3146
Szczegóły |
Tytuł |
3146 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3146 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3146 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3146 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
WILBUR SMITH
KATANGA
Rozdzia� l
- Nie podoba mi si� ten pomys�- o�wiadczy� Wally Hendry i czkn��. Obliza� wargi i ci�gn�� dalej:- My�l�, �e ca�y ten pomys� �mierdzi na kilometr.
Le�a� w niedba�ej pozie na jednym z ��ek, ze szklank� postawion� na odkrytej piersi, poc�c si� obficie w upale panuj�cym w Kongo.
- Niestety, to nie zmienia faktu, �e jednak jedziemy- powiedzia� Bruce Curry skoncentrowany na rozk�adaniu przybor�w do golenia.
- Powiniene� by� im powiedzie�, �eby to zatrzymali, �e my zostajemy tutaj, w Elisabethville! Dlaczego im tego nie powiedzia�e�, co?- powiedzia� Hendry i opr�ni� zawarto�� swojej szklanki.
- Bo p�ac� mi za to, �ebym nie dyskutowa�- stwierdzi� Bruce bez wi�kszego zainteresowania i spojrza� w upstrzone przez muchy lustro nad umywalk�.
Patrzy�a na niego ogorza�a od s�o�ca twarz z g�stwin� kr�tko przyci�tych, czarnych, mi�kkich w�os�w, kt�re, gdyby pozwoli� im urosn��, falowa�yby niesfornie. Czarne brwi unosi�y si� w g�r� nad zielonymi oczami obramowanymi g�stymi rz�sami. Bruce przypatrywa� si� sobie bez przyjemno�ci. Dawno ju� nie nawiedza�o go to uczucie, dawno ju� u�miech czy grymas nie go�ci� na jego twarzy. Straci� tolerancyjne przywi�zanie do swego du�ego, lekko zakrzywionego nosa, kt�ry nadawa� mu wygl�d �agodnego pirata.
- Chryste!- burkn�� Wally Hendry z ��ka.- Rzyga� mi si� chce na widok tej armii czarnuch�w. Nie mam nic przeciwko walce, ale nie u�miecha mi si� w�a�enie na setki mil w g��b buszu po to tylko, by nia�czy� band� cholernych uchod�c�w.
- To piek�o, nie �ycie- zgodzi� si� Bruce bezwiednie i rozsmarowa� krem do golenia na twarzy.
Krem odbija� si� biel� od ciemnej opalenizny. Mi�nie ramion i klatki piersiowej falowa�y przy ka�dym ruchu pod sk�r� b�yszcz�c� tak zdrowo, i� wydawa�o si�, �e w�a�nie natarto j� oliw�. By� w dobrej kondycji: od wielu lat nie czu� si� tak sprawny.
- Zr�b mi jeszcze jednego drinka, Andre.- Wally Hendry wcisn�� pust� szklank� w r�k� m�czyzny, kt�ry siedzia� na brzegu jego ��ka.
Belg wsta� i pos�usznie podszed� do sto�u.
- Wi�cej whisky i mniej piwa tym razem- poleci� Wally, po czym zwr�ci� si� w kierunku Bruce'a i znowu czkn��.- Oto, co s�dz� o tym pomy�le!
Gdy Andre nalewa� szkockiej do szklanki i dope�nia� j� piwem, Wally tak d�ugo szarpa� za rewolwer umieszczony w kaburze, a� ten zawis� mu mi�dzy nogami.
- Kiedy wyruszamy?- zapyta�.
- Jutro rano na dworcu towarowym b�dzie na nas czeka� pi�� wagon�w i lokomotywa. Za�adujemy si� do nich i startujemy lak najszybciej.
Bruce zacz�� si� goli�, przesuwaj�c maszynk� od skroni do brody i ods�aniaj�c g�adk�, br�zow� sk�r�.
- Po trzech miesi�cach walk z band� brudnych Gurkh�w oczekiwa�em, �e si� troch� zabawi�, nie mia�em nawet �adnej �licznotki w tym czasie, a tutaj masz, zaledwie w dwa dni po zaprzestaniu ognia zn�w nas wysy�aj�!
- C'est la guerre- wymamrota� Bruce z wykrzywion� twarz�.
- Co to znaczy?- zapyta� podejrzliwie Wally.
- Taka jest wojna- przet�umaczy� Bruce.
- No to gadaj po angielsku, kozio�ku.
To �e Wally Hendry nie potrafi� ani powiedzie�, ani zrozumie� adnego s�owa po francusku po sze�ciu miesi�cach pobytu w Kongo Belgijskim, dawa�o pewne poj�cie o nim.
Ponownie zapad�a cisza przerywana tylko skrobaniem maszynki Bruce'a i szcz�kaniem broni czyszczonej przez czwartego m�czyzn�.
- Napij si� Haig- zaprosi� go Wally.
- Nie, dzi�ki.- Michael Haig podni�s� g�ow�, nie pr�buj�c ukry� obrzydzenia, gdy patrzy� na Wally'ego.
- Kolejny dra� zadzieraj�cy nosa! Nie chcesz si� ze mn� napi� co? Nawet facet tej klasy co pan kapitan Curry pije ze mn�. Powiedz mi, co takiego cholernie specjalnego jest w tobie?
- Wiesz, �e nie pij�.- Haig znowu skoncentrowa� si� na broni, manipuluj�c ni� z du�� wpraw�.
Nie rozstawali si� z broni�. Bruce nawet podczas golenia trzyma� j� w pobli�u i wystarczy�o tylko opu�ci� r�k�, by po ni� si�gn��, a karabiny dw�ch m�czyzn wyci�gni�tych na ��kach le�a�y obok nich na pod�odze.
- Nie pijesz!- za�mia� si� Walty.- To sk�d masz t� cer�, kozio�ku? Jak to si� sta�o, �e tw�j nos wygl�da jak dojrza�a �liwka?
Haig zacisn�� usta, a jego r�ce znieruchomia�y.
- Sko�cz z tym, Wally- powiedzia� spokojnie Bruce.
- Haig nie pije!- zapia� Wally i d�gn�� ma�ego Belga kciukiem w �ebra.- Pojmujesz to, Andre? On jest cholernym abstynentem! M�j stary te� by� abstynentem. Czasami przez dwa lub trzy miesi�ce pod rz�d by� abstynentem, a potem przychodzi� wieczorem do domu i wali� star� tak, �e po drugiej stronie ulicy mo�na by�o us�ysze�, jak szcz�ka z�bami.- Zakrztusi� si� �miechem i musia� chwil� odczeka�.- Za�o�� si�, �e ty te� jeste� takim abstynentem, Haig! Jeden kieliszek i budzisz si� dziesi�� dni p�niej. Tak jest, co? Jeden kieliszek i �uup! Staruszka w kawa�kach, a dzieciaki chodz� g�odne przez par� tygodni.- Haig po�o�y� ostro�nie karabin na ��ko i spojrza� na Walh/ego z zaci�ni�tymi szcz�kami, ale on nawet tego nie zauwa�y�. Zadowolony z siebie, ci�gn�� dalej:- Andre, we� t� butelk� whisky i podstaw pod nos staruszkowi abstynentowi. Popatrzymy, jak si� �lini i oczy mu wy�a�� z orbit jak psie jaja!
