sam to widzia�em w Pary�u, w Chambre des Deputes.
- Tak, tak, ale s�uchaj, Poirot, przecie� musimy si� zaj�� naszym wyjazdem. Ekspres do Londynu ju� odjecha�, o dwunastej. Nast�pny poci�g...
- Uspok�j si�, m�j drogi, uspok�j si�! B�agam ci�! Po co to podniecenie, to zamieszanie? Prosz� mnie, abym zaj�� si� t� spraw� jako prywatny detektyw. Ju� odm�wi�em. Nie jedziemy do Londynu ani dzi�, ani jutro...
- Ale przecie� to jest wezwanie!
- Nie dotyczy mnie. Nie jestem cz�onkiem waszej s�ynnej policji, Hastings. Prosz� mnie jako prywatnego detektywa, �ebym si� zaj�� jak�� ich spraw�. Odmawiam.
- Odmawiasz?
- Oczywi�cie. Napisa�em niezmiernie uprzejmy list, w kt�rym wyra�am m�j �al, moje g��bokie ubolewanie, w kt�rym t�umacz�, �e jestem niepocieszony... no, ale c�? Musz� zrozumie�, �e wycofa�em si� ju� ze wszystkiego. Jestem na emeryturze, sko�czy�em si�!
- Jeszcze si� nie sko�czy�e�! - wykrzykn��em. Poirot poklepa� mnie po kolanie.
- Oto dobry przyjaciel, wierny przyjaciel! I wiesz co, masz racj�. Te nasze szare kom�rki wci�� jeszcze funkcjonuj� nie najgorzej. Metoda, porz�dek w g�owie! Wszystko to jest jeszcze w najlepszym porz�dku. Ale pami�taj o jednym: przeszed�em na emerytur� i nie zamierzam wi�cej pracowa�. Koniec! Nie jestem primadonn�, kt�ra co sze�� miesi�cy urz�dza wielki po�egnalny spektakl. M�wi� z ca�� otwarto�ci�: niechaj m�odzi poka��, co potrafi�. Schodz� z placu. By� mo�e, nowi ludzie poka�� co� lepszego, kto wie... Mam swoje w�tpliwo�ci, no, ale zobaczymy. W ka�dym razie wystarcz� waszemu ministrowi do jego niew�tpliwie szalenie nudnych spraw.
- Ale�, Poirot, zobacz, ile ci wypisa� komplement�w!
- Komplementy! Mnie! Jestem ponad to. Wasz minister spraw wewn�trznych jako cz�owiek inteligentny rozumie, �e je�eli uda mu si� sk�oni� mnie do zaj�cia si� t� spraw�, to wszystko oczywi�cie p�jdzie dobrze. C�! Tw�j minister nie ma szcz�cia. Herkules Poirot rozwi�za� ostatni� zagadk� w �yciu i teraz odpoczywa sobie na s�oneczku.
Spojrza�em na niego. By�em z�y za jego up�r. Czu�em, �e rozwik�anie sprawy, kt�r� chcia� mu powierzy� minister spraw wewn�trznych, doda�oby jeszcze blasku s�awie Poirota. Jednak�e musia�em podziwia� jego wielk� stanowczo��.
Nagle u�miechn��em si�, gdy� uderzy�a mnie pewna my�l.
- Dziwi� si� - powiedzia�em - �e si� nie boisz. Taka stanowcza zapowied� ko�ca mog�aby sta� si� pokus� dla bog�w.
- Nikt i nic nie zdo�a odmieni� decyzji raz powzi�tej przez Herkulesa Poirot - powiedzia� z namaszczeniem.
- Czy jeste� zupe�nie pewny?
- Oczywi�cie, mon ami, masz troch� racji. Nie powinno si� nigdy u�ywa� zbyt wielkich s��w. Wiem, �e gdyby na przyk�ad w tej chwili kula uderzy�a w mur, o kt�ry opieramy nasze g�owy, nie pozosta�bym bezczynny, ale zbada�bym spraw�. Ostatecznie cz�owiek jest tylko cz�owiekiem! U�miechn��em si�. Ma�y kamyczek w�a�nie uderzy� w mur tarasu, tu� ko�o nas, i zabawne skojarzenie Poirota pobudzi�o moj� wyobra�ni�. Poirot nachyli� si�, podni�s� kamyczek i m�wi� dalej:
- Tak, tak, cz�owiek jest tylko cz�owiekiem! Znasz przys�owie o �pi�cym psie? Jest to angielskie przys�owie, kt�re m�wi, �e nie nale�y dra�ni� �pi�cego psa. No tak, to wszystko bardzo s�uszne, ale jak �pi�cy pies si� obudzi, to jednak zaczyna w�szy�, prawda?
- Oczywi�cie - powiedzia�em. - Gdyby� jutro rano znalaz� sztylet wbity w poduszk�, na kt�rej spa�e�, to nie zazdroszcz� przest�pcy, kt�ry odwa�y�by si� na podobn� rzecz.
Poirot skin�� g�ow�, ale zapewne nie s�ysza�, co m�wi�em.
Ku mojemu zdumieniu zerwa� si� nagle z fotela i zszed� ze stopni prowadz�cych z tarasu do ogrodu. W tej samej chwili pojawi�a si� na �cie�ce m�oda dziewczyna, kt�ra wyra�nie zmierza�a w nasz� stron�.
Zaledwie zd��y�em spostrzec, �e jest bardzo �adna, kiedy uwag� moj� zwr�ci� Poirot, kt�ry uczyniwszy kilka krok�w, potkn�� si� o jaki� wystaj�cy korze� i ci�ko upad� na ziemi�. Dziewczyna i ja pomogli�my mu si� podnie��. By�em ca�y poch�oni�ty niefortunnym wypadkiem mojego przyjaciela, jednak zauwa�y�em, �e dziewczyna ma ciemne w�osy, du�e b��kitne oczy i �yw�, inteligentn� twarz.
- Przepraszam tysi�ckro� - mrucza� Poirot. - Mademoiselle, jest pani niezmiernie dobra i mi�a. Bardzo przepraszam... Ooo... moja noga! Boli jak diabli! Nie, nie, to nic, to rzeczywi�cie nic, zaraz przejdzie!... Skr�ci�em w kostce, to wszystko. Za chwil� przejdzie. Ale gdyby� m�g� mi pom�c, Hastings, i wraz z mademoiselle... O tak! Bardzo pani jest mi�a. Wstyd mi doprawdy...
Wzi�li�my go z dw�ch stron pod r�ce i zaprowadzili�my do fotela na tarasie. Zaproponowa�em sprowadzenie lekarza, ale Poirot sprzeciwi� si� kategorycznie.
- To g�upstwo. Skr�ci�a si� w kostce, to wszystko. Boli, ale zaraz przejdzie. - Skrzywi� si�. - Za chwileczk� b�dzie dobrze. Mademoiselle, nie wiem, jak pani dzi�kowa�! Prosz� z nami cho� na chwileczk� usi���. Dziewczyna przysun�a sobie krzes�o.
- To rzeczywi�cie pewnie drobiazg - powiedzia�a - ale by�oby dobrze, gdyby obejrza� pana lekarz.
- Mademoiselle, zapewniam pani�, to bagatelka. W pani mi�ym towarzystwie b�l przejdzie w mgnieniu oka.
Dziewczyna roze�mia�a si�.
- To doskona�e!
- Mo�e koktajl? - zaproponowa�em. - Akurat jest odpowiednia pora.
- C�... - zawaha�a si�. - A zreszt�, dzi�kuj� bardzo, napij� si�.
- Martini?
- Poprosz�, ale nie za s�odki.
Poszed�em do baru i zam�wi�em napoje. Gdy powr�ci�em, Poirot prowadzi� z dziewczyn� bardzo o�ywion� rozmow�.
- Wyobra� sobie, Hastings - powiedzia� - �e ten dom na cyplu, kt�ry�my tak podziwiali, to dom mademoiselle.
