3190

Szczegóły
Tytuł 3190
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3190 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3190 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3190 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KRZYSZTOF BORU� ANDRZEJ TREPKA Zagubiona Przysz�o�� Cz�� l - Celestia Umowa Przyt�umiony d�wi�k dzwonka wdar� si� niemi�ym zgrzytem w cisz� gabinetu. Wielki, c�tkowany dog, drzemi�cy u n�g prezydenta, podni�s� �eb patrz�c w twarz swego pana, jak gdyby zdziwiony, i� ten nie rusza si� z miejsca. Prezydent Edgar Summerson wsta� niech�tnie z g��bokiego fotela i podszed� do telefonu. - Halo! - rzuci� szorstko w s�uchawk�. Naraz oczy jego zmieni�y wyraz. Na twarzy odmalowa� si� niepok�j. - No, tak... Rozumiem... Ale czy pa�skie obliczenia, profesorze, s� �cis�e? To sprawa wielkiej wagi. I dlatego, jak ju� m�wi�em wczoraj wieczorem, chc� zna� dok�adny termin. No oczywi�cie, je�li zajd� nieprzewidziane zmiany, to nie b�d� mia� pretensji, lecz musi mi pan natychmiast o wszystkim sygnalizowa�... A wi�c za cztery dni wejd� w nasz� stref� dezintegracji?... Pod k�tem 28 stopni?... Tak... To zrozumia�e. Co?... Prosz� nie przerywa� ani na chwil� obserwacji. �cis�a dyskrecja obowi�zuje w dalszym ci�gu... Tak! Nie cofam swego s�owa. Niech si� pan o to nie martwi. Zadzwoni� jeszcze do pana wieczorem. Od�o�y� s�uchawk� i pocz�� wolno przechadza� si� po mi�kkim dywanie za�cielaj�cym gabinet. C�tkowany dog leniwie podni�s� si� z ziemi i wodzi� �lepiami za swym panem. Prezydent podszed� do biurka. Przez chwil� b�bni� palcami po g�adkiej p�ycie, po czym zdecydowanym ruchem nacisn�� guzik. Na male�kim ekranie ukaza�a si� twarz sekretarza Williamsa. - Niech pan zawiadomi konstruktora Kruka, aby w ci�gu pi�tnastu minut zjawi� si� u mnie. P�mrok. Odurzaj�ca wo� kwiat�w, tytoniu i opar�w alkoholu wype�nia wn�trze sali. Wsi�ka w dywany i draperie. Unosi si� w�r�d tapczan�w i foteli otaczaj�cych pier�cieniem jasny dysk p�yty przeznaczonej dla ta�cz�cych. Bij�ce z do�u �wiat�o nie rozprasza mroku, kt�ry zda si� osiada� ciemnym py�em na twarzach kobiet i m�czyzn drzemi�cych w fotelach lub roz�o�onych leniwie na mi�kkich poduszkach tapczan�w. Czasem kto� z nich rzuci t�pe spojrzenie na snuj�ce si� po�rodku sali pary. Z rzadka strz�p g�o�niejszej rozmowy wyrwie si� ponad nu��cy zgie�k perkusji. �wietlisty kr�g mieni si� coraz to innymi barwami t�czy w takt g�uchych uderze� b�bna. Raz po raz spo�r�d kakofonii d�wi�k�w podnosi si� i raptownie ga�nie ostry, �wiszcz�cy j�k jakiego� instrumentu, podobny do g�osu syreny alarmowej. Jakby zbudzeni tym d�wi�kiem z u�pienia, tancerze wykonuj� szereg gwa�townych podryg�w, aby za chwil� pogr��y� si� zn�w w leniwym, jednostajnym ruchu. Kotara zas�aniaj�ca wej�cie do sali gry rozsun�a si� bezszelestnie. W progu stan�o dw�ch m�czyzn. Starszy z nich zamruga� nerwowo wy�upiastymi oczami i wskazuj�c na sal� zwr�ci� si� do towarzysz�cego mu m�odego cz�owieka: - Wi�c twierdzi pan, konstruktorze, �e nie uda si� panu obni�y� pod�ogi i zainstalowa� urz�dze� wytwarzaj�cych sztuczn� ros� bez zamkni�cia sali na dwa tygodnie? To niedobrze. To bardzo niedobrze - pokr�ci� niech�tnie g�ow� osadzon� na grubej szyi, zniekszta�conej zaburzeniami tarczycy. M�odszy m�czyzna roz�o�y� bezradnie r�ce. - Nie widz� innego wyj�cia - odpar�. Ruch ten kontrastowa� jaskrawo z jego wysok�, barczyst� postaci�, z patrz�cymi bystro ciemnymi oczami. - Zastanowi� si� - rzek� z wahaniem starszy m�czyzna. - Mo�e przystosujemy do ta�ca na ten okres inn� sal�. Niech pan jutro zadzwoni do mnie. Od kr�gu ta�cz�cych par oderwa�a si� m�oda, przesadnie wymalowana kobieta i chwiejnym krokiem podesz�a do konstruktora. - Ber! Sk�d si� tu wzi��e�? - zwr�ci�a si� do niego poufale i mi�kkim ruchem ramion usi�owa�a obj�� go za szyj�. - Ber! Chod� pota�czy� ze mn�. Chod�! Przez twarz konstruktora przebieg� cie� niech�ci. Odsun�� delikatnie ramiona dziewczyny i odrzek� stanowczym tonem: - Daj spok�j, Betty. Jestem tu s�u�bowo. Wyraz zawodu odbi� si� w du�ych, zaczerwienionych oczach dziewczyny. - A przyjdziesz? - nie ust�powa�a. - Prawda, �e przyjdziesz? - Po co? Przecie� wiesz, �e nie lubi� takiej zabawy. - Ale napijesz si�. Ze mn�. Koniecznie... - Wiesz, �e nie pij�. - Ale tak... troch�. Ze mn� - szepta�a przymilnie, przysuwaj�c twarz do jego policzka. - Daj spok�j, Betty - powt�rzy� konstruktor ju� nieco szorstko. - Ale z ciebie uparciuch. Brzydal jeste�! - zawo�a�a dziewczyna. - Wiesz sama, �e tu nie bywam. W oczach dziewczyny zapali�y si� z�e b�yski. Wiem, wiem! Gdyby tu by�a Stella - zasycza�a ze z�o�ci� - toby�... - Nie opowiadaj g�upstw - przerwa� konstruktor, wyra�nie ju� wytr�cony z r�wnowagi. Na ustach starszego m�czyzny, obserwuj�cego scen� spod wp�przymkni�tych powiek, pojawi� si� ironiczny u�miech. - Co ja s�ysz�? Panie Kruk? Wi�c to prawda, �e pan i Stella Summerson... Urwa� w po�owie zdania. Konstruktor chcia� gwa�townie zaprzeczy�, lecz oto kotara rozsun�a si� i w progu stan�� boy. - Panie konstruktorze! - zawo�a� pochylaj�c si� w uk�onie. Telefon do pana. Dzwoni sekretarz jego ekscelencji prezydenta Summersona. Bernard Kruk w milczeniu wpatrywa� si� w zaci�ni�te usta prezydenta. Nieco zdziwione spojrzenie konstruktora jakby m�wi�o: "No c�, nie wezwa� mnie przecie� tak nagle po to, by s�owem nie przem�wi�". Prezydent patrzy� przez d�u�sz� chwil� na konstruktora, po czym zatopi� wzrok w przeciwleg�ej �cianie. - Co s�ycha� u pana? Ma pan du�o pracy? - Owszem, nie mog� narzeka� na brak zaj�cia, zw�aszcza w tym miesi�cu. - Hm... Prezydent stara� si� pokry� niezadowolenie u�miechem, kt�ry wypad� sztucznie. - Bo chc� panu pom�c. Na nadmiar doliod�w pan pewnie nie choruje? M�g�bym mie� dla pana zaj�cie. Zupe�nie dodatkowe, poza zwyk�ymi obowi�zkami. P�atne, naturalnie, wed�ug umowy. - S�ucham, ekscelencjo. - Chodzi mi o spraw� w gruncie rzeczy b�ah�. Z g�ry pana prosz� nie bra� jej zbyt do serca. To znaczy, nie wyobra�a� sobie niczego ponad to, co powiem. Orientuje si� pan w budowie miotaczy badonowych? - Do�� dobrze. - Od tej chwili rozmowa nasza pozostanie tajemnic�. Tajemnic� moj� i pana. Kruk skin�� g�ow� patrz�c z zaciekawieniem na prezydenta. - Trzeba b�dzie ci�gn�� wolno prezydent dokona� przebudowy miotaczy w ten spos�b, aby