Haig wsta�. Dwukrotnie starszy od Wally'ego- przekroczy� ju� pi��dziesi�tk�- mia� w�osy przeplatane siwizn�. Rysy jego twarzy wci�� pozostawa�y wyra�ne, nie zatarte przez �lady, kt�re �ycie na nich zostawi�o. Ramiona i barki mia� pot�ne niczym bokser.
- Czas, �eby� si� nauczy� paru dobrych manier, Hendry. Wstawaj!
- Chcesz zata�czy� czy co? Nie ta�cz� walca, popro� Andre. On zata�czy z tob�, prawda Andre?
Haig stan�� na palcach; jego r�ce z zaci�ni�tymi pi�ciami by�y lekko uniesione. Bruce Curry po�o�y� maszynk� na p�ce nad umywalk� i, maj�c jeszcze myd�o na twarzy, cicho min�� st� i zaj�� pozycj�, kt�ra umo�liwia�a mu interwencj�. Czeka�, obserwuj�c obu m�czyzn.
- Wstawaj, plugawy uliczniku!
- Pos�uchaj go, Andre. �adnie gada, co? Naprawd� �adnie gada.
- Wepchn� ci t� twoj� krzyw� g�b� w to miejsce, gdzie powiniene� mie� m�zg.
- A to dobre! Ten ch�opak to istny komik.- Wally roze�mia� si�. W jego u�miechu wyczuwa�o si� jednak, �e co� nie jest u porz�dku.
Bruce domy�li� si�, �e Wally nie ma zamiaru si� bi�. By� to m�czyzna o du�ych ramionach i atletycznej klatce piersiowej zaro�ni�tej rudawymi w�osami. Nad grub� szyj� unosi�a si� p�aska twarz z ma�ymi jak u Mongo�a oczkami. Mimo swej postury Wally nie chcia� si� bi�. Zaskoczy�o to Bruce'a; pami�ta� dobrze t� noc przy mo�cie i wiedzia�, �e Hendry nie by� tch�rzem, a jednak teraz nie zamierza� podj�� wyzwania.
Mike Haig ruszy� w kierunku ��ka.
- Zostaw go, Mike- odezwa� si� po raz pierwszy Andre mi�kkim, niemal dziewcz�cym g�osem.- On tylko �artowa�. Nie n�wi� tego serio.
- Hendry, nie my�l, �e jestem takim d�entelmenem, �e nie uderz� ci� tylko dlatego, �e le�ysz na plecach. Nie r�b tego b��du!
- Wielkie mi co- mrukn�� Wally.- Ten ch�opak jest nie tylko komikiem, on jest r�wnie� cholernym bohaterem!
Haig stan�� nad nim, podni�s� praw� pie�� zaci�ni�t� jak m�ot wymierzy� j� w twarz Wally'ego.
- Haig!- Bruce nie podni�s� g�osu, ale jego ton sprawi�, �e tamten oprzytomnia�.- Do�� tego- powiedzia� spokojnie.
- Ale ten ma�y, plugawy...
- Tak, wiem- powiedzia� Bruce.- Zostaw go!
Mike Haig zawaha� si�, stoj�c z uniesion� r�k�. Nikt si� nie poruszy�. Nad ich g�owami dach z blachy falistej zad�wi�cza� g�o�no,rozszerzaj�c si� w po�udniowym upale; poza tym s�ycha� by�o tylko oddech Haiga, kt�ry dysza� ci�ko z twarz� czerwon� od nabieg�ej krwi.
- Prosz� ci�, Mike- szepn�� Andre.- On tego nie chcia�. Powoli gniew Haiga zmienia� si� w obrzydzenie. Opu�ci� r�k�, odwr�ci� si� i podni�s� bro� z drugiego ��ka.
- Nie znios� tego smrodu ani chwili d�u�ej. Zaczekam na ciebie w ci�ar�wce, Bruce.
- Zaraz tam przyjd�- powiedzia� Bruce.
- Nie ku� losu, Haig- zawo�a� za nim Wally.- Nast�pnym razem nie ujdzie ci to na sucho!
Mike Haig obr�ci� si� b�yskawicznie w drzwiach, ale Bruce zawr�ci� go, k�ad�c mu r�k� na ramieniu.
- Daj spok�j, Mike- powiedzia� i zamkn�� za nim drzwi.
- Ma cholerne szcz�cie, �e jest takim wapniakiem- warkn�� Wally.- Inaczej ju� dawno za�atwi�bym go na dobre!
- Pewnie- odpar� Bruce.- To mi�o, �e pozwoli�e� mu odej��.
Krem wysech� ju� na jego twarzy, wi�c zmoczy� go p�dzlem.
- Taa... nie m�g�bym uderzy� takiego starego faceta, co- Nie, na pewno nie.- Bruce u�miechn�� si� nieznacznie.- Ale nie martw si�, wystraszy�e� go jak diabli. Nie b�dzie ju� wi�cej pr�bowa� ci� zaczepia�.
- No, lepiej �eby tego nie robi�- ostrzeg� Hendry.- Nast�pnym razem zabij� tego starego gnojka.
"Nie, nie zabijesz- pomy�la� Bruce- zn�w spu�cisz z tonu tak, jak w�a�nie to zrobi�e� i jak robi�e� to ju� dziesi�tki razy przedtem. Tylko Mike i ja mo�emy ci� zmusi� do uleg�o�ci. W ten sam spos�b, w jaki zwierz� kuli si� na trzask bata, mimo �e warczy na swego tresera". Zaczaj si� znowu goli�.
Powietrze w pokoju by�o ci�kie, m�czy�ni pocili si�, a kwa�ny zapach ich cia� miesza� si� ze smrodem zwietrza�ych papieros�w i oparami alkoholowymi.
- Dok�d si� wybieracie?- przerwa� d�ug� cisz� Andre.
- Jedziemy zobaczy�, czy uda si� zorganizowa� jakie� zapasy na wypraw�. Je�li b�dziemy mieli szcz�cie, to zabierzemy je na dworzec towarowy i ka�emy Ruffy'emu wystawi� stra� na noc- odpar� Bruce, pochylaj�c si� nad umywalk� i obmywaj�c twarz wod�.
- Jak d�ugo nas nie b�dzie? Bruce wzruszy� ramionami.
- Tydzie�, mo�e dziesi�� dni.- Usiad� na ��ku i naci�gn�� jeden z but�w, kt�rych u�ywa� w d�ungli.- Je�li nie b�dzie k�opot�w.
- K�opot�w?- powt�rzy� Andre.
- Po mini�ciu w�z�a Msapa b�dziemy musieli przedziera� si� dwie�cie mil przez tereny roj�ce si� od Balubas�w.
- Ale b�dziemy przecie� w poci�gu!- zaprotestowa� Andre.
- Oni maj� tylko �uki i strza�y, nie mog� nas tkn��.