- Rzeczywi�cie? - odezwa�em si�, nie mog�c sobie w �aden spos�b przypomnie�, kiedy�my ten dom podziwiali. Prawd� m�wi�c, nie zwr�ci�em na� wcale uwagi.
- Stoi tak samotnie na samym cyplu! Wygl�da rzeczywi�cie imponuj�co i troch� tajemniczo.
- Nazywaj� go Samotnym Domem - powiedzia�a dziewczyna. - Bardzo si� do niego przywi�za�am, ale niestety jest zapuszczony i zaczyna si� ju� wali�.
- Czy�by pani by�a ostatnim cz�onkiem starej rodziny? - spyta� Poirot.
- O, nasza rodzina nie jest znowu wcale taka stara! Ale od dwustu czy trzystu lat w domu tym mieszkali Buckleyowie. Brat umar� trzy lata temu i rzeczywi�cie ja jestem ostatnia z rodziny.
- To smutna historia. A czy pani mieszka tu sama?
- O nie! W og�le rzadko tu bywam. A jak przyje�d�am, to zawsze przywo�� ze sob� weso�� paczk� przyjaci�.
- Tak, tak, to nowoczesny tryb �ycia. A ja ju� sobie pani� wyobra�a�em w ponurym, starym domu, w kt�rym strasz� duchy przodk�w.
- To wspania�e! Pan ma rzeczywi�cie bujn� wyobra�ni�. Nie, nie ma tam �adnych duch�w. A je�eli s�, to chyba duchy dobrotliwe i opieku�cze. W ci�gu ostatnich trzech dni trzykrotnie ledwo unikn�am �mierci. Jak wida� dobre duchy opiekuj� si� mn�.
Poirot uni�s� si� w fotelu.
- Trzykrotnie unikn�a pani �mierci? To bardzo ciekawe, mademoiselle!
- Nie, nie ma w tym nic szczeg�lnie sensacyjnego. Po prostu trzy wypadki. - Gwa�townie odwr�ci�a g�ow�, gdy� osa bzykn�a jej nad uchem. - Do licha z tymi osami. Musz� tu mie� niedaleko gniazdo.
- Pszczo�y, osy - nie lubi ich pani, mademoiselle? Czy by�a pani kiedy� uk�szona przez jedno z tych przyjemnych stworze�?
- Nie, ale okropnie nie lubi�, jak mi bzykaj� ko�o nosa.
- Jest jakie� angielskie przys�owie o pszczo�ach - usi�owa� sobie przypomnie� Poirot.
W tej samej chwili przyniesiono koktajle. Ka�de z nas wzi�o sw�j kieliszek i zacz�li�my rzuca� drobne uwagi, jakie robi si� przy tych okazjach.
- Czekaj� na mnie z kotajlami w barze hotelowym - powiedzia�a dziewczyna. - Pewnie si� zastanawiaj�, co si� ze mn� sta�o.
Poirot chrz�kn�� i odstawi� sw�j kieliszek.
- Co bym da� za fili�ank� dobrej, mocnej czekolady - mrukn��. - Ale w Anglii tego nie uznaj�. A c�, i w Anglii jest wiele bardzo przyjemnych obyczaj�w, no i przedmiot�w. Na przyk�ad kapelusze dziewcz�t! S� leciutkie, nak�adacie i zdejmujecie je bez trudu...
Dziewczyna patrzy�a na niego ze zdziwieniem.
- Nie rozumiem pana. Dlaczego by mia�o by� inaczej?
- Pani pyta o to, poniewa� jest pani m�oda, bardzo m�oda, mademoiselle! Za mojej m�odo�ci fryzura dziewczyny by�a wysoka, spi�trzona na czubku g�owy, a kapelusz przytwierdzony do niej d�ugimi szpilkami... o tu, tu, tu i tu. Voila!
Wykona� r�kami cztery gwa�towne ruchy, maj�ce imitowa� wbijanie szpilek w kapelusz.
- Ale� to musia�o by� okropnie niewygodne!
- Jeszcze jak! - zawo�a� Poirot. Powiedzia� to z prawdziwym zrozumieniem. - A jak by� wiatr, to by�o okropne! Wszystkie panie dostawa�y migreny.
Panna Buckley jednym ruchem zdj�a z g�owy mi�kki filcowy kapelusik i rzuci�a go na s�siednie krzes�o.
- A teraz robimy po prostu tak - roze�mia�a si�.
- To rozumiem. Jest �adne i praktyczne - sk�oni� si� Poirot. Patrzy�em na ni� z zainteresowaniem. Jej w�osy by�y ciemne, nieco zmierzwione i wygl�da�a przez to jako� ch�opi�co. Mia�a niewielk�, ruchliw� twarz, olbrzymie b��kitne oczy i by�o w niej jeszcze co� niezmiernie interesuj�cego i atrakcyjnego, co trudno zdefiniowa� od razu. Mo�liwe, �e by�a to �mia�o��, �atwo�� obcowania z lud�mi. I jeszcze jedno: oczy mia�a podkr��one, jakby z niewyspania.
Taras, na kt�rym siedzieli�my, by� ma�o ucz�szczany. Niedaleko, zaraz za w�g�em hotelu, znajdowa� si� g��wny taras, na kt�rym sp�dza�a czas wi�kszo�� go�ci. Ska�a, na kt�rej zbudowany by� hotel, urywa�a si� tam nagle i schodzi�a prosto w morze.
Od strony owego tarasu zmierza� teraz ku nam jaki� m�ody m�czyzna. Szed� du�ymi, powolnymi krokami. Wielkie d�onie opu�ci� lu�no, lekko zaciskaj�c pi�ci. By�o w nim co� bardzo beztroskiego i swobodnego. Od pierwszego wejrzenia poznawa�o si� w nim marynarza.
- Nie rozumiem, gdzie si� podzia�a ta dziewczyna - m�wi�, a wiatr ni�s� ku nam jego s�owa. - Nick, Nick, gdzie jeste�?
Panna Buckley wsta�a.
- Wiedzia�am, �e si� zaczn� za chwil� niepokoi�. Halo!... George!... Tutaj!
- Freddie nie mo�e si� ju� doczeka� koktajli. Chod��e wreszcie!
Spojrza� nie bez zainteresowania na Poirota, kt�ry zapewne musia� si� odr�nia� od wi�kszo�ci przyjaci� Nick.
Dziewczyna zrobi�a gest w nasz� stron�.
- Kapitan Challenger - powiedzia�a - a to... Ku mojemu zdumieniu Poirot nie wymieni� swego nazwiska. Zamiast tego wsta�, sk�oni� si� nisko, ceremonialnie i powiedzia�:
- O! Przedstawiciel brytyjskiej floty, jestem wielkim wielbicielem brytyjskiej floty.
Wi�kszo�� Anglik�w nie lubi tego rodzaju o�wiadcze�, tote� kapitan Challenger zarumieni� si�, a Nick Buckley zrozumia�a, �e musi jako� ratowa� sytuacj�.
- No, to chod�, George! - powiedzia�a. - Nie st�j tak! Musimy znale�� Freddie i Jima. - U�miechn�a si� do Poirota. - Dzi�kuj� za koktajl i mam nadziej�, �e pa�ska noga szybko wydobrzeje.
Sk�oni�a g�ow�, wzi�a marynarza pod rami� i obydwoje znikn�li za rogiem.
- A wi�c to jeden z przyjaci� mademoiselle - mrucza� Poirot pod nosem. - Z jej paczki. Co to za jeden? Prosz� ci�, Hastings, o twoje cenne zdanie! Jak my�lisz, czy to dobry ch�opak?
Zastanawia�em si� chwil� nad tym, co Poirot mia� na my�li, i wreszcie skin��em g�ow�, chocia� z pewnym wahaniem.
- Wydaje mi si� taki sobie, bo ja wiem... Co mo�na powiedzie� na pierwszy rzut oka!
- W�a�nie my�l� - powiedzia� Poirot.
