3154

Szczegóły
Tytuł 3154
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3154 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3154 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3154 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Karol May S�py skalne t�umaczenie anonimowe Tekst wed�ug edycji Wydawnictwa "Editor", Warszawa 1931 Zeskanowa� na potrzeby Biblioteki internetowej "Exlibris" Bogus�aw Lach Droga opada�a ku dolinie, wi�a si� mi�dzy wzg�rzami i wiod�a do obszernej niziny, na kt�rej ju� poprzednio byli. Okaza�o si�, �e jechali okr�n� drog�. Siuksowie Ogallalla zatem dobrze znali okolic�. W nie- kt�rych miejscach, zw�aszcza przy zakr�tach, zostawili drogowskazy dla Wohkadeha. Po po�udniu oddzia� dotar� do doliny w kszta�cie wyd�u�onego ko�a o wielomilowej* �rednicy, ci�gn�cej si� mi�dzy stromymi ska�ami. Po�rodku doliny wznosi�a si� sto�kowata g�ra, a jej �yse boki b�yszcza�y w s�o�cu. Na wierzcho�ku sta� niski i szeroki g�az przypominaj�cy ��wia. Geolog nie mia�by w�tpliwo�ci, �e ma przed sob� przedhistoryczne jezioro, kt�rego brzegi stanowi�y wznosz�ce si� wok� wzg�rza. Wierz- cho�ek sto�kowej g�ry, kt�ra wznosi�a si� na �rodku doliny, by� kiedy� wysp� wystaj�c� z wody. Badania wykaza�y, �e w okresie trzeciorz�du krajobraz Ameryki P�nocnej charakteryzowa� si� du�� ilo�ci� s�odkowodnych jezior. Z bie- giem lat woda w tych zbiornikach opad�a, tworz�c doliny. Dolina nad kt�r� zatrzymali si� je�d�cy, by�a w�a�nie kiedy� takim jeziorem* Znak, zostawiony przez Siuks�w Ogallalla dla Wohkadeha, wskazywa�, �e przejechali dolin� w poprzek. Old Shatterhand jednak nie skorzysta� z tego szlaku, tylko skr�ci� w lewo wzd�u� g�ry. -Oto drogowskaz -rzek� Davy wskazuj�c na drzewo ze sztuczn� szczepionk� innego gatunku. -Oto znak Ogallalla. Czemu pan nie jedzie we wskazanym kierunku? -Poniewa� znam lepsz� drog� -odpar� zapytany. -Od tego miejsca orientuj� si� doskonale. Oto g�ra Pejaw-epoleh, Wzg�rze ��- wia, jest to india�ska g�ra Ararat*. Czerwonosk�rzy przechowuj� tak�e w pami�ci wspomnienie dawnego potopu. Indianie Wrony powiadaj�, �e tylko jedna para ludzi ocala�a z potopu. Uratowa� ich Wielki Duch, posy�aj�c ogromnego ��wia. Para z ca�ym swoim dobytkiem zamieszka- �a na grzbiecie tego zwierz�cia i przebywa�a na nim dop�ki woda nie opad�a. Ta g�ra, kt�r� widzicie, jest wy�sza od otaczaj�cych, dlatego pierwsza wynurzy�a si� spod wody jako wyspa. ��w stan�� na niej, dzi�ki czemu para ludzi mog�a wyl�dowa�. Wtedy dusza zwierz�cia, spe�niwszy swoj� misj�, wr�ci�a do Wielkiego Ducha, ale cielsko zosta�o na wierzcho�ku g�ry i skamienia�o na pami�tk� tamtych czas�w. Opowiedzia� mi o tym Szunka-szetsza, Wielki Pies, wo.jownik.ze szczep Wron, w kt�rego towarzystwie przed wielu laty obozowa�em na g�rze ��wia. A wi�c nie chce pan jecha� �ladem Siuks�w Ogallalla? -Nie. Znam bli�sz� drog�, kt�ra o wiele pr�dzej doprowadzi nas do celu. Obszary Yellowstone s� ma�o dost�pne. Zdaje si�, �e Ogallalla nie znaj� tego skr�tu. S�dz�c z kierunku, zwr�c� si� ku Wielkiemu Kaniono- wi, dalej ku Yellowstone, aby przez rzek� Most�w dosta� si� do G�ry Krater�w, gdy� miejsce, w kt�rym maj� straci� Baumanna i jego towarzyszy, nie le�y nad Yellowstone River, lecz nad rzek� Krater�w Aby do niej dotrze�, zakre�l� ogromne p�kole o �rednicy sze��dziesi�ciu kilometr�w w bardzo trudnym i ma�o dost�pnym terenie. Natomiast droga, kt�r� ja wybieram, biegnie prosto i prowadzi do rzeki Pelikan, a potem mi�dzy t� rzek� a wzg�rzem Siarkowym do uj�cia rzeki Yellowstone i do jeziora o tej samej nazwie. My�l�, �e �atwo natrafimy na rzek� Bridge, a w pobli�u odnajdziemy �lad Siuks�w i pojedziemy do Basenu Gejzer�w nad rzek� Krater�w. Ta droga jest r�wnie� uci��liwa, ale mniej ni� droga Siuks�w, dlatego prawdopodobnie dojedziemy do celu wcze�niej ni� Ogallalla. Ma�a, od dawna wyschni�ta rzeczka, przed wiekami z zach�du toczy�a swoje wody do dawnego jeziora i wry�a si� g��boko w brzegi. Koryto by�o bardzo w�skie, a uj�cie zamaskowane tak bujn� ro�linno�- ci�, �e tylko bardzo bystrym okiem mo�na by�o je odnale��. Old Shatterhand skierowa� tam konia Przedostali si� przez g�ste krzaki i jechali korytem dawnego potoku, dop�ki nie sko�czy�o si� ono w�skim rowem w rejonie zwanym Undulating. Dalej by�a niewielka preria podzielona zalesionymi wzg�rzami, przez kt�re je�d�cy przejechali bez trudno�ci. Wieczorem dojechali do potoku, kt�ry prawdopodobnie nale�a� do dorzecza rzeki Big Horn. Nale�a�o pomy�le� o noclegu. Wkr�tce je�d�cy dostrzegli miejsce nadaj�ce si� na obozowisko. Potok rozszerza� si� tutaj i stanowi� ma�y, p�ytki staw o brzegach zaro�ni�tych g�st� traw�. W jasnej, przejrzystej do dna wodzie wida� by�o liczne pstr�gi -zapo- wied� smacznego posi�ku. Z jednej strony brzeg wznosi� si� stromo z drugiej by� r�wny i g�sto zalesiony. Du�a ilo�� konar�w i ga��zi, kt�re le�a�y na ziemi �wiadczy�a, �e ubieg�ej zimy run�y one pod ci�arem �niegu. Stanowi�y niejako zasiek dooko�a miejsca wybranego na obozo- wisko, zasiek zapewniaj�cy bezpiecze�stwo i dostarczaj�cy opa�u. -Pstr�gi!