- Andre, musimy przejecha� przez siedem rzek, w tym przez jedn� naprawd� du��, a mosty mo�na �atwo zniszczy�. Mog� rozmontowa� szyny.- Bruce zaczaj sznurowa� but.- Nie s�dz�, �e to b�dzie piknik szk�ki niedzielnej.
- Chryste! My�l�, �e ca�a ta sprawa �mierdzi- powt�rzy� Wally markotnie.- A tak w og�le to czemu jedziemy?
- Poniewa�- zacz�� cierpliwie Bruce- przez ostatnie trzy miesi�ce ca�a ludno�� Port Reprieve by�a odci�ta od �wiata. Tam s� kobiety i dzieci. �ywno�� i inne rzeczy niezb�dne do przetrwania ko�cz� im si� w zastraszaj�cym tempie.- Przerwa�, by zapali� papierosa. Wydmuchn�� dym i kontynuowa�:- Wok� nich plemi� Balubas�w pali, gwa�ci i zabija, nie zwa�aj�c na nic. Jak dot�d nie zaatakowali jeszcze miast, ale to tylko kwestia czasu. Kr��� te� pog�oski, �e grupy rebeliant�w z wojsk �rodkowokongijskich i oddzia�y naszych w�asnych si� przekszta�ci�y si� w bandy dobrze uzbrojonych shufta, kt�re s� postrachem p�nocnej cz�ci terytorium. Nikt nie wie na pewno, co si� tam wyprawia, ale cokolwiek to jest, mog� ci� zapewni�, �e nie jest to mi�e. Jedziemy, sprowadzi� tych ludzi w bezpieczne miejsce.
- Dlaczego ludzie z ONZ nie wy�l� samolotu?- zapyta� Andre.
- Nie ma lotniska.
- A helikoptery?
- Nie maj� takiego zasi�gu.
- Je�li chodzi o mnie, to te dranie mog� tam zosta�- mrukn�� Wally.- Je�li Balubasi maj� ochot� na ma�y stek z cz�owieka, to dlaczego mamy pozbawia� ich tego posi�ku? Ka�dy ma prawo je�� i dop�ki to nie ja jestem ich przysmakiem, to niech im z�by rosn� d�u�sze i mocniejsze, ot co!- Opar� nog� o plecy Andre i wyprostowa� j� nagle, zrzucaj�c Belga z ��ka. Andre wyl�dowa� na kolanach.- Id� i przyprowad� mi jak�� �licznotk�!
- Nie ma tu �adnej �licznotki, Wally. Zrobi� ci jeszcze jednego drinka.
Andre podni�s� si� i chcia� wzi�� pust� szklank�, ale Walty z�apa� go za r�k�.
- Powiedzia�em �licznotk�, a nie drinka!
- Nie wiem, gdzie ich szuka�, Wally.- G�os Andre brzmia� rozpaczliwie.- Nawet nie wiem, jak mam si� do nich odzywa�!
- Jeste� g�upi, kozio�ku. M�g�bym ci z�ama� r�k�, wiesz?- Wally powoli wykr�ca� mu nadgarstek.- Wiesz r�wnie dobrze jak ja, �e bar na dole jest ich pe�en. Wiesz to, prawda?
- Ale co mam powiedzie�?- Twarz Andre by�a wykrzywiona od b�lu.
- Na Boga, ty cholerny, g�upi �abojadzie, po prostu zejd� na d� i pomachaj banknotem! Nie musisz w og�le otwiera� g�by.
- To boli, Wally!
- Tak? �artujesz.- Wally u�miechn�� si� do niego, wykr�caj�c r�k� jeszcze mocniej. Jego oczy by�y zamglone od alkoholu; Bruce widzia�, �e bawi�o go sprawianie b�lu.- Idziesz, kozio�ku? Zdecyduj si�. Albo ja b�d� mia� �licznotk�, albo ty b�dziesz mia� z�aman� r�k�.
- Dobra, je�li ju� tego chcesz, to p�jd�. Zostaw mnie, p�jd�- wyj�cza� Andre.
- Chc� tego.- Wally pu�ci� go i Andre wyprostowa� si�, masuj�c nadgarstek.- I dopilnuj, �eby by�a czysta i nie za stara, s�yszysz?
- Tak, Wally. Przyprowadz� tak�.
Kiedy Andre szed� do drzwi, Bruce zauwa�y� wyraz jego twarzy. By�a wykrzywiona b�lem, wi�kszym ni� od wykr�conej r�ki. "Co za kreatury- pomy�la�.- Ja te� jestem jedn� z nich. Obserwuj� ich z takim zainteresowaniem, z jakim m�g�bym ogl�da� kiepskie przedstawienie". Andre wyszed�.
- Jeszcze jednego drinka, kozio�ku?- zaproponowa� wylewnie Wally.- Sam nalej�.
- Dzi�ki- odpar� Bruce i zacz�� wk�ada� drugi but. Wally poda� mu szklank� i Bruce spr�bowa�. Nap�j by� mocny: sple�nia�y smak whisky ostro kontrastowa� ze s�odkim smakiem piwa, mimo to wypi� go.
- Ty i ja- powiedzia� Wally- jeste�my facetami z g�ow� na karku. Pijemy, bo chcemy, a nie dlatego �e musimy. �yjemy tak jak chcemy, a nie tak, jak wed�ug innych powinni�my. My obaj mamy ze sob� wiele wsp�lnego. Powinni�my by� dobrymi kumplami. Bo jeste�my bardzo podobni.
Alkohol ju� na niego dzia�a�, utrudniaj�c wymow�.
- Oczywi�cie, �e jeste�my kumplami, zaliczam ci� do moich najlepszych kumpli- powiedzia� Bruce uroczy�cie, bez widocznego sarkazmu.
- Naprawd�?- zapyta� Wally zadowolony.- Jak to si� sta�o, co? Chryste, zawsze my�la�em, �e mnie nie lubisz. Chryste, tego nigdy si� nie wie, co? Tego nigdy si� nie wie.- Potrz�sa� g�ow� zdumiony, whisky sprawi�a, �e sta� si� nagle sentymentalny.- Wi�c to prawda? Lubisz mnie. Taaa, mogliby�my by� kumplami. Co ty na to, Bruce? Ka�dy facet musi mie� kumpla. Ka�dy facet musi mie� jakie� oparcie.
- Jasne- powiedzia� Bruce.- Jeste�my kumplami. Co ty na to?
- To �wietnie, kozio�ku!- zgodzi� si� Wally z g��bokim przekonaniem.
,A ja nie czuj� nic. Ani obrzydzenia, ani lito�ci, nic. W ten spos�b jeste� bezpieczny: nie mog� ci� rozczarowa�, nie mog� nape�ni� ci� wstr�tem, nie mog� przyprawi� ci� o md�o�ci, nie mog� ci� jeszcze raz rozwali�"- pomy�la� Bruce. Obaj podnie�li g�owy, gdy Andre wprowadza� do pokoju dziewczyn�. Mia�a seksown�, p�ask� twarz i pomalowane usta- rubin na bursztynie.