Dziewczyna zostawi�a kapelusz na krze�le. Poirot wzi�� go do r�ki i obraca� bezmy�lnie na wskazuj�cym palcu.
- Jak my�lisz, Hastings? Czy on dla niej ma, jak to si� m�wi, tendresse2?
- Ale�, m�j drogi, sk�d ja mog� wiedzie�? Daj no ten kapelusz! Zanios� go naszej m�odej przyjaci�ce.
- Pas encore. �a m'amuse.3
- Doprawdy, Poirot!
- Tak jest, m�j drogi. Sta�em si� nie tylko stary, ale i dziecinny, prawda?
W�a�nie o tym my�la�em, ale zrobi�o mi si� raczej przykro, kiedy Poirot tak dok�adnie odgad� moje my�li; Poirot zachichota�, potem nachyli� si� i powiedzia�:
- Ale� nie b�j si�, jeszcze niezupe�nie zidiocia�em. Oddamy kapelusz, ale nieco p�niej. Oddamy go w�a�cicielce w jej w�asnym domu. W ten spos�b b�dziemy mieli okazj� zobaczy� si� raz jeszcze z czaruj�c� pann� Nick.
- Poirot! - wykrzykn��em. - Obawiam si�, �e� si� zakocha�!
- �adna dziewczyna, co?
- Sam widzia�e�. Po co mnie pytasz?
- Albowiem, niestety, nie potrafi� ju� ocenia� urody. Dla mnie teraz wszystko, co m�ode, jest pi�kne. Jeunesse4... jeunesse!... To tragedia mojego wieku. Ale ty... apeluj� do ciebie! Tw�j s�d jest mo�e nieco przestarza�y, bo sp�dzi�e� ostatnie pi�� lat w Argentynie. Nie orientujesz si� jeszcze w wymogach nowoczesnej europejskiej urody. Ale jeste� w ka�dym razie cz�owiekiem bardziej nowoczesnym ode mnie. Jest �adna... tak? Ma ten, no, ten seksapil? Ten wabik?
- Ma, ma, Poirot! To nie ulega w�tpliwo�ci. Ale dlaczego tak bardzo interesujesz si� t� panienk�?
- Czy�bym si� ni� a� tak interesowa�?
- No, oczywi�cie!... Zastan�w si� nad tym, co przed chwil� powiedzia�e�.
- Mylisz si� powa�nie, mon ami. By� mo�e interesuj� si� panienk�, ale znacznie bardziej interesuje mnie w tej chwili jej kapelusz.
Spojrza�em na�. Poirot wydawa� si� zupe�nie powa�ny.
Skin�� g�ow�.
- Tak, tak, Hastings, ten oto kapelusz. - Wyci�gn�� go ku mnie. - Czy widzisz przyczyn� mojego zainteresowania?
- Jest to bardzo �adny kapelusik - powiedzia�em - ale w�a�ciwie dosy� pospolity. Wi�kszo�� panien nosi ostatnio takie w�a�nie kapelusze.
- Nie, nie takie.
Przyjrza�em si� uwa�nie kapeluszowi.
- Widzisz ju�?
- Widz� zwyk�y be�owy, filcowy kapelusz. W dobrym gatunku...
- Nie prosi�em ci� wcale o opis. Jest rzecz� jasn�, �e nic nie widzisz. To zupe�nie nies�ychane! M�j nieszcz�sny przyjacielu, ty prawie nigdy nic nie widzisz! Nie przestaje mnie to za ka�dym razem zadziwia�. Ale sp�jrz jeszcze raz, m�j kochany stary tumanie! Nawet nie trzeba na to szarych kom�rek... wystarcz� oczy. No... patrz!... patrz!...
Nareszcie spostrzeg�em to, o co mu chodzi�o. Kapelusz powoli obraca� si� na jego palcu, a palec tkwi� w okr�g�ej dziurce w rondzie. Zrozumia�em od razu. Poirot wyci�gn�� teraz palec i poda� mi kapelusz. Dziurka by�a niewielka, idealnie okr�g�a, i zupe�nie nie mog�em sobie wyobrazi�, jaki m�g� by� jej cel.
- Czy zauwa�y�e�, jak wzdrygn�a si� mademoiselle, kiedy pszczo�a bzykn�a jej ko�o ucha? - spyta� Poirot. - Ot� to! Wtedy powsta�a dziura w kapeluszu, rozumiesz?
- Jak�e to, czy�by pszczo�a mog�a zrobi� tak� dziur�?
- M�j drogi Hastingsie! Co za spostrzegawczo��! Rzeczywi�cie pszczo�a nie mog�aby, ale kula, kula! Kula by mog�a, prawda?
- Kula?
- Mais oui. Taka jak ta!
Wyci�gn�� d�o�, na kt�rej le�a� drobny przedmiot.
- Widzisz, mon ami, to wystrzelona kula rewolwerowa. To ona uderzy�a w mur tarasu, podczas kiedy�my sobie tu rozmawiali. Tak, tak, wystrzelona kula rewolwerowa.
- Chcesz powiedzie�, �e...
- Chc� powiedzie�, �e gdyby przesz�a o dwa centymetry w lewo, to nie przebi�aby kapelusza naszej mademoiselle, lecz jej czaszk�. Czy rozumiesz teraz, m�j drogi Hastingsie, dlaczego tak bardzo interesuj� si� t� m�od� osob�? Mia�e� racj�, kiedy radzi�e�, �ebym si� nie zarzeka�. Cz�owiek jest rzeczywi�cie tylko cz�owiekiem! Aha... jednak�e ten �ajdak, ten niedosz�y morderca pope�ni� wielki b��d. Strzeli� do swojej ofiary tu� ko�o Herkulesa Poirot! Dla niego to rzeczywi�cie une mauvaise chance5! Rozumiesz chyba teraz, dlaczego jest rzecz� wa�n�, by�my si� mogli dosta� do Samotnego Domu i skontaktowa� si� z mademoiselle? Powiedzia�a, �e w ci�gu ostatnich trzech dni trzykrotnie unikn�a cudem �mierci. No, no! Musimy dzia�a� szybko, Hastings, niebezpiecze�stwo jest bardzo bliskie.
II. SAMOTNY DOM
- Poirot - odezwa�em si� - wiesz, co sobie my�l�?
- Nie wiem, m�j drogi, ale popieram, jak wiesz, gimnastyk� umys�ow�. Nie przerywaj sobie. To ci dobrze zrobi.
Siedzieli�my przy obiedzie, przy ma�ym stole blisko okna.
- Ten strza� musia� by� oddany z bardzo bliska, a jednak nie us�yszeli�my go.
- Tak, tak. A wobec tego, �e panuje tu idealna cisza, przerywana tylko monotonnym szumem fal, powinni�my byli oczywi�cie doskonale s�ysze� odg�os strza�u, prawda?
- No tak. To bardzo dziwne.
- Nie, nie ma w tym nic dziwnego. Niekt�re d�wi�ki s� takie, �e cz�owiek przyzwyczaja si� do nich jak do odg�os�w natury. Przypomnij sobie, m�j przyjacielu, �e przez ca�y dzisiejszy ranek odbywa�y si� �wiczenia �lizgaczy na zatoce. Z pocz�tku narzeka�e� na ha�as, a potem si� przyzwyczai�e� i zapomnia�e� o nim. Mo�na by strzela� z karabinu maszynowego i nic nie s�ysze�, kiedy taki piekielny �lizgacz si� zbli�a.
- To prawda.
- Voila! - mrukn�� Poirot. - Mademoiselle i jej przyjaciele! Zdaje si�, �e przyszli tu na obiad. Trudno, b�d� musia� zwr�ci� jej teraz kapelusz. Ale to nic. Sprawa jest wystarczaj�co powa�na, by odwiedzi� j� w domu.
Uni�s� si� spr�y�cie z krzes�a, przebieg� przez sal� i sk�oniwszy si� nisko pannie Buckley, wr�czy� jej kapelusz akurat w momencie, gdy ca�e bractwo zasiad�o do sto�u.
