3180

Szczegóły
Tytuł 3180
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3180 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3180 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3180 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

HARRY HARRISON NA ZACH�D OD EDENU PROLOG: KERRICK Przeczyta�em poni�sze stronice i szczerze uwa�am, i� stanowi� prawdziw� histori� naszego �wiata. Nie�atwo przysz�o w to uwierzy�. Moje widzenie �wiata by�o, rzec mo�na, bardzo ograniczone. Urodzi�em si� w ma�ym obozowisku, obejmuj�cym trzy rody. Ciep�� por� roku sp�dzali�my na brzegu wielkiego jeziora pe�nego ryb. W najwcze�niejszych wspomnieniach stoj� nad tym jeziorem, patrz� ponad jego spokojnymi wodami na wysokie g�ry, widz� jak na ich szczytach bielej� pierwsze �niegi zimy. Gdy �nieg pokryje nasze namioty i trawy wok� nich, nadejdzie czas, by �owcy wyruszyli w g�ry. Chcia�em szybko dorosn��, pali�em si� do polowania z nimi na sarny i jelenie. Nieskomplikowany �wiat prostych rado�ci min�� bezpowrotnie. Wszystko uleg�o zmianie - nie na lepsze. Czasem budz� si� w nocy marz�c, �e nigdy nie sta�o si� to, co nast�pi�o. Ale to g�upie my�li, �wiat jest, jaki jest, zmienia si� teraz na ka�dym kroku. To, co uwa�a�em za ca�o�� istnienia, okaza�o si� zaledwie drobn� cz�stk� rzeczywisto�ci. Moje jezioro i g�ry to tylko niewielki skrawek wielkiego kontynentu, rozci�gaj�cego si� mi�dzy dwoma ogromnymi oceanami. Wiedzia�em o zachodnim oceanie, bo nasi �owcy polowali tam na ryby. Wiedzia�em te� o innych stworzeniach, nauczy�em si� nienawidzi� ich na d�ugo przedtem, nim zetkn��em si� z nimi po raz pierwszy. Nasze cia�o jest ciep�e, a ich zimne. Na g�owach rosn� nam w�osy, �owcy z dum� hoduj� brody, tak�e zwierz�ta, na kt�re polujemy, maj� ciep�e cia�a, futra lub sier��. Inaczej jest z Yilan�. S� zimne, g�adkie i pokryte �uskami, maj� pazury i z�by, by nimi rozdziera� i rwa�, s� ogromne, budz� strach. I nienawi��. Wiedzia�em, �e �yj� w ciep�ych wodach po�udniowego oceanu i w ciep�ych krajach na po�udniu. Nie znosi�y zimna, wi�c zostawia�y nas w spokoju. Wszystko to uleg�o zmianie, zmianie tak straszliwej, �e ju� nigdy nic nie b�dzie takie samo. Na swe nieszcz�cie wiem, i� nasz �wiat stanowi tylko male�k� cz�� �wiata Yilan�. Zamieszkujemy p�noc wielkiego kontynentu ��cz�cego si� z wielkim l�dem po�udniowym. A na wszystkich tych ziemiach, od oceanu do oceanu, roi si� od Yilan�. Dalej jest jeszcze gorzej. Za zachodnim oceanem le�� inne, jeszcze wi�ksze kontynenty, na kt�rych w og�le nie ma �owc�w. �adnych. S� jednak Yilan�, tylko Yilan�. Ca�y �wiat, poza naszym malutkim zak�tkiem, nale�y do nich. Teraz powiem wam rzecz najgorsz� o Yilan�. Nienawidz� nas tak samo jak my ich. Nie mia�oby to znaczenia, gdyby by�y jedynie wielkimi, bezdusznymi bestiami. Mogliby�my zamieszkiwa� zimn� p�noc, unikaj�c ich w ten spos�b. Lecz s� i takie, kt�re dor�wnuj� �owcom rozumem i zaciek�o�ci�. A ich ilo�� nie da si� ogarn��, wystarczy stwierdzi�, i� wype�niaj� wszystkie l�dy wielkiego �wiata. To, co opowiem dalej, nie jest przyjemne, ale si� wydarzy�o i musi by� przekazane. Jest to opowie�� o naszym �wiecie, o wszystkich stworzeniach na nim �yj�cych, o tym, co si� zdarzy�o, gdy grupa �owc�w wyruszy�a wzd�u� wybrze�a na po�udnie, i o tym, co tam napotka�a. A tak�e o tym, co si� zdarzy�o, gdy Yilan� odkry�y, i� �wiat nie jest wy��cznie ich, w co zawsze wierzy�y. CZʌ� PIERWSZA Isizz� fa klabra massik, den sa rinyur meth alpi. POWIEDZENIE TANU Plu� zimie w g�b�, bo zawsze umiera na wiosn�. ROZDZIA� I Amahast nie spa� ju�, gdy na oceanie zacz�y k�a�� si� pierwsze odblaski nadchodz�cego �witu. Widoczne by�y ju� tylko najja�niejsze gwiazdy. Wiedzia�, czym s�: wspinaj�cymi si� ka�dej nocy na niebo tharmami poleg�ych �owc�w. Teraz jednak nawet te ostatnie, najlepszych tropicieli, najwspanialszych my�liwych, nawet one umyka�y przed wschodz�cym s�o�cem. Tu, daleko na po�udniu, by�o ono pal�ce, �wieci�o inaczej ani�eli s�o�ce p�nocy, do kt�rego przywykli, wznosz�ce si� niewysoko na bladym niebie ponad za�nie�onymi lasami i g�rami. Mog�o by� nawet innym s�o�cem. Cho� teraz, przed wschodem, tu, nad sam� wod�, by�o niemal ch�odno, przyjemnie, to jednak z dniem powr�ci skwar. Amahast zgoni� gryz�ce go w r�k� owady i czeka� na �wit Z mroku wynurzy�y si� powoli zarysy ich drewnianej �odzi. Wyci�gn�li j� na piasek, spory kawa� za wysch�e wodorosty i muszle, wyznaczaj�ce najdalszy zasi�g przyp�ywu. Tu� przy niej dostrzega� z trudem ciemne postacie �pi�cych cz�onk�w jego sammadu, czterech, kt�rzy wybrali si� z nim na t� wypraw�. Nieprzywo�ywane, nasz�o go wspomnienie o jednym z nich, umieraj�cym Dikenie. Wkr�tce zostanie ich tylko trzech. Jeden z m�czyzn podnosi� si� powoli, z b�lem opieraj�c si� mocno na w��czni. To stary Ogatyr; mia� sztywniej�ce, obola�e r�ce i nogi - wynik wieku, wilgoci ziemi i mro�nych obj�� zimy. Amahast wsta� tak�e, r�wnie� z w��czni� w d�oni. Obaj m�czy�ni podeszli do wype�nionych wod� do��w. - Dzie� b�dzie gor�cy, kurro - powiedzia� Ogatyr. - Tu wszystkie dni s� gor�ce, stary. Dziecko mo�e to przewidzie�. S�o�ce wyci�gnie b�l z twych ko�ci. Podchodzili wolno i ospale ku czarnej �cianie lasu. Wysoka trawa szumia�a w porannej bryzie; w koronach drzew �piewa�y najwcze�niej wstaj�ce ptaki. Jakie� le�ne zwierz� obgryza�o czubki niskich tu palm, potem grzeba�o blisko nich, w mi�kkiej ziemi szukaj�c wody. Poprzedniego dnia �owcy pog��bili do�y i teraz wype�ni�a je czysta woda. - Napij si� - nakaza� Amahast, zwracaj�c si� twarz� do lasu. Ogatyr z sapaniem opad� na ziemi� i zacz�� �apczywie ch�epta�. Jakie� nocne zwierz� mog�o jeszcze wynurzy� si� z zalegaj�cych mi�dzy drzewami ciemno�ci i Amahast stan�� na stra�y z nastawion� w��czni�. W�cha� wilgotne powietrze przesycone zapachem gnij�cych ro�lin, nad kt�rymi unosi� si� s�aby aromat kwitn�cych noc� kwiat�w. Gdy stary cz�owiek sko�czy�, stan�� na warcie. W�wczas zacz�� pi� Amahast, zanurzaj�c twarz g��boko w zimnej wodzie. Potem ochlapa� ni� swe nagie cia�o, zmywaj�c brud i pot poprzedniego dnia. - Tam, dok�d dotrzemy dzisiaj, b�dzie nasz ostatni post�j. Nast�pnego ranka musimy zawr�ci�, wycofa� si� - zawo�a� Ogatyr przez rami�, wpatruj�c si� bacznie w krzewy i drzewa przed