- Doskonale, Andre- zawo�a� Wally, patrz�c na cia�o dziewczyny. Nosi�a buty na wysokich obcasach i kr�tk�, r�ow� sukienk�, kt�ra rozszerza�a si� od bioder w d�, nie zakrywaj�c kolan.- Chod� tutaj, cukiereczku.- Wyci�gn�� r�k� i dziewczyna podesz�a do niego bez wahania, prezentuj�c szeroki, profesjonalny u�miech. Wally posadzi� j� obok siebie na ��ku.
Andre sta� ci�gle w drzwiach. Bruce wsta�, wci�gn�� panterk�, zapi�� pas i umocowa� kabur�, tak �e spoczywa�a wygodnie na jego udzie.
- Wychodzisz?- Wally poi� dziewczyn� ze swojej szklanki.
- Tak.- Bruce na�o�y� na g�ow� kapelusz z odgi�tym rondem. Czerwono- zielono- bia�a katangijska naszywka stwarza�a nastr�j sztucznej weso�o�ci.
- Bruce, zosta� chwil�.
- Mike czeka na mnie.- Bruce podni�s� karabin.
- Olej go. Zosta� chwil�, zabawimy si�!
- Nie, dzi�ki.- Bruce podszed� do drzwi.
- Hej, Bruce! Sp�jrz na to.- Wally przewr�ci� dziewczyn� na ��ko i przytrzyma� j�, k�ad�c jej r�k� na piersi, podczas gdy ona udawa�a, �e chce si� wyrwa�, a drug� r�k� zdziera� jej sp�dnic�.- Przyjrzyj si� dobrze temu i powiedz, �e ci�gle chcesz i��!
Dziewczyna nie mia�a niczego pod sukienk�. Jej podbrzusze by�o wygolone tak, �e mo�na by�o zobaczy� jej ma�e, pulchne wargi sromowe.
- Dalej Bruce- za�mia� si� Wally.- Ty pierwszy. Nie powiesz, �e nie jestem twoim kumplem!
Bruce rzuci� okiem na dziewczyn�, jej rozchylone nogi i wij�ce si� cia�o, gdy chichocz�c pr�bowa�a wyrwa� si� Wally'emu.
- Mike i ja b�dziemy z powrotem przed godzin� policyjn�. �ycz� sobie, �eby tej kobiety nie by�o tutaj do tej pory- powiedzia� Bruce.
"�adnego po��dania- pomy�la�- to wszystko ju� sko�czone". Otworzy� drzwi.
- Curry!- krzykn�� Wally.- Ty te� jeste� cholernym �wirusem! Chryste, my�la�em, �e jeste� m�czyzn�. Jezu Chryste! Jeste� tak samo do niczego jak inni. Andre to laleczka, Haig niepewny. Co z tob�, kozio�ku? Tu chodzi o kobiety, co? Ty te� jeste� cholernym pomyle�cem!
Bruce zamkn�� drzwi i sta� chwil� na korytarzu. "To wszystko ju� za mn�. Ona ju� nie mo�e mnie zrani�"- pomy�la� z determinacj�, przypominaj�c sobie kobiet�- nie t� z pokoju, kt�ry w�a�nie opu�ci�, ale t�, kt�ra by�a jego �on�.- Suka- wyszepta� i zaraz doda� szybko, niemal z poczuciem winy:- Nie nienawidz� jej. Nie ma ju� nienawi�ci i nie ma ��dzy.
Rozdzia� 2
Hol Grand Hotelu Leopold II by� zat�oczony. �andarmi ostentacyjnie obnosili swoj� bro�, rozmawiali g�o�no i opierali si� niedbale o �ciany i bar. Towarzyszy�y im kobiety o r�nym kolorze sk�ry, od czarnego do pastelowego br�zu; niekt�re by�y ju� pijane. Kilku oszo�omionych uchod�c�w belgijskich wci�� jeszcze mia�o niedowierzaj�cy wyraz twarzy. Jaka� Belgijka p�aka�a, ko�ysz�c dziecko na kolanach. Inni biali, chocia� ubrani w cywilne ubrania, lecz z oczami zdradzaj�cymi niepok�j ludzi ��dnych przyg�d, rozmawiali cicho z Afrykanami w garniturach biznesmen�w. Grupa dziennikarzy w wilgotnych koszulach siedzia�a przy jednym ze sto��w, czekaj�c i obserwuj�c wszystko z cierpliwo�ci� s�p�w. Wszyscy pocili si� w upale.
Dw�ch po�udniowoafryka�skich pilot�w czarterowych powita�o Bruce'a z drugiego ko�ca pomieszczenia.
- Cze��, Bruce! Co by� powiedzia� na ma�ego?
- Cze�� Dave, cze�� Carl.- Bruce machn�� do nich r�k�.- Teraz bardzo si� �piesz�, mo�e wieczorem?
- Wylatujemy dzi� po po�udniu.- Carl Engelbrecht potrz�sn�� g�ow�.- Wracamy w przysz�ym tygodniu.
- To napijemy si�, kiedy wr�cicie- powiedzia� Bruce i wyszed� frontowymi drzwiami na Avenue du Kasai.
Gdy zatrzyma� si� na chodniku, o�lepiaj�cy blask s�o�ca odbijaj�cego si� od bia�ych �cian budynk�w uderzy� go prosto w twarz.
Nag�y upa� spowodowa�, �e Bruce skrzywi� si� i poczu�, jak �wie�y pot sp�ywa mu po ciele. Wyj�] z g�rnej kieszeni okulary przeciws�oneczne i na�o�y� je, przechodz�c przez ulic� i kieruj�c si� ku trzytonowej ci�ar�wce marki Chewolet, w kt�rej czeka� ju� na niego Mike Haig.
- Ja poprowadz�, Mike.
- Okay.- Mike przesun�� si� z siedzenia kierowcy i Bruce wszed� do kabiny. Ruszy� na p�noc, wzd�u� Avenue du Kasai.
- Przepraszam za tamt� scen�, Bruce.
- Nic si� nie sta�o.
- Nie powinienem by� tak straci� panowania nad sob�.
Bruce nie odpowiedzia�; przypatrywa� si� opuszczonym budynkom po obu stronach ulicy. Wi�kszo�� z nich zosta�a spl�drowana, wszystkie za� by�y podziurawione od�amkami szrapneli. Tu i �wdzie przy chodniku sta�y wypalone karoserie samochod�w; wygl�da�y jak pancerze dawno nie�yj�cych chrz�szczy.
- Nie powinienem mu pozwoli� si� tak �atwo zrani�, a jednak prawda boli jak diabli.
Bruce milcza�- nacisn�� tylko mocniej peda� gazu i ci�ar�wka nabra�a pr�dko�ci. "Nie chc� o niczym s�ysze�- pomy�la�- nie jestem twoim spowiednikiem. Po prostu nie chc� o niczym wiedzie�". Skr�ci� w Avenue UEtoile, jad�c w kierunku ogrodu zoologicznego.
- Mia� racj�. Przejrza� mnie na wylot- uparcie ci�gn�� Mike.
- Wszyscy mamy jakie� problemy, inaczej nie by�oby nas tutaj
- powiedzia� Bruce. Potem, chc�c zmieni� nastr�j Mike'a, doda�:
- My, kilku szcz�liwc�w. Nasza paczka, jak bracia.