By�o ich czworo: Nick Buckley, kapitan Challenger i jeszcze jaka� m�oda para. Od naszego stolika nie by�o ich prawie wida�, dochodzi� nas jednak szmer rozmowy i od czasu do czasu tubalny �miech marynarza. Podoba� mi si�: by� taki jaki� prosty, bezpo�redni i prawdziwy.
M�j przyjaciel milcza� przez reszt� posi�ku. Kruszy� chleb, mrucza� co� do siebie i wci�� rusza� to solniczk�, to m�ynek z pieprzem, to widelce czy no�e. Pr�bowa�em wszcz�� rozmow�, ale nie spotkawszy si� z odd�wi�kiem, da�em za wygrana.
Zjedli�my deser, lecz Poirot jeszcze przez d�u�szy czas siedzia� przy stole. Jednak�e, z chwil� gdy tamci opu�cili restauracj�, natychmiast zerwa� si� na r�wne nogi. Rozsiedli si� w�a�nie wygodnie przy stoliku w holu, gdy Poirot podszed� i sk�oniwszy si� po wojskowemu, powiedzia�:
- Mademoiselle, czy pozwoli mi pani zamieni� z ni� kilka s��w?
Dziewczyna zmarszczy�a brwi. Rozumia�em j� doskonale. Zacz�a si� obawia�, �e ten dziwny ma�y cudzoziemiec zacznie j� molestowa�. Czu�em dla niej prawdziw� sympati�, gdy� rozumia�em, co sobie musia�a my�le� o Poirocie. Niech�tnie oddali�a si� z nim. Stan�li opodal pod �cian�.
Poirot powiedzia� kilka s��w i wyraz twarzy dziewczyny zmieni� si� natychmiast. By�a wyra�nie zaskoczona.
Tymczasem jednak czu�em si� do�� nieswojo i Challenger z wrodzonym sobie taktem po�pieszy� mi na ratunek, cz�stuj�c papierosem i zwracaj�c si� do mnie z jakim� niewiele znacz�cym zapytaniem. Poczuli�my do siebie �yczliwo�� od pierwszego wejrzenia. Wyobra�a�em sobie, �e on czuje do mnie na pewno wi�ksz� sympati� ni� na przyk�ad do m�odego cz�owieka, z kt�rym siedzia� przy jednym stole. Przyjrza�em si� teraz dok�adnie temu ostatniemu. By� to wysoki, przystojny i bardzo wypiel�gnowany m�ody cz�owiek. Mo�e nieco zbyt przystojny, zbyt wynios�y i afektowany. By�o w nim co� przesadnie g�adkiego, co mnie razi�o.
Nast�pnie przyjrza�em si� m�odej kobiecie. Siedzia�a naprzeciwko mnie w wygodnym fotelu i w�a�nie przed chwil� zdj�a kapelusz z g�owy. By�a to kobieta o niezwyk�ej urodzie. Wygl�da�a jak zm�czona Madonna. W�osy mia�a jasne, niemal�e bezbarwne, z przedzia�kiem po�rodku i �ci�gni�te do ty�u. Twarz kredowobia�� i zm�czon�, a jednak przedziwnie poci�gaj�c�. By�a jak gdyby oderwana od spraw doczesnych. Spojrza�a na mnie i nagle powiedzia�a:
- Niech�e pan siada! Przynajmniej dop�ki pa�ski przyjaciel nie sko�czy m�wi� z Nick.
G�os jej by� afektowany, sztuczny, a mimo to przyjemny. Przeci�ga�a ka�d� sylab�. Robi�a wra�enie najbardziej chyba zm�czonej istoty na kuli ziemskiej - zm�czonej raczej psychicznie ni� ciele�nie, jak gdyby wszystko na �wiecie wydawa�o jej si� puste i bezwarto�ciowe.
- Panna Buckley bardzo uprzejmie przysz�a dzi� rano z pomoc� mojemu przyjacielowi, gdy ten skr�ci� sobie nog� - obja�ni�em.
- Tak, tak, m�wi�a nam. - Przygl�da�a mi si� do�� oboj�tnie. - Ale, jak wida�, szybko mu to przesz�o, prawda?
Zarumieni�em si�.
- By�o to bardzo lekkie skr�cenie - doda�em.
- Doskonale. Ciesz� si� w takim razie, �e Nick nie wymy�li�a tej ca�ej historii. Najwspanialszy z niej k�amczuch na kuli ziemskiej. Ma wprost dar wymy�lania sobie najdziwniejszych rzeczy.
Nie bardzo wiedzia�em, co odpowiedzie�. Moje zmieszanie wyra�nie j� bawi�o.
- Nick jest moj� star� przyjaci�k� - ci�gn�a. - Ale uwa�am lojalno�� za bardzo m�cz�c� cnot�. Zgadza si� pan? Szczeg�lnie m�czy mnie to u Szkot�w, tak jak ich sk�pstwo i to skrupulatne przestrzeganie �wi�t. To taka bzdura. Ale prawda, Jim, �e Nick to urodzona blagierka? Wymy�li�a sobie tak� wspania�� histori� o hamulcach swojego wozu... Jim sprawdzi� i okazuje si�, �e tam jest wszystko w porz�dku.
Przystojny blondyn powiedzia� niskim, g��bokim g�osem:
- Znam si� troch� na samochodach. - Odwr�ci� g�ow� ku oknu.
Na dworze sta� rz�d samochod�w, w�r�d nich d�ugi, czerwony, sportowy w�z. Wyda� mi si� d�u�szy i jaskrawszy od jakiegokolwiek samochodu na �wiecie. By� to zaiste samoch�d nad samochody!
- Czy to pa�ski samoch�d? - spyta�em. - Tak jest.
Mia�em wielk� ochot� powiedzie�: "No tak, to do pana pasuje" - ale powstrzyma�em si�.
W tej samej chwili Poirot podszed� do stolika. Wsta�em, Poirot sk�oni� si� towarzystwu, wzi�� mnie szybko pod rami� i odci�gn�� na bok.
- Wszystko w porz�dku, przyjacielu! Odwiedzimy mademoiselle w Samotnym Domu o wp� do si�dmej. B�dzie to ju� po jej powrocie z wycieczki samochodowej. Mam nadziej�, �e wr�ci zdrowa i ca�a.
Mia� niezwykle zatroskany wyraz twarzy.
- Co� jej powiedzia�?
- Poprosi�em j� o udzielenie mi odrobiny jej cennego czasu, i to jak najszybciej. Ja wiem, co ona my�li. My�li sobie: kt� to jest ten ma�y cz�owieczek? Co to za jeden? Czy�by by� producentem filmowym, oszustem, snobem czy mo�e nawet spekulantem? Chcia�a odm�wi�, oczywi�cie, ale nie wypada�o. Widzisz, zaskoczy�em j�. Przyzna�a si�, �e wr�ci do domu o wp� do si�dmej. Wszystko w porz�dku.
Potwierdzi�em, �e w takim razie wszystko w porz�dku, ale Poirot nie zwraca� uwagi na moje s�owa. Nie potrafi� usiedzie� na miejscu. Zachowywa� si� jak przys�owiowy kot z p�cherzem. Przez ca�e popo�udnie spacerowa� po pokoju, mrucz�c do siebie i przestawiaj�c r�ne przedmioty. Gdy zaczyna�em co� m�wi�, macha� tylko r�k� i potrz�sa� g�ow�.
Wreszcie, gdy wybi�a godzina sz�sta, wyruszyli�my z hotelu.
- To w�a�ciwie nies�ychane! - zauwa�y�em, kiedy schodzili�my ze stopni tarasu. - Co za pomys� strzelania do cz�owieka w ogrodzie hotelowym! Tylko wariat m�g� si� zdoby� na co� podobnego!