sob�. - Ju� mi to m�wi�e�, ale nie wierz�, by kilka nast�pnych dni mog�o co� zmieni�. - Pora wraca�. O ka�dym zachodzie s�o�ca zawi�zywa�em supe� na sznurze. Dni s� coraz kr�tsze, umiem to rozpozna�. Ka�dy zach�d nadchodzi coraz szybciej, codziennie s�o�ce s�abnie i nie wspina si� ju� tak wysoko na niebo. Zaczyna si� te� zmienia� wiatr, nawet ty musia�e� to zauwa�y�. Ca�e lato wia� z po�udniowego wschodu. Teraz ju� nie. Pami�tasz, jak w zesz�ym roku sztorm nieomal zatopi� ��d� i zwali� drzewa w lesie? By�o to o tej porze. Musimy wraca�. Pami�tam takie rzeczy, zawi�zuj� je na moim sznurze. - Wiem o tym, stary - Amahast przegania� palcami pasma d�ugich w�os�w. Si�ga�y poni�ej ramion, a na piersiach spoczywa�a mu dumnie jasnow�osa broda. - Ale wiesz, �e nasza ��d� nie nape�ni�a si� jeszcze. - Mamy wiele suszonego mi�sa... - Za ma�o. Potrzebujemy wi�cej, by przetrwa� zim�. �owy by�y niepomy�lne. To dlatego wyruszyli�my na po�udnie dalej ni� kiedykolwiek przedtem. Potrzebujemy mi�sa. - Tylko jeden dzie�, potem musimy wraca�. Najwy�ej jeden. Droga do g�r jest d�uga i ci�ka. Amahast nic na to nie odrzek�. Szanowa� Ogatyra za wszystko, co wiedzia� stary cz�owiek: jak w�a�ciwie wykonywa� narz�dzia, jak wynajdywa� czarodziejskie zio�a. Starzec zna� zar�wno obrz�dy konieczne do rozpocz�cia �ow�w, jak i zakl�cia, kt�rych moc odgania�a duchy zmar�ych. Tkwi�a w nim ca�a m�dro�� �ycia, tak jego jak i przodk�w, rzeczy opowiadanych mu i zapami�tanych. M�g�by m�wi� o nich od wschodu s�o�ca do zapadni�cia nocy i nie wypowiedzie� wszystkiego. By�y jednak rzeczy nowe, o kt�rych stary nic nie wiedzia�, i to w�a�nie one trapi�y Amahasta, domaga�y si� wyja�nienia. Zacz�y si� od zim, nie ko�cz�cych si�, srogich zim. Dwukrotnie ju� coraz d�u�sze dni, coraz ja�niejsze s�o�ce zapowiada�y wiosn�, kt�ra jednak nie nast�powa�a. G��bokie �niegi nie topnia�y, l�d na strumieniach pozostawa� gruby. Potem nadchodzi� g��d. Sarny i jelenie przenosi�y si� na po�udnie, porzuca�y znane sobie doliny i g�rskie hale, trzymane teraz mocno w bezlitosnym u�cisku zimy. Amahast wi�d� ludzi swego sammadu w �lad za zwierz�tami; zeszli z g�r na rozci�gaj�ce si� u ich st�p r�wniny. Musieli to zrobi�, by nie umrze� z g�odu. �owy nie by�y jednak udane, bo okrutna zima przetrzebi�a stada. Ci�kie dni prze�ywa�y i inne sammady. Polowa�y tam nie tylko te, z kt�rymi ��czyli si� przez ma��e�stwa, ale i inne, kt�rych nigdy przedtem nie spotkali. Ich m�czy�ni dziwnie m�wili marbakiem albo wcale nim nie m�wili, z gniewem wystawiali w��cznie. Ale wszystkie sammady nale�a�y do Tanu, a Tanu nigdy ze sob� nie walczyli. Nigdy jeszcze tak si� nie zdarzy�o. Teraz jednak do tego dosz�o i na ostrych, kamiennych grotach w��czni pojawi�a si� krew Tanu. Amahast martwi� si� tym r�wnie mocno, co nie ko�cz�cymi si� zimami. W��cznia potrzebna by�a, by polowa�, n�, by obdziera� ze sk�ry, ogie�, by gotowa�. Tak by�o zawsze. Tanu nie zabijaj� Tanu. �eby samemu nie pope�ni� tej zbrodni, wyprowadzi� sw�j sammad ze wzg�rz. Maszerowali dzie� za dniem w stron� wstaj�cego s�o�ca, nie zatrzymuj�c si�, nim nie doszli do s�onych w�d wielkiego morza. Wiedzia�, �e drog� na p�noc maj� zamkni�t�, bo l�d dochodzi� tam do brzegu oceanu. Mogli tam �y� tylko Paramutanie, ludzie sk�rzanych �odzi. Droga na po�udnie sta�a otworem, lecz tam, w puszczach i d�unglach, kt�rych nigdy nie nawiedza� �nieg, �y�y murgu. A gdzie one, tam �mier�. Pozostawa�o wi�c jedynie faluj�ce morze. Jego sammad od dawna zna� sztuk� budowy drewnianych �odzi, z kt�rych latem �owiono ryby. Nigdy jednak nie wyp�ywali tak daleko, by straci� z oczu ziemi� i obozowiska na pla�y. Tego lata musieli. Suszonych ka�amarnic nie starczy na zim�. Gdyby �owy okaza�y si� r�wnie nieudane, jak poprzedniej zimy, to �adne z nich nie do�yje wiosny. Po�udnie, pozostawa�o tylko po�udnie, i dlatego wyruszyli. Polowali wzd�u� wybrze�a i na wysepkach, stale w strachu przed murgu. Obudzili si� ju� pozostali. S�o�ce sta�o nad horyzontem i z g��bi d�ungli dobiega�y pierwsze krzyki zwierz�t. Czas wyp�ywa� na morze. Amahast kiwn�� g�ow� z powag�, gdy Kerrick przyni�s� mu sk�rzan� torb� z ekkotazem, potem wygarn�� gar�� zbitej masy pokruszonych �o��dzi i suszonych jag�d. Wyci�gn�� drug� r�k� i rozczochra� g�st� strzech� w�os�w na g�owie syna. Jego pierworodny. Wkr�tce stanie si� m�czyzn� i otrzyma m�skie imi�. Na razie jednak jest jeszcze dzieckiem, cho� silnym i wysokim. Jego sk�ra, zwykle blada, by�a teraz opalona na z�oto, tak jak wszystkich uczestnik�w wyprawy. Jedynym strojem by�a zwi�zana w pasie sarnia sk�ra. Na sk�rzanym rzemyku zwisa�a mu z szyi miniatura no�a z gwiezdnego metalu, noszonego przez Amahasta. No�a nie tak ostrego jak kamienny, ale cenionego z powodu rzadko�ci. Te dwa no�e, du�y i ma�y, by�y jedynymi przedmiotami z gwiezdnego metalu, jakie posiada� sammad. Kerrick u�miechn�� si� do ojca. Mia� osiem lat i po raz pierwszy polowa� z m�czyznami. Nigdy jeszcze w jego �yciu nie zdarzy�o si� co� r�wnie wa�nego. - Wypi�e� swoj� porcj�? - spyta� Amahast. Kerrick przytakn��. Wiedzia�, �e a� do zmroku nie dostanie ju� wody. By�a to jedna z wa�nych rzeczy, jakich �owca musi si� nauczy�. Gdy przebywa� z kobietami i dzie�mi, pi�, kiedy tylko czu� pragnienie, a kiedy zg�odnia�, skuba� jagody lub jad� �wie�e korzonki, kt�re w�a�nie kopali. Nic wi�cej. Teraz jest z �owcami, robi to co oni, w�druje bez jedzenia i picia od przed�witu do zapadni�cia zmroku. Z dum� uj�� sw� ma�� w��czni�. Uda�o mu si� nie uciec z przera�enia, gdy co� ci�kiego zacz�o ha�asowa� w d�ungli za nimi. - Zepchnijcie ��d� - rozkaza� Amahast. Nie musia� pogania� ludzi; odg�osy murgu stawa�y si� coraz g�o�niejsze i straszliwsze. Niewiele mieli do za�adowania, tylko swe w��cznie, �uki i ko�czany ze strza�ami, sarnie sk�ry i torby ekkotazu. Po zepchni�ciu �odzi na wod� ogromny Hastila i Ogatyr przytrzymali j� na chwil�, gdy wsiada� ch�opiec, trzymaj�cy ostro�nie wielk� muszl� z �arz�cymi si� resztkami ogniska. Z ty�u, na pla�y, Diken pr�bowa� wsta� i do��czy� do pozosta�ych, ale zabrak�o mu si�. Poblad� z wysi�ku, na twarz wyst�pi�y grube krople potu. Amahast podszed�, ukl�k� przy nim i rogiem pos�ania, na kt�rym le�a� ranny, wytar� mu twarz. - Odpocznij. Zaniesiemy