Mike u�miechn�� si� i jego twarz sta�a si� nagle ch�opi�ca.
- Przynajmniej jako najemnicy mo�emy si� poszczyci� drugim co do starsze�stwa zawodem �wiata.
- Tyle �e ten najstarszy zaw�d jest lepiej p�atny i daje wi�cej frajdy- odpar� Bruce, skr�caj�c na podjazd dwukondygnacyjnej rezydencji. Zaparkowa� pod drzwiami frontowymi i wy��czy� silnik.
Jeszcze nie tak dawno w tym domu mieszka� g��wny ksi�gowy Union Miniere Corporation. Teraz w budynku mie�ci�y si� kwatery sekcji "D" Specjalnych Si� Uderzeniowych, kt�rymi dowodzi� kapitan Bruce Curry.
Na niskim murku otaczaj�cym werand� siedzia�o sze�ciu czarnych �andarm�w: podnie�li si� na widok kapitana, salutuj�c i witaj�c go okrzykiem, kt�ry wszed� do ich tradycji od czasu interwencji ONZ.
- ONZ g�wno!
Bruce u�miechn�� si� do nich, wyra�aj�c w ten spos�b rodzaj kole�e�stwa, jakie wytworzy�o si� mi�dzy nimi w ci�gu ostatnich miesi�cy.
- �mietanka armii Katangi!- odwzajemni� si�. Pocz�stowa� ich papierosami i przez kilka minut rozmawia� z nimi o b�ahych sprawach, po czym zapyta�:- Gdzie jest sier�ant sztabowy? Jeden z �andarm�w wskaza� kciukiem na szklane drzwi prowadz�ce do holu. Bruce i Mike weszli do �rodka. Sprz�t porozrzucany by� niedbale na drogich meblach, kamienny kominek wype�niony by� w po�owie pustymi butelkami, na perskim dywanie chrapa� jaki� �andarm. Jeden z olejnych obraz�w, wisz�cy krzywo na �cianie, nosi� �lady bagnetu, stolik do kawy zrobiony z drewna imbuia mia� z�aman� nog�, a ca�y hol cuchn�� m�czyznami i tanim tytoniem.
- Cze��, Ruffy- powiedzia� Bruce.
- Nareszcie, szefie.- Sier�ant sztabowy Ruffararo u�miechn�� si� ucieszony, siedz�c w fotelu, z kt�rego jego cielsko wprost si� wylewa�o.- Tym cholernym Arabom sko�czy� si� materia� do pakowania.- Wskaza� na �andarm�w, kt�rzy t�oczyli si� przed nim przy stole.
Ruffy u�ywa� s�owa "Arab", kiedy chcia� wyrazi� krytyk� lub pogard�. Nie mia�o ono �adnego zwi�zku z narodowo�ci� osoby, kt�rej dotyczy�o. Doskona�y akcent Ruffy'ego zawsze szokowa� Bruce'a. Nikt nie spodziewa�by si� us�ysze� tak czystej ameryka�skiej angielszczyzny wydobywaj�cej si� z tego ogromnego, czarnego cia�a. Trzy lata wcze�niej Ruffy powr�ci� ze stypendium w Stanach z p�ynn� znajomo�ci� je�yka, dyplomem z rolnictwa, z ogromnym upodobaniem do butelkowego piwa (najlepiej Schlitza, chocia� nie gardzi� te� innym), a tak�e z solidn� porcj� wirus�w rze��czki, po�egnalnym podarunkiem od wysokiej dziewczyny pochodzenia azjatyckiego, studentki drugiego roku Uniwersytetu Kalifornijst�ego. Wspomnienie to powraca�o szczeg�lnie bole�nie kiedy Ruffararo by� podchmielony. Tak bole�nie, �e m�g� je z�agodzi� tylko rzucaj�c najbli�szym obywatelem USA, kt�ry znalaz� si� w jego zasi�gu. Na szcz�cie rzadko si� zdarza�o, aby jaki� Amerykanin i wymagane dwadzie�cia litr�w piwa znajdowa�y si� w tej samej okolicy r�wnocze�nie, tak wi�c niecz�sto Ruffy m�g� da� wyraz swej antypatii rasowej. Rzut taki w jego wykonaniu by� niezapomnianym prze�yciem zar�wno dla ofiary, jak i dla widz�w. Bruce przypomnia� sobie pewien wiecz�r w hotelu Lido, gdzie by� �wiadkiem jednej z najbardziej spektakularnych serii rzut�w Ruffy'ego. Ofiarami byli trzej dziennikarze, reprezentuj�cy powa�ne i renomowane czasopisma. Ich rozmowa stawa�a si� coraz g�o�niejsza. Ameryka�ski akcent ma tak� no�no�� jak dobrze uderzona pi�eczka golfowa- Ruffy rozpozna� go ju� z tarasu. Umilk� i w milczeniu wypi� ostatnie par� piw potrzebnych do przechylenia szali. Wytar� pian� z g�rnej wargi i wsta� z oczyma utkwionymi w grup� Amerykan�w.
- Ruffy, nie r�b tego!- R�wnie dobrze Bruce m�g�by wcale si� nie odzywa�.
Ruffy ruszy� z tarasu. Dziennikarze widzieli, jak nadchodzi i zapadli w nerwow� cisz�. Pierwszy rzut mia� charakter rozgrzewki. Dziennikarz nie mia� aerodynamicznej budowy i jego brzuch stawia� zbyt du�y op�r powietrza, dlatego rzut nie wyni�s� wi�cej ni� siedem metr�w.
- Ruffy, zostaw ich!- krzykn�� Bruce.
Przy nast�pnej pr�bie Murzyn ju� si� rozgrzewa�, ale rzut by� za wysoki. Amerykanin polecia� na odleg�o�� dziesi�ciu metr�w, siej�c spustoszenie na tarasie i l�duj�c na trawniku poni�ej, ci�gle �ciskaj�c w r�ce pust� szklank�.
- Uciekaj, g�upcze!- ostrzeg� Bruce trzeci� ofiar�. M�czyzna jednak sta� jak sparali�owany.
To by� najlepszy rzut Ruffy'ego: zastosowa� dobry uchwyt- za szyj� i spodnie na siedzeniu- i w�o�y� w t� pr�b� ca�� si��. Musia� wiedzie�, �e wykona� doskona�y rzut, poniewa� jego okrzyk "Rze��czka!" w momencie, gdy wypuszcza� sw� trzeci� ofiar�, brzmia� triumfalnie.