- Nie zgadzam si� z tob�. By�o to zupe�nie bezpieczne przedsi�wzi�cie. Pod jednym oczywi�cie warunkiem. Przede wszystkim ogr�d ten jest na og� zupe�nie opustosza�y. Ludzie, kt�rzy przyje�d�aj� do hoteli, przypominaj� stado owiec. Wobec tego, �e utar�o si�, i� przesiaduje si� na tarasie z widokiem na zatok�, przesiaduj� na tarasie. Tylko ja, ja kt�ry jestem orygina�em, siedz� sobie w miejscu z widokiem na ogr�d. I nawet ja nic nie widzia�em. Jest tu pe�no krzak�w, drzew, palm. Osobnik ten �atwo m�g� si� skry� i spokojnie czeka� na mademoiselle. A by�o rzecz� oczywist�, �e przejdzie w�a�nie t�dy, gdy� droga z Samotnego Domu szos� jest znacznie d�u�sza. Mademoiselle Nick Buckley nale�y najoczywi�ciej w �wiecie do tych panien, kt�re zawsze si� �piesz� i zawsze chodz� skr�tami.
- Mimo to ryzyko by�o ogromne. Gdyby go kto� spostrzeg�, to co? A trudno by�oby upozorowa� tego rodzaju strza� jako wypadek.
- Jako wypadek rzeczywi�cie nie.
- Nie rozumiem ci�.
- Nic, nic. Co� mi po prostu przysz�o do g�owy. Mo�e s�usznie, a mo�e nies�usznie, to si� oka�e. Ale dajmy temu pok�j. Powr��my jednak�e do naszych rozwa�a�. Wspomnia�em przedtem, �e pod jednym warunkiem zamach m�g�by uj�� bezkarnie.
- A mianowicie?
- C� to, Hastings, czy�by� si� nie domy�la�?
- Oczywi�cie, ale nie chc� ci� pozbawia� przyjemno�ci bawienia si� moim kosztem.
- Och! Co za sarkazm! Ile� ironii! C�, czy nie rzuca si� w oczy fakt, �e motyw nie mo�e by� zbyt oczywisty? W takim wypadku stanowi�oby to zbyt wielkie ryzyko i nikt by go nie podj��. Pomy�l, ludzie zacz�liby od razu pyta�: czy�by to by� ten a ten? Gdzie by� ten a ten w momencie, kiedy pad� strza�? Nie, nie, morderca, to znaczy niedosz�y morderca, nie mo�e mie� oczywistego motywu zbrodni. I dlatego, m�j drogi, i w�a�nie dlatego si� boj�. Tak, tak, boj� si�, ale pr�buj� siebie samego uspokoi�. Powiadam sobie: jest ich czworo. Powiadam sobie: nic nie mo�e si� sta�, kiedy s� razem. I jeszcze: to by�oby szale�stwo. I ca�y czas si� boj�. Wiesz co? Chcia�bym ju� wiedzie� wszystko o tych trzech "wypadkach", o kt�rych m�wi�a mademoiselle. - Nagle zawr�ci� gwa�townie. - Jest jeszcze za wcze�nie. Chod�my od drugiej strony szos�, w ogrodzie nic nie znajdziemy. Zbadajmy wi�c g��wne doj�cie do Samotnego Domu.
Wyszli�my przez g��wn� furtk� ogrodu hotelowego na drog� prowadz�c� do�� stromo pod g�r�. Gdy doszli�my do szczytu pag�rka, skr�cili�my na �cie�k� opatrzon� napisem: TYLKO DO SAMOTNEGO DOMU.
�cie�ka zakr�ca�a do�� raptownie i po chwili znale�li�my si� przed odrapan� bram�, kt�rej bardzo by si� przyda�a warstwa dobrej farby. Za bram� sta� ma�y domek. Domek by� starannie utrzymany, pobielony i okolony niewielkim, schludnym ogr�dkiem, w oknach widnia�y czy�ciutkie firanki. Jednym s�owem, domek ten stanowi� jaskrawy kontrast z zaniedban� bram� i poro�ni�tym traw� wjazdem.
Nad jednym z klomb�w nachyla� si� m�czyzna odziany w wyp�owia�� kurtk�. Gdy brama zaskrzypia�a, wyprostowa� si� i spojrza� w nasz� stron�. By� to cz�owiek mniej wi�cej sze��dziesi�cioletni, wysoki i barczysty, o czerstwej, ogorza�ej twarzy. By� niemal zupe�nie �ysy, mia� wyraziste, mocno niebieskie oczy i mi�y u�miech. Robi� bardzo sympatyczne wra�enie.
- Dzie� dobry - rzek�, gdy go mijali�my. Odpowiedzia�em mu i id�c dalej, czu�em wyra�nie jego wzrok na plecach.
- Ciekawe... - odezwa� si� Poirot w zamy�leniu. Ale nie dowiedzia�em si�, co go tak zaciekawi�o.
Dom panny Buckley by� du�y i raczej zaniedbany. Okala�y go stare drzewa, kt�rych ga��zie si�ga�y niemal dachu. Wida� by�o, �e przyda�by si� tutaj remont. Poirot obrzuci� wszystko krytycznym wzrokiem, a nast�pnie poci�gn�� za staro�wiecki dzwonek, kt�ry wymaga� herkulesowych si�, ale raz uruchomiony rozbrzmiewa� przez d�ug� chwil� we wn�trzu domu sm�tnym, �a�obnym tonem.
Drzwi otworzy�a nam jaka� kobieta w �rednim wieku. "Zacna kobieta w czerni" - powiedzia�bym. By�a bardzo dostojna, ponura i zupe�nie nie wykazywa�a zainteresowania naszymi osobami.
Powiedzia�a nam, �e panna Buckley jeszcze nie wr�ci�a, a Poirot z kolei wyja�ni�, �e si� um�wi�. Nie�atwo by�o j� przekona�, ze nale�y nas wpu�ci�. Kobieta chyba z zasady nie dowierza�a cudzoziemcom. Jestem przekonany, �e m�j wygl�d przekona� j� wreszcie co do czysto�ci naszych intencji. Wpu�ci�a nas i zaprowadzi�a do salonu, gdzie mieli�my zaczeka� na powr�t pani domu.
W salonie nie by�o ju� nuty smutku. By� to pok�j jasny, s�oneczny, z widokiem na morze, tak�e nieco zaniedbany i umeblowany w do�� dziwny spos�b mieszanin�, solidnych wiktoria�skich mebli i modernistycznej tandety. Na oknach zas�ony z ci�kiego, starego brokatu, ale za to obicia kolorowe, weso�e, a poduszki po prostu niesamowicie jaskrawe. Na �cianach wisia�y portrety rodzinne. Niekt�re nawet bardzo dobre. By� tam gramofon i wiele p�yt rozrzuconych po sto�ach i fotelach, przeno�ne radio na bateri�, jaka� gazeta przerzucona przez por�cz fotela i bardzo niewiele ksi��ek. Poirot wzi�� do r�ki gazet�, ale rzuci� j� zaraz z grymasem. By� to miejscowy tygodnik "Herald St. Loo". Jednak�e co� kaza�o mu podnie�� go raz jeszcze i w�a�nie przegl�da� pierwsz� stron�, gdy do pokoju wesz�a Nick Buckley.
- Przynie� l�d, Ellen! - rzuci�a przez rami�, a potem zwr�ci�a si� do nas.
- A wi�c jestem, uda�o mi si� sp�awi� tamtych. Po prostu po�era mnie ciekawo��. Czy�bym by�a ow� dziewczyn�, kt�ra ma podbi� ekrany �wiata? Pan by� taki uroczysty, i� wydaje mi si�, �e jest to jedyna mo�liwo��. No wi�c, ile ofiaruje mi pan w kontrakcie?
- H�las, mademoiselle... - rozpocz�� Poirot.
- Niech pan nie rani mi serca! - krzykn�a. - Zaraz si� oka�e, �e jest w�a�nie na odwr�t. Jest pan s�ynnym malarzem, maluje pan miniatury i chce pan, bym co� u pana zam�wi�a za drogie pieni�dze. Ale nie... z tym w�sem, no i jako go�� w Majesticu, kt�ry s�ynie z najgorszego jedzenia i najwy�szych cen w ca�ej Anglii... Nie, chyba nie.