stref� dezintegracji mo�na by�o dowolnie kurczy� i rozszerza�. Jak pan ocenia realn� mo�liwo�� wykonania tego zadania? Stref� dezintegracji nazywano w Celestii przestrze� ochronn� otaczaj�c� t� sztuczn� wysepk� kosmiczn�. Ka�de cia�o o �rednicy wi�kszej od 5 mm i gro��ce zderzeniem z Celesti� by�o niszczone w tej strefie dzia�aniem miotaczy wyrzucaj�cych �adunki cz�stek, zwanych badonem. Konstruktor zastanowi� si� chwil�, chc�c da� prezydentowi jak najkonkretniejsz� odpowied�. - Rozszerzenie strefy dezintegracji - odrzek� wreszcie - jest zadaniem wymagaj�cym znalezienia zupe�nie nowych rozwi�za� konstrukcyjnych. W�a�ciwie musia�bym zbudowa� nowe miotacze. A poza tym nasz miotacz badonowy w czasie pracy wykorzystuje maksymaln� energi�, a nawet dzia�a szkodliwie na akumulatory. W chwili wystrzelenia �adunku badonowego przygasa �wiat�o w ca�ej Celestii, poniewa� musimy na ten czas skierowa� g��wny zas�b energii do miotacza, aby w ci�gu 0,0008 sekundy wytworzy� oko�o 0,05 grama badonu i nada� jego cz�stkom pr�dko�� 60000 km/sek. Rozszerzenie strefy by�oby mo�liwe tylko w wyniku zwi�kszenia mocy g��wnego reaktora atomowego. A na to trzeba by wybudowa� nowy reaktor. - No dobrze - przerwa� prezydent. - Ale czy nie da�oby si� rozszerzy� strefy dezintegracji w inny spos�b, nie wymagaj�cy dodatkowego zu�ycia energii? Na przyk�ad przez przed�u�enie okresu istnienia badonu dwu - albo trzykrotnie? - Niestety, ekscelencjo, to jest wykluczone w samym za�o�eniu. Badon po up�ywie 0,052 sekundy od opuszczenia miotacza przemienia si� w antineyon, by w tej posta�, praktycznie rzecz bior�c, powodowa� eksplozj� niemal ka�dej materii napotkanej na swojej drodze - Ale i jego istnienie jest kr�tkie - po nast�pnych 0,047 sekundy rozpada si� na nieszkodliwe cz�stki elementarne dysponujemy �adnym, �rodkami, aby cho� w najmniejszym stopniu zmieni� stosunek tych liczb. To s� stosunki sta�e, zwi�zane z procesami j�drowymi - A gdyby tak pomy�le�? Pan jest taki zdolny. To by si� panu bardzo op�aci�o. - Nie podejmuj� si� rzeczy nierealnych. Je�libym wiedzia�, do czego to ma s�u�y�, by� mo�e znalaz�bym jakie� inne rozwi�zanie. Chodzi... o pewne oszcz�dno�ci... Wszystkiego si� pan dowie w swoim czasie - Gdyby wystarczy�o tylko kurczenie strefy dezintegracji, sprawa by�aby daleko mniej skomplikowana. Po kr�tkim wahaniu prezydent uczepi� si� tej koncepcji - Doskonale. To ju� co� znaczy. Czy podejmie si� pan dokonania tego? - Oczywi�cie. Sprawa jest nawet do�� prosta. Chodzi tu o zmniejszenie pr�dko�ci wyrzucanych cz�stek, co zaw�zi stref� dezintegracji. - Ile czasu zaj�oby to panu? - Niedu�o. Ze trzy tygodnie. Mo�e troch� d�u�ej. Prezydent skrzywi� si�. - Ekscelencja wybaczy, ale trudno mi zaraz wzi�� si� do roboty - zastrzeg� si� konstruktor. - Ca�y tydzie� b�d� wyka�cza� prac� w zak�adach Kuhna. Podpisa�em umow�. - Prosz� nie zapomina�, jest pan rz�dowym konstruktorem. A poza tym prace przeze mnie zlecone maj� zawsze pierwsze�stwo. Nie przypuszcza pan chyba, �e kto� albo co� mog�oby wypaczy� ten naturalny porz�dek. Na to nie by�o odpowiedzi. - Nie trzeba si� martwi� - podj�� Summerson �agodnie. - Sprawy na pewno u�o�� si� dla pana pomy�lnie. Prezydent namy�la� si� chwil�. Wci�gn�� g��boko oddech i zacz��: - Ot� Kuhn przed�u�y panu termin umowy. Przerwie pan prace rz�dowe, cho�by to mia�o poci�gn�� jakie� straty. Nie dla pana, oczywi�cie. Aha, jeszcze jedno pytanie: czy w obecnym stanie rzeczy mo�emy zniszczy� ka�de cia�o z chwil�, gdy wpadnie w stref� dezintegracji, mimo i� nie grozi Celestii zderzenie? - To jest niemo�liwe, ekscelencjo. Dzia�anie miotaczy nie polega przecie� na walce z wszelk� materi�, chodzi tylko o ochron� przed katastrof�. A nam zagra�a jedynie to cia�o, kt�re mog�oby zderzy� si� z Celesti� i spowodowa� rozbicie jej �cian. Uk�ad steruj�cy wyposa�ony jest tylko w jeden program i automat radarowy reaguje wy��cznie na takie cia�a. - A czy mo�na zmieni� ten program i zmusi� radar do skierowania miotacza przeciwko cia�u przebiegaj�cemu obok Celestii? - zapyta� prezydent. - Mo�na, ale... Nie wiem, czy mog� si� tego podj��... - No? - zmarszczy� brwi Summerson. - Konstruktorze, prosz� pana o wyja�nienie. Bernard zawaha� si� na moment. - B�d� szczery: jest to dla mnie zupe�nie nowe zagadnienie. Aparatura zawiera bardzo z�o�one elementy elektroniczne, kt�rych nikt nie produkuje. Nale�a�oby opracowa� nowy uk�ad steruj�cy miotaczem, o innym programie dzia�ania, zbudowany z element�w, kt�rymi obecnie dysponujemy. S� to niestety elementy o do�� w�skim zakresie czynno�ci i du�ej zawodno�ci. St�d podstawow� zasad� konserwacji urz�dze� Celestii jest niewymienianie element�w dzia�aj�cych sprawnie od wiek�w. Moim obowi�zkiem jest ostrzec pana prezydenta, �e przebudowa miotacza zwi�kszy niebezpiecze�stwo zderzenia z cia�ami kosmicznymi. Mo�na je co prawda zmniejszy� poprzez dublowanie zespo��w... Summerson, kt�ry przez ca�y czas wpatrywa� si� w twarz konstruktora, zerwa� si� z miejsca. - Pan musi skonstruowa� tak� w�a�nie aparatur�! Ile czasu to panu zajmie? - Trudno powiedzie�. W ka�dym razie nie mniej ni� p� roku. - Pan �artuje! - Summerson rzuci� si� gwa�townie. - To wykluczone! - Niestety, zadanie przekracza nie tylko moje si�y, ale i mo�liwo�ci technologiczne naszego �wiata. Prezydent zagryz� wargi i przez chwil� wpatrywa� si� w pl�tanin� figur geometrycznych, zdobi�cych przeciwleg�� �cian�. - A czy mo�na - rozpocz�� wolno - omin�� ten ca�y problem... zautomatyzowania miotaczy? Gdyby tak na przyk�ad r�cznie... - To zmienia posta� rzeczy - podchwyci� konstruktor. - Oczywi�cie celno�� by�aby bez por�wnania mniejsza... - Ale trafi� mo�na? - Przypuszczam, �e tak. Zw�aszcza przy niezbyt du�ej pr�dko�ci cia�a, po kilku strza�ach... - No c�, je�li nie ma innej rady... Przejd�my jednak do sedna sprawy. Dokona pan obu prac przed chwil� om�wionych. Kuhnem niech pan sobie g�owy nie zaprz�ta, bior� to na siebie. Konkretnie, ile czasu potrzeba panu? Prosz� ten termin jak najbardziej przybli�y�, dobrze zap�ac�. - Sporz�dzenie plan�w istniej�cych miotaczy zajmie mi dwa tygodnie - zacz�� wylicza� Kruk. - Stop! - przerwa� prezydent. - Plany dostarcz�, nawet bardzo szczeg�owe. Jeszcze dzi� b�dzie pan m�g� przyst�pi� do opracowania projektu przebudowy. A p�niej szybko produkcja, monta� i gotowe. No, ile czasu