-zawo�a� Gruby Jemmy, zeskakuj�c ze swego rumaka, -Urz�dzimy sobie wspania�� uczt�! -Nie tak szybko! -odezwa� si� Old Shatterhand. -Przede wszystkim musimy si� postara�, �eby ryby nie uciek�y. Przynie�cie ga��zie. Zrobimy dwie zapory. Po napojeniu koni, Indianie nazbierali cienkich ga��zek, zaostrzyli ich ko�ce i wbili je przy uj�ciu potoku w mi�kkie dno tak, �e tworzy�y g�st� krat�. Tak� sam� zapor� postawili w g�rnej cz�ci stawu, lecz nie tam gdzie strumyk do niego wp�ywa�, a jeszcze wy�ej, tak, �e by�a ona oddalona mniej wi�cej o dwadzie�cia krok�w od g�rnej cz�ci stawu. Ryby znalaz�y si� w matni. Gruby Jemmy zacz�� �ci�ga� z n�g swoje wielkie buty z wy�ogami. Zdj�� ju� pas i po�o�y� go wraz ze strzelb� na brzegu. -S�uchaj no, ma�y -rzek� D�ugi Davy -zdaje si�, �e chcesz wej�� do wody. -Naturalnie, To dopiero b�dzie przyjemno��. -Zostaw to raczej ludziom wy�szym od ciebie. Taki co wystaje ledwo ponad sto�ek mo�e trafi� na g��bi�. -Nie szkodzi. Umiem p�ywa�. Poza tym staw jest p�ytki. -Jemmy podszed� bli�ej, aby przekona� si� dok�adnie jaki jest poziom wody. -Najwy�ej metr. -Mo�na si� pomyli�. Kiedy kto� patrzy na dno, wydaje si� ono bli�sze ni� jest w rzeczywisto�ci. -E, tam! Chod� i popatrz. Wida� ka�de ziarenko piasku, a ponie- wa�... do licha! Nachyli� si� za mocno, straci� r�wnowag� i wpad� do stawu. Trafi� akurat na najg��bsze miejsce. Znik� na chwil� pod wod�, ale szybko wyp�yn�� na powierzchni�. By� dobrym p�ywakiem i wcale by mu nie przeszkadza�a ta przymusowa k�piel, gdyby nie mia� na sobie futra. Natomiast jego szeroki kapelusz p�ywa� niczym wielki li��. -O rany -roze�mia� si� D�ugi Davy. -Chod�cie tu wszyscy, obejrzyjcie dobrze pstr�ga, kt�rego trzeba schwyta�. Ta gruba ryba starczy na wiele porcji. Ma�y Sas sta� w pobli�u. W pseudonaukowych dyskusjach nieraz si� sprzecza� z Grubym Jemmy'm, ale lubi� go bardzo, a poza tym byli przecie� rodakami. -Wielki Bo�e! -krzykn�� przera�ony. -Co pan zrobi�, panie Pfefferkorn? Czemu pan skoczy� do wody? Czy nie zm�k� pan? -Do suchej nitki -odpar� ze �miechem Jemmy. -Do suchej nitki! To niebezpieczne. Mo�e pan zachorowa�! I do tego wpad� pan w futrze! Niech pan natychmiast wychodzi. Ju� ja si� zajm� kapeluszem. Wy�owi� go ga��zi�. M�wi�c to znalaz� d�ug� ga��� i pr�bowa� z�owi� kapelusz. Pseu- dow�dka by�a jednak za kr�tka, wi�c pochyla� si� coraz bardziej do przodu. -Niech pan uwa�a -ostrzega� go Jemmy wychodz�c z wody. Sam mog� schwyta� moj�^akrycie g�owy. I tak ju� jestem mokry. -Niech pan nie plecie g�upstw! -odpar� Frank. Je�li pan my�li, �e jestem takim niedo��g� jak pan, to myli si� pan setnie. Ja nie wpadn� do wody. I je�li ten przekl�ty kapelinder pop�ynie dalej, to nachyl� si� jeszcze bardziej i...O wielki Bo�e! -Wpad� do wody. Widok by� tak komiczny, �e wszyscy biali roze�mieli si� g�o�no. Natomiast czerwonosk�rzy zachowali zewn�trzn� powag�, mimo �e w duszy zapewne zawt�rowali im �miechem. -No, kto nie jest takim niedo��g� jak ja?-zapyta� Jemmy, kt�remu ze �miechu kr�ci�y si� �zy w oczach. Frank pluska� si� w wodzie, stroj�c gniewne miny. -Z czego tu si� �mia�? -zawo�a�. -P�ywam jako ofiara swojej us�u�no�ci, samaryta�skiej mi�o�ci do bli�niego i w podzi�ce za mi�osier- dzie zbieram �miech i drwiny. Na drugi raz dobrze to sobie zapami�tam. Rozumiecie? -Nie �miej� si�, ale p�acz�, drogi panie HobbIe-Franku. Czy pan tego nie widzi? -Niech pan milczy z �aski swojej! Nie pozwol� z siebie kpi�. Nic mnie ta k�piel nie obchodzi, martwi� si� tylko, �e frak przemoknie. A tam oto p�ynie moja Amazonka przy boku pa�skiego kapelusza. Kastor i Phylaks, jak to m�wi� w mitologii i w astronomii. To jest w�a�nie... -M�wi si� Kastor* i Polluks* -poprawi� Jemmy. -Niech pan b�dzie cicho! Polluks! Jako le�niczy tyle mia�em do czynienia z psami my�liwskimi, �e wiem dok�adnie, czy to Polluks czy Phylaks. Wypraszam sobie takie poprawki. Swoj� drog� pragn� wy�o- wi� szlachetne rodze�stwo. W�a�ciwie nie powinieniem rusza� pa�skie- go kapelusza. Nie zas�u�y� pan sobie na to, abym z powodu pa�skiego nakrycia g�owy zmoczy� si� jeszcze bardziej. Wy�owi� jednak oba kapelusze. -Tak -doda�. -Uratowane! A teraz we�miemy si� do wy��cia pa�skiego futra i mojego fraka, kt�re b�d� si� zalewa� gorzkimi �zami. Ju� teraz z nich kapie. Obaj mieli tyle k�opotu i zaj�cia ze swymi przemoczonymi ubiorami, �e ku swojemu zmartwieniu nie mogli przy��czy� si� do rozpocz�tego po�owu ryb. Gromada Szoszon�w stan�a w wodzie na jednym ko�cu stawu i posuwaj�c si� do przodu zap�dzi�a ryby do drugiego brzegu, gdzie ju� czeka�a na nie nast�pna grupa Indian. Pstr�gi wp�dzone w cie�nin� nie mog�y si� ani przedosta� przez krat�, ani cofn��. Indianie chwytali je pe�nymi gar�ciami i rzucali ponad swoimi g�owami na brzeg. Po��w nie trwa� d�ugo. Tymczasem przygotowano p�askie do�y i wy�o�ono je kamieniami. Po�o�ono na nich ryoy i przykryto drug� warstw� kamieni, na kt�rej rozpalono ogie�. Mi�dzy rozgrzanymi kamieniami pstr�gi szybko si� upiek�y. By�y mi�kkie i bardzo smaczne. Po posi�ku sp�dzono na jedno miejsce konie i rozstawiono stra�ni- k�w, po jednym w ka�dym kierunku. Podr�ni rozpalili ogniska, dooko�a kt�rych zebrano si� grupami Oczywi�cie wszyscy biali skupili si� przy jednym. Old Shatterhand, Gruby Jemmy, Marcin Baumann i ma�y Frank byli Niemcami; D�ugi Davy nauczy� si� od swego przyjaciela tyle, �e rozumia� po niemiecku i chocia� nie m�wi�, mo�na by�o si� porozumiewa� w tym j�zyku. Nawet Bob rozumia� co� nieco�, wiadomo bowiem, �e Murzyni posiadaj� wybitn� pami�� j�zykow�. Takie gaw�dy przy ognisku w puszczy albo na prerii maj� sw�j niezwyk�y urok. Opowiada si� swoje w�asne prze�ycia lub czyny znakomitych my�liwych. Trudno uwierzy�, jak szybko na Dzikim Zachodzie mimo ogromnych odleg�o�ci i uci��liwych dr�g rozchodzi si� wie�� o