P�niej, kiedy Bruce uspokoi� Amerykan�w, a oni doszli do siebie na tyle, by doceni� fakt, �e mieli przywilej wzi�cia udzia�u w udanej pr�bie bicia rekordu w rzutach, wszyscy odmierzyli krokami odleg�o�ci. Dziennikarze poczuli sympati� do Ruffy'ego i przez reszt� wieczoru stawiali mu piwo i chwalili si� rzutami ka�demu, kto w�a�nie pojawi� si� w barze. Jeden z nich, ten, kt�rym Ruffy rzuci� na ko�cu i kt�ry polecia� najdalej, chcia� napisa� o nim reporta�. Pod koniec wieczoru rozprawia� z zapa�em o wznieceniu mi�dzynarodowego zainteresowania rzutem cz�owiekiem, po to aby w��czy� t� konkurencj� do Igrzysk Olimpijskich. Ruffy przyjmowa� zar�wno ich pochwa�y, jak i piwo ze skromn� wdzi�czno�ci�. A kiedy trzeci Amerykanin zaproponowa� mu, by jeszcze raz nim rzuci�, ten odrzuci� ofert�, twierdz�c, �e nigdy nie rzuca tym samym cz�owiekiem dwa razy. W sumie by� to pami�tny wiecz�r.
Poza tymi rzadkimi wypadkami Ruffy mia� zwykle mocniejsz� g�ow� i bardziej pogodn� natur� ni� jakikolwiek cz�owiek, kt�rego Bruce zna�, i dlatego te� nie m�g� nic poradzi� na to, �e go lubi, i nawet teraz u�miecha� si�, pr�buj�c odrzuci� zaproszenie Ruffy'ego do gry w karty.
- Mamy teraz robot�, Ruffy. Kiedy indziej.
- Niech pan usi�dzie, szefie. Zagramy kilka razy, a potem pogadamy o robocie- powiedzia�, tasuj�c w r�kach trzy karty.
- Niech pan usi�dzie, szefie- powt�rzy� i Bruce, wykrzywiaj�c twarz w grymasie zrezygnowania, zaj�� miejsce naprzeciw sier�anta.
- Ile zamierza pan postawi�?- Pochyli� si� ku niemu Ruffy.
- Tysi�c.- Bruce po�o�y� tysi�cfrankowy banknot na stole.
- Kiedy zniknie, idziemy.
- Nie ma po�piechu- uspokoi� go Ruffy.- Mamy ca�y dzie�.- Po�o�y� trzy karty koszulkami do g�ry.- Stary, chrze�cija�ski monarcha jest tam gdzie� w�r�d nich. Wszystko, co musi pan zrobi�, to znale�� go i b�dzie to naj�atwiej zdobyty tysi�c w pa�skim �yciu.
- W �rodku- wyszepta� �andarm stoj�cy obok Bruce'a.
- Jest w �rodku.
- Prosz� nie zwraca� uwagi na tego stukni�tego Araba
- poradzi� Ruffy.- Straci� ju� pi�� tysi�cy dzi� rano.
Bruce odkry� kart� le��c� po prawej stronie.
- Pech!- wrzasn�� Ruffy.- Odkry� pan kr�low� kier!
Chwyci� banknot i wepchn�� go do kieszeni na piersi.- Za ka�dym razem zwodzi cz�owieka ta s�odko wygl�daj�ca suka.
- Szczerz�c z�by, odkry� �rodkow� kart�, by pokaza� waleta pik o chytrych oczkach i kr�conych w�osach.- U�ywa�a sobie na boku z waletem pod samym nosem starego kr�la.- Odwr�ci� kart� z kr�lem.- Niech pan si� przyjrzy temu staremu, g�upawemu facetowi: nawet nie patrzy w tym kierunku, co trzeba!
Bruce spojrza� na kart� i poczu� md�o�ci. Karty zn�w przypomnia�y mu o ca�ej historii. Nawet imi� tego faceta - Jack- zgadza�o si�, tyle �e ten z talii kart powinien mie� jeszcze brod� i czerwonego jaguara, a kr�lowa kier nigdy nie mia�a takich niewinnych oczu... Otrz�sn�� si� i powiedzia� ostro:
- Do�� tego, Ruffy. Ty i dziesi�ciu ludzi jedziecie ze mn�.
- Dok�d?
- Do Dzia�u Zaopatrzenia. Musimy zrobi� specjalne zapasy. Ruffy kiwn�� g�ow� i wk�adaj�c karty do g�rnej kieszeni, wybra� �andarm�w, kt�rzy mieli im towarzyszy�. Potem zapyta� Bruce'a:
- Mo�emy potrzebowa� czego� do posmarowania. Jak pan my�li, szefie?
Bruce zawaha� si�. Z tuzina skrzynek whisky zagrabionych w sierpniu zosta�y im ju� tylko dwie. Si�a nabywcza butelki autentycznej szkockiej by�a ogromna, tote� Bruce korzysta� z niej jedynie w wyj�tkowych sytuacjach. Teraz jednak zdawa� sobie spraw�, �e szans� na zrobienie zapas�w, kt�rych potrzebowa�, by�y nik�e, chyba �e we�mie ze sob� spor� �ap�wk� dla kwatermistrza.
- Okay, Ruffy. Przynie� skrzynk�.
Sier�ant podni�s� si� z fotela i na�o�y� stalowy he�m na g�ow�. Paski podtrzymuj�ce brod� zwisa�y lu�no po bokach okr�g�ej, czarnej twarzy.
- Ca�� skrzynk�?- zapyta� i u�miechn�� si� do Bruce'a.
- Chce pan kupi� pancernik? wr�ci� niemal natychmiast, nios�c skrzynk� Grant Standfast pod pach� jednej r�ki i kilka butelek piwa Sinba w palcach drugiej.
- Mo�e nam si� zachcie� pi�- wyja�ni�.
�andarmi wskoczyli na ty� ci�ar�wki, szcz�kaj�c broni� i wykrzykuj�c �artobliwe przekle�stwa pod adresem koleg�w siedz�cych na werandzie. Kiedy Bruce, Mike i Ruffy wcisn�li si� do kabiny, Ruffy umie�ci� whisky na pod�odze i postawi� na niej swoje olbrzymie stopy.
- O co w tym wszystkim chodzi, szefie?- zapyta�, podczas gdy Bruce zje�d�a� z podjazdu w Avenue UEtoile. Kiedy Bruce wyja�ni� mu, Ruffy mrukn�� co� wymijaj�co i otworzy� butelk� piwa wielkimi, bia�ymi z�bami. Gaz zasycza� cicho i troch� piany pociek�o po butelce, kapi�c mu na kolano.- Nie spodoba si� to moim ch�opcom- stwierdzi�, podaj�c butelk� Mike'owi. Mike potrz�sn�� g�ow� i Murzyn zaoferowa� piwo Bruce'owi. Potem otworzy� butelk� r�wnie� dla siebie.- B�d� przeklina� to jak diabli- powiedzia� i potrz�sn�� g�ow�.- K�opoty dopiero si� zaczn�, kiedy dotrzemy do Port Reprieve i zabierzemy diamenty.
Bruce spojrza� na niego k�tem oka, zaniepokojony.
- Jakie diamenty?- zapyta�.
- Te wydobyte przez pog��biarki- odpar� Ruffy.- Chyba nie my�li pan, �e posy�aj� nas tam tylko po to, by sprowadzi� tych paru go�ci! Oni na pewno niepokoj� si� o diamenty.