panu potrzeba na to? Kruk zastanawia� si�. By�o co� niezrozumia�ego w tym ponaglaniu. Konstruktor nie pami�ta�, aby kiedykolwiek kto� przyk�ada� tak ogromn� wag� do terminu wykonania zam�wienia. Cho� zawierane umowy i transakcje operowa�y datami, lecz by�a to raczej zwyk�a formalno��. Tylko bardzo rzadko istotna potrzeba zmusza�a do zakre�lenia realnego terminu i to z regu�y przesadnie wyd�u�onego. Dla tocz�cego si� sennie �ycia poj�cie tempa stawa�o si� obce i nienawistne. Kt� w Celestii w og�le si� �pieszy�? Komu zale�a�o na czasie? Czy� cz�onkowie "wielkich rod�w" potrzebowali troska� si� o swe bogactwa? Od tego mieli policj�, mieli urz�dnik�w, in�ynier�w, technik�w i nadzorc�w. Od tego mieli rz�d i swego prezydenta, kt�ry co prawda rzadko liczy� si� z ich zdaniem, ale za to swym "boskim autorytetem" zapewnia� trwa�o�� ustanowionego od wiek�w porz�dku. Nawet grupa opozycyjna "wielkich rod�w" ogranicza�a ostatnio sw� inicjatyw� tylko do niewybrednych intryg i plotek. Czy� urz�dnicy, in�ynierowie i nadzorcy dbali o co� wi�cej, ni� o utrzymanie si� na swych dobrze p�atnych stanowiskach przy mo�liwie najmniejszym wysi�ku umys�owym czy fizycznym? Czy� drobniejsi producenci i kupcy, uzale�nieni od przedsi�biorstw nale��cych do "wielkich rod�w", mogli marzy� o czym� wi�cej ni� o spokojnej wegetacji? Strach przed wszelk� zmian�, przed wszelkim po�piechem wi�za� si� z obaw�, �e dzie� nast�pny mo�e dla wielu z tych ludzi oznacza� koniec dotychczasowego, wzgl�dnie dostatniego bytu i zepchni�cie na dno poni�enia i n�dzy w szeregi "szarych", kt�rych sytuacja materialna niewiele r�ni�a si� od po�o�enia czarnych niewolnik�w. Obecne zachowanie si� prezydenta by�o zupe�nie inne od tego wszystkiego, z czym Kruk spotyka� si� dot�d. Zimny, wyrachowany Summerson zapali� si� do czego� zagadkowego i coraz mniej ukrywa� swoje podniecenie. - Wi�c ile? - pop�dza� prezydent. - Je�li to musi by� pr�dko - dwa tygodnie. - Wykluczone! Trzy dni! Stawiaj pan swoje warunki! �mia�o! Bezbrze�ne zdziwienie, maluj�ce si� na twarzy Kruka, by�o jedyn� odpowiedzi�. - No? - ponagla� Summerson. - To jest niemo�liwe - wyj�ka� Kruk. - Musia�bym nie je��, nie spa�. Przemieni� si� w automat. I nie wiem, czy nawet wtedy bym podo�a�. - Konstruktorze Kruk! Trzy dni wyt�onego wysi�ku to niewiele, to nic w por�wnaniu z u�miechem fortuny, magicznej bogini szcz�liwc�w. A ona u�miecha si� do pana. Trzeba �apa� chwil�. Jedyn�! P�niej nie wr�ci. Wie pan przecie�, �e los lubi m�ci� si� na g�upcach, kt�rzy nie umiej� uszanowa� kaprys�w jego dobroczynnej �aski... Kruk wyczu� w tych s�owach gro�b�. Nie wierzy� wprawdzie w �lepy los, pozna� natomiast ��d�o mo�nych a przewrotnych ludzi. Po nich spodziewa� si� ka�dej nikczemno�ci. Spojrza� przenikliwie na Summersona. Niech wie, �e zosta� w�a�ciwie zrozumiany. - Zrobi�, co b�d� m�g� - odpowiedzia� stanowczym tonem. - Ma�o - poruszy� si� prezydent. - Musz� mie� pewno��, �e uko�czy pan prac� w terminie. Pan daje gwarancj�, a ja doliody. Tak stoj� sprawy! - Boj� si� dawa� przyrzeczenie na pi�mie. Niech mnie pan zrozumie, ekscelencjo. - Dobrze, zadowol� si� solenn� obietnic�. Kruk obawia� si�, �e przeceni� swoje si�y, wiedzia� jednak, �e cofni�cie si� mo�e by� niebezpieczne. Ogarn�� go l�k jakby przed dostaniem si� w moc dzikiej bestii, takiej, jakie wed�ug legend istnia�y na Towarzyszu S�o�ca, zwanym Ziemi�. Bestie te mia�y podobno ostre pazury, okropne k�y i po�era�y ludzi. - Powiedzia�em uczciwie, �e zrobi� wszystko, co b�d� m�g� - rzek� sil�c si� na spok�j. Summerson przyj�� to jako taktyczny manewr. S�dzi� po sobie. Pomy�la�, �e gdyby on znalaz� si� teraz w po�o�eniu konstruktora, w ten sam spos�b dobija�by targu. Wiedzia�, �e zap�aci wysok� cen�, ale mia� te� najwy�sz� gwarancj�: Kruk wierzy w siebie i w mo�liwo�� terminowego wykonania zam�wienia. - Sze�� tysi�cy doliod�w! - pad�o w chwilow� cisz� gabinetu. Kruk milcza�. - Podwajam sum�! Znowu cisza. Summerson drgn��. Sk�pstwo i strach mocowa�y si� w nim przez chwil�. - Kr�tko, w�z�owato: dwa procent udzia�u w zyskach Sial Celestian Corporation. Krukowi trudno by�o uwierzy� w to, co us�ysza�. Sial Celestian Corporation by�o najwi�kszym przedsi�biorstwem Celestii obejmuj�cym produkcj� metalow� i maszynow� oraz tworzyw plastycznych. Stanowi�o ono trzon "przedsi�biorstw rz�dowych" - to znaczy nale��cych do trzech najbogatszych "wielkich rod�w" sprawuj�cych w�adz� w Celestii. Rody te skupia�y w swym r�ku r�wnie� znaczn� cz�� instytucji u�yteczno�ci publicznej i centralne urz�dzenia energetyczne. Wykluczone by�o, aby kogo� ze "zwyk�ych �miertelnik�w" dopuszczono do udzia�u w zyskach tego przedsi�biorstwa. On - Kruk, pracownik techniczny aparatu rz�dowego i do tego wywodz�cy si� z "szarych" - wsp�w�a�cicielem Sial Celestian Corporation? Taka cena przebudowy miotacza - to co� niezrozumia�ego. - A je�li nie dotrzymam? - odezwa� si� g�osem dr��cym z wra�enia. - Wtedy znajd� si� w wi�zieniu. Nie, ja nie mog� da� gwarancji. Bardzo przepraszam ekscelencj�, ale da� nie mog�. Prezydent przyblad�. Nagle b�ysn�a mu my�l, kt�r� uzna� za genialny chwyt. - A gdyby chodzi�o o co� zupe�nie innego? Kruk spojrza� zdziwiony, nie pojmuj�c, co Summerson ma na my�li. - Wiem o panu wi�cej, ni� pan sam wie o sobie. Od tego mam w Celestii wierne oczy i wierne uszy, aby nie by�o takiej ludzkiej sprawy, kt�ra by wymyka�a si� spod kontroli przynajmniej mojej pami�ci. Za chwil� us�yszy pan propozycj�, o jakiej nie marzy�. Udzia� te� pan dostanie, ja nie cofam niczego ze stawki. Summerson w��czy� interkom, chc�c uprzedzi� c�rk�. - Stello, przechodz� do saloniku w towarzystwie pana Kruka. Bernard widywa� Stell� cz�sto na basenie i boisku. Lubi� patrze� w jej du�e, zawsze jakby zdziwione, szafirowe oczy. Jej uroda wzbudza�a w nim zachwyt, poci�ga� go wdzi�k jej dwudziestu lat. Gdy my�la� o niej, cz�sto bra�a go z�o��, �e jest c�rk� prezydenta, miss Stell� - pierwsz� parti� w �wiecie. - Zabawisz pana Kruka, dop�ki nie wr�c�. Jest naszym go�ciem - powiedzia� prezydent. Zaszczyt, jaki spotka� Bernarda, by� dla niego ca�kowitym zaskoczeniem. On w prywatnych apartamentach Summersona, gdzie wed�ug tradycji prezydent uwa�a� go�ci za niemal r�wnych sobie? Nie bardzo wiedzia�, jak mia� si� zachowa�. Wreszcie rzek�: - Nie by�o pani dzi� na p�ywalni... Zastanawia�em