Kobieta, kt�ra otworzy�a nam drzwi, wesz�a teraz do pokoju, nios�c tac� z lodem i butelkami. Nick z wielk� wpraw� przyrz�dzi�a koktajl, nie przestaj�c m�wi�. Poirot milcza� (rzecz u niego niezwyk�a) tak d�ugo, �e wreszcie zwr�ci�o to uwag� dziewczyny. Nalewaj�c koktajle do kieliszk�w, zatrzyma�a si� nagle i powiedzia�a do�� ostro: - A wi�c, dobrze!
- O to mi w�a�nie chodzi, mademoiselle - powiedzia� Poirot tajemniczo - �eby by�o dobrze. - Wzi�� z jej r�ki kieliszek. - Pani zdrowie, mademoiselle! Pani zdrowie!
Dziewczyna nie by�a g�upia, zrozumia�a znaczenie jego tonu.
- Czy co� si� sta�o?
- Tak, mademoiselle, to...
Wyci�gn�� do niej d�o�, na kt�rej le�a�a kula. Chwyci�a j� ze zdziwieniem w oczach.
- Czy wie pani, co to jest?
- Oczywi�cie. Kula rewolwerowa.
- Zupe�nie s�usznie. To nie pszczo�a bzykn�a pani ko�o ucha przed po�udniem, tylko ta kula.
- Co to znaczy? Jaki� wariat czy zbrodniarz strzela� sobie ni st�d, ni zow�d w ogrodzie hotelowym?
- Tak by si� zdawa�o.
- A niech to wszyscy diabli! - powiedzia�a Nick po prostu. - Mam niebywa�e szcz�cie! To by�by czwarty raz.
- Tak jest, mademoiselle. To by�by czwarty wypadek. Chcia�bym us�ysze� o poprzednich trzech.
Patrzy�a na niego uwa�nie.
- Chcia�bym by� zupe�nie pewny, mademoiselle, �e by�y to wypadki.
- Ale� oczywi�cie! C� innego?
- Mademoiselle, niech si� pani �askawie przygotuje na wielki szok. Co by pani powiedzia�a, gdyby si� okaza�o, �e kto� czyha na pani �ycie?
Nick wybuchn�a serdecznym �miechem. My�l ta rzeczywi�cie bawi�a j� ogromnie.
- Co za wspania�y pomys�! M�j drogi panie, sk�d�e? I kto by m�g� czyha� na moje �ycie? Nie jestem, niestety, bogat� i pi�kn� dziedziczk�, kt�rej �mier� mog�aby przynie�� komu� wielki maj�tek. A w�a�ciwie to nawet chcia�abym, �eby kto� pr�bowa� mnie zabi�. To by�aby dopiero przygoda! Ale obawiam si�, �e jest to zupe�nie beznadziejne.
- Mademoiselle, czy nie chcia�aby mi pani jednak opowiedzie� o tych wypadkach?
- Prosz� bardzo. Ale nic w tym nie ma. Po prostu g�upstwa. Nad moim ��kiem wisi obraz w ci�kiej ramie. W nocy spad� i tyle. Przez przypadek nie by�o mnie w ��ku. Us�ysza�am, �e drzwi stukaj� na dole, i wsta�am, �eby je zanikn��. W ten spos�b unikn�am prawdopodobnie �mierci, w przeciwnym razie mia�abym teraz roztrzaskan� g�ow�. To jest wypadek numer jeden.
Poirot nie u�miechn�� si�.
- I co dalej, mademoiselle? Przejd�my do wypadku numer dwa.
- O, to nawet jeszcze g�upsza historia. Jest tu do�� stroma ska�a prowadz�ca do morza. Zawsze schodz� tamt�dy do k�pieli, bo jest tam bardzo dogodny wielki g�az, z kt�rego dobrze skacze si� do wody. Wczoraj kawa� granitu oderwa� si� od ska�y i spad� niemal�e na mnie. A trzeci wypadek by� zupe�nie z innej beczki. Co� si� zepsu�o z hamulcem w moim wozie. Nie znam si� na tym. Mechanik z gara�u co� mi t�umaczy�, ale nic nie zrozumia�am. W ka�dym razie, gdybym pojecha�a w d� do miasteczka, to prawdopodobnie wpad�abym prosto na ratusz i by�aby niez�a kraksa, w wyniku kt�rej ratusz zosta�by lekko uszkodzony, a mnie nawet by nie pozbierano. Ale w�a�nie dzi�ki temu, �e zawsze czego� zapominam, zawr�ci�am sprzed bramy i tyle tylko, �e wpad�am w �ywop�ot.
- Czy nie mo�e mi pani powiedzie�, na czym polega� defekt?
- Nie wiem, ale w gara�u Mottsa panu powiedz�. Co� bardzo prostego zosta�o rozkr�cone, tak przynajmniej mi si� zdaje. Pomy�la�am sobie, �e pewnie syn Ellen, tej mojej gospodyni-totumfackiej, kt�ra wam otworzy�a drzwi, co� tam zbroi�. Ch�opaki lubi� majstrowa� i kr�ci� si� przy samochodach. Oczywi�cie Ellen przysi�ga, �e ch�opak w og�le nie zbli�a si� do mojego wozu. Poza tym ostatecznie mog�o si� samo rozlu�ni�, mimo �e Motts zaklina si�, i� to niemo�liwe.
- Gdzie pani ma sw�j gara�?
- Za domem.
- Czy jest zamkni�ty na dobry zamek? Oczy Nick rozszerzy�y si� ze zdumienia.
- Ale� sk�d! Oczywi�cie, �e nie.
- Ka�dy m�g�by wi�c majstrowa� niepostrze�enie przy samochodzie.
- No, tak, chyba tak. Ale to nonsens!
- Nie, mademoiselle, to nie nonsens. Pani nie rozumie. Pani jest w wielkim niebezpiecze�stwie. W prawdziwym, wielkim niebezpiecze�stwie. Ja pani to m�wi�. Ale pani wci�� nie wie, kim ja jestem?
- Nie - powiedzia�a Nick g�osem nieco zdyszanym z emocji.
- Jestem Herkules Poirot.
- O! - wykrzykn�a Nick rozczarowana. - Oczywi�cie.
- Zna pani moje nazwisko?
- O tak!
Kr�ci�a si� na krze�le z wyra�nym za�enowaniem. Poirot przygl�da� jej si� uwa�nie.
- Pani zapewne nie czyta�a moich ksi��ek?
- No, nie... nie wszystkie. Ale znam, oczywi�cie, tytu�y.
- Mademoiselle, jest pani osob� dobrze wychowan�, ale za to niezbyt prawdom�wn� - o�wiadczy� Poirot. (Przypomnia�y mi si� s�owa wypowiedziane na ten sam temat w hotelu Majestic.) - Ale zapominam, �e pani jest prawie dzieckiem... �e nie mog�a pani s�ysze�... Tak szybko przemija s�awa. M�j przyjaciel... on pani powie.
Nick spojrza�a na mnie. Chrz�kn��em.
- Monsieur Poirot jest... hm... by� wielkim, znakomitym detektywem - wyja�ni�em.
- O, mon ami! - krzykn�� Poirot. - Czy to wszystko, co masz do powiedzenia na m�j temat? Mais dis donc! Powiedz, �e jestem detektywem, jakiego nie by�o nigdy na �wiecie, �e jestem niezr�wnany, jedyny, niepowtarzalny!
- To ju� jest zbyteczne - odezwa�em si� ch�odno. - Sam przed chwil� wszystko powiedzia�e�.
- O, tak, ale lepiej jest, gdy mo�na zachowa� skromno��. Nie powinno si� �piewa� hymn�w pochwalnych na w�asn� cze��.