ci� do �odzi. - Dzi� nie, skoro nie mog� wej�� sam - wychrypia� Diken, z trudem �api�c powietrze. - Zaczekam tu na wasz powr�t. Lepiej dla mnie. Z jego lew� r�k� by�o bardzo �le. Mia� obie pogryzione i wydarte dwa palce, wynik nocnej napa�ci na ich ob�z wielkiego zwierza z d�ungli. Ledwo widoczn� besti� poranili w��czniami i odegnali w ciemno��. Rana Dikena pocz�tkowo nie wygl�da�a tak brzydko, �owcy prze�ywali z gorszymi. Zrobili dla niego wszystko, co mogli. Przemyli ran� w morskiej wodzie, p�ki krew nie sp�yn�a swobodnie, potem Ogatyr po�o�y� na niej ok�ad z mchu benseel, zebranego na moczarach wysoko w g�rach. Ale tym razem to nie wystarczy�o. Cia�o rozpali�o si�, potem zsinia�o, a wreszcie ca�a r�ka Dikena sczernia�a; rana strasznie �mierdzia�a. Wkr�tce umrze. Amahast przeni�s� wzrok z opuchni�tej r�ki na tkwi�c� w tyle zielon� �cian� d�ungli. - Gdy nadejd� zwierz�ta, nie zd��� zje�� mego tharmu - powiedzia� Diken, pod��aj�c oczyma za wzrokiem Amahasta. Otworzy� na chwil� zaci�ni�t� w pi�� praw� d�o�. Skrywa� w niej kamienny odprysk, przypominaj�cy ostry wi�r, u�ywany do obdzierania i �wiartowania zwierzyny. Do�� ostry, by przeci�� �y�y cz�owieka. Amahast powoli wsta� i star� piasek z nagich kolan. - B�d� ci� szuka� w niebie - szepn�� tak cicho pozbawionym uczu� g�osem, �e s�ysza� go tylko umieraj�cy. - Zawsze by�e� mi bratem - powiedzia� Diken. Po odej�ciu Amahasta odwr�ci� twarz i zamkn�� oczy, by nie widzie�, jak pozostali odp�ywaj� i �egnaj� go mo�e jakimi� znakami. Gdy Amahast dotar� do �odzi, ta ko�ysa�a si� ju� lekko na niewielkich falach. By�a dobrym, mocnym cz�nem wyciosanym z wypalonego pnia wielkiego cedru. Kerrick rozdmuchiwa� ogie� tl�cy si� na le��cych na dziobie kamieniach. Po do�o�eniu drewno zacz�o trzaska� i buchn�� p�omie�. M�czy�ni wpu�cili ju� wios�a w dulki, byli gotowi do wyp�yni�cia. Amahast usiad� na burcie i umie�ci� wios�o sterowe. Widzia�, jak wzrok pozosta�ych spocz�� na pozostawionym na pla�y �owcy, cho� nikt si� nie odezwa�. Tak powinno by�. �owcy nie okazuj� b�lu ani lito�ci. Ka�dy cz�owiek ma prawo wyboru chwili, w kt�rej uwolni sw�j tharm, by wzni�s� si� do ermanu, nocnego nieba. Przywita go tam w�adaj�cy nim Ojciec-Niebo i tharm �owcy przy��czy si� do innych tharm�w w�r�d gwiazd. Ka�dy �owca ma do tego prawo i nikt nie powinien o tym rozmawia� ani si� temu przeciwstawia�. Nawet Kerrick wiedzia� o tym i milcza� jak inni. - Rusza�! - rozkaza� Amahast - Do wyspy! Niska, pokryta traw� wyspa le�a�a blisko brzegu i os�ania�a pla�� przed pot�g� fal oceanu. Dalej, na po�udnie, wznosi�a si� ponad s�ony przyb�j morza, co umo�liwia�o rozrost drzew. Trawa i las obiecywa�y udane �owy. Je�li nie ma tam murgu. - Patrzcie, w wodzie! - zawo�a� Kerrick, wskazuj�c na morze. Przep�ywa�a pod nimi, wlok�c macki, ogromna �awica hardalt�w. Bezkostnych, chronionych muszlami cia� nie spos�b by�o policzy�. Uj�t� za koniec w��czni� Hastila skierowa� w morze. By� ogromny, wy�szy nawet od Amahasta, lecz mimo to bardzo szybki. Odczeka� chwil� i pchn�� w��czni� w wod�, zanurzaj�c r�k�. Potem j� d�wign��. Grot uderzy� celnie, prosto w mi�kkie cia�o pod muszl�. Wyci�gni�ty z wody hardalt wyl�dowa� na dnie �odzi, macki wi�y si� s�abo, czarny atrament ciek� z przek�utego p�cherza. Wszystkich to roz�mieszy�o. Hastila nosi� trafne imi�, w��cznia-w-r�ce. W��cznia, kt�ra nie chybia. - Smacznego - powiedzia� Hastila, nast�puj�c nog� na muszl� i wyswobadzaj�c w��czni�. Kerrick by� podniecony. Wydawa�o si� to takie �atwe. Jedno szybkie pchni�cie - i mieli wielkiego hardalta, mog�cego ich wszystkich wykarmi� przez jeden dzie�. Na�laduj�c Hastil�, uj�� za koniec swoj� w��czni�. O po�ow� kr�tsza od broni �owc�w, mia�a jednak r�wnie ostry grot Hardalty p�yn�y nadal, wi�ksze ni� poprzednie, a jeden z nich musn�� powierzchni� tu� pod dziobem. Kerrick pchn�� mocno w d�. Poczu�, jak grot zanurzy� si� w ciele. Chwyci� drzewce obur�cz i poci�gn��. W��cznia dr�a�a i wyskakiwa�a mu z r�k, lecz trzyma� j� kurczowo, szarpi�c z ca�ych si�. W bryzgach piany wynurzy� si� obok �odzi l�ni�cy wilgoci� �eb. W��cznia wyskoczy�a z cia�a zwierz�cia i Kerrick upad� tu� przed rozwartym pyskiem. Skrzecz�cy ryk rozleg� si� tak blisko, �e owia� ch�opca cuchn�cy oddech. Ostre k�y zacisn�y si� na �odzi, rw�c z niej drzazgi. Hastila ju� tam by�, jego w��cznia wbi�a si� mi�dzy te straszne szcz�ki raz i drugi. Marag wrzasn�� g�o�niej i potok krwi trysn�� na ch�opca. Potem pysk zamkn�� si� i przez chwil� Kerrick widzia� tu� przed twarz� okr�g�e, nieruchome oko. Zaraz potem znik�o, zapadaj�c si� w k��bach krwistej piany. - Wios�ujcie do wyspy - nakaza� Amahast. - Za hardaltami na pewno ci�gn� inne takie bestie, jeszcze wi�ksze. Czy ch�opak jest ranny? Ogatyr wyla� gar�� wody na twarz Kerricka i natar� j�. - Tylko wystraszony - powiedzia�, patrz�c na poblad�e lico. - Mia� szcz�cie - zas�pi� si� Amahast. - Szcz�cie u�miecha si� tylko raz. Nigdy ju� nie pchnie w��czni� na o�lep. "Nigdy! - pomy�la� Kerrick. Prawie wykrzykn�� to s�owo, patrz�c na poszarpane drewno tam, gdzie si�ga�y szcz�ki zwierz�cia. S�ysza� o murgu, widzia� ich z�by w naszyjnikach, dotyka� nawet g�adkiej, kolorowej sakwy wykonanej z ich sk�ry. Tak naprawd� nigdy nie ba� si� opowie�ci o potworach wielkich jak g�ry, maj�cych z�biska jak w��cznie, oczy jak kamienie i pazury jak no�e. Teraz jednak wystraszy� si�. Odwr�ci� twarz ku brzegowi, nie chc�c, by inni zobaczyli �zy, jakie na pewno mia� w oczach. Przygryza� wargi, gdy powoli zbli�ali si� do l�du. ��d� przemieni�a si� w �upin� na morzu pe�nym potwor�w. Rozpaczliwie pragn�� znale�� si� zn�w na twardej ziemi. Niemal krzykn��, gdy st�pka zazgrzyta�a o piasek. Zmy� wszystkie �lady krwi maraga, podczas gdy inni wyci�gali ��d� z wody. Amahast cicho sykn�� przez z�by. Na ten sygna� wszyscy zastygli w ciszy i bezruchu. �owca le�a� nad nimi w trawie, patrz�c ponad grzbiet. Skin�� im trzyman� na p�ask d�oni�, potem kiwn��, by do��czyli do niego. Kerrick przyczo�ga� si� jak inni, nie wychylaj�c si� ponad traw�, potem ostro�nie rozchyli� d�o�mi �d�b�a, by m�c spoza nich patrze�. Sarny. Stadko drobnych zwierz�t pas�o si� w zasi�gu strza�y. Wyros�e na bujnej trawie wyspy, porusza�y si� wolno, strzy�eniem uszu oganiaj�c