Nagle Bruce zrozumia� wiele niejasno�ci. Przypomnia�a mu si� na wp� zapomniana rozmowa, kt�r� odby� na pocz�tku roku z in�ynierem z Union Miniere. Rozmawiali o trzech pog��biarkach wydobywaj�cych diamenty ze �wiru zalegaj�cego dno bagien Lufira. Stateczki pochodzi�y z Port Reprieve i na pewno wr�ci�y tam, gdy niebezpiecze�stwo zawis�o nad okolic�. Trzy- lub czteromiesi�czny urobek diament�w musi by� ci�gle na tych �odziach. Jakie� p� miliona funt�w w nie szlifowanych kamieniach... To dlatego katangijski rz�d przyzna� tej ekspedycji absolutny priorytet! Dlatego postanowiono u�y� tak dobrze uzbrojonego i wyszkolonego wojska, nie zwracaj�c si� w og�le do w�adz ONZ w sprawie przeprowadzenia akcji ratunkowej.
Bruce u�miechn�� si� sardonicznie, przypominaj�c sobie humanitarne argumenty, kt�rymi w rozmowie z nim szermowa� minister spraw wewn�trznych. "To nasz obowi�zek, kapitanie Curry- m�wi�.- Nie mo�emy zostawi� tych ludzi na pastw� plemion. Jeste�my cywilizowanymi lud�mi i jest to nasz obowi�zek!"
Byli r�wnie� inni, odci�ci w odleg�ych stacjach misyjnych czy agendach rz�dowych w ca�ym po�udniowym Kasai i po�udniowej Katandze. Od miesi�cy nie by�o od nich znaku �ycia, ale ich los by� wyra�nie drugorz�dny w stosunku do losu mieszka�c�w Port Reprieve.
Bruce zn�w podni�s� butelk� do ust, prowadz�c jedn� r�k� i mru��c oczy, gdy pi�. "W porz�dku- my�la�- dostarczymy diamenty, a potem oni za�aduj� je na wyczarterowany samolot, by p�niej z�o�y� kolejny depozyt na tajnym koncie w Zurychu... Po co si� martwi�? P�ac� mi za to".
- My�l�, �e nie powinni�my ch�opcom nic m�wi� o diamentach- powiedzia� Ruffy.- Chyba nie bylby to dobry pomys�.
Kiedy przejechali przez tory kolejowe i znale�li si� w dzielnicy przemys�owej, Bruce zwolni�. Patrzy� uwa�nie na mijane budynki, a� znalaz� ten, kt�rego szuka�. Zjecha� z jezdni i zatrzyma� si� przed bram�. Na odg�os klaksonu wyszed� �andarm, by sprawdzi� przepustk�. Stwierdziwszy, �e wszystko w porz�dku, krzykn�� do kogo� za bram� i otworzy� j�. Bruce wjecha� ci�ar�wk� na dziedziniec i wy��czy� silnik.
Parkowa�o tam ju� sze�� innych ci�ar�wek, wszystkie oznaczone god�em Katangi i otoczone przez �andarm�w ubranych w mokre od potu mundury. Jaki� bia�y porucznik wychyli� si� z kabiny jednego z woz�w i krzykn��:
- Ciao, Bruce!
- Co u ciebie, Sergio?- zapyta� Bruce.
- Szale�stwo, szale�stwo!- odpowiedzia� W�och.
Bruce u�miechn�� si�. Dla Sergia wszystko by�o szale�stwem. Curry pami�ta�, jak w lipcu, w czasie walk przy mo�cie, po�o�y� go na masce Landrovera i bagnetem wyj�� od�amek szrapnela z jego w�ochatych po�ladk�w- to r�wnie� by�o szale�stwo.
- Trzymaj si�!- krzykn�� do W�ocha i poprowadzi� Mike'a i Ruffy'ego przez dziedziniec do magazynu.
Na du�ych dwuskrzyd�owych drzwiach widnia�a tabliczka z napisem: Depot Ordinance- Armee du Katanga, a za nimi, przy biurku w oszklonej kabinie, siedzia� major w okr�g�ych okularach w drucianej oprawie, osadzonych na twarzy przypominaj�cej czarn�, jowialn� ropuch�. Podni�s� g�ow� i spojrza� na Bruce'a.
- Non- powiedzia� stanowczo.- Non, non!
Bruce wyci�gn�� zapotrzebowanie i po�o�y� je przed majorem, kt�ry odsun�� je na bok z pogard�.
- Nie mamy tych rzeczy. Zabrak�o. Nie mog� wam nic wyda�. Nie mog�! S� wa�niejsze sprawy, okoliczno�ci, kt�re trzeba rozwa�y�. Przykro mi.- Chwyci� plik papier�w i ca�kowicie zag��bi� si� w nich, ignoruj�c Bruce'a.
- Sam monsieur le president podpisa� to zapotrzebowanie- stwierdzi� �agodnie Bruce.
Major od�o�y� papier, wsta� i podszed� blisko do Bruce'a; czubek jego g�owy si�ga� Bruce'owi do brody.
- Nawet gdyby je podpisa� sam Wszechmog�cy, nie da�bym rady! Przykro mi. Naprawd�.
Bruce podni�s� wzrok i przez sekund� pozwoli� swoim oczom ogl�da� g�ry zapas�w umieszczonych we wn�trzu magazynu. Z miejsca, w kt�rym sta�, zdo�a� odnale�� co najmniej dwadzie�cia potrzebnych mu artyku��w. Major zauwa�y� jego spojrzenie i tak si� zdenerwowa�, �e z jego francuskiej paplaniny Bruce zrozumia� tylko powtarzane co jaki� czas s�owo "non". Da� znak wzrokiem Ruffy'emu, kt�ry post�pi� krok naprz�d i uspokajaj�co otoczy� majora ramieniem. Potem poprowadzi� go, ci�gle protestuj�cego, przez dziedziniec do ci�ar�wki. Otworzy� drzwi kabiny i major zobaczy� skrzynk� whisky. Ruffy podwa�y� wieko skrzynki bagnetem i pozwoli� mu sprawdzi� lak na zakr�tkach. Kilka minut p�niej major i Ruffy wr�cili do biura, d�wigaj�c skrzynk�.
- Kapitanie- powiedzia� major, bior�c zapotrzebowanie z biurka.- Widz�, �e si� pomyli�em. Rzeczywi�cie monsieur le president podpisa� ten dokument. Moim obowi�zkiem jest udzieli� panu absolutnego pierwsze�stwa.- Bruce mrukn�� co� w podzi�kowaniu, a major uszcz�liwiony doda�:- Dam panu ludzi do pomocy.
- Jest pan naprawd� zbyt uprzejmy. To by naruszy�o pa�ski tok zaj��. Mam swoich ludzi.
- Cudownie- rozpromieni� si� major i wskazuj�c pulchn� d�oni� na magazyn, powiedzia�:- Bierzcie, co tylko chcecie!
Rozdzia� 3
Bruce jeszcze raz spojrza� na zegarek. Brakowa�o jednak dwudziestu minut do sz�stej, kiedy ko�czy�a si� godzina policyjna. Do tego czasu musia� si� denerwowa�, patrz�c jak Wally Hendry ko�czy �niadanie. Nie by� to szczeg�lnie ciekawy widok, jako �e Hendry, dok�adnie wymiataj�c jedzenie z talerza, jad� bardzo niechlujnie.