si� nawet... mo�e pani chora... - Ale� by�am, tylko troch� p�niej. Przeszkodzi�a mi wizyta Jacka Handersona. Musia�am zaczeka�, a� sobie p�jdzie. Wym�wi�a to tonem wyra�nego zniech�cenia. Krukowi wyrwa�o si� pytanie: - Tak wcze�nie z�o�y� pani wizyt�? Bernard zorientowa� si�, �e pope�ni� nietakt towarzyski. Mieszanie si� do prywatnych spraw mog�o uj�� za prostackie grubia�stwo. - Wcale nie by�am zadowolona z tych odwiedzin - pad�a nieoczekiwana odpowied�, kt�ra roz�adowa�a zmieszanie Kruka. - Nie lubi�, jak mi co� burzy porz�dek dnia. Najch�tniej by�abym go przeprosi�a i posz�a zaraz na pla��. Ale nie mog�am. Jak pan s�ysza� zapewne, Jack zabiega o wzgl�dy ojca i to mu si� udaje. Chce si� ze mn� �eni�. A mnie si� on nie podoba - wyrzuci�a szybko. Potem, jakby zdziwiona brzmieniem w�asnych s��w, doda�a jako� melancholijnie: - Niech pan tego nikomu nie powtarza... Ojciec gniewa�by si� na mnie. - Szkoda, �e nie jestem Handersonem - powiedzia� szczerze Kruk. I znowu ogarn�o go przera�enie, �e mo�e dopu�ci� si� bezczelno�ci. - Szkoda... - pad�o jak echo. Odpowied� Stelli o�mieli�a go tak, �e zanim m�g� si� zastanowi�, us�ysza� sw�j g�os: - Pani Stello, niech pani mi to powie bardziej zrozumiale. - Niestety, jestem c�rk� prezydenta. Jedyn� c�rk�... Kiedy w pokoju zjawi� si� Summerson z grubym rulonem w r�ku, Stella wysz�a nie czekaj�c ojcowskiego rozkazu. A Kruk patrzy� z �alem gdzie� poza �cian� i wci�� jeszcze s�ysza� jej g�os, wypowiadaj�cy tak prosto: "Niestety". Wzbiera� w nim bezsilny �al... - Pan to zrobi w trzy dni - wypowiedzia� prezydent twardo. - A oto plany. Kruk przyj�� rulon z�o�ony z kilkudziesi�ciu po��k�ych ze staro�ci kartek. Rozwin�� go starannie, zacz�� wertowa� rysunki i obja�nienia. - Zrozumiale uj�te? - zapyta� Summerson tonem, kt�rym ��da potwierdzenia. - Owszem. Skr�c� robot�. Ale musz� zaznajomi� si� z nimi bardzo dok�adnie. Wytworzony w syntetyzatorach badon nie mo�e pozosta� w miotaczu d�u�ej ni� kilkana�cie milisekund. Najmniejsza niedok�adno�� mog�aby spowodowa� wybuch, a wi�c koniec wszystkiego. Przepraszam, �e pytam, ekscelencjo - doda� nie�mia�o. - Czy urz�dzenie b�dzie wykorzystane za trzy dni? - Przypu��my... - odpar� prezydent niech�tnie. - Konstruktorze, musimy by� szczerzy: pan jest m�ody, energiczny i ow�adni�ty g�rnymi marzeniami, z kt�rych nierealno�ci zdaje pan sobie sam spraw�. No c�, takie jest �ycie. Ot� ciesz� si�, a nawet bardzo, �e mog� doda� panu otuchy. Czasem �ycie pod naciskiem okoliczno�ci tworzy bajki. Pan �ni sen o szcz�ciu, wiem o tym doskonale. I oto ja, zwierzchnik �wiata i ludzi, zgadzam si� na ma��e�stwo mojej jedynej c�rki z panem pod warunkiem, �e za trzy dni mo�na b�dzie przesuwa� stref� dezintegracji oraz niszczy� cia�a przebiegaj�ce obok Celestii. Prosz� nie rozumie� tego, co m�wi�, w ten spos�b, i� zmusz� Stell� do ma��e�stwa z panem, m�ody cz�owieku. Ale ani s�owem nie sprzeciwi� si�, je�eli ona tylko zechce. Pan rozumie? Jak na mnie, to nieprawdopodobnie du�o. Kruk oniemia�. Zagadkowy cel przebudowy miotacza, nielogiczno�ci, niedom�wienia, osoba Summersona, o kt�rego szczero�ci i prostolinijno�ci musia� w�tpi�... I wreszcie to ostatnie... Uczu� b�l, fizyczny b�l w okolicy serca. Walczy�y w nim na przemian to rado��, �e Stella b�dzie jego na zawsze, to uczucie, �e jest ona tylko kart� rzucon� na st�, a potrzebn� do wygrania atutu w postaci miotacza, to gniew o profanowanie tajemnicy ich mi�o�ci nie wyznanej nawet sobie wzajem. By�o mu te� bardzo na r�k�, �e Summerson, wr�czaj�c dokument umowy opatrzony wielk� piecz�ci� i nieczytelnym, ale znanym powszechnie podpisem, uzna� spraw� za za�atwion�. Zapewniwszy, �e Kruk otrzyma pakiet akcji Sial Celestian Corporation i tytu� profesora w trzy dni po wykonaniu zam�wienia, prezydent przeszed� spokojnie do uzgadniania reszty szczeg��w pracy. - Co i w jakiej ilo�ci jest panu potrzebne, aby wykona� zadanie? Stawiam do dyspozycji wszystko: ludzi, energi�, warsztaty... - Prosz� ekscelencj� o jedno zasadnicze wyja�nienie - przypomnia� sobie Kruk. - Kt�ry miotacz ma by� przebudowany? Bo ta operacja z obydwoma w trzy dni - to oczywiste szale�stwo. Summerson uda�, �e si� zamy�li�. Wola�by dokona� przebudowy obu miotaczy, ale zdawa� sobie spraw�, i� Kruk nie k�amie m�wi�c o szale�stwie. W tej sytuacji wiedzia� dobrze, co ma odpowiedzie�, i tylko przebieg�o�� kaza�a mu gra� na zw�ok�. - Tylny - odpar� niedbale. - A drugi przygotuje pan w nast�pne trzy dni. To b�dzie ju� praca znacznie �atwiejsza. Plany s� przecie� dla obu identyczne. - Wobec tego prosz� ekscelencj� o skre�lenie jednej literki i dopisanie "tylny". Podsun�� papier. Prezydent bez s�owa dokona� zmiany. - A teraz s�ucham - rzek� wracaj�c do poprzedniego pytania. - Przede wszystkim musz� mie� od waszej ekscelencji plenipotencj� na dokonanie koniecznych zam�wie� w Sial Celestian Corporation z adnotacj� "pilne", poniewa� tylko w tym wypadku solidnie i pr�dko wykonaj� niezb�dne urz�dzenia. Musz� mie� r�wnie� prawo ingerencji w sprawy dotycz�ce elektryczno�ci, pocz�wszy od G��wnej Centrali O�wietleniowej, a sko�czywszy na centralnym reaktorze atomowym. Na to musz� mie� drug� plenipotencj�. - Upowa�niam pana do dysponowania energi� stosownie do wymog�w zam�wienia - przerwa� prezydent. - W og�le nie stawiam �adnych ogranicze� pr�cz tego jednego: trzy dni. No, niech pan m�wi dalej. - Elektromonter�w Kuhna musz� te� mie� do dyspozycji, poza tym za� jego pozwolenie - tym razem jako ministra ochrony zewn�trznej, na wy��czenie miotaczy podczas prac monta�owych. - Dlaczego pozwolenie od niego? - Bo to b�d� co b�d� nara�a Celesti�. Moim obowi�zkiem jest uprzedzi� ekscelencj�, �e w przerwaniu pracy miotaczy kryje si� niebezpiecze�stwo katastrofy naszego �wiata. Przez godzin� czy nawet d�u�ej b�d� one nieczynne. - Przecie� pan na razie przerobi tylko tylny. Czy on w og�le kiedykolwiek dzia�a? - Rzeczywi�cie, nikt nie pami�ta, aby cho� raz spe�ni� sw� funkcj�. Celestia porusza si� z pr�dko�ci� 50 km/sek. w stosunku do S�o�ca. Ju� ta pr�dko�� wystarcza, aby jakie� nawet bardzo drobne cia�o uderzaj�c o pancerz Celestii przebi�o go na wylot, wywo�uj�c jednocze�nie eksplozj�. Niewielkie cia�a do 10 czy 20 miligram�w nie stanowi� niebezpiecze�stwa dla ca�ej Celestii dzi�ki specjalnej warstwie samouszczelniaj�cej