si� od much. Kerrick wci�gn�� powietrze rozszerzonymi nozdrzami i poczu� s�odki zapach ich sier�ci. - Id�cie cicho wzd�u� brzegu - poleci� Amahast - Wiatr wieje w nasz� stron�, nie poczuj� nas. Podejdziemy bli�ej. - Nisko zgarbiony, pobieg� pierwszy, za nim inni, a na ko�cu Kerrick. Przy brzegu, schyleni do ziemi, naci�li strza�y i wyci�gn�li �uki. Potem wyprostowali si� i wystrzelili razem. Strza�y trafi�y, powalaj�c dwa zwierz�ta i rani�c trzecie. Kozio�ek m�g� odbiec do�� daleko ze strza�� w boku. Amahast pogna� za nim i szybko go dogoni�. Osaczone zwierz� odwr�ci�o si�, opu�ci�o gro�nie r�ki. �owca ze �miechem skoczy� do przodu, chwyci� rogi i przekr�ci�. Sarna prychn�a i zachwia�a si�, potem z bekni�ciem upad�a. Amahast wygina� jej szyj�, gdy podbieg� Kerrick. - We� w��czni� i zabij po raz pierwszy. Mierz w gard�o z boku, wbij g��boko i przekr��. Kerrick zrobi�, jak mu kazano, i kozio�ek rykn�� w agonii, zalewaj�c czerwon� krwi� r�ce ch�opca. By� z tego dumny. Pchn�� w��czni� g��biej w gard�o, a� zwierz� zadr�a�o i zdech�o. - Dobry cios - powiedzia� z dum� Amahast. Ton jego g�osu wzbudzi� w Kerricku nadziej�, �e nie us�yszy ju� ani s�owa o maragu w �odzi. �owcy �mieli si� rado�nie, rozcinaj�c i patrosz�c cia�a. Amahast wskaza� po�udniow�, wy�sz� cz�� wyspy. - Przenie�cie je do drzew i powie�cie, by sp�yn�a krew. - Czy zapolujemy jeszcze? - spyta� Hastila. Amahast pokr�ci� g�ow�. - Nie, skoro mamy jutro wraca�. Potrzebujemy dnia i nocy, by sprawi� i uw�dzi� to, co tu mamy. - I zje�� - doda� Ogatyr, g�o�no cmokaj�c. - Zje�� nasze porcje. Im wi�cej zmie�cimy w brzuchu, tym mniej b�dzie do d�wigania na plecach! Cho� pod drzewami by�o ch�odniej, wkr�tce otoczy�y ich gryz�ce muchy. Zacz�li je rozgniata�, prosili Amahasta, by rozpali� ogie�, kt�ry je odegna. - �ci�gnijcie sk�ry - nakaza�, potem kopn�� le��cy konar, kt�ry rozsypa� si� na kawa�ki. - Za grz�sko tu. Drewno jest zbyt mokre na ognisko. Ogatyrze, przynie� ogie� z �odzi i podsycaj such� traw�, dop�ki nie wr�c�. Przyniesiemy z ch�opcem drewno wyrzucone przez fale. Zostawi� �uk i strza�y, ale zabra� w��czni� i ruszy� przez lasek na oceaniczny brzeg wyspy. Kerrick poszed� szybko za nim. Szerok� pla�� pokrywa� drobny piasek, bia�y niemal jak �nieg. Za�amuj�ce si� z �oskotem fale wpada�y daleko spienionymi wa�ami. Skraj wody zalega�y kawa�ki drewna, porozrywane g�bki, niesko�czone ilo�ci wielobarwnych muszli, fioletowe �limaki, d�ugie, zielone wicie wodorost�w z gramol�cymi si� po nich male�kimi krabami. Kilka drobnych kawa�k�w wyrzuconego przybojem drewna niewartych by�o zainteresowania, poszli wi�c w stron� przyl�dka wysuwaj�cego si� w morze skalistym cyplem. Wspi�li si� �agodnym zboczem i mi�dzy drzewami dojrzeli, i� przyl�dek zakr�ca, tworz�c os�oni�t� zatok�. Na piasku po drugiej stronie zatoki ciemne postacie, by� mo�e foki, wygrzewa�y si� na s�o�cu. W tej samej chwili spostrzegli, �e pod pobliskim drzewem kto� stoi i tak�e spogl�da na zatok�. Mo�e inny �owca. Amahast otworzy� usta, by go zawo�a�, gdy posta� wysz�a z cienia. S�owa ugrz�z�y mu w gardle; st�a� mu ka�dy mi�sie� cia�a. To nie �owca, nie cz�owiek, lecz inne stworzenie. Przypominaj�ce cz�owieka, pod ka�dym jednak wzgl�dem odpychaj�co r�ne. Istota by�a bezw�osa i naga, z wyrastaj�cym z czubka g�owy i biegn�cym wzd�u� kr�g�os�upa barwnym grzebieniem. W s�o�cu ohydnie b�yszcza�a pokryta �uskami kolorowa sk�ra. Marag. Mniejszy od gigant�w z d�ungli, ale jednak marag. Jak wszystkie w czasie odpoczynku tkwi� nieruchomo niczym kamienna rze�ba. Potem seri� drobnych szarpni�� obr�ci� g�ow� w bok, ukazuj�c okr�g�e, nieruchome oko i pot�n�, wysuni�t� szcz�k�. Stali r�wnie cicho jak muthu, mocno �ciskaj�c w��czni�; niewidoczni, bo istota nie obr�ci�a si� na tyle, by dojrze� mi�dzy drzewami ich tkwi�ce nieruchomo postacie. Amahast ruszy� si� dopiero wtedy, gdy wzrok maraga przesun�� si� na morze. Zbli�a� si� bezszelestnie, unosz�c w��czni�. Dotar� na skraj drzew, gdy bestia spostrzeg�a czy poczu�a jego obecno��, szarpn�a g�ow� w jego stron� i spojrza�a mu prosto w twarz. �owca wbi� kamienny grot w��czni w pozbawione powieki oko, dosi�gaj�c m�zgu. Marag zadr�a� i upad� ci�ko. Zdech� zanim uderzy� o ziemi�. Wcze�niej Amahast wyci�gn�� w��czni�, odwr�ci� si� i przebieg� wzrokiem zbocze i pla��. W pobli�u nie by�o wi�cej tych stworze�. Kerrick do��czy� do ojca, stan�� przy nim i obaj w milczeniu przygl�dali si� le��cemu cia�u. Stanowi�o ono przybli�one, wstr�tne na�ladownictwo cz�owieka. Czerwona krew nadal wyp�ywa�a z oczodo�u zniszczonego oka, podczas gdy drugie patrzy�o na nich czarn�, pionow� szpark� �renicy. Brakowa�o nosa, zia�y tylko przys�aniane klapkami otwory. Pot�ne szcz�ki rozwar�y si� w agonii, ukazuj�c bia�e rz�dy ostrych, spiczastych z�b�w. - Co to jest? - spyta� Kerrick, z trudem wydobywaj�c s�owa. - Nie wiem. Jaki� marag. Ma�y, nigdy dot�d takiego nie widzia�em. - Sta� i chodzi� zupe�nie jak cz�owiek, Tanu. Marag, ojcze, ale z r�koma takimi jak my. - Nie takimi. Policz! Raz, dwa, trzy palce i kciuk. Nie, ma tylko dwa palce i dwa kciuki. Wargi Amahasta skurczy�y si�, ods�aniaj�c z�by, gdy spogl�da� na trupa. Mia� kr�tkie, wygi�te nogi, p�askie stopy o palcach zako�czonych pazurami, bulwiasty ogon. Istota le�a�a skurczona, jedna �apa schowana by�a pod cia�em. Amahast kopni�ciem nogi odwr�ci� je na wznak. Kolejna zagadka: w zaci�ni�tej d�oni dostrzeg� teraz co� wygl�daj�cego na d�ugi, gu�lasty kij z czarnego drewna. - Ojcze, pla�a! - zawo�a� Kerrick. Schowali si� pod drzewami i patrzyli z ukrycia na wynurzaj�ce si� z morza, tu� obok nich, stworzenia. By�y to trzy murgu. Dwa przypomina�y zabitego przez nich. Trzeci by� wy�szy, grubszy i powolniejszy. Wysun�� si� do po�owy z wody, przekr�ci� na grzbiet i leg� nieruchomo z zamkni�tymi oczami. Pozosta�e dwa z trudem wypchn�y go dalej na piasek. Wi�ksza istota wydmucha�a pian� ze szparek oddechowych, pazurami jednej nogi drapi�c si� wolno i leniwie po brzuchu. Jeden z mniejszych murgu zamacha� �apami w powietrzu i wyda� ostry, klekocz�cy d�wi�k. Gniew chwyci� Amahasta za gard�o, d�awi�c je tak, �e a� sapn�� g�o�no. Nienawi�� niemal go za�lepi�a, gdy w nie�wiadomym odruchu run�� w d� zbocza z wysuni�t� przed sob� w��czni�. Po