wybitnym czynie, o znakomitej osobie, o niezwyk�ym zdarzeniu. Biegnie ona niczym strza�a od ogniska do ogniska. Je�li Czarne Stopy snnd rzeki Mar�a� wykopa�y tomahawk wojny to po czternastu dniach m�wi� ju� o tym Koma�czowie znad Rio Conchas. A je�li w�r�d szczepu Wallawalah wyr�nia si� wielki wojownik, to wie�� o nim dociera do Dakoty z Coteau znad Missouri. Jak mo�na si� by�o tego spodziewa�, mowa by�a o bohaterskim czynie Marcina Baumanna. HobbIe-Frank powiedzia�: -To prawda, dobrze si� wywi�za�e� z zadania, ale nie jeste� tutaj jedynym cz�owiekiem, kt�ry mo�e si� chlubi� swoj� przygod�.M�j nied�wied�, na kt�rego kiedy� si� natkn��em te� nie by� z papieru. -Co? -zapyta� Jemmy. -Pan tak�e mia� przygod� z nied�wie- dziem? -I to jeszcze jak�! Ja z nim, a on ze mn�. -Musi pan opowiedzie�! -Czemu nie? -HobbIe-Frank odkaszln�� i zacz��: Nie by�em wtedy jeszcze d�ugo w Stanach Zjednoczonych, to znaczy, �e nie zna�em jeszcze tutejszych stosunk�w. Nie chc� bynajmniej powiedzie�, �e nie jestem wykszta�cony. Wprost przeciwnie, przywioz�em wielki zapas cielesnych i duchowych zalet. Jednak wszystkiego trzeba si� uczy�. Czego si� nie widzia�o ani uprawia�o, tego nie mo�na zna�. Bankier, na przyk�ad, jakkolwiek b�dzie m�dry, nie potrafi tak gra� na kobzie jak ja i pan, a uczony profesor eksperymentalnej astronomii nie potrafi� od razu,ot tak, bez wskaz�wek, zosta� kucharzem. Przytaczam ten przyk�ad dla w�asnego usprawiedliwienia i obrony. Ot� moja przygoda rozegra�a si� w pobli�u Arkansasu w Colorado. Poprzednio w��czy�em si� po rozmai- tych miastach Stan�w Zjednoczonych i uciu�a�em ma�� sumk�. Chcia- �em obracaj�c tym kapita�em rozpocz�� handel na Zachodzie, chcia�em zosta� tym, co tu nazywaj� a pedlar*. Ruszy�em w drog� z do�� poka�nym zapasem r�nych towar�w. Szcz�cie mi sprzyja�o i ju� w okolicy fortu Lyon nad Arkansas pozby�em si� reszty towar�w. Sp�awi�em nawet w�zek z dobrym zarobkiem. Siedzia�em na koniu ze strzelb� w r�ku, z nabit� kies� u boku i postanowi�em dla w�asnej przyjemno�ci wybra� si� nieco dalej. Ju� wtedy mia�em ch�� zosta� s�awnym westmanem. -Jakim pan istotnie jest -wtr�ci� Jemmy. -No, jeszcze nie. Ale my�l�, �e je�li teraz uderzymy na Siuks�w, nie zostan� za frontem jak Hannibal* pod Waterloo* i niezawodnie b�d� mia� sposobno�� uzyskania s�awnego imienia. Lecz opowiadajmy dalej. W tym czasie Colorado by�o jeszcze ma�o znane. Znaleziono olbrzymie pola z�ota, wi�c ze wschodu przybywali prospektorzy* i diggersi*. Prawdziwych osiedle�c�w zjawia�o si� niewielu. By�em wi�c zdumiony, gdy natrafi�em po drodze na prawdziw�, normaln� farm�. Sk�ada�a si� z ma�ej stra�nicy, rozleg�ych p�l i wielkich ��k. Settiement* wznosi�o si� na brzegu Purgatorio, w przepi�knym klonowym lesie. Zdziwi�em si� te� bardzo widz�c w ka�dym klonie rur�, przez kt�r� sok drzewny wlewa� si� do naczy� wkopanych w ziemi�. By�a wiosna, najlepszy czas do zbierania cukru klonowego. W pobli�u stra�nicy sta�y d�ugie, obszerne, ale do�� p�ytkie drewniane kadzie pe�ne soku. Zaznaczam to ze wzgl�du na rol�, jak� b�ogos�awiony sok odgrywa w moim opowiadaniu. -Ta osada na pewno nie by�a w�asno�ci� Jankesa -rzek� Old Shatterhand. -Jankes uda�by si� na poszukiwanie z�ota, zamiast jako sguatter* siedzie� na gospodarstwie. -S�usznie. W�a�ciciel farmy pochodzi� z Norwegii. Przyj�� mnie bardzo go�cinnie. Mieszka� z rodzin�, a wi�c z �on�, dwoma synami i c�rk�. Proszono mnie, abym zosta� jak najd�u�ej. Ch�tnie przysta�em na to i stara�em si� pomaga� w gospodarstwie. Rozmaite przys�ugi i moja wrodzona duchowa przewaga zyska�y mi zaufanie do tego stopnia, �e zostawili mnie samego na farmie. Chodzi o to, �e u jednego z s�siad�w mia� si� odby� tak zwany house-raising-frolic* i ca�a rodzina chcia�a wzi�� w nim udzia�. Moja obecno�� bardzo ich cieszy�a, gdy� mog�em zosta� w domu jako householder* i dba� o bezpiecze�stwo domu. A wi�c wszyscy pojechali i zosta�em sam. S�siadem nazywaj� tu ka�dego, kto mieszka w odleg�o�ci dwunastogodzinnej jazdy koniem. Tak w�a�nie odleg�a by�a farma tego s�siada, wobec czego nie nale�a�o si� spodziewa� powrotu moich gospodarzy przed up�ywem dw�ch dni. -Naprawd� pozyska� pan sobie wielkie zaufanie -rzek� Jemmy. -Czemu nie? Czy pan my�li, �e m�g�bym uciec wraz z farm�? Czy wygl�dam na rabusia? -O tym nie ma mowy. Wtedy w��czy�o si� tam mn�stwo obie�y- �wiat�w i bandyt�w. Czy m�g�by pan sam jeden da� rad� ca�ej bandzie? Trzej ludzie nie zwracaj� uwagi na jedn� kul�. -Ja tak�e. Musz� doda�, �e z boku, ko�o domu, sta�o wysokie drzewo ogo�ocone z kory a� do pierwszych ga��zi. Kora s�u�y�a do farbowania na ��to. Pie� by� bardzo g�adki -trzeba by�o mie� akrobatyczne zdolno�ci, aby si� wspi�� na wierzcho�ek. -Nikt chyba tego od pana nie ��da�? -wtr�ci� D�ugi Davy. -No, oczywi�cie, nikt tego nie ��da�, ale mog� si� zdarzy� rozmaite wypadki, kt�re nawet najszlachetniejszego cz�owieka zap�dz� na sam wierzcho�ek drzewa. Za par� chwil przekona si� pan o s�uszno�ci tego prawa natury. A wi�c, aby nie zej�� z tematu, zosta�em sam jeden w ca�ej farmie i medytowa�em nad sposobem przep�dzenia d�ugich godzin samotno�ci. Prawda! W stra�nicy gliniana tarcica by�a uszkodzona, wykruszy�a si� te� gliniana zaprawa spomi�dzy desek �ciany. W�a�nie w celach remontu farmer wykopa� ko�o domu d� d�ugi na cztery metry, szeroki na trzy i wype�ni� go po brzegi glin�. Natchniony ch�ci� do pracy p�dz� ^i do�owi i zatrzymuj� si�...jak