w p�aszczu naszego �wiata. W ostateczno�ci powstanie niedu�y otw�r do kilku pomieszcze�, kt�re automatycznie zostan� odci�te od reszty �wiata. Cia�a wi�ksze jednak mog�yby spowodowa� bardzo gro�ne nast�pstwa. Miotacze wy�apuj� te w�a�nie cia�a. Obawy wi�c przed ich wy��czeniem s� zupe�nie zrozumia�e. - Przesada - wtr�ci� Summerson krzywi�c si� niech�tnie. - Mo�e i przesada - zgodzi� si� konstruktor. - Pustka mi�dzygwiezdna jest tak s�abo wype�niona materi�, i� ka�de cia�o wi�ksze od swobodnego elektronu czy, powiedzmy, atomu stanowi rzadko��. W naszych okolicach nieba zag�szczenie materii odpowiada rozmieszczeniu masy 20 atom�w wodoru w l cm . W przeliczeniu na miligramy wyniesie to 0,00003326 mg na l cm3 przestrzeni. Najlepszym sprawdzianem tego niech b�dzie fakt, �e za mojego �ycia stwierdzono zaledwie 17 drobnych uszkodze� w p�aszczu Celestii, miotacz czo�owy za� dzia�a� raz jeden. By�em w�wczas dzieckiem. - Niech si� pan Kuhnem nie przejmuje. Ju� ja to za�atwi�. Zdaje mi si�, �e to wszystko? Kruk skin�� g�ow�. - No, to niech si� pan zabiera do roboty. Plany powieli pan w domu i to jak najpr�dzej, po sporz�dzeniu za� kopii zwr�ci mi pan natychmiast orygina�y. Kruk wychodzi� ze swej domowej pracowni. W jednej r�ce ni�s� otrzymane przed dwiema godzinami plany, w drugiej �wie�e kopie. W s�siednim pokoju, kt�ry s�u�y� za jadalni�, usiad� na krze�le wpatruj�c si� w pierwsz� kopi�. Zatrzyma� zdziwiony wzrok na jej g�rnym rogu, por�wna� z innymi i zamy�li� si�. - Nad czym tam jeszcze �l�czysz? - zagadn�a go matka. - Nie widzisz, �e czekam na ciebie z kolacj�? Bernard ockn�� si� z zamy�lenia. - Niech mi mama nie przeszkadza. Przepraszam... jestem okropnie zaj�ty. A zreszt� ju� id�. Rozleg� si� dzwonek i w drzwiach stan�� wysoki m�czyzna w nienagannie skrojonym, czarnym garniturze. Kruk zna� tego cz�owieka - by� to inspektor policji, nale��cy do przybocznej stra�y prezydenta. Spojrza� jeszcze raz na kopi�, potem na niego i rzuci� troch� szorstko: - Ma pan do mnie interes? - Tak... - Poufny? - zapyta� Kruk s�ysz�c w g�osie przybysza zak�opotanie. Inspektor spojrza� na Mary Kruk, potem na jej dwunastoletniego synka majstruj�cego co� w k�cie i po�o�y� r�k� na stole. - Prezydent Summerson poleci� mi zabra� to wszystko od pana. - Kopie tak�e? - Tak. Wszystko, jak powiedzia�em. Oto upowa�nienie. Bernard przebieg� oczyma po papierze i zatrzyma� je na podpisie oraz niewielkiej, pod�u�nej piecz�tce. - Prosz� - rzek� z pozorn� oboj�tno�ci�. - Wobec tego zam�wienie jest nieaktualne? Ja bez kopii nie mog� rozpocz�� roboty. - O ile wiem, ma pan czeka� w domu na dalsze polecenia. Tu zdaje si� jest wyra�nie napisane. Czy tu niczego nie brakuje? - Niczego. - Oto pokwitowanie. Bernard w zamy�leniu odprowadzi� wzrokiem wychodz�cego policjanta. W chwil� potem drzwi si� zn�w rozsun�y i do pokoju wpad� barczysty m�czyzna w kombinezonie. Na jego twarzy widnia� grymas niezadowolenia. - Czego te typki tu si� szwendaj�? - To ludzie prezydenta. - Wiem. Wiem lepiej od ciebie. Ale czego oni tu chc�? - Nie denerwuj si�. Summerson przys�a� go z kartk�. To w zwi�zku z pewn� robot�. Co u ciebie, stary, s�ycha�? John Mallet opad� na fotel. Z wyrazem zm�czenia ukry� twarz w d�oniach, tak �e wida� by�o tylko ich szorstk�, sp�kan� sk�r�, a wy�ej srebrz�c� si� czupryn�. - By�em u ciebie przed godzin� - zacz�� z wolna. - Matka m�wi�a, �e jeste� bardzo zaj�ty i nie wie, kiedy sko�czysz. - �le si� sk�ada, Johnny. Nie wiem, czy du�o czasu b�d� ci m�g� po�wi�ci�. Ale ciesz� si�, �e� przyszed�. Siadaj do sto�u. Obaj m�czy�ni zaj�li miejsca obok siebie, a ma�y James naprzeciw. Mary Kruk wnios�a na st� spor� mis� z dymi�c� pieczenia barani� w t�ustym sosie i drug� pe�n� grubego makaronu, po czym zaj�a miejsce obok m�odszego syna. - Przyjemnie popatrze�, �e si� komu� jeszcze powodzi. U mnie od dawna nie pachnia�o mi�so - zauwa�y� Mallet nak�adaj�c na sw�j talerz skromn� porcj�. - Pracuj� dwa dni w tygodniu. - Bierz wi�cej - zaprasza� Kruk. - Wezm�. Dlaczego nie? Ale w miar�, bo po co �o��dek przyzwyczaja� do syto�ci. - Johnny, czuj� w tym wszystkim skryt� wym�wk�. Przecie� wiesz, �e je�li �yj� dostatnio, to nie cudz� krzywd� ani plam� na honorze. Zarabiam po prostu swoje 600 doliod�w, kt�re mi p�aci Summerson. Mia�bym za��da� obni�ki? Chcesz, wystaram ci si� o dodatkowe zaj�cie w Sial. - Na miejsce Henry'ego Wooda lub Jima Browna, kt�rych wyrzuc� z roboty. Nie, nie o to chodzi. Zamy�li� si� na chwil�. - Znam ci� od takiego - rozpocz�� pokazuj�c r�k� nieco wy�ej pod�ogi. - Pracowali�my wtedy z twym ojcem u Kuhna. Przy jednakowych warsztatach. By�a to niby robota lekka, bo maszyny robi�y same, trzeba by�o tylko dogl�da�. Przerwa� na chwil�. - Lekka... lekka robota... - u�miechn�� si� gorzko - Mia�e� czterna�cie lat, niewiele wi�cej od mojego Toma kiedy tw�j ojciec zachorowa�. Doktor Roth "powiedzia�, ze nie wie, co to za choroba, ale k�ama� w �ywe oczy. Tak mu widocznie kazali. Twoj ojciec wiedzia�, �e si� z tego nie wyli�e, ja wiedzia�em r�wnie�. Nie wiem, czy parni�tasz, �e poszed�em wtedy do samego Kuhna Ferdynanda, brata obecnego ministra. Do tego samego kt�ry par� lat temu odebra� sobie �ycie w stanie zamroczenia. Nie chcieli mnie wpu�ci�, ale tak sekretark� sko�owa�em m�wi�c, �e przynosz� wiadomo�� bardzo potrzebn� szefowi, �e dosta�em si�. Przyj�� mnie uprzejmie, a jak�e, nie powiem... Z pozoru by� g�adki cz�owiek. Dopiero po , �mierci - okaza�o si�, �e to narkoman i zwyrodnialec. Powiedzia�em mu, �e Godfrey Kruk umiera, bo nie naprawiono uszkodzonej przed kilku miesi�cami ochrony zabezpieczaj�cej przed promieniowaniem. Kuhn uda� zdziwienie twierdz�c, �e trzeba by�o w tej sprawie zwr�ci� si� do kierownika hali, a nie do niego. Powiedzia�em mu wi�c, �e Sherington wiedzia�. �e chodzili�my a� do wicedyrektora. A p�niej, �e trzeba da� rodzinie odszkodowanie, kt�re pozwoli�oby jej �y� troch� po ludzku. Kuhn, jak tylko to us�ysza�, opar� r�k� na ma�ej figurce stoj�cej u niego na biurku i nagle jakby strumie� ciep�ej wody uderzy� mnie po nogach. W pierwszej chwili nie wiedzia�em, co to znaczy. Potem jednak zacz�o tak diabelnie pali�, �e w ko�cu cz�owiek by�by wy� z b�lu. - Fale Green-Bolta... - Tak. Ale wtedy jeszcze nie wiedzia�em, co to takiego. Zaci��em z�by i stoj�. A on jeszcze z u�miechem zach�ca: "M�wcie dalej, s�ucham..." czy co� w tym rodzaju. My�la�em, �e to mo�na wytrzyma�, ale nie, nie mo�na, trzeba mie� nerwy ze stali, aby to przypiekanie znie��. Nie wytrzyma�em, zacz��em si� cofa�. Spycha� mnie tak ukrytym gdzie� reflektorem a� do drzwi. Nie wytrzyma�em - westchn��. - To jego �lad - Kuhna. Podni�s� nogawk� spodni pokazuj�c czerwon� blizn� jak po oparzeniu. Kruk patrzy� ponuro na blizn�. Wkr�tce po zdarzeniu, kt�rego obraz wydoby� Mallet z kr�gu wspomnie�, ojciec Bernarda rzeczywi�cie umar�. Dorastaj�cy ch�opiec i wdowa spodziewaj�ca si� dziecka stan�li oko w oko z tym, co Summerson z wy�yn prezydenckiego tronu pompatycznie zwyk� by� nazywa� losem: z pod�o�ci� ludzi rz�dz�cych w Celestii. Mary Kruk z trudem, tylko dzi�ki pomocy koleg�w zmar�ego m�a, znalaz�a zaj�cie. Jako niewykwalifikowana robotnica pracowa�a ponad si�y w Sial, �eby zarobi� bodaj na suchy chleb dla syna. Wkr�tce te� zabrak�o jej si�. Wyrzuceni z mieszkania, tu�ali si� w�wczas po starych sk�adach na 73 poziomie. Bernard opu�ci� matk� nie chc�c by� dla niej ci�arem. Do��czy� si� wtedy do grupy bezdomnych dzieci �yj�cych z kradzie�y i �ebractwa. Ten stan nie trwa� na szcz�cie zbyt d�ugo. W krytycznej chwili, przed samym urodzeniem Jamesa - m�odszego brata Bernarda - przyszed� im z pomoc� Mallet. Skromny zasi�ek, pochodz�cy podobno z jakiej� "tajnej kasy", nie m�g� wystarczy� jednak na d�ugo. John wystara� si� dla pi�tnastoletniego Bernarda o zaj�cie w warsztatach Frondy'ego. To szcz�cie dziesi�ciogodzinnej har�wki za porcj� zupy i pi�� doliod�w tygodniowo zawdzi�cza� ch�opiec nie tylko Malletowi. By� bardzo zdolny - stale te� co� majstrowa� i d�uba�. Ca�y dzie� kr�ci� si� ko�o warsztat�w, przep�dzany przez technik�w i nadzorc�w. Jeszcze za �ycia ojca, gdy mia� lat dwana�cie, skonstruowa� zabawk�, kt�ra p�niej sta�a si� prototypem d�wigu talerzowego. Frondy kupi� w�wczas od niego t� zabawk� za pi�� doliod�w. In�ynier Toddy... Z nazwiskiem specjalisty budowy maszyn wi�za� si� �ci�le szcz�liwy zwrot w ponurym, zdawa�oby si� bez �adnych widok�w na lepsz�, przysz�o�� �ycia, podrastaj�cego Bernarda. In�ynier Toddy by� tym, kt�ry jako rzeczoznawca ocenia� jego zabawk�. Pewnie rozumia�, �e biednemu ch�opcu co� wi�cej si� nale�y ni� 5 doliod�w, ale jak mia� to powiedzie� wsp�w�a�cicielowi jednego Z najwi�kszych przedsi�biorstw Celestii, kt�ry ju� przecie� zap�aci�? Po roku pracy w warsztatach Frondy'ego �ycie Bernarda wkroczy�o w nowy etap. Toddy zaj�� si� nim. Jemu zawdzi�cza� Bernard swoje 600 doliod�w, jemu tak�e zawdzi�cza�, �e nie nabawi� si� tej okropnej choroby, kt�ra mieszka�c�w g�rnych poziom�w przygarbia�a przedwcze�nie. In�ynier by� samotny i chcia� prawdopodobnie przekaza� spadkobiercy swoj� wiedz�. A mo�e pragn�� tak�e wyr�wna� niesprawiedliwo�� zagrabienia przez Frondy'ego dziecinnej zabawki? "Z t� jego �mierci� te� nie by�a czysta sprawa - rozmy�la� Bernard. - Trudno uwierzy�, �eby poszed� na basen w nocy i ni st�d, ni zow�d utopi� si�. Przecie� p�ywa� �wietnie. Pewnie narazi� si� komu� dostojnemu albo za du�o wiedzia�. Oni takich diabelnie nie lubi�". Bernard ockn�� si� z zadumy i spojrza� g��boko w oczy Malleta. Mallet poruszy� si�. - Mo�e wydaje ci si�, �e wyci�gam sprawy, kt�re by�y i nie wr�c� - zacz�� z wolna. - W�a�nie dobrze, �e przypomnia�e� mi tamto - przerwa� Bernard. - Teraz zw�aszcza... M�w dalej. To sprowadza cz�owieka na ziemi�. Trze�wo m�wisz. - C� dziwnego? Trze�wy jest �wiat, w kt�rym �yjemy. Cholernie trze�wy. Ale ty si� �pieszysz, a ja przyszed�em w innej sprawie. Je�li napomkn��em o rzeczach, kt�re dobrze znasz, to nie dlatego, �eby winszowa� ci b�d� co b�d� kariery, i nie dlatego, �eby j� pot�pia�. Chcia�em po prostu przypomnie� ci, kim by�e� ty, kim by� tw�j ojciec... Przysun�� si� bli�ej. - Chcia�bym z tob� porozmawia� w cztery oczy - rzuci� �ciszaj�c g�os. - Przejd�my do pracowni - rzek� Bernard wstaj�c. - Czy nie ma tu gdzie aparat�w pods�uchowych? - Mallet rozejrza� si� podejrzliwie po �cianach i pod�odze. - Wykluczone. Moja w tym g�owa i interes. Czego si� obawiasz? - To, co powiem, nie powinno przesi�kn�� poza te �ciany. Wiem, �e ty umiesz trzyma� j�zyk za z�bami, ale "sprawiedliwcy" maj� nie tylko d�ugie r�ce, ale i dobre uszy. To, co powiem, jest spraw� mo�e nawet i gard�ow�. - Nie obawiaj si�. Wi�c co takiego si� sta�o? - Nic si� nie sta�o, mam tylko do ciebie pewn� pro�b�. A w�a�ciwie dwie pro�by. - Wiesz, �e zrobi� wszystko, co b�d� m�g�. - �e b�dziesz m�g�, to wiem, ale chodzi o to, aby� chcia�. - No m�w wreszcie, o co chodzi - zniecierpliwi� si� Bernard. - Znasz Korl�? Franciszka Korl�? Tego, kt�rego zwolnili ze Sial, gdy si� rozchorowa� na reumatyzm? - Znam. Chcesz, abym mu w czym pom�g�? Oczywi�cie. Zrobi�, co b�d� m�g�. - Nie o to chodzi. Korla ma osiemnastoletniego syna, Will mu na imi�. Niezwykle zdolny ch�opak. Stary Horsedealer uczy� go matematyki i fizyki, in�ynier Smith uczy� go chemii. Du�o te� od Hartleya skorzysta�. Ot� dobrze by by�o, gdyby� si� nim zaj��. - Ja? - zdziwi� si� Bernard. - Tak, ty. Wiem, �e twoim asystentem jest Jim Bradley. Na oficjalne przyj�cie drugiego ucznia, zw�aszcza z "szarych", Summerson ci nie pozwoli. Nie o to nam zreszt� chodzi, aby dawa� "sprawiedliwcom" jeszcze jednego wybitnego fachowca, kt�ry b�dzie im s�u�y�. Chodzi o to, aby� ty wykszta�ci� Willa na wysoko wykwalifikowanego specjalist�, i to nie w jednej dziedzinie. Chodzi o to, aby� mu da� sw� wiedz�. Oczywi�cie o tym, �e ty go uczysz, nie mo�e nikt wiedzie�. Wiesz najlepiej, jak "sprawiedliwcy" dbaj� o tajemnic� wszystkich urz�dze�. Bernard by� zaskoczony propozycj�. C� za dziwne pomys�y ma ten Johnny... - Po co mam go uczy�, je�li nadal b�dzie tak jak jego ojciec klepa� bied�? Mallet skrzywi� si� niech�tnie. - Wi�c odmawiasz? - Nie odmawiam, ale nie rozumiem celu tej ca�ej kombinacji. - Chcemy mie� swego cz�owieka, wybitnego fachowca, kt�ry b�dzie zna� na wylot Celesti�, a jednocze�nie b�dzie jednym z nas - "szarym". Takim jak jest Horsedealer. - Ale po co, u diab�a? - Po to, aby by�o nam lepiej - odrzek� John ukrywaj�c z trudem niezadowolenie, w kt�re wprawia�a go indagacja Kruka. - No i w czym ci taki specjalista bez stanowiska pomo�e? - Pomo�e i to bardzo. Dam przyk�ad. Jest to w�a�ciwie moja druga pro�ba. Wiesz sam, jaki zaduch