chwili znalaz� si� przy istotach i d�gn�� najbli�sz�. Ta jednak cofn�a si� i odwr�ci�a, tak i� grot tylko zadrasn�� jej bok, ze�lizn�wszy si� po �ebrach. Nast�pny cios Amahasta by� celny. �owca uwolni� w��czni� i odwr�ci� si�, by ujrze� taplaj�cego si� w wodzie, uciekaj�cego drugiego maraga, kt�ry szeroko rozrzuci� �apy i upad�, gdy ma�a w��cznia �mign�a w powietrzu i trafi�a go w plecy. - Dobry rzut - powiedzia� Amahast i upewniwszy si� o �mierci stworzenia, wyszarpn�� z niego w��czni�, by wr�czy� j� Kerrickowi. Pozosta� tylko du�y marag. Mia� zamkni�te oczy, najwidoczniej nie�wiadom tego, co si� dzia�o wok� niego. Amahast wbi� mu g��boko w��czni� w bok. Zwierz� wyda�o niemal ludzki j�k. Mia�o grub� warstw� t�uszczu i my�liwy musia� d�ga� kilka razy, nim si� uspokoi�o. W�wczas opar� si� o swoj� w��czni�, dysza� ci�ko, patrz�c ze wstr�tem i nienawi�ci� na zabite zwierz�ta. - Takie jak te musz� by� niszczone. Murgu s� inne ni� my, popatrz na sk�r�, �uski. �adne z nich nie ma sier�ci, boj� si� ch�odu, maj� truj�ce mi�so. Wszystkie napotkane musimy niszczy�. - Wydusi� z siebie te s�owa, a Kerrick m�g� tylko przytakn�� skinieniem g�owy, bo czu� r�wnie g��bok� i instynktown� odraz�. - Id� po nich - poleci� Amahast. - Szybko. Tam, widzisz, po drugiej stronie zatoki, jest wi�cej murgu. Musimy zabi� je wszystkie. Zauwa�y� jaki� ruch i chwyci� w��czni� s�dz�c, �e stworzenie jeszcze nie zdech�o. Poruszy�o ogonem. Nie! To nie ogon si� porusza�, lecz co� pe�za�o pod sk�r� u jego podstawy. By�a tam szparka, rodzaj otworu, u podstawy grubego ogona bestii. Amahast rozpru� j� czubkiem w��czni, potem z trudem powstrzyma� wymioty na widok bladawych istot gramol�cych si� na piasek. Wij�ce si�, �lepe, male�kie kopie doros�ych. Na pewno ich m�ode. Rycz�c z gniewu, rozdepta� je nogami. - Zniszczy� wszystkie, zniszczy�. - Mrucza� ci�gle te s�owa, a Kerrick uciek� miedzy drzewa. Enge hantehei agate embokeka lirubushei kakshesei, heawahei; hevai'ihei, kaksheinte, enpelei asahen enge. PRZYS�OWIE YILAN� Opuszczenie ojcowskiej mi�o�ci i wej�cie w obj�cia morza jest pierwszym cierpieniem w �yciu - pierwsz� rado�ci� s� pobratymcy, z kt�rymi si� tam ��czysz. ROZDZIA� II Enteesenaty przecina�y fale rytmicznymi ruchami wielkich, wios�owatych p�etw. Jeden z nich wynurzy� z oceanu �eb na d�ugiej szyi, obejrza� si� dooko�a. Schowa� si� pod wod� dopiero po dojrzeniu w oddali ogromnego, zanurzonego kszta�tu. Przed nimi by�a �awica ka�amarnic - inne enteesenaty klekota�y w wielkiej rado�ci. Wal�c pot�nymi, d�ugimi ogonami, pru�y wod�, gigantyczne i niepowstrzymane, rozwieraj�c szeroko paszcze. Prosto w �rodek �awicy. Wzbijaj�c fontanny wody, �awica ucieka�a na wszystkie strony. Wi�kszo�� ka�amarnic umknie pod os�on� wydzielanego czarnego p�ynu, lecz sporo trafi w zbrojne p�ytkami pyski, zostanie pochwyconych i po�kni�tych w ca�o�ci. Morze zn�w opustosza�o, uciekinierzy rozproszyli si� w oddali. Nasycone stworzenia zawr�ci�y i pop�yn�y wolno z powrotem. Przed nimi pokonywa�o ocean jeszcze wi�ksze zwierz�. Woda op�ywa�a cia�o uruketo i pieni�a si� wok� jego ogromnej p�etwy grzbietowej. Zbli�ywszy si� do niego, enteesenaty zanurkowa�y i p�yn�y z r�wn� szybko�ci�, blisko d�ugiego, uz�bionego pyska. Zwierz� musia�o je zauwa�y�, gdy� jedno oko porusza�o si� wolno, �ledz�c ich ruchy czarn� �renic� obramowan� kostnym pier�cieniem. M�tny m�zg stwora po jakim� czasie rozpozna� je i pysk zacz�� si� wolno rozwiera�, a� stan�� otworem. Enteesenaty kolejno podp�ywa�y do wielkiej rozdziawionej g�by i wsuwa�y g�ow� do jej �rodka. Zwraca�y tam niedawno z�apane ka�amarnice. Dopiero po opr�nieniu �o��dk�w wycofywa�y si� i okr�ca�y ruchami bocznych p�etw. Za nimi paszcz�ka zamkn�a si� r�wnie powoli, jak otworzy�a i pot�ne uruketo ruszy�o w drog�. Cho� wi�kszo�� gigantycznego cielska znajdowa�a si� pod wod�, stercz�ca p�etwa grzbietowa stwora wystawa�a ponad fale. Jej sp�aszczony wierzcho�ek by� suchy i stwardnia�y. Pokrywa�y go bia�e c�tki odchod�w siadaj�cych na nim ptak�w i blizny w miejscach, gdzie zdo�a�y rozry� ostrymi dziobami tward� sk�r�. Jaki� ptak kierowa� si� w�a�nie ku czubkowi p�etwy z rozci�gni�tymi, wielkimi, bia�ymi skrzyd�ami i rozcapierzonymi, p�etwiastymi �apami. Nagle skrzekn�� i odlecia� z �opotem, przestraszony d�ugim p�kni�ciem, jakie powsta�o na g�rze p�etwy. Szpara powi�kszy�a si�, si�gaj�c kra�c�w p�etwy. Wielkie rozdarcie �ywego cia�a ci�gle si� rozszerza�o, wydzielaj�c opary zat�ch�ego powietrza. Wreszcie szpara powi�kszy�a si� na tyle, i� swobodnie wynurzy�a si� z niej Yilan�, odbywaj�ca wacht� jako drugi oficer. Wdycha�a g��boko �wie�e powietrze, wspinaj�c si� na szeroki wyst�p ko�ci znajduj�cej si� w �rodku p�etwy, blisko jej czubka. Wystawi�a g�ow� i ramiona, rozgl�daj�c si� wko�o uwa�nie. Upewniwszy si�, �e wszystko jest w porz�dku, wycofa�a si� w g��b, min�a sterniczk� wpatruj�c� si� w przezroczyst� tarcz�. Oficer spojrza�a jej przez rami� na jarz�c� si� ig�� busoli i zobaczy�a, �e zbacza z wyznaczonego kursu. Wyci�gni�t� r�k� sterniczka uj�a mi�dzy kciuki lewej d�oni wystaj�cy k��bek nerw�w i �cisn�a go mocno. Dr�enie przebieg�o ca�y statek, nast�pi�a reakcja na wp� rozumnej istoty. Oficer kiwn�a g�ow� i zesz�a ni�ej, do d�ugiej, wewn�trznej komory. Jej �renice szybko rozszerza�y si� w s�abo roz�wietlonym mroku. Jedynym o�wietleniem komory o �ywych �cianach, rozci�gaj�cej si� niemal na ca�� d�ugo�� grzbietu uruketo, by�y fluoroscencyjne pasma. Z ty�u, w niemal ca�kowitej ciemno�ci, le�a�y wi�niarki zwi�zane razem w kostkach. Paki towar�w oddziela�y je od przebywaj�cych w przedzie cz�onk�w za�ogi i pasa�erek. Oficer podesz�a do dowodz�cej, by zda� raport. Erafnai� unios�a wzrok znad �wiec�cej mapy i skin�a z uznaniem. Zadowolona, zwin�a map�, umie�ci�a j� w niszy i sama ruszy�a na p�etw�. Id�c pow��czy�a nogami; by� to skutek odniesionej w dzieci�stwie rany. Blizna po niej nadal marszczy�a sk�r� na plecach. Jedynie dzi�ki wielkim zdolno�ciom zdo�a�a doj�� tak wysoko. Po wyj�ciu na zewn�trz rozejrza�a si� wok� z wierzcho�ka p�etwy, oddychaj�c g��boko. Z ty�u znika�y wybrze�a Maninle. Na horyzoncie, ledwo widoczny, rozci�ga� si� ku p�nocy �a�cuch niskich wysp. Zadowolona, pochyli�a si� i odezwa�a zgodnie z