my�licie, wobec czego lub wobec kogo? -Wobec nied�wiedzia? -zapyta� Jemmy. -Tak, wobec nied�wiedzia, kt�ry opu�ci� sw�j g�rski azyl i wyw�d- rowa�, aby obejrze� �wiat i ludzi. Ale bynajmniej nie przypad�o mi to do gustu. �otr obejrza� mnie z tak� min�, �e jednym pot�nym susem, kt�rego ju� chyba nie potrafi� powt�rzy�, cofn��em si�. Drapie�nik z tak� sam� szybko�ci� skoczy� za mn�. Z niespodzian� zr�czno�ci� p�dzi�em co si�. Jak indyjski tygrys doskoczy�em do drzewa i jak rakieta wspi��em si� na g�r�. Trudno uwierzy�, do czego zdolny jest cz�owiek w podobnie niesympatycznych okoliczno�ciach. -Jednak ju� przedtem by� pan wygimnastykowany? -Zapyta� Jemmy. -Nie bardzo, wcale nie bardzo. Ale kiedy za kim� stoi nied�wied�, wtedy cz�owiek nie pyta si�, czy w�a�enie jest po�yteczne dla zdrowia czy szkodliwe, tylko wchodzi z prawdziw� nami�tno�ci�, tak jak ja wtedy. Na nieszcz�cie drzewo by�o, jak ju� zaznaczy�em, zbyt g�adkie. Nie zdo�a�em dotrze� do ga��zi, a trzyma� si� pnia by�o niezmiernie trudno. -O, biada! Mog�o si� �le sko�czy�. Nie mia� pan broni. A co zrobi� nied�wied�? -Co�, czego m�g�by zaniecha� bez wyrzut�w sumienia. Mianowicie Wspi�� si� za mn�. -Ach, w takim razie, na szcz�cie, nie by� to grizz�y! -To mnie nie obchodzi�o. Wtedy nied�wied� by� dla mnie nied�wie- dziem. Trzyma�em si� kurczowo pnia i spojrza�em w d�. Nied�wied� podni�s� si�, obj�� pie� i powoli zacz�� si� wspina�. Stanowi�o to pewnie niez�� zabaw�, bo wielce zadowolony mrucza� co� pod nosem, jak kot, ale g�o�niej. Ja natomiast mrucza�em nie tylko ustami, lecz ca�� osob� z ogromnego napi�cia, z jakim si� trzyma�em. Nied�wied� zbli�a� si� coraz bardziej. Nie mog�em ju� d�u�ej pozosta� na swoim stanowisku. Musia�em wspi�� si� wy�ej. Ledwo jednak podnios�em r�k�, aby po�o�y� j� wy�ej, straci�em r�wnowag�. Chwyci�em si� wprawdzie od razu za pie�, ale si�a przyci�gania Matki-Ziemi nie wypu�ci�a ju� ofiary ze swoich szpon�w. Mog�em sobie tylko pozwoli� na kr�tkie, przera�one westchnienie, po czym zlecia�em, niczym dwudziestocetnarowy* m�ot, z tak� si�� na nied�wiedzia, �e polecia�; ze mn�. Run�� na ziemi�, a ja na niego. Ma�y Sas opowiada� z tak� werw� i tak interesuj�co, �e wszyscy s�uchali go z napi�ciem, teraz zagrzmia� wybuch �miechu. -Tak, �miejcie si� -mrukn��. -By�o mi wtedy wcale nie do �miechu. Mia�em wra�enie, �e wszystkie cz�ci cia�a upad�y wzajemnie na siebie. By�em tak oszo�omiony upadkiem, �e przez kilka sekund nie my�la�em wcale o tym, �e trzeba si� podnie��. -A nied�wied�? -zapyta� Jemmy. -Le�a� r�wnie cicho pode mn�, jak ja na nim. Ale po chwili wyrwa� si�, co mnie doprowadzi�o do �wiadomo�ci moich obowi�zk�w osobis- tych. Zerwa�em si� na r�wne nogi i czmychn��em -a on za mn�, czy ze strachu jak ja, czy te� pragn�c utrzyma� nawi�zane ze mn� stosunki -nie wiem. W�a�ciwie chcia�em dosta� si� do domu, ale mia�em za ma�o czasu, gdy� bestia po prostu depta�a mi po pi�tach. Strach przypi�� mi skrzyd�a jask�ki, uwielokrotni� d�ugo�� moich kulas�w. Mkn��em jak kula karabinowa, skr�ci�em za r�g domu i... wpad�em do do�u z glin� a� po ramiona. Zapomnia�em o wszystkim, o niebie, o ziemi, o Europie i Ameryce, o mojej doczesnej wiedzy i o ca�ej glinie. Tkwi�em jak rodzynek w cie�cie, gdy przy mnie rozleg� si� g�o�ny, jak powiadaj� Amerykanie,.si�p*. Dozna�em uderzenia jakby szturchn�� mnie wagon kolejowy i nad g�ow� moj� rozprys�a si� glina. Pokry�a mi ca�� twarz i tylko prawe oko ocala�o. Odwr�ci�em si� i oto spogl�da�em na nied�wiedzia, kt�ry przez lekkomy�lno�� zapomnia� uwa�a� na grunt i polecia� za mn�. Wida� by�o tylko jego �eb -straszliwie zeszpecony. Ogl�dali�my si� przez jakie� trzy sekundy, po czym on zwr�ci� si� na lewo, a ja na prawo. Ka�dy z nas pragn�� si� dosta� do go�cinniejszego miejsca. Oczywi�cie nied�wied� pr�dzej zdo�a� si� wygrzeba� ni� ja. Ba�em si�, �e zostanie na miejscu, aby mnie nie spuszcza� z oka, ale gdy tvlko si� wygramoli�, pomkn�� w tym samym kierunku, sk�d przybyli�- my i znik� za kraw�dzi� nie racz�c na mnie Spojrze�. Farewell, big muddy beast!* HobbIe-Frank podni�s� si� w trakcie opowiadania i ilustrowa� opo- wie�� takimi gestami, �e s�uchacze zrywali boki ze �miechu -�miechu, iaki si� chyba jeszcze nigdy tutaj nie rozlega�. Je�li kto� przesta� si� �mia�, to po chwili musia� rozpocz�� od nowa, tyle by�o komizmu w tym opowiadaniu. -To bardzo weso�a przygoda -rzek� wreszcie Old Shatterhand. -A najlepsze to, �e sko�czy�a si� dobrze dla pana i dla nied�wiedzia. -Tak�e dla nied�wiedzia? -odpar� HobbIe-Frank. -Oho! Nie sko�czy�em jeszcze. Gdy m�j nied�wied� znik� za kraw�dzi�, us�ysza�em huk jak gdyby przewracanego mebla. Nie zwraca�em na to uwagi, staraj�c si� przede wszystkim wydosta� z rowu. Kosztowa�o mnie to wiele trudu, gdy� glina by�a bardzo lepka i tylkp dzi�ki temu si� wygrzeba�em, �e zostawi�em buty. Przede wszystkim musia�em z gliny obmy� twarz. Poszed�em do strumyka p�yn�cego za domem i zmy�em z siebie wszystko, co by�o zbyteczne dla mojego zewn�trznego cz�owie- cze�stwa. Po czym wr�ci�em do tropu nied�wiedzia. Lecz on wcale jeszcze nie uciek�. Siedzia� pod drzewem i oblizywa� si� smacznie. -Z gliny? E, tam! -rzek� Jemmy potrz�saj�c g�ow�. -O ile znam te zwierz�ta, to szuka�yby przede wszystkim wody. -Wcale nie przysz�o mu to do g�owy, bo by� m�drzejszy od pana, Mr Jemmy. Nied�wied� nami�tnie'lubi s�odycze. Wspomina�em ju� o drew- nianych kadziach, w kt�rych wyparowywa� sok