- I jak si� ma psa, to nie powinno si� samemu szczeka� - doda�a Nick. - A piesek? Czy mo�na wiedzie�, kim jest piesek? Za�o�� si�, �e to sam doktor Watson?
- Nazywam si� Hastings - powiedzia�em ch�odno.
- Bitwa pod Hastings, rok 1066 - rzuci�a Nick. - Kto twierdzi, �e nie jestem osob� wykszta�con�? No, ale doprawdy, przecie� to jest zupe�nie cudowna historia. Czy naprawd� kto� chce mnie zg�adzi�? By�oby to rzeczywi�cie przezabawne. Ale ja w to nie wierz�. Takie rzeczy nie zdarzaj� si� w rzeczywisto�ci. Tylko w ksi��kach. Pan Poirot jest zapewne jak ten chirurg, kt�remu uda�o si� dokona� jakiej� bardzo trudnej operacji, albo ten lekarz, co odkry� rzadk� chorob� i chcia�by, �eby ka�dy cz�owiek na ni� zachorowa�.
- Sacre tonnerre! - zagrzmia� Poirot. - Czy pani nigdy nie m�wi powa�nie? Ta dzisiejsza m�odzie� jest zbyt frywolna, to zupe�nie nie do zniesienia! Gdyby pani z dziurk� w g�owie le�a�a teraz w ogrodzie hotelowym w charakterze bardzo �adnego, ale zupe�nie sztywnego trupa, nie by�oby to wcale �mieszne. Nie �mia�aby si� pani wtedy, co?
- Chyba ju� tylko w charakterze ducha na seansie spirytystycznym - powiedzia�a Nick. - Ale m�wi�c powa�nie, panie Poirot, bardzo jestem panu zobowi�zana i tak dalej, ale to chyba musi by� przypadek, prawda?
- Pani jest uparta jak diabe�!
- St�d w�a�nie bierze si� moje dziwne imi�. M�j dziadek by� bardzo dziwnym cz�owiekiem i uwa�ano powszechnie, �e zaprzeda� dusz� diab�u. Wszyscy tu nazywali go Starym Nickiem. By� to rzeczywi�cie bardzo niedobry staruszek, ale mo�na si� by�o z nim ubawi�. Strasznie go kocha�am. Nie odst�powa�am go. Nazywali nas Stary Nick i M�ody Nick. Naprawd� to na imi� mi Magdala.
- To te� niezwyk�e imi�.
- Tak, ale u�ywane w naszej rodzinie. Jedna Magdala, o prosz�, wisi tu na �cianie.
- Aha - powiedzia� Poirot i spojrzawszy na inny portret, spyta�: - Czy to jest pani dziadek?
- Tak, prawda, ze to doskona�y portret? Jim Lazarus chcia� go kupi�, ale nie zgodzi�am si�. Jestem przywi�zana do tego obrazu i do Starego Nicka. Poirot milcza� przez chwil�, potem powiedzia� z wielk� powag�:
- Revenons a nos moutons. Mademoiselle, b�agam pani� o chwil� powagi. Pani jest w wielkim niebezpiecze�stwie. Dzisiaj kto� strzeli� do pani z mauzera...
- Z mauzera?
By�a rzeczywi�cie zaskoczona.
- Tak jest. Ale czemu si� pani tak dziwi? Czy zna pani kogo�, kto posiada mauzera?
U�miechn�a si�.
- Ja mam mauzera.
- Pani?
- Tak. Nale�a� do mego ojca. Przywi�z� go z wojny. I od tego czasu poniewiera si� po domu. Widzia�am go kilka dni temu w tej szufladzie.
Wskaza�a na staro�wieckie biureczko. I zaraz, jakby wiedziona jak�� my�l�, podesz�a do biurka i otworzy�a szuflad�. Spojrza�a na nas zdziwionym wzrokiem, a w jej g�osie brzmia�a zupe�nie nowa nuta:
- Nie ma go. Znik�!
III. WYPADKI
Od tego momentu rozmowa nasza nabra�a zupe�nie innego tonu. Dotychczas nie by�o �adnego porozumienia pomi�dzy Poirotem a pann� Buck�ey. Przede wszystkim dzieli�a ich bariera wieku. Jego wielka s�awa i autorytet nic dla niej nie znaczy�y. Nale�a�a do pokolenia, kt�re zna tylko s�awne nazwiska dnia. Dlatego te� przestrogi jego nie robi�y na niej najmniejszego wra�enia. By� dla niej po prostu �miesznym, starszym cudzoziemcem o raczej melodramatycznych sk�onno�ciach.
Ta jej postawa by�a dla Poirota zupe�nie niezrozumia�a. Jako cz�owiek bardzo pr�ny czu� si� ura�ony. Mia� przekonanie, �e ca�y �wiat zna nazwisko Poirot. A tu znalaz�a si� osoba, kt�ra o nim nigdy nie s�ysza�a. Dobrze mu tak! - pomy�la�em sobie.
Jednak�e, z chwil� gdy dziewczyna stwierdzi�a brak pistoletu, sytuacja zmieni�a si� radykalnie. Nick przesta�a uwa�a� s�owa Poirota za kiepski dowcip. Wci�� wprawdzie nie przejmowa�a si� zbytnio sytuacj�, gdy� tak� mia�a natur�, ale jej ton i spos�b zachowania wyra�nie si� zmieni�y.
Wr�ci�a do swojego fotela, usiad�a na por�czy i zamy�li�a si�.
- To dziwne - powiedzia�a po chwili. Poirot obr�ci� si� gwa�townie w moj� stron�.
- Czy pami�tasz, Hastings, co ci m�wi�em? Widzisz, mia�em racj�. Za��my, �e znaleziono by zw�oki mademoiselle w ogrodzie hotelowym. Nawiasem m�wi�c, mog�a sobie tam pole�e� przez wiele godzin, gdy� ma�o kto tamt�dy chodzi. A obok jej prawej d�oni le�a�by rewolwer, jej w�asny rewolwer. Madame Ellen niew�tpliwie rozpozna�aby go. Zacz�yby si� w�tpliwo�ci, okaza�oby si�, �e mademoiselle cierpia�a ostatnio na bezsenno��, �e mia�a liczne k�opoty, �e bywa�a zamy�lona...
- To prawda, mia�am ostatnio bardzo wiele przykro�ci. Wszyscy mi m�wi�, �e jestem okropnie nerwowa. Tak, tak... wci�� mi to powtarzaj�...
- Na pewno orzeczenie brzmia�oby: samob�jstwo. Odciski palc�w mademoiselle znalaz�yby si� oczywi�cie bez trudu na r�koje�ci rewolweru. Wy��cznie jej odciski palc�w, oczywi�cie! Tak, tak, wszystko by�oby takie jasne i proste.
- To rzeczywi�cie szalenie zabawna historia! - wykrzykn�a Nick tonem, z kt�rego wynika�o wyra�nie, ze wcale jej ta historia nie bawi.
Poirot jednak�e przyj�� jej s�owa w dos�ownym ich znaczeniu.
- N'est-ce pas? Ale pani chyba rozumie, mademoiselle, �e nie mo�emy dopu�ci� do dalszych "wypadk�w". Cztery razy si� nie uda�o, ale pi�ty... pi�ty raz mo�e si� przecie� uda�.
- Szykujmy wi�c karawan - mrukn�a Nick.
- Ale ja i m�j przyjaciel jeste�my tu i zajmiemy si� ca�� spraw�.
By�em mu wdzi�czny za t� liczb� mnog�. Poirot cz�sto zapomina� o moim istnieniu.
- Tak, tak - doda�em - mo�e pani by� zupe�nie spokojna. Gwarantujemy pani bezpiecze�stwo.
- Jeste�cie, panowie, naprawd� bardzo mili - powiedzia�a Nick. - Uwa�am, �e ta ca�a historia jest nies�ychanie zabawna i podniecaj�ca.
Pomimo weso�ego tonu, w oczach jej wyczyta�em pewien niepok�j.