panuje w dzielnicy niewolnik�w. Morgan ogranicza im stale procent tlenu, oszcz�dza, jak m�wi�: "na ostatni� godzin�"... - Nigdy nie pos�dzi�bym o to Franka Morgana... - Niewa�ne, sk�d wysz�a inicjatywa. Niewykluczone, �e kt�ry� z dyrektor�w Morgana dogada� si� z kierownictwem innych przedsi�biorstw, do kt�rych nale�� niewolnicy. Nie bardzo jednak wierz�, aby to odbywa�o si� bez wiedzy Morgana. W ka�dym razie kto� na tym nie�le zarabia. Chodzi o to, aby pom�c czarnym. Ot� Will razem z kilkoma zaufanymi technikami opracowa� projekt pewnych urz�dze�. Taki aparat b�dzie mo�na ustawi� w jakim� niewidocznym miejscu. Powiedzmy, na polach Mellona, aby wyci�ga� tlen z powietrza tam, gdzie go jest w nadmiarze. P�niej przeniesie si� t� substancj� ch�onn� na dolne poziomy i wyci�gnie z niej tlen. Urz�dzenie to jest oparte na tej samej zasadzie, co poch�aniacze Morgana. W ten spos�b damy troch� wi�cej tlenu czarnym. - Ale� to kradzie�! - M�wisz, �e kradzie�? Przecie� tu chodzi o powietrze - rzecz niezb�dn� do �ycia. Czy ty wiesz, co to za tortura, gdy si� pozbawi kogo� dostatecznej ilo�ci tlenu? Dowiedzia�em si� o tym, gdy mnie przed trzema laty przes�uchiwa�y zbiry Godstona. Zreszt�, to nie kradzie�, a po prostu odebranie z�odziejom �upu. - Tak. Masz racj�. Ale... - zawaha� si� Bernard. - No wi�c, czego chcesz "de mnie? - Aby� pom�g� rozwi�za� pewne trudno�ci techniczne. - Nie chc� si� miesza� do tej historii. - Wystarczy, �e przejrzysz szkice i poczynisz poprawki. Wi�c jak? Bernard toczy� z sob� walk�. Czu�, �e Mallet ma racj� i jego, Kruka, obowi�zkiem jest pom�c w ratowaniu tamtych z do�u. A jednak... By� przecie� generalnym konstruktorem rz�dowym, mia� wkr�tce sta� si� udzia�owcem Sial i zi�ciem wszechw�adnego prezydenta Summersona. - Teraz sam rozumiesz, dlaczego chcemy mie� swego w�asnego wybitnego specjalist� - rzek� z westchnieniem Mallet. - Ty, niestety, ju� zbyt daleko odszed�e� od nas. Za wcze�nie zgin�� Toddy... S�owa Malleta zastanowi�y Bernarda. Czy�by Toddy sta� si� jego mistrzem nie tylko z w�asnej inicjatywy? Chcia� teraz wiedzie� wszystko. Natychmiast... - Powiedz mi, Johnny, szczerze. Czy to, i� zosta�em asystentem Toddy'ego... - nie doko�czy�, wpatruj�c si� z napi�ciem w twarz Johna. - Tak. Toddy, cho� nie pochodzi� z "szarych" jak ty, by� jednak nasz. Ty� mia� by� jego nast�pc� nie tylko na stanowisku konstruktora rz�dowego... Zgin�� jednak zbyt wcze�nie. Potem tamci, "sprawiedliwcy", potrafili przewr�ci� ci w g�owie. - Ale� Johnny! Jak mo�esz tak m�wi�? Mallet nie odpowiedzia�. Patrzy� tylko ze smutkiem w oczy Bernarda. Kruk jednak nie waha� si� ju� d�u�ej. - Czy masz te szkice przy sobie? - Mam - Mallet si�gn�� do bocznej kieszeni kombinezonu i wyci�gn�� du�y notes. - Tu s� odr�czne szkice i obliczenia Willa. Znajdziesz tam r�wnie� projekty kilku innych aparat�w i pomys�y ulepsze�. Zorientujesz si�, co ch�opak umie. Kruk pocz�� machinalnie przerzuca� kartki. Naraz uwag� jego przyku� jaki� rysunek. Na twarzy konstruktora odbi�o si� zdziwienie. - Przecie� to... - Tak - u�miechn�� si� John. - To reflektor Green-Bolta. I tym te� trzeba si� interesowa�. Teraz Bernard zrozumia�, dlaczego Mallet przypomnia� mu ponur� scen� z lat m�odo�ci. - Czy... czy... Czy to prawda, �e stowarzyszenie Nieugi�tych dzia�a nadal? - zapyta� �ciszaj�c odruchowo g�os. - Podobno... - A wi�c, jak si� umawiamy? - przerwa� John. - M�wi�e�, �e jeste� bardzo zaj�ty, ale chyba troch� czasu znajdziesz, aby zaj�� si� tym notesem. - Za par� dni b�d� mia� wi�cej czasu. Dam ci zna�. Ustalimy w�wczas r�wnie� zasady kontaktu z Willem. Prosz� ci� jednak, pami�taj, �e niezale�nie od tego, jak potocz� si� moje losy, pozostan� zawsze sercem z wami - doda� u�wiadamiaj�c sobie, jakie wra�enie mo�e wywrze� na Mallecie wiadomo�� o jego ma��e�stwie ze Stell� Summerson i udziale w Sial. - Oj, Ber! - odrzek� z westchnieniem John. - Serce to jeszcze bardzo niewiele. Czy mog� na ciebie liczy�? - Mo�esz - potwierdzi� Bernard z przej�ciem. Nagle da� si� s�ysze� kr�tki dzwonek. - Wracajmy do pokoju - rzuci� nerwowo Bernard chowaj�c po�piesznie notes do szuflady. W chwil� p�niej do jadalni wszed� inspektor z teczk�. Obrzuci� Malleta nieprzyjaznym spojrzeniem i podchodz�c do konstruktora powiedzia�: - Ja w s�u�bowej sprawie do pana... Kruk ruchem r�ki wskaza� drzwi do pracowni. Gdy znale�li si� sami, funkcjonariusz policji otworzy� teczk� i wysypa� jej zawarto�� na st�. - Dwadzie�cia dwie kopie - o�wiadczy�. - Wszystkie. Niech pan sprawdzi. Kruk usiad� i zacz�� przelicza�. Pomyli� si�, zacz�� liczy� od pocz�tku, wreszcie wykrztusi� "w porz�dku", niepewnie spojrza� na inspektora i machinalnie podpisa� podsuni�te mu pokwitowanie. Po wyj�ciu inspektora wr�ci� do jadalni, lecz nie zasta� ju� Malleta. Sta� chwil� z kopiami plan�w w r�kach. Jeszcze raz wpatrzy� si� w nie, jak gdyby oczom nie wierzy�. Summerson poobcina� rogi. I to tylko tam, gdzie by�a owa zagadkowa piecz�� - por�wnywa� niedawne spostrze�enia poczynione bezpo�rednio przed zabraniem plan�w przez inspektora... Niezrozumia�a tre�� piecz�ci, tajemniczy wyraz i zaraz dalej data. Data sprzed przesz�o czterystu lat! To wszystko utkwi�o mu wyra�nie w pami�ci. Niejasne, ale gwa�towne w�tpliwo�ci ros�y w jego umy�le. Nigdy nie dowierza� Summersonowi. Teraz postanowi� dociec prawdy za wszelk� cen�. - Waszyngton 23.03.1982... - wyszepta� w zamy�leniu. Wyci�gn�� notes i na wyrwanej kartce napisa�: Biuro Studi�w Wojny Kosmicznej. CM-2 Wm 4a. Zatwierdzone do budowy. Waszyngton 23.03.1982 r. Tajemnica przestaje by� tajemnic� Kruk nerwowym ruchem odgarn�� w�osy. U jego st�p le�a�a pla�a otaczaj�ca w�sk� podkow� basen. Przemywany co kilka dni jasnokremowy piasek, kt�rego wszystkie ziarenka by�y jednakowe kszta�tem, miligramow� mas� i prostym sk�adem chemicznym, stwarza� z�udzenie, �e dopiero co wyrzuci�a go pr�dem wody natura, by w tej dziewiczej formie ujrzeli go ludzie i nazwali pla��. Ale tylko oko�o stu mieszka�c�w posiada�o przywilej korzystania z tego komfortowego k�pieliska, zwanego od niepami�tnych czas�w Jeziorem. Konstruktor wszed� wprost na piasek omijaj�c prawid�ow� drog� wiod�c� przez szklan� kul�, w kt�rej znajdowa� si� bufet i szatnia. Portier zna� go dobrze, wi�c nie zapyta� o kart� wst�pu. Powietrze by�o tu wyj�tkowo �wie�e i przepojone