cukrowy. Nied�wied� by� tak ma�o zachwycony przygod�, �e pragn�� tylko jak najpr�dzej uciec. Po drodze wpad� na jedn� z nich i przewr�ci� j�. Zapach cukru zatar� w pami�ci nied�wiedzia upadek z drzewa, d� z glin� i mnie. Zamiast stosowa� si� do mojego farewell, po�o�y� si� wygodnie pod drzewem i zacz�� zlizywa� s�odycz z gliny. By� tak zaj�ty swoim ucztowaniem, �e nie zauwa�y�, jak powoli wkrad�em si� do domu. Teraz by�em bezpieczny i uzbrojony we flint�. Poniewa� bestia siedzia�a na tylnych �apach, ja natomiast mog�em d�ugo celowa�, wi�c kula nie mog�a chybi�. Istotnie ugodzi�a nied�wiedzia w to miejsce, gdzie wed�ug zapewnie� poet�w, tkwi� wszystkie szlachetne uczucia, mianowicie wprost w serce. Nied�wied� drgn��, podni�s� si� znowu, oznajmi� ostatni� wol� drgawkami przednich �ap i zwali� si� jak k�oda. By� martwy. Z powodu swej lekkomy�lno�ci i �akomstwa przesta� istnie� Jako istota �ywa. -Hm, hm -powiedzia� Old Shatterhand. -Grizz�y nie potrafi �azi� PO drzewach. Jakiej barwy by� pa�ski nied�wied�? -Mia� czarn� sier��. -A ogon? -��ty. -A wi�c to by� szop, kt�rego wcale nie powinien pan si� ba�. -Oho! Wida� by�o po nim, �e lubi ludzkie mi�so. -Niech pan tak nie my�li! Szop ch�tniej �ywi si� owocami ni� mi�sem. Podejmuj� si� upora� z takim poczciwym zwierzakiem zupe�- nie bez �adnej broni. Par� silnych cios�w -a zwierz� ucieknie. -Tak, to pan. Jak g�osi pa�skie imi�, uderzeniem pi�ci zabija pan nawet cz�owieka. Ja natomiast jestem o wiele delikatniej zbudowany i bez broni nie odwa�y�bym si�... st�j! Co tam ucieka? Frank podczas opowiadania podni�s� si�, a teraz stan�� na g�azie, kt�ry poprzednio le�a� za nim i wyp�oszy� jakie� zwierz�tko, kt�re b�yskawicznie pomkn�o do dziupli pobliskiego pnia. Przestraszone stworzenie pobieg�o tak szybko, �e nikt nie by� w stanie okre�li� jego gatunku. To drobne wydarzenie zelektryzowa�o Murzyna Boba. Zerwa� si� z miejsca, pop�dzi� do pnia i zawo�a�: -Bestia, bestia tu biega�! Tu si� schowa� w dziurze. Pan Bob wyj�� besti� z drzewa! -Ostro�nie, ostro�nie -ostrzeg� Old Shatterhand. -Nie wiesz, co to by�o za zwierz�. -O, to by� tylko ma�a bestia! -W pewnych okoliczno�ciach ma�e zwierz�tko mo�e sta� si� nie- bezpieczniej sze ni� du�e. -Opos nie by� niebezpieczny. -Wi�c widzia�e�, �e to by� opos? -Tak, tak, pan Bob widzie� dok�adnie oposa! By� t�usty, bardzo t�usty i da� bardzo smaczn� piecze�, o, bardzo smaczn�! Mlasn�� j�zykiem i oblizywa� si�, jak gdyby ju� mia� przed sob� piecze�. -A ja my�l�, �e si� mylisz. Opos nie jest tak chy�y jak to zwierz�tko. -Opos bardzo, bardzo pr�dko odej��. Dlaczego pan Old Shatter- hand nie �yczy� Murzynowi Bob dobr� piecze�? Pan Bob z�apa� oposa! -No, je�li jeste� tak pewny, to r�b co ci si� podoba. Ale nie zbli�aj si� do nas z t� potraw�! -Ch�tnie odsun�� si� z potraw�. Pan Bob nikomu nie da� oposa. Je�� piecze� sam, sam jeden. Teraz uwa�a�! Wyci�gn�� oposa z dziury! M�wi�c to si�gn�� praw� r�k�. -Nie tak, nie tak! -rzek� Old Shatterhand. -Musisz schwyta� zwierz� lew� r�k�, a do prawej wzi�� n�. Gdy z�apiesz ofiar�, wyci�gnij j� i ukl�knij na niej. Wtedy nie b�dzie mog�a si� broni�, a tyj� zabijesz. -Pi�knie! To by� bardzo pi�knie! Pan Bob tak zrobi�, bo pan Bob by� wielki westman i znany my�liwy. Zakasa� lewy r�kaw, uj�� n� praw� r�k� i lew� si�gn�� do otworu, z pocz�tku powoli i ostro�nie. Ale nagle wypu�ci� n� z r�ki, wydal g�o�ny okrzyk stroj�c przera�one grymasy i gestykuluj�c praw� r�k�. -O Bo�e, o Bo�e! -lamentowa� na g�os. -To bole�, bardzo bole�! -Co takiego? Czy trzymasz zwierz�tko? -Czy pan Bob trzyma�? Nie! Zwierz� trzyma� pana Boba! -O niedobrze! Czy wpi�o si� w twoj� r�k�? -O tak, ca�e wpi� si�, ca�e! -Wyci�gnij, wyci�gnij tylko! -Nie, bo to bardzo bole�! -Ale nie mo�esz zostawi� tam r�ki. Kiedy takie zwierz�tko si� wpija, to pr�dko nie puszcza! A wi�c ci�gnij! A kiedy wyci�gniesz, chwy� je praw� d�oni�, abym m�g� zada� cios pi�ci�. Wyci�gn�� d�ugi n� zza pasa i podszed� do Boba. Murzyn wyci�ga� r�k�, bardzo powoli, ze zgrzytaniem i j�kami. Zwierz� nie puszcza�o. Bob szybko poci�gn�� -i wyrwa� z otworu ma�ego drapie�nika. Uchwyci� szybko za tyln� cz�� cia�a zwierzaka spodziewaj�c si�, �e Old Shatter- hand u�yje no�a. Lecz Shatterhand cofn�� si� szybko i zawo�a�: -Skunks, skunks! Precz! Uciekajcie, panowie! Skunks jest to rodzaj ameryka�skich tch�rzy. D�ugi na czterdzie�ci centymetr�w, ssak ten posiada prawie r�wnej d�ugo�ci, w dw�ch warstwach ow�osiony ogon i szeroki nos na szpiczastej mordzie. Ma czarn� sier�� z dwoma bia�ymi jak �nieg pasmami, kt�re biegn� osobno po bokach i ��cz� si� na grzbiecie. �ywi si� jajami i ma�ymi stworzeniami; wychodzi na �owy w nocy, a reszt� czasu sp�dza w norach i pustych pniach. Zwierz� to zas�uguje na sw� �aci�sk� nazw� Mephitis *. Pod ogonem posiada gruczo�y wydzielaj�ce ��t� ciecz, kt�ra cuchnie odra�aj�co. Spryskana t� ciecz� odzie� wydziela nieprzyjemn� wo� przez miesi�- ce. Poniewa� skunks trafia strumieniem tej cieczy z du�ej odleg�o�ci, wi�c ka�dy, kto zna w�a�ciwo�ci tego zwierz�cia, ucieka od niego jak najdalej. Popryskany cz�owiek musi na ca�e tygodnie po�egna� si� z ludzkim towarzystwem. �akomy Bob zamiast wymarzonego oposa schwyta� skunksa. Uczest- nicy wyprawy zerwali si� z miejsc i czym pr�dzej cofn�li. -Odrzu� go! Szybko, szybko! -krzycza� Gruby Jemmy. -Pan Bob nie m�c odrzuci� -lamentowa� Murzyn. -Wgry�� si� w r�k� i... och, ach... au... au, och! Faugh, shameless devil!