- A wi�c, zacznijmy od pocz�tku - odezwa� si� Poirot. - Przede wszystkim, mademoiselle, musimy odby� ma�� narad�. - Usiad� i u�miecha� si� do niej przyja�nie. - A wi�c, mademoiselle, czy ma pani wrog�w?
Nick potrz�sn�a g�ow� z pewnym �alem.
- Niestety, nie - odpowiedzia�a.
- Bon. Odrzu�my wi�c t� mo�liwo��. A teraz pytanie, kt�re znamy tak dobrze z powie�ci kryminalnych i z film�w ameryka�skich: kto skorzysta�by na pani ewentualnej �mierci?
- Nie mam poj�cia - �achn�a si� Nick. - To wszystko wydaje mi si� absurdalne. Mam ten dom, oczywi�cie, ale jak sami widzicie, rozlatuje si�, a poza tym jest ob�o�ony hipotekami po sam dach, kt�ry zreszt� cieknie i grozi zawaleniem. Chyba �e w skale znajduj� si� jakie� pok�ady w�gla, o kt�rych nic mi nie wiadomo.
- A wi�c dom jest ob�o�ony hipotek�?
- Tak. By�am do tego zmuszona. Widzi pan, musia�am zap�aci� dwukrotnie podatek spadkowy. Raz po �mierci dziadka, sze�� lat temu, a potem po �mierci brata. To mnie zupe�nie wyko�czy�o finansowo.
- A ojciec?
- Ojciec m�j wr�ci� z wojny jako inwalida i w 1919 roku dosta� zapalenia p�uc i umar�. Matka umar�a, kiedy by�am zupe�nie ma�a. Mieszka�am tu z dziadkiem. Dziadek i ojciec wiecznie si� k��cili, czemu zreszt� trudno by�o si� dziwi�. Tote� ojciec zostawi� mnie i pojecha� sobie w �wiat. M�j brat, Gerald, te� jako� nie umia� �y� z dziadkiem. Jestem pewna, �e gdybym by�a ch�opcem, to i ja bym mia�a z nim ci�kie �ycie. Ale fakt, �e by�am dziewczyn�, wytwarza� zupe�nie inn� sytuacj�. Dziadek kocha� mnie bardzo, uwa�a�, �e wrodzi�am si� w niego, �e odziedziczy�am jego charakter. - Roze�mia�a si�. - By� to prawdziwy stary tyran, ale wielki szcz�ciarz. M�wiono o nim, �e ma szcz�liw� r�k�, �e wszystko, czego si� dotknie, zamienia si� w z�oto. Ale jednocze�nie by� graczem i ryzykantem i wszystko, co zdobywa�, szybko przepuszcza�. Gdy umar�, pozosta� po nim tylko ten dom i kawa�ek ziemi. Mia�am w�wczas szesna�cie lat, a Gerald dwadzie�cia dwa. Gerald zgin�� w wypadku samochodowym trzy lata temu i dom przeszed� na mnie.
- A po pani, mademoiselle? Kto jest pani najbli�szym krewnym?
- Kuzyn Charles. Charles Vyse. Mieszka tu w miasteczku i jest adwokatem. To bardzo porz�dny i szanowany cz�owiek, ale okropny nudziarz. Daje mi mn�stwo dobrych rad i Pr�buje poskramia� moj� ekstrawagancj�. - Czy to on zajmuje si� pani sprawami?
- No tak, powiedzmy. Nie bardzo jest si� czym zajmowa�. On za�atwia mi po�yczki hipoteczne i odnaj�� ten ma�y domek przy bramie.
- Aha, domek. Mia�em pani� w�a�nie o to zapyta�. Jest odnaj�ty?
- Tak. Mieszkaj� tam jacy� Australijczycy. Pa�stwo Croft. Bardzo mili i porz�dni, i okropnie, ale to okropnie uczynni i s�siedzcy. Wci�� przynosz� jakie� marcheweczki czy selery ze swojego ogr�dka. S� na mnie oburzeni, �e nie zajmuj� si� ogrodem. W gruncie rzeczy dzia�aj� mi na nerwy. Zw�aszcza on. Ocieka �yczliwo�ci�, niedobrze si� wprost robi. Ona, biedactwo, jest kalek� i ca�y dzie� le�y na kanapie. Ale co tu du�o gada�! P�ac� komorne, a to najwa�niejsze.
- Od dawna tu mieszkaj�?
- Od jakich� sze�ciu miesi�cy.
- Aha. A poza tym kuzynem? A propos, czy to kuzyn ze strony matki, czy ojca?
- Matki. Moja matka nazywa�a si� Amy Vyse.
- Bien! A poza tym kuzynem, czy nie ma pani ju� �adnych krewnych?
- Jakich� Buckley�w w Yorkshire, bardzo dalekich krewnych.
- I nikogo wi�cej?
- Nikogo.
- To jest pani dosy� samotna.
Nick spojrza�a na niego ze zdziwieniem.
- Ja, samotna? Sk�d! Bywam tu bardzo rzadko. Przewa�nie mieszkam w Londynie. A w og�le krewni to przewa�nie okropne towarzystwo. Wtr�caj� si� i zawracaj� g�ow�. Wol� sto razy by� samodzielna.
- Widz�, �e wsp�czucia pani nie trzeba. Jest pani osob� bardzo nowoczesn�. Dobrze, mademoiselle. A kto prowadzi pani tutejsze gospodarstwo?
- To brzmi bardzo wspaniale. Ca�e gospodarstwo sk�ada si� z jednej Ellen. Jej m�� spe�nia funkcje ogrodnika - po�al si� Bo�e. P�ac� im bardzo ma�o, bo pozwoli�am im zamieszka� tu z dzieckiem. Ellen obs�uguje mnie, kiedy przyje�d�am, a jak mam wi�cej go�ci, to sprowadzam sobie kogo� z s�siedztwa do pomocy. W poniedzia�ek odwiedzi mnie sporo os�b. Regaty!
- W poniedzia�ek? A dzisiaj jest sobota. Tak, tak. A teraz, mademoiselle, pom�wmy o pani przyjacio�ach. Na przyk�ad o tych, z kt�rymi jad�a pani dzisiaj obiad.
- C�, Freddie Rice, ta blondynka, to moja najlepsza przyjaci�ka. Mia�a okropne �ycie. Wysz�a za m�� za �ajdaka, pijaka, narkomana, no, w og�le strasznego cz�owieka. Musia�a si� z nim rozsta� jakie� dwa lata temu. Od tej pory jest jaka� dziwaczna. Marz� ju� o tym, �eby za�atwi�a sprawy rozwodowe i wysz�a za m�� za Jima Lazarusa.
- Lazarus? Czy to ten antykwariusz z Bond Street?
- Tak. Jim to jego jedyny syn. Ma mas� forsy. Czy widzia� pan jego samoch�d? Jest oczywi�cie �ydem, ale bardzo porz�dnym ch�opakiem. I ub�stwia Freddie. Nie rozstaj� si� nigdy, wsz�dzie bywaj� razem. Przyjechali do Majesticu na weekend i przyjd� do mnie w poniedzia�ek.
- A m�� pani Rice?
- Ten �ajdak? Bo ja wiem, jako� znik� z horyzontu. Nikt nie wie, co si� z nim dzieje. Dlatego te� Freddie jest w takiej okropnej sytuacji. Nie mo�na si� rozwie�� z cz�owiekiem, kt�rego nie ma.
- Evidemment!
- Biedna Freddie - zamy�li�a si� Nick. - Ca�e �ycie mia�a pecha. Raz ju� prawie wszystko by�o za�atwione. Znalaz�a go i okaza�o si�, �e on si� zgadza na rozw�d i na wszystko. Ale po prostu nie mia� pieni�dzy, �eby p�j�� z jak�� bab� do hotelu i da� si� przy�apa�. Wie pan, �e u nas to jedyny spos�b na otrzymanie rozwodu. Freddie da�a mu pieni�dze na op�acenie hotelu, dziewczyny i �wiadk�w. On wz