regulaminem. Wydaj�c rozkazy, mog�a by� bardziej bezpo�rednia, niemal brutalna. Ale nie teraz. Grzecznie i bezosobowo zwraca�a si� jak kto� maj�cy ni�sz� rang� do stoj�cych wy�ej od niego. Poniewa� dowodzi�a tym �ywym statkiem, musia�a przemawia� do kogo� rzeczywi�cie bardzo znacznego. - Ku swojej przyjemno�ci mo�esz co� ujrze�, Vainte. Powiedziawszy to cofn�a si�, u�atwiaj�c przej�cie. Vainte ostro�nie wspi�a si� po �ebrowanym wn�trzu p�etwy, a� w towarzystwie dw�ch innych os�b znalaz�a si� na �rodkowym wyst�pie. Stan�y one z szacunkiem z boku, gdy podesz�a dalej. Trzymaj�c si� kraw�dzi, Vainte otwiera�a i zamyka�a nozdrza, rozkoszuj�c si� ostrym, s�onym powietrzem. Erafnai� wpatrywa�a si� w ni� z podziwem, bo by�a naprawd� pi�kna. Gdyby nawet nie wiedzia�a, �e postawiono j� na czele nowego miasta, to i tak jej pozycj� zdradza�by ka�dy ruch. Nie�wiadoma podziwiaj�cego j� wzroku, Vainte sta�a dumnie, trzymaj�c wysoko g�ow� z wystaj�cymi szcz�kami. W pe�nym blasku s�o�ca jej �renice si� zw�zi�y, tworz�c w�skie, pionowe szparki. Silne d�onie dzier�y�y mocno oparcie, a szeroko rozstawione stopy utrzymywa�y r�wnowag�. Jaskrawo-pomara�czowa, pi�kna pier� falowa�a wolno. Z jej postawy wida� by�o, i� urodzi�a si�, by rz�dzi�. - Powiedz mi, co jest przed nami - odezwa�a si� nagle. - �a�cuch wysp, Najwy�sza. Ich nazwa m�wi, jakie s�. Alakas-aksehent, ci�gn�ce si� z�ote, rozsypane kamienie. Piaski i wody wok� s� ciep�e przez ca�y rok. Wyspy tworz� sznur si�gaj�cy sta�ego l�du. To tam, na brzegu, ro�nie nowe miasto. - Alpeasak. Pi�kne pla�e - powiedzia�a Vainte do siebie, tak i� reszta nie mog�a us�ysze� jej s��w. "Czy takie jest moje przeznaczenie?" Odwr�ci�a si� do dowodz�cej. - Kiedy tam b�dziemy? - Dzi� po po�udniu, Najwy�sza. Na pewno przed zmrokiem. P�ynie tu ciep�y pr�d, kt�ry powiedzie nas szybko w tamt� stron�. Pe�no tu ka�amarnic, tak i� enteesenaty i uruketo jadaj� obficie. Czasem za bardzo. To jeden z k�opot�w w d�ugim rejsie. Musimy ich bardzo pilnowa�, bo inaczej zwolni� i nasze przybycie si�... - Cicho! Chc� zosta� sama z moimi efensele. - To rado�� dla mnie - m�wi�c to, Erafnai� cofa�a si�, a� ostatnie s�owo sta�o si� nies�yszalne. Vainte zwr�ci�a si� do milcz�cych pobratymczy�, okazuj�c serdeczno�� ka�dym gestem. - Jeste�my tu. Dobieg�a ko�ca walka o dotarcie do nowego �wiata, Gendasi*. Teraz zacznie si� dalsza, jeszcze wi�ksza, o wzniesienie nowego miasta. - Pomo�emy, zrobimy, o co poprosisz - powiedzia�a Etdeerg. Mocna i niewzruszona jak ska�a, gotowa by�a pomaga� z ca�ej swej si�y. - Rozkazuj nam nawet umrze�! - U kogo� innego brzmia�oby to pretensjonalnie, ale nie u Etdeerg. Szaro�� bi�a z ka�dego ruchu jej cia�a. - Nie prosz� o to - powiedzia�a Vainte. - Chcia�abym tylko, by� s�u�y�a u mego boku jako pierwsza pomocnica we wszystkim. - Sprawi mi to zaszczyt Potem Vainte zwr�ci�a si� do Ikemend, kt�ra wyprostowana czeka�a na rozkazy. - Ty masz najbardziej odpowiedzialne stanowisko. Trzymasz sw� przysz�o�� mi�dzy kciukami. Pokierujesz hanale i samcami. Ikemend okaza�a zgod�, rado�� i gotowo�� stara�. Vainte poczu�a zadowolenie, potem zwa�y� si� jej humor. - Dzi�kuj� wam obu - powiedzia�a. - Zostawcie mnie teraz. Chc� mie� tu Enge. Sam�. Vainte przytrzyma�a si� mocno stwardnia�ego cia�a uruketo, gdy to wspi�o si� na wielk� fal�. Zielona woda przela�a si� przez grzbiet i rozbi�a w s�onych rozbryzgach o czarn� wie�� p�etwy. Niekt�re z nich zmoczy�y twarz Vainte. Przezroczyste b�ony zsun�y si� jej na oczy, potem powoli cofn�y. Nie zauwa�y�a smagni�cia s�onej wody, bo my�lami by�a daleko od ogromnej bestii nios�cej ich przez morze do Inegban*. Przed nimi le�a� Alpeasak, z�ote pla�e jej przysz�o�ci - lub czarne ska�y o kt�re si� rozbije. To albo to, nic po�redniego. Pchana ambicj�, wspi�a si� wysoko, odk�d za m�odu opu�ci�a oceany, pozostawi�a w tyle wszystkie z jej efenburu, prze�cigaj�c i przewy�szaj�c nawet starsze od niej o wiele lat Trzeba pi�� si� w g�r�, je�li chce si� osi�gn�� szczyt. I po drodze robi� sobie wrog�w. Vainte wiedzia�a jednak jak ma�o kto, �e r�wnie wa�ne jest zdobywanie sojusznik�w. Pami�ta�a o wszystkich z jej efenburu, nawet o tych najni�ej stoj�cych. Spotyka�a si� z nimi, gdy tylko mog�a. Jeszcze wa�niejsza by�a umiej�tno�� wzbudzania szacunku, a nawet podziwu, w m�odszych efenburu. W mie�cie by�y jej oczami i uszami, jej tajn� si��. Bez ich pomocy nigdy by nie zdo�a�a wyruszy� w t� podr�, najwi�ksze ryzyko jej �ycia. Stawk� by�o zwyci�stwo lub kl�ska. Kierowanie nowym miastem, Alpeasakiem, by�o wielkim awansem, zadaniem wysuwaj�cym j� przed wiele innych. Niebezpiecze�stwo tkwi�o w tym, �e najdalej po�o�one od Entoban* miasto przysparza�o ju� k�opot�w. W razie op�nie� w tworzeniu nowego grodu czeka�by j� upadek, upadek tak g��boki, i� nigdy by si� z niego nie pod�wign�a. Jak Deeste, kt�r� mia�a zast�pi� jako eistaa nowego miasta. Deeste pope�nia�a b��dy, prace pod jej kierunkiem przebiega�y zbyt wolno. Vainte przejmowa�a jej miejsce - wraz ze wszystkimi nierozwi�zanymi problemami. Gdyby zawiod�a, sama zosta�aby zast�piona. Ryzykowa�a wiele, ale warto by�o spr�bowa�, bo gdyby si� jej powiod�o, na co wszyscy liczyli, w�wczas jej gwiazda rozb�yskiwa�aby coraz mocniej i nic nie zdo�a�oby jej za�mi�. Kto� wynurzy� si� z do�u i stan�� przy niej. Znajoma sylwetka, zabarwiona gorycz�. Vainte czu�a wsp�lnot� swego efenburu, najsilniejsz� ze wszystkich wi�zi, cho� przy�mion� przez niepewno�� otwieraj�cej si� przed nimi przysz�o�ci. Vainte pragn�a, aby jej efensele zrozumia�a, co mo�e zdarzy� si� z ni� na brzegu. Teraz. To ostatnia okazja na prywatn� rozmow� przed l�dowaniem. Potem b�dzie za du�o s�uchaj�cych uszu i przygl�daj�cych si� oczu, by mog�a wobec nich ods�oni� swe my�li. Teraz trzeba raz na zawsze sko�czy� z t� g�upot�. - Nied�ugo l�dujemy. Tam, przed nami, to Gendasi*. Dowodz�ca obieca�a mi, �e znajdziemy si� w Alpeasaku dzi� po po�udniu. - Vainte zerkn�a k�cikiem oczu, ale Enge nie odpowiedzia�a, jedynie ruchem jednego kciuka wyrazi�a, i� s�ucha. Nie by� to gest obra�liwy, ale nie objawia� �adnego uczucia. Pocz�tek by� nie najlepszy, lecz Vainte nie dopu�ci, by to rozgniewa�o jej rozm�wczyni�, czy te� powstrzyma�o przed uczynieniem tego, co nale�y uczyni�. Odwr�ci�a