* Teraz opryska� pana Boba! O �mier�, o, piek�o, o diable! Jak pan Bob cuchnie! �aden cz�owiek nie m�c wytrzyma�! Pan Bob si� zadusi�! Precz, precz ze zwierz�ciem, z t� zaraz�! Usi�owa� strz�sn�� skunksa z r�ki, ale bestyjka tak si� wpi�a, �e nie m�g� si� jej pozby�. -Poczeka�! Pan Bob ju� ciebie zrzuci�, ty swine fell, * ty stinking monkey!* Praw� pi�ci� wymierzy� cios w g�ow� zwierz�cia. To wprawdzie og�uszy�o skunksa, ale z�by wpi�y si� jeszcze g��biej w r�k� Murzyna Rycz�c nieomal z b�lu, jednym ciosem zabi� drapie�nika. -Tak -zawo�a�. -Teraz pan Bob zwyci�y�! Och, pan Bob nie ba� si� �adnego nied�wiedzia ani smelling beast*. Wszyscy panowie podej�� i zobaczy�, jak pan Bob zabi� drapie�nika! Niestety, nikt nie chcia� si� zbli�y�, cuchn�� bowiem tak, �e mimu oddalenia musieli si� trzyma� za nosy. -No, czemu nie podej��? -zapyta� Murzyn. -Czemu nie uczci� zwyci�stwa razem z panem Bob? -Urwipo�ciu, oszala�e� chyba! -odpar� Gruby Jemmy. -Nie chcemy podchodzi�! Cuchniesz gorzej ni� zaraza! -Tak, pan Bob brzydko pachnie�. Pan Bob sam to czu�. O, o, kto wytrzyma� ten zapach?! -krzykn�� dziko wykrzywiaj�c twarz. -Rzu� skunksa! -zawo�a� Old Shatterhand. Bob pr�bowa�, ale daremnie. -Z�by by� za g��boko w r�ce pana Boba. Pan Bob nie m�c otworzy� paszczy zwierz�cia! Wzdychaj�c i j�cz�c na pr�no stara� si� oderwa� martwego ssaka. -Thunder storm!* -zawo�a� w�ciekle. -Skunks nie m�c wiecznie zosta� na r�ce pana Boba. Czy nie ma tu dobrego, mi�ego cz�owieka, kt�ry chcie� pom�c panu Bob? HobbIe-Frank ulitowa� si� nad Murzynem. Serce nakaza�o mu pom�c Bobowi. Zbli�y� si� powoli i rzek�: -S�uchaj, drogi Bobie, b�d� pr�bowa�. Wprawdzie bardzo cuch niesz, ale mo�e moje cz�owiecze�stwo potrafi to przetrzyma�. Ale robi� to pod warunkiem, �e mnie nie dotkniesz. -Pan Bob nie podej�� do pana Frank�! -�ali� si� Bob. -No dobrze. Ale nie dotykaj tak�e swoim odzieniem mojego, gdy� obaj b�dziemy cuchn�li, ja za� wola�bym ten zaszczyt zostawi� tobie; -Niech tylko pan Frank podej��! -Pan Bob mie� si� na baczno�ci By�a to prawie bohaterska decyzja. Ma�y Sas zbli�a� si� do Murzyna Gdyby si� tylko otar� o spryskane miejsce, musia�by podzieli� jego los i wyrzec si� towarzystwa ludzi, lub przynajmniej po�egna� si� z ubra niem. Im bli�ej si� przysuwa�, tym dotkliwszy by� zapach, kt�ry niemal zapiera� mu dech. Wytrzyma� go jednak m�nie. -No, wyci�gnij r�k�, stary! -rozkaza�. -Nie mog� przecie� podej�� zbyt blisko. Bob wykona� polecenie. Sas uchwyci� jedn� r�k� g�rn�, a drug� r�k� doln� szcz�k� zwierz�cia. Wyt�y� wszystkie si�y i wreszcie zdo�a� oderwa� martwego skunksa, po czym cofn�� si� czym pr�dzej. Murzyn rozsiewa� taki zapach, �e Frank omal nie zemdla�. Bob by� uszcz�liwiony. R�ka wprawdzie krwawi�a, ale nie zwraca� na to uwagi. -Tak! -krzycza�. -Teraz pan Bob pokaza�, jaki on odwa�ny! Czy teraz wierzy� wszyscy biali i czerwoni panowie, �e czarny Murzyn si� nie ba�? M�wi�c to podchodzi� do towarzystwa. Jednak Old Shatterhand przy�o�y� strzelb� do ramienia, skierowa� luf� w Murzyna i zawo�a�: -St�j, ani kroku dalej! -O wielki Bo�e! Dlaczego celowa� w biedny, dobry Murzyn? -Dlatego, �e nas tym zapachem porazisz! Umykaj do wody, jak najdalej st�d i zrzu� z siebie ubranie! -Zrzuci� ubranie? Pan Bob mie� si� pozbawi� pi�kny szlafrok i spodnie i kamizelka? -Wszystko, wszystko zdejmij! P�niej wr�cisz i usi�dziesz po szyj� w wodzie. A wi�c szybko! Im d�u�ej zwlekasz, tym bardziej b�dziesz cuchn�c! -Co za nieszcz�cie! M�j pi�kny str�j! Pan Bob go wypra�, a potem nie cuchn��. -Nie, pan Bob us�ucha, bo b�dzie �le. A wi�c -raz, dwa -i -trzzz... -krzykn�� Old Shatterhand zbli�aj�c si� ze wzniesion� strzelb� do Murzyna. -Nie, Nie! Nie strzela�! Pan Bob ucieka� daleko, bardzo pr�dko, pr�dko! Znik� czym pr�dzej w mrokach nocy. Oczywi�cie Old Shatterhand �artowa� aby zmusi� Murzyna do wykonania pro�by. Pan Bob niebawem wr�ci� i usiad� w wodzie, �eby pozby� si� niezno�nego zapachu. Zamiast myd�a dosta� sporo sad�a nied�wiedziego, kt�rego nie brak by�o przy ognisku. -Szkoda takiego pi�knego sad�a -�ali� si�. -Pan Bob m�c wciera� we w�osy to pi�kne sad�o i zrobi� wiele lok�w. Pan Bob by� wybornym ringlet-man*, ale nie by� urodzony Murzyn, bo m�c splata� loki tak d�ugie, tak bardzo d�ugie! -Myj si�! -nalega� Jemmy. -Nie my�l teraz o swojej urodzie, tylko o naszych nosach! Z poczciwego Boba, mimo �e siedzia� w wodzie emanowa� niemi�y zapach. -Ale -zapyta� -jak d�ugo musie� pan Bob siedzie� w wodzie i my� si�? -Tak d�ugo, a� tutaj pozostaniemy, a wi�c do rana. -Pan Bob nie m�c tak d�ugo wytrzyma�! -Zmusimy ci�. Nie trzeba by�o bez namys�u rzuca� si� do dziupli pytanie jednak, czy pozosta�e w wodzie pstr�gi wytrzymaj�. Nie wiem. czy ryby posiadaj� zmys� powonienia, ale je�li tak, to nie b�d� ucieszone twoim towarzystwem. -A kiedy pan Bob m�c wzi�� sw�j szlafrok i wymy� go? -Nigdy. -Ale co w�o�y� biedny pan Bob?! -Tak, to przykra sprawa. Nie ma zapasowej odzie�y. B�dziesz musia� wej�� w sk�r� grizzly'ego, kt�rego zabi� Marcin. By� mo�e nieco dalej w g�rach znajdziemy ocala�e resztki jakiego� pradawnego krawca. Ale tymczasem b�dziesz jecha� na samym ko�cu oddzia�u, gdy� w prze- ci�gu co najmniej o�miu dni nie powiniene� si� do nas zbli�a�. A zatem myj si� pilnie! Im bardziej b�dziesz si� naciera�, tym pr�dzej stracisz z�y zapach! Bob naciera� si� z ca�ych si�. Tylko g�owa stercza�a z wody i stroi�a takie grymasy, �e nie mo�na by�o