delikatnym zapachem bzu, unosz�cym si� z wody basenu. Kruk rozebra� si� szybko i stan�� nad brzegiem. Spojrza� z zadowoleniem w bia�e, �wiec�ce lustro dna, kt�re wydawa�o mu si� o wiele bli�sze, ni� by�o w rzeczywisto�ci. Rozpostar� r�ce i skoczy� w czyst� to�. Wyp�yn�wszy na �rodek odpoczywa� patrz�c w g�r�. Ogromne malowid�o, dzie�o nieprzeci�tnego artysty, przedstawia�o pi�kn�, m�od� kobiet� z d�ugimi z�ocistymi warkoczami. Jedn� nog� kobieta opar�a si� o co� przypominaj�cego p�aski, symetrycznie pofa�dowany talerz. Kruk przypomnia� sobie, �e stary nauczyciel Horsedealer m�wi� mu kiedy�, i� tre�ci� obrazu jest jaka� bajka, kt�rej nikt ju� nie potrafi opowiedzie�, to za� malowid�o stanowi podobno kopi� dawno zaginionego, s�awnego ongi� obrazu. Ludzie podziwiali malowid�o, podziwiali pi�kno�� m�odej kobiety, dziwili si� jej niezwykle harmonijnym proporcjom cia�a i g�adkiej cerze, a zw�aszcza smuk�ej, kszta�tnej szyi, jak�e r�nej od szyi niemal wszystkich mieszka�c�w Celestii, zdeformowanych zaburzeniami tarczycy. Niekt�rzy m�wili, i� tak b�d� wygl�da� kobiety na Juvencie - ziemi obiecanej ludziom przez Boga. Kruk czu� si� rze�ko i �wie�o, by� zadowolony, i� pomimo a� tak nagl�cej roboty, a raczej w�a�nie dlatego, przyszed� na basen. W najbli�szych dniach b�dzie musia� zrezygnowa� z rannej k�pieli. Wiedzia�, �e minuty jego s� drogie, wierzy�, �e wy�cig z czasem, zwyci�ski wy�cig, uczyni go panem wielkiego szcz�cia, kt�re narzuci�o mu si� samo. Patrzy� wci�� w g�r�, coraz s�abiej dostrzegaj�c zakl�te p�dzlem mistrza pi�kno. Oddawa� si� marzeniu. K�pi�cych si� o tak wczesnej porze by�o niewiele. Nie spostrzega� ich zreszt�. Nie widzia� te� zgrabnej, czarnookiej dziewczyny o figlarnie zadartym nosku, kt�ra ulokowa�a si� obok jego ubrania. Daisy Brown - reporterka telewizyjna - po�o�y�a si� na piasku i si�gn�a do ma�ej torebki z ��tego plastyku. Wyj�a lustrzan� puderniczk�, zdj�a czepek i rozczesywa�a w�osy. Szybko przerzuci�a wn�trze torebki - papieros�w nie by�o. Do bufetu i�� jej si� nie chcia�o. Rozejrza�a si� woko�o. Spostrzeg�a Kruka - p�yn�� wzd�u� basenu, wolno, nie patrz�c na brzegi. Wiedzia�a, �e Bernard zawsze nosi przy sobie papierosy. Potoczy�a si� po piasku do miejsca, w kt�rym le�a�a jego bluza. Szybkim ruchem rozsun�a zamek b�yskawiczny. Nie by�a to kradzie�. Znali si� od dzieci�stwa i mia�a pewno��, �e kiedy pocz�stuje go "Old Mellonem", a p�niej wyja�ni, sk�d ma papierosy, Bernard roze�mieje si� tylko i powie: "mo�esz cz�ciej". Lecz oto Daisy, zamiast pude�ka papieros�w, wyci�gn�a ma�y portfelik, z kt�rego wypad�a na piasek z�o�ona w czworo kartka papieru. Wyda�o si� jej, �e to los prezydenckiej loterii. Postanowi�a zobaczy� numer i powr�y�, czy wygra. By�a przes�dna: wierzy�a w szcz�liwe i pechowe skojarzenia cyfr. Rozwin�a papier. Zaciekawienie jej wzros�o na widok du�ej owalnej piecz�ci, kt�rej artystyczne walory mog�a parokrotnie podziwia�. By�a to tradycyjna piecz�� osobista prezydenta. Daisy szeroko otworzy�a oczy. Jej zaciekawienie ust�pi�o miejsca os�upieniu: piecz�� by�a jeszcze niczym w por�wnaniu z tre�ci� pisma, kt�ra podzia�a�a na reporterk� jak wstrz�s elektryczny. Daisy lubi�a sw�j zaw�d, w kt�rym pracowa�a od trzech lat. B�d�c zdoln� i pracowit� wierzy�a w swoj� przysz�o��, nie mia�a jednak wielkich szans na to, �eby si� wybi�: brakowa�o jej pieni�dzy i oparcia w �redniej sferze. Pami�� ludzka �atwo si�ga�a czas�w, kiedy ojciec jej by� dozorc� magazyn�w w zak�adach w��kienniczych van Moore'a. P�niej, kiedy z ciu�anych latami oszcz�dno�ci za�o�y� n�dzny sklepik z zabawkami, wypominano mu tamto. Niejeden dwuznacznie kr�ci� g�ow�: sk�d ten "szary" dorobi� si� na tyle, �eby m�c uniezale�ni� si� od van Moore'a? Daisy jako kobiecie by�o jeszcze trudniej: nie tylko zmniejsza�o jej to pensj� o po�ow� w stosunku do koleg�w. Dogmat biblijny o umys�owej ni�szo�ci kobiet towarzyszy� jak zmora ka�dej, kt�ra chcia�a zdoby� niezale�no��, w�asn� prac�, w�asne pieni�dze. Wyj�tek stanowi�y pi�kno�ci, pod warunkiem, �e nie nara�a�y si� szefom niemi�� oboj�tno�ci�, niewdzi�czno�ci� - jak oni to nazywali zazwyczaj. Daisy nie zalicza�a si� do nich. Pole do dzia�ania mia�a do�� ograniczone. Pisa�a i m�wi�a o rzeczach powszednich, o tym, co inni wiedzieliby i bez jej audycji. �e ubiera�a to w �adn� form�, �e mia�a zaci�cie do pi�ra - utrzymywa�a si� jako� na powierzchni. Parokrotne pochwa�y Greena, g��wnego w�a�ciciela i dyrektora w�z�a telewizyjnego, pozwala�y jej snu� jak� tak� nadziej� na przysz�o��, o ile czyja� nieoczekiwana pod�o�� lub intryga nie zwichnie jej drogi �yciowej. W tej chwili trzyma�a w r�ku klucz, kt�ry powinien otworzy� przed ni� drog� do kariery. - Kariera!!! - zaszumia�o jej w uszach. Uprzytomni�a sobie, �e przecie� nie mo�e ukra�� tego, co zn�w dla kogo� jest karier� i czym� o wiele dro�szym. Odwr�ci�a si� plecami do wody i roz�o�y�a kartk� na piasku tak, aby to nie zwr�ci�o niczyjej uwagi. Otworzy�a notes i s�owo po s�owie, wiersz po wierszu rzuca�a na papier zawrotnie szybki, ale dok�adny stenogram. Kruk podp�ywa� do brzegu, gdy reporterka schodzi�a ju� z piasku. W okamgnieniu znalaz�a si� w szatni, byle jak najszybciej stan�� przed Greenem, zapozna� go z wiadomo�ci�, jakiej mu nigdy nie przyni�s� �aden z dziennikarzy. - Kariera!!! - stukn�a winda unosz�c Daisy tam, dok�d j� pchn�a ��dza powodzenia. Wychodz�c od prezydenta Kruk mia� g�ow� zaprz�tni�t� �a�cuchem dziwnych spraw, kt�rego poszczeg�lne ogniwa rwa�y si�, nie tworz�c logicznej ca�o�ci. Najbardziej ciekawi� go tajemniczy napis usuni�ty przez Summersona z plan�w miotacza, ale Kruk nie m�g� indagowa� o to prezydenta. Kr�tka rozmowa dotycz�ca szczeg��w technicznych przebudowy, zako�czona akceptacj� plan�w opracowanych przez Kruka, nie przynios�a rozwi�zania zagadki. Konstruktor zjecha� wind� na dwunasty poziom do biur Sialu, gdzie szybko za�atwi� formalno�ci i otrzyma� zapewnienie, i� zak�ady przyst�pi� niezw�ocznie do wykonania zam�wienia. Zaopatrzony w odpowiednie zlecenia postanowi� natychmiast uda� si� do dzielnicy przemys�owej. W�a�nie skr�ci� w korytarz prowadz�cy do windy centralnej, gdy niespodziewanie wy�oni�a si� przed nim wysoka, chuda posta� i rozkrzy�owawszy r�ce w milczeniu zagrodzi�a mu drog�. By� to m�czyzna niewiele starszy od Bernarda, o ogromnym wo