si� i stan�a twarz� w twarz ze sw� efensele. - Opuszczenie ojcowskiej mi�o�ci i wej�cie w obj�cia morza jest pierwszym cierpieniem w �yciu - powiedzia�a. - Pierwsz� rado�ci� s� pobratymcy, z kt�rymi si� tam ��czysz - Enge doko�czy�a znajome s�owa. - Korz� si�, Vainte, bo przypomnia�a� mi, jak g��boko zrani�am ci� swym egoizmem... - Nie chc� �adnego korzenia si� ani przeprosin. Ani nawet t�umaczenia si� z twego niezwyk�ego zachowania. Nie potrafi� zrozumie�, dlaczego ty i twoje na�ladowczynie nie zmar�y�cie jak przystoi. Nie b�d� o tym m�wi�. I nie o sobie my�la�am. Ty, tylko ty mnie martwisz. Nie dbam te� o te zba�amucone istoty na dole. Skoro okaza�y si� dostatecznie rozumne, by po�wi�ci� sw� wolno�� dla nieprzystojnej filozofii, to czemu nie mia�yby by� do�� bystre, by dobrze pracowa�. Miasto zdo�a je wykorzysta�. Zdo�a wykorzysta� i ciebie - ale nie jako wi�nia. - Nie prosz� ci� o zdj�cie okow�w. - Nie musisz. Ju� to nakaza�am. Ha�b� dla mnie jest przebywanie z kim� z mojego efenburu zakutym jak zwyk�y przest�pca. - Nie chcia�am nigdy zha�bi� ciebie czy naszego efenburu. - Enge ju� nie przeprasza�a. - Post�powa�am zgodnie z mymi pogl�dami. Pogl�dami tak niezachwianymi, i� odmieni�y zupe�nie me �ycie, jak odmieni�yby i twoje, efensele. Mi�o mi jednak s�ysze�, �e czujesz wstyd, bo wstyd stanowi cz�� samo�wiadomo�ci b�d�cej podstaw� wiary. - Przesta�. Czu�am wstyd jedynie za nasze efenburu, kt�re poni�y�a�. Czuj� gniew, nic ponadto. Teraz jeste�my same, nikt nie us�yszy, co powiem. Pos�uchaj mnie! Do��cz do pozosta�ych wi�niarek. B�dziesz z nimi skuta, p�ki nie dobijemy do brzegu, ale nie d�u�ej. Gdy tylko statek odbije, od��cz� ci� od nich, uwolni� i b�dziesz pracowa� ze mn�. Alpeasak b�dzie gotowy. Ci�ko walczy�am o zaszczyt zostania eistaa nowego miasta. B�d� kierowa�a jego budow� i przygotowywa�a na dzie� przybycia naszego ludu. Potrzebna mi w tym pomoc. Pracuj�ce ci�ko przyjaci�ki zostan� wraz ze mn� wyniesione. Prosz� ci�, Enge, by� przy��czy�a si� do mnie, pomog�a w rym wielkim dziele. Jeste� moj� efensele. Razem zanurzy�y�my si� w morzu, razem wzrasta�y�my, razem wynurzy�y�my si�, z��czone wi�zami tego samego efenburu. Te wi�zi nie�atwo rozerwa�. Do��cz do mnie, wzno� si� ze mn�, b�d� moj� praw� r�k�! Nie mo�esz mi odm�wi�. Zgadzasz si�? Enge pochyli�a g�ow�, skrzy�owa�a d�onie ukazuj�c, �e jest zwi�zana, unios�a je do twarzy i dopiero podnios�a wzrok. - Nie mog�. Zwi�zana jestem z moimi towarzyszkami, C�rami �ycia, wi�zi� silniejsz� ni� z moim efenburu. Sz�y tam, gdzie je wiod�am... - Wiod�a� je na pustyni� i wygnanie - na pewn� �mier�. - Mia�am nadziej�, �e do tego nie dojdzie. M�wi�am tylko to, co s�uszne. Przekazywa�am prawd� objawion� przez Ugunenaps�, kt�ra przynios�a jej wieczne �ycie. Jej, mnie, nam wszystkim. To ty i inne Yilan� jeste�cie zbyt za�lepione, by to dojrze�. Jedno tylko mo�e przywr�ci� wzrok tobie i im: zdobycie wiedzy o �mierci, co daje wiedz� o �yciu. Gniew wytr�ci� Vainte z r�wnowagi. Niezdolna wyrzec s�owa, jak dziecko wznios�a r�ce, ukazuj�c Enge p�on�ce czerwieni� wn�trza d�oni. Wyci�gn�a je ku jej twarzy w najbardziej obra�liwym z gest�w. Gniew rozpali� si� w niej jeszcze bardziej, gdy Enge nie ruszy�a si� i zlekcewa�ywszy w�ciek�o��, powiedzia�a �agodnie: - Nie musi tak by�, Vainte. Mo�esz si� do nas przy��czy�, odkryjesz co� wi�kszego ni� osobiste pragnienia, wi�kszego ni� wierno�� efenburu... - Wi�kszego ni� wierno�� swemu miastu? - Mo�e - bo przewy�sza wszystko. - Brakuje s��w, by okre�li� to, o czym m�wisz. Stanowi to zdrad� wszystkiego, czym �yjemy; czuj� jedynie wielki wstr�t. Yilan� �yj� jak Yilan�, pocz�wszy od jaja czasu. W ten �ad, jak robak wgryzaj�cy si� w cia�o, wtr�ci�a si� nikczemna Farnaksei, g�osz�c swe buntownicze bzdury. Okazano jej wielk� cierpliwo��, mimo to obstawa�a przy swoim. Ostrze�ono j� i nadal obstawa�a, a� nie by�o innego wyj�cia ni� wygnanie jej z miasta. I nie umar�a, pierwsza z �yj�co-martwych. Gdyby nie Olpesaag, wybawicielka, by� mo�e �y�aby jeszcze i rozpala�a wa�nie. - Nazywa�a si� Ugunenapsa, bo przez ni� objawi�a si� ta wielka prawda. Olpesaag zniszczy�a jej cia�o, ale nie objawienie. - Tak ty j� nazywasz, ale ona by�a Farneksei, pytaj�c�-nieroztropnie, i zgin�a przez t� zbrodni�. Taki w�a�nie b�dzie kres waszych dziecinnych pogl�d�w, brudnych my�li zagrzebanych na dnie z koralami i wodorostami. - Odetchn�a g��boko, pr�buj�c si� uspokoi�. - Czy nie rozumiesz, co ci ofiarowuj�? Ostatni� szans�. �ycie miast �mierci. Przy��cz si� do mnie, a zajdziesz wysoko. Je�li ta niesmaczna wiara tyle dla ciebie znaczy, to zachowaj j� sobie, ale nie m�w o niej ani mnie, ani �adnej innej Yilan�, zachowuj j� ukryt� przed wszystkimi. Zrobisz tak! - Nie mog�. Jest w niej prawda, kt�ra musi by� wypowiedziana g�o�no... Rycz�c w�ciekle, Vainte chwyci�a Enge za kark, �cisn�a okrutnie kciukami jej piersi i pchn�a w d�, wciskaj�c twarz� w tward� powierzchni� p�etwy. - Oto prawda! - krzycza�a, wykr�caj�c g�ow� Enge, by ta wyra�nie poj�a ka�de s�owo. - Ptasie �ajno, kt�re wycieram tw� g�upi�, okr�g�� g�b�, to rzeczywisto�� i prawda. Poza nim jest prawda nowego miasta na skraju d�ungli, ci�kiej pracy, brudu i braku wszystkich wyg�d, jakie znasz. Oto twe przeznaczenie i pewna �mier�. Obiecuj� ci, �e je�li nie porzucisz swej wynios�ej postawy, twe bezsilne kwilenie... Vainte odwr�ci�a si�, s�ysz�c ciche chrz�kni�cie i ujrza�a dow�dczyni�, kt�ra wspi�a si� do nich, a teraz pr�bowa�a usun�� si� z oczu. - Chod� tu! - krzykn�a Vainte, cisn�wszy Enge na wyst�p. - Co oznacza to wtr�canie si�, to szpiegowanie? - To nie... to nieumy�lnie, Najwy�sza, odejd� - Erafnai� by�a tak zmieszana, �e nie potrafi�a doko�czy� zdania. - Co wi�c ci� przywiod�o? - Pla�e. Chcia�am tylko pokaza� bia�e pla�e, pla�e narodzin. Tu� za przyl�dkiem, kt�ry wida� przed nami. Vainte z rado�ci� przyj�a sposobno�� wycofania si� z niesmacznej rozmowy. Niesmacznej dla niej, bo ponios�y j� nerwy. Rzadko si� to zdarza�o, gdy� wiedzia�a, �e daje tym przewag� innym. Teraz dowodz�ca rozniesie plotki, nic dobrego z tego nie wyniknie. To wina Enge, niewdzi�cznej, g�upiej Enge. Spe�ni si� teraz jej przeznaczenie, spotka j� dok�adnie taki los, na jaki zas�u�y�a. Vainte wczepi�a si� kurczowo