- Czy nie mo�esz trzyma� g�by zamkni�tej?- warkn�� Bruce.
- A czy ja si� ciebie czepiam?- Hendry podni�s� g�ow� znad talerza.
Jego szcz�ki pokrywa�a rudawa szczecina, oczy mia� przekrwione i opuchni�te po nocnej orgii. Bruce odwr�ci� wzrok i zn�w spojrza� na zegarek.
Samob�jcza pokusa, by zignorowa� godzin� policyjn� i wyruszy� na stacj� natychmiast, by�a bardzo silna. Potrzebowa� sporego wysi�ku, aby si� jej oprze�. Gdyby tego nie uczyni�, w najlepszym razie sko�czy�oby si� na aresztowaniu przez jaki� patrol i dwunastogodzinnym op�nieniu- tyle czasu potrzebowa�by, aby wyja�ni� ca�� spraw�. W najgorszym razie taka decyzja mog�aby doprowadzi� do strzelaniny.
Nala� sobie jeszcze jeden kubek kawy i pi� powoli. "Niecierpliwo�� zawsze by�a moim s�abym punktem- pomy�la�.- Prawie ka�dy b��d, kt�ry pope�ni�em, mia� swoje �r�d�o w niecierpliwo�ci. Ale chyba si� troch� poprawi�em przez lata; maj�c dwadzie�cia lat chcia�em prze�y� ca�e �ycie w ci�gu tygodnia. Teraz zadowalam si� ca�ym rokiem". Sko�czy� kaw� i ponownie zerkn�� na zegarek.
Za pi�� sz�sta- m�g�by zaryzykowa�. Minie chyba z pi�� minut, zanim dotrze do ci�ar�wki.
- Panowie, je�li jeste�cie gotowi...- rzek� i odepchn�� krzes�o, na�o�y� sw�j plecak na rami� i wyszed� z pokoju.
Ruffy czeka� na nich, siedz�c na stercie zapas�w w szopie z blachy falistej. Jego ludzie siedzieli w kucki wok� ma�ych ognisk rozpalonych na betonowej pod�odze. Gotowali �niadanie.
- Gdzie poci�g?
- Dobre pytanie, szefie- odpar� Ruffy. Bruce j�kn�� i powiedzia�:
- Powinien tu by� od dawna. Ruffy wzruszy� ramionami:
- "Powinien by�" diabelnie r�ni si� od "jest".
- Do jasnej cholery! Musimy si� jeszcze za�adowa�. B�dziemy mieli szcz�cie, je�li odjedziemy przed po�udniem- warkn�� Bruce.- Id� do zawiadowcy.
- Lepiej niech pan we�mie ze sob� prezent, szefie. Zosta�a nam jeszcze skrzynka.
- Cholera, jeszcze by tego brakowa�o! Nic z tego- powiedzia� Bruce.- Mike, chod� ze mn�.Przeszli przez tory na g��wny peron. Grupa urz�dnik�w kolejowych gaw�dzi�a przy ko�cu peronu. Bruce ruszy� na nich z furi�. Dwie godziny p�niej sta� na stopniu lokomotywy obok maszynisty i powoli zbli�a� si� do dworca towarowego.
Maszynista by� ma�ym, pulchnym cz�owieczkiem o sk�rze zbyt ciemnej, by mog�a uchodzi� za zwyk�� opalenizn�. Mia� sztuczne z�by okolone jaskrawymi czerwonymi dzi�s�ami z plastiku.
- Monsieur, czy pragnie pan uda� si� do Port Reprieve?- zapyta� niespokojnie.
- Tak.
- Trudno powiedzie�, jaki jest stan tor�w na tym odcinku. Nie by�y u�ywane przez cztery miesi�ce.
- Wiem. B�dziesz musia� jecha� ostro�nie.
- W pobli�u starego lotniska jest zapora obsadzona przez �o�nierzy z ONZ- doda� maszynista.
- Mamy przepustk�.- Bruce u�miechn�� si�, by go uspokoi�. Teraz, kiedy mia� ju� �rodek transportu, humor mu si� poprawi�.- Zatrzymaj si� obok pierwszej szopy- poleci�.
Poci�g zatrzyma� si� ze zgrzytem hamulc�w przy betonowym peronie. Bruce zeskoczy� ze stopnia i krzykn��:
- W porz�dku, Ruffy. �adujcie si�!
Na przedzie sk�adu Bruce umie�ci� trzy otwarte wagony platformy �atwe do obrony. Uzbroi� je w ci�kie karabiny maszynowe Bren, kt�re mog�y skutecznie i daleko ostrzeliwa� teren z obu stron. Za tymi wagonami znalaz�y si� dwa pasa�erskie s�u��ce za magazyn i pomieszczenia dla oficer�w. W drodze powrotnej zamierza� ulokowa� w nich tak�e uchod�c�w. Na ko�cu sk�adu znajdowa�a si� lokomotywa- tam by�a najmniej nara�ona na ogie� karabin�w, a pasa�erowie nie musieli wdycha� dymu i sadzy.
Zapasy za�adowano do czterech przedzia��w, kt�rych drzwi i okna dok�adnie zamkni�to.
Potem Bruce zaj�� si� rozmieszczaniem punkt�w obronnych. Na dachu pierwszego wagonu pasa�erskiego umie�ci� Brena otoczonego nisk� os�on� z work�w wype�nionych piaskiem. To by�o jego stanowisko dowodzenia. St�d obejmowa� wzrokiem wagony platformy, parow�z oraz spory kawa�ek terenu. Pozosta�e Breny ulokowa� w pierwszym wagonie, w kt�rym dowodzi� Hendry. Od majora z dzia�u zaopatrzenia otrzyma� trzy walkie- talkie. Jeden zostawi� sobie, drugi da� Hendry'emu, a trzeci maszyni�cie. W ten spos�b powsta� system ��czno�ci, dzi�ki kt�remu b�dzie wiedzia�, co si� dzieje w poci�gu. By�a ju� prawie dwunasta, kiedy zako�czyli te przygotowania. Bruce zwr�ci� si� do Ruffy'ego, kt�ry siedzia� obok niego na workach z piaskiem:
- Wszystko gotowe?
- Gotowe, szefie.
- Ilu brakuje?- Bruce wiedzia� z do�wiadczenia, �e nigdy nie nale�a�o oczekiwa�, i� ca�a grupa pojawi si� w tym miejscu o tej samej godzinie.
- O�miu, szefie.
- O trzech wi�cej ni� wczoraj.Mamy wi�c pi��dziesi�ciu dw�ch ludzi. My�lisz, �e tamci prysn�li do buszu?- zapyta�.
Pi�ciu jego �o�nierzy zdezerterowa�o z broni� w dniu zawieszenia ognia. Z ca�� pewno�ci� uciekli do buszu, by przy��czy� si� do jednej z band shufta, kt�re sia�y spustoszenie na drogach, urz�dzaj�c zasadzki na transporty bez ochrony. Je�li podr�ni mieli szcz�cie, udawa�o im si� uj�� z �yciem. Bandyci gwa�cili przy ka�dej nadarzaj