powstrzyma� si� od �miechu. Reszta towarzystwa wr�ci�a tymczasem do ogniska. Oczywi�cie, na pocz�tku westmani rozmawiali o tragikomicznej przygodzie Boba. Potem poprosili D�ugiego Davy'ego, by opowiedzia� jakie� prze�ycie. Opowiedzia� o pewnym spotkaniu z traperem JuggIe-Fredem*, kt�ry s�yn�� z celno�ci strza��w. Davy opisa� par� jego sztuczek i doda�. -Ale istniej� podobni strzelcy. Znam dw�ch, kt�rych nikt nie zdo�a� prze�cign��. To Winnetou i Old Shatterhand. Prosz�, czy nie zechcia�by pan nam opowiedzie� jakiej� przygody? Te s�owa by�y skierowane do Old Shatterhanda, kt�ry przez chwil� si� namy�la�. Odetchn�� g��boko, jak gdyby chcia� okre�li� jaki� daleki zapach. -Tak, ten drab w wodzie jeszcze cuchnie przyzwoicie -zauwa�y� Jemmy. -O, nie o niego chodzi -odpar� Old Shatterhand rzucaj�c badaw- cze spojrzenie na swego konia, kt�ry przesta� �u� i wci�ga� w nozdrza powietrze. -A wi�c wyw�cha� pan co� innego? -zapyta� Davy. -Nie. -I zwracaj�c si� szeptem do Winnetou doda�: -Teszi- -ini! To znaczy: "Uwa�aj!". Poniewa� nikt nie rozumia� narzecza Apa- czow, obecni nie wiedzieli co znacz� te s�owa. Winnetou skin�� g��w� i si�gn�� po strzelb�. Rumak Old Shatterhanda, parskaj�c, zwr�ci� �eb do ogniska. Oczy mu p�on�y. -Jszhosz-ni.' -zawo�a� Old Shatterhand, po czym szlachetne zwierz� natychmiast po�o�y�o si� na trawie. Poniewa� tak�e Old Shatterhand wzi�� do r�ki sztucer, Jemmy zapyta�: -Co si� sta�o, sir? Pa�ski ko�, zdaje si�, co� wyczu�? -Zw�cha� zapach Murzyna -uspokoi� go zapytany. -Ale obaj z�apali�cie za bro�! -Poniewa� chc� wam opowiedzie� o strzale biodrowym. S�yszeli�- cie co� o tym? Old Shatterhand niepostrze�enie dla innych, a tak samo i Winnetou, bada� wzrokiem skraj lasu rozci�gaj�cego si� na przeciwleg�ym brzegu stawu oraz rozsiane tam g�azy. Zsun�� kapelusz tak nisko na oczy, �e nie spos�b by�o okre�li� w jakim kierunku i na co spogl�da. Po chwili rzek�: -M�wi� o wypadku, kiedy si� przyk�ada strzelb� nie jak zwykle, ale do biodra. -W takim wypadku nie mo�na celowa�. -Mo�na, ale jest to bardzo trudne. Znam niejednego wytrawnego westmana, kt�ry na og� nigdy nie pud�uje, ale przy takim strzale zawsze chybia. -Po c� wi�c stosuje si� ten strza� biodrowy? Przecie� lepiej strzela� zwyczajnie i by� pewnym strza�u! -Bynajmniej. Bywaj� sytuacje, kiedy nie umiej�c strzela� we wspomniany spos�b westman jest z g�ry skazany na �mier�. Strzela si� tak tylko wtedy, kiedy si� le�y lub siedzi na ziemi i kiedy wr�g nie powinien wiedzie�, �e si� w niego mierzy. Niech pan sobie pomy�li, �e w pobli�u znajduj� si� wrodzy Indianie, kt�rzy zamierzaj� na nas napa��. Wys�ali wywiadowc�w, aby si� dowiedzie�, ilu nas jest, czy miejsce nadaje si� do napadu, czy zarz�dzili�my �rodki ostro�no�ci. Wywiadow- cy si� czo�gaj�.... -I szybko spostrzegaj� nasze stra�e! -wtr�ci� Frank. � -To nie jest tak oczywiste jak pan s�dzi. Ja na przyk�ad skrada�em ai� do namiotu Oihtka-petay, chocia� zaci�gn�� stra�e i chocia� teren stanowi� g�adk� r�wnin�. Tu natomiast stoj� doko�a drzewa, kt�re umo�liwiaj� szpiegowanie. A wi�c wywiadowcy przekradli si� przez �a�cuch posterunk�w. Le�� na skraju lasu lub pomi�dzy chrustem i ga��ziami zwalonymi przez wicher i ogl�daj� nas. Je�li im si� uda wr�ci� do swoich, jeste�my zgubieni -napadn� na nas niepostrze�enie i zabij�. Najlepiej jest unieszkodliwi� wywiadowc�w. -A wi�c zastrzeli�? -Tak. Jestem przeciwnikiem przelewu krwi, gdy mo�na tego unikn��. Ale w takim razie ma si� do wyboru albo nie oszcz�dza� wroga, albo pope�ni� �wiadome samob�jstwo.Trzeba wi�c pos�a� kule. -Tkih akan! -S� blisko! -szepn�� w�dz Apacz�w. -Teszi-szi-tfcih -Widz� ich -odpar� Old Shatterhand. -Naki! -Dw�ch! -Ha-oh.' -Tak! -Szi-ntsage, ni-akaya. Tayassi! -Bierz tego, a ja wezm� tamtego. W czo�a! Apacz m�wi�c to przesun�� r�k� z lewej strony do prawej. -Niech pan powie, co za tajemnice macie z Winnetou? -zapyta� Davy. -Nic szczeg�lnego. Powiedzia�em Winnetou w narzeczu Apacz�w, aby mi pom�g� zademonstrowa� strza� biodrowy. -No, znam to ju�. Mnie si�, niestety, nie udaje, cho� nieraz ju� �wiczy�em. Wracaj�c do pa�skiego przyk�adu zaznacz�, �e trzeba wi- dzie� wywiadowc�w zanim si� do nich strzela. -Naturalnie. -W ciemno�ciach nocy, w g�szczu? -Tak. -Ale przecie� nie wysun� si� tak, aby ich dostrze�ono! -Hm, mo�e jednak ich widz�. -Do piorun�w! S�ysza�em wprawdzie, �e niekt�rzy westmani potrafi� w ciemno�ciach dojrze� oczy skradaj�cego si� wroga, Tak... Na przyk�ad nasz Gruby Jemmy twierdzi, �e posiada ten dar, ale nie mia� sposobno�ci tego dowie��. -Je�eli tylko o to chodzi, to niebawem mo�e si� nadarzy� taka sposobno��. -Bardzo si� ciesz�. Uwa�a�em to za rzecz niemo�liw�. Shatterhand zn�w obejrza� skraj lasu, skin�� z zadowoleniem g�ow� i odpar�: -Czy nie widzia� pan w nocy w morzu b�yszcz�cych �lepi wilka morskiego? -Nie. -Te �lepia s� dok�adnie widoczne. Rozsiewaj� fosforyczny blask, chocia� nie w tym samym stopniu. Im wzrok jest bardziej nat�ony, tym bardziej widoczne s� oczy. Gdyby na przyk�ad tu, w zagajniku, znajdo- wa� si� wywiadowca, kt�ry nas podpatruje, ja i Winnetou zauwa�yliby�- my jego oczy. -To by�oby nadzwyczajne! -przyzna� Davy. -Co powiesz o tym, m�j stary Jemmy? -My�l�, �e bynajmniej nie jestem �lepy -odpar� Grubas. -Na szcz�cie nie grozi nam taka wizyta. �a�osna to sytuacja, je�li trzeba koniecznie u�y� strza�u biodrowego. Prawda, sir? -Tak -potwierdzi� Old Shatterhand. -Sp�jrz tam, panie Frank! A wi�c