w oparcie, opad� z niej gniew, oddech zwolni�. Wpatrywa�a si� w zielony brzeg, le��cy tak blisko. Wyczu�a, �e Enge podnosi si�, pragn�c r�wnie� ujrze� pla��. - Zbli�ymy si� do brzegu tak blisko, jak tylko mo�na - powiedzia�a Erafnai�. "To nasza przysz�o��" - my�la�a Vainte. Pierwsze chlubne pokrywanie samc�w, pierwsze sk�adanie jaj, pierwsze narodziny, pierwsze efenburu dojrzewaj�ce w morzu. Gniew ju� j� opu�ci� i niemal u�miechn�a si� na my�l o t�ustych, nieruchawych samcach wyleguj�cych si� bezmy�lnie na s�o�cu, o dzieciach, szcz�liwych i bezpiecznych w ich torbach ogonowych. Pierwsze narodziny, pami�tna chwila dla nowego miasta. Kierowane przez za�og� uruketo zbli�y�o si� do brzegu, niemal do przybojowych fal. Brzeg przesuwa� si�, ods�aniaj�c pla�e. Enge i dowodz�ca zdr�twia�y. Vainte krzykn�a g�o�no straszliwym, pe�nym b�lu g�osem. Rozdarte, poci�te cia�a za�ciela�y g�adki piasek. ROZDZIA� III Krzyk b�lu Vainte urwa� si� nagle. Gdy przem�wi�a, s�owa jej pozbawione by�y z�o�ono�ci i wszelkiej subtelno�ci. Pozosta�y nagie znaczenia, bez wdzi�ku, szorstkie i ponaglaj�ce. - Dowodz�ca! Poprowadzisz natychmiast na brzeg oddzia� dziesi�ciu najsilniejszych cz�onki� za�ogi. Uzbrojonych w hesotsany. Rozka�, by uruketo zatrzyma�o si� tutaj. - Podesz�a wy�ej na sam skraj p�etwy i wskaza�a na Enge. - P�jdziesz ze mn�. Wbijaj�c pazury n�g w sk�r� uruketo, Vainte zesz�a na grzbiet zwierz�cia i skoczy�a do przejrzystego morza. Enge zrobi�a to samo. Wynurzy�y si� z przyboju obok zw�ok samca. Wok� rozwartych ran roi�y si� muchy, pokrywaj�c cia�o i zakrzep�� krew. Enge zachwia�a si� na ten widok jakby pchni�ta niewidzialnym podmuchem wiatru. Nie�wiadomie skr�ca�a kciuki i palce jakby w dzieci�cym prote�cie. Inaczej Vainte. Sta�a twarda i nieruchoma jak ska�a. Jej oczy zimno ogarnia�y sceny rzezi. - Chc� odnale�� stworzenia, kt�re to zrobi�y - powiedzia�a wypranym z uczu� g�osem, podchodz�c bli�ej i pochylaj�c si� nad cia�em. - Zabija�y, ale nie jad�y. Maj� pazury, k�y lub rogi - sp�jrz na te ci�cia. Widzisz? Zgin�y nie tylko samce, zabito r�wnie� ich obs�ug�. Gdzie s� stra�e? - Odwr�ci�a si� do dowodz�cej, kt�ra w�a�nie wynurza�a si� z morza z uzbrojonymi marynarzami. Ponagli�a je gestem. - Rozstawcie si� w szeregu, miejcie bro� w pogotowiu i przeszukajcie pla��! Odnajd�cie stra�niczki, kt�re musia�y tu by� - pod��cie tymi �ladami i sprawd�cie, dok�d prowadz�! Marsz! - Patrzy�a, jak wyruszy�y, odwr�ciwszy si� dopiero na wezwanie Enge. - Vainte, nie pojmuj�, jakie stworzenia spowodowa�y te rany. To wszystko pojedyncze ci�cia lub pchni�cia, jakby te istoty mia�y tylko jeden r�g lub pazur. - Neniteski maj� jeden r�g na ko�cu nosa, wielki i poszarpany, tak�e huruksasty. - Gigantyczne, powolne, g�upie stworzenia nie mog�y tego dokona�. Sama ostrzeg�a� mnie przed niebezpiecze�stwami tej d�ungli. Nieznane zwierz�ta, szybkie i gro�ne. - Gdzie by�y stra�e? Zna�y niebezpiecze�stwo, czemu nie spe�ni�y swego obowi�zku? - Spe�ni�y - powiedzia�a Erafnai�, zbli�aj�c si� wolno pla��. - Wszystkie zgin�y. Zabite tak samo. - To niemo�liwe! A ich bro�? - Nie u�yta. Na�adowana. Te istoty, te istoty, takie gro�ne... Jedna ze stoj�cych na pla�y cz�onki� za�ogi wo�a�a z daleka. Jej ruchy by�y niewyra�ne, g�os st�umiony. Bieg�a ku nim, bardzo podniecona. Stawa�a na chwil�, pr�buj�c m�wi�, potem podbieg�a bli�ej, a� mo�na j� by�o wreszcie zrozumie�. - Znalaz�am �lad... chod�cie... tam jest krew. Nieopanowane przera�enie w g�osie dodawa�o wagi s�owom. Vainte pierwsza pobieg�a na jej spotkanie. - Posz�am tropem, Najwy�sza - wo�aj�ca wskaza�a na drzewa. - By�o kilka zwierz�t, chyba pi��, s�dz�c ze �lad�w. Wszystkie ko�cz� si� na skraju wody. Odesz�y. Ale jest jeszcze co�, co musisz zobaczy�! - Co? - Miejsce morderstwa pe�ne krwi i ko�ci. Ale co�... jeszcze. Musisz zobaczy� sama. Nim dosz�y, us�ysza�y w�ciek�e buczenie much. Dosz�o tu do masakry. Przewodniczka wskaza�a w milczeniu na ziemi�. Le�a�a tam kupka osmolonych kawa�k�w drewna i popio��w. Z jej �rodka unosi�o si� siwe pasmo dymu. - Ogie�? - spyta�a na g�os Vainte, r�wnie zdumiona tym odkryciem jak i pozosta�e. Widzia�a go ju� przedtem i nie polubi�a. - Cofnij si�, g�upia! - rozkaza�a, gdy dowodz�ca podesz�a do dymi�cych popio��w. - To ogie�. Jest bardzo gor�cy i rani. - Nie wiedzia�am - t�umaczy�a si� Erafnai�. - S�ysza�am o nim, ale nigdy go nie widzia�am. - Jest tu jeszcze co� - powiedzia�a cz�onkini za�ogi. - Na brzegu jest mu�. Stwardnia� w s�o�cu. S� na nim bardzo wyra�ne �lady st�p. Wyrwa�am jeden, oto on. Vainte podbieg�a i przyjrza�a si� pop�kanemu kr��kowi mu�u, potem przykl�k�a i wskaza�a na wg��bienia w twardej powierzchni. - Te istoty s� ma�e, bardzo ma�e, mniejsze od nas. Stopy maj� mi�kkie, bez �lad�w pazur�w. Patrzcie tutaj - policzcie! Wyprostowa�a si� i z wyci�gni�t� r�k� odwr�ci�a si� twarz� do pozosta�ych. Rozcapierzy�a palce, kolor gniewu pulsowa� na jej d�oni. - Pi�� palc�w, tyle tu jest, a nie cztery. Czy kto� s�ysza� o bestiach maj�cych pi�� palc�w? - Odpowiedzia�o jej tylko milczenie. - Za du�o zagadek. Nie podoba mi si� to. Ile stra�niczek tu by�o? - Trzy - odpowiedzia�a Erafnai�. - Po jednej na ka�dym ko�cu pla�y, trzecia blisko jej �rodka... Przerwa�a, gdy podbieg�a cz�onkini za�ogi, przedar�szy si� przez krzaki. - Tam jest ��dka - krzycza�a. - Wyl�dowa�a na pla�y. Gdy Vainte wysz�a spomi�dzy drzew, zobaczy�a podskakuj�c� na przyboju, za�adowan� jakimi� pojemnikami ��d�. Jedna z pasa�erek trzyma�a j�, by nie odp�yn�a; pozosta�e dwie, stoj�c na brzegu, przygl�da�y si� trupom. Odwr�ci�y si� ku podchodz�cej Vainte, kt�ra dostrzeg�a naszyjnik z poskr�canego drutu na szyi jednej z nich. - Jeste� esekasak, obro�czyni pla�y narodzin - Vainte zwr�ci�a si� do niej - dlaczego nie obroni�a� swych podopiecznych? Nozdrza esekasak rozszerzy�y si� z gniewu. - Kim jeste�, �e m�wisz do mnie jak do... - Jestem Vainte, obecna eistaa tego miasta. Teraz odpowiedz na moje pytanie, niska, bo strac� cierpliwo��. Esekasak dotkn�a b�agalnie ust, cofaj�c si� jednocze�nie o krok. - Wybacz mi, Najwy�sza, nie wiedzia�am. To szok, ci martwi... - Odpowiadasz za to. Gdzie by�a�? - W mie�cie, po �ywno�� i nowe stra�niczki. - Jak d�ugo by�a� nieobecna? - Tylko dwa dni, Najwy