przyjmijmy, �e tam znajduje si� wrogi wywiadowca, kt�rego oczy b�yszcz� w�r�d listowia. Musz� go zabi�, inaczej sam zgin�. Ale je�li przy�o�� bro� do policzka, wr�g zobaczy, �e zamierzam strzela� i natych- miast si� wycofa. By� mo�e skierowa� luf� na mnie i wypali pr�dzej ni� ja. Musz� temu zapobiec stosuj�c strza� biodrowy. Siedz� przy tym spokoj- nie i bezstrosko, jak teraz. Chwytam za strzelb� i podnosz� nieco, jak gdybym chcia� j� ogl�da� lub si� ni� bawi�. Opuszczam -tak jak to teraz robi� -g�ow�, niby spogl�dam na d�, ale oczy schowane w cieniu kapelusza wbijam w cel w�a�nie tak, jak to robimy teraz z Winnetou. Praw� r�k� przyciska si� mocno kolb� do bioder, a luf� do kolan, si�ga si� lew� r�k� na prawo i k�adzie j� na zamku strzelby, kt�ra dzi�ki temu zyskuje pewne po�o�enie. Potem przyk�ada si� wskazuj�cy palec prawej r�ki do kurka, celuje tak, aby kula trafi�a w czo�o wywiadowcy, co nie jest rzecz� �atw� i opuszcza si�... tak! B�ysn�� strza� i w tej samej chwili wypali�a strzelba Apacza. Obaj szybko zerwali si� na nogi. Winnetou odrzuci� strzelb�, chwyci� n�, skoczy� jak pantera przez staw i znikn�� w g�szczu. -Uhwai k'unun! Uhwai pa-ave! Uhwai umpare! -Zgasi� ogniska! Nie rusza� si�! Nie rozmawia�! -zawo�a� Old Shatterhand do Szoszo- n�w. Jednocze�nie str�ci� butem p�on�ce polana do rzeki, po czym pomkn�� za Apaczem. Szoszoni, a tak�e i biali, zerwali si� na r�wne nogi. Przytomni czerwonosk�rzy wojownicy natychmiast wykonali rozkaz Old Shatter- handa i zatopili ogniska. Egipskie ciemno�ci zaleg�y ob�z, cho� min�o cztery czy pi�� sekund od chwili wystrza��w. Nakazu milczenia przestrzegali r�wnie� wszyscy, z wyj�tkiem jedne- go cz�owieka, mianowicie Murzyna, kt�ry siedzia� w wodzie. Nad jego g�ow� fruwa�y pal�ce si� ga��zie i sycz�c gas�y w rzece. -Jezus, Jezus! -wo�a�. -Kto tu strzela�? Dlaczego rzuca� ogie� na biednego pana Boba? Czy pan Bob mie� sp�on�� i uton��? Czy mie� by� ugotowany jak pstr�gi?! Dlaczego by� ciemno? O, pan Bob ju� nikogo nie widzie�! -Milcz, cz�owieku! -zawo�a� Jemmy. -Dlaczego pan Bob mie� milcze�! Dlaczego nie... -Milcz, bo ci� uderz�! Wrogowie w pobli�u! Od tej chwili nie by�o s�ycha� g�osu pana Boba. Siedzia� nieruchomo w wodzie, aby nie zdradzi� swej obecno�ci wrogom. Doko�a panowa�a g�ucha cisza, zak��cana tylko od czasu do czasu uderzeniem kopyta lub parskaniem konia. Zaskoczeni tak nagle wojow- nicy skupili si� g�sto. Indianie nie szepn�li ani s��wka, jednak biali porozumiewali si� szeptem. Nagle rozleg� si� dono�ny g�os Shatterhanda: -Zapali� ogniska! Ale trzyma� si� z'dala, aby was nie zauwa�ono! -Jemmy i Davy ukl�kli, aby wykona� rozkaz, po czym natychmiast wycofali si� w mroki nocy. W blasku ognia wida� by�o Winnetou i Old Shatterhanda, kt�rzy wr�cili ka�dy ze strzelb� w r�ku i Indianinem na plecach. Wszyscy byli bardzo zaskoczeni t� szybk� akcj�, chcieli otoczy� wracaj�cych, ale Old Shatterhand zatrzyma� ich: -Nie ma czasu na opowiadanie! Przywi��cie zabitych do koni i wyruszamy. Wprawdzie tylko oni dwaj podkradli si� do obozu, ale nie wiadomo, ilu jest za nimi. A wi�c szybko! Obaj zabici mieli g�owy przebite na wylot, zgodnie z poleceniem Winnetou: "Tayassi! -W czo�a!" Ca�e towarzystwo skiadaio si� z wytrawnych westman�w, a jednak tak celne i pewne strza�y wprawi�y ich w zdumienie. Szoszoni za� szeptali mi�dzy sob� i rzucali przes�dne spojrzenia na obu strzelc�w. Przygotowywano si� do wymarszu. Zgaszono ogniska. Oddzia� z Win- netou i Old Shatterhandem na czele wyruszy� w drog�. Nikt nie pyta� dok�d, polegano bowiem na obu znakomitych przewo- dnikach. Dolina tak si� szybko zw�y�a, �e trzeba by�o jecha�- g�siego. Wzgl�dy bezpiecze�stwa nie pozwala�y na prowadzenie rozm�w, a poza tym jazda g�siego uniemo�liwia�a je. R�wnie� Murzyn musia� ruszy� w drog�. Siedzia� na swym ogierze bez ubrania i musia� jecha� na ko�cu, gdy� zapach z�o�liwego zwierz�tka leszcze nie wywietrza�. Poczciwy Bob okry� si� star�, zat�uszczon� derk� santiiio* D�ugiego Davy'ego, zwi�zan� wok� bioder, jak okrycia wy- spiarzy z m�rz po�udniowych. By� w kiepskim humorze i nieustannie mrucza� co� pod nosem. Kawalkada je�d�c�w posuwa�a si� naprz�d z ogromn� szybko�ci� przez d�ugie godziny, z pocz�tku przez w�sk� dolin�, nast�pnie przez szerok�, �ys� wy�yn� i zn�w na d� przez w�sk� preri�, a� wreszcie, o �wicie dotar�a do stromego przesmyku pomi�dzy wysokimi, zalesiony- mi g�rami. U st�p stromej drogi obaj przewodnicy zatrzymali si� i zeskoczyli z koni. Pozostali poszli za ich przyk�adem. Szoszoni zdj�li z koni martwych czerwonosk�rych i po�o�yli ich na ziemi. Indianie otoczyli miejsce rozleg�ym ko�em. Wiedzieli, �e teraz rozpocznie si� bardzo trudne badanie. Tu mogli przemawia� tylko wodzowie. Pozostali musieli czeka�, czy zechc� poprosi� ich o rady. Martwi wojownicy byli ubrani na spos�b india�ski, na po�y w we�n�, na po�y w sk�r�. Byli m�odzi, mieli, nie wi�cej ni� po dwadzie�cia lat. -Tak przypuszcza�em -rzek� Old Shatterhand. -Tylko niedo- �wiadczeni wojownicy, gdy podkradaj� si� do nieprzyjacielskiego obozu, otwieraj� tak szeroko oczy, �e wida� ich blask. Chytry wywiadowca przymyka oczy. A wtedy nawet takim jak my trudno si� spotka� z ich spojrzeniem. Do jakiego plemienia oni mogli nale�e�? Pytanie by�o skierowane do Grubego Jemmy'ego. -Hm -mrukn�� Gruby. -Czy uwierzy pan, �e wprawia mnie pan w zak�opotanie? -Wierz�, gdy� i ja sam nie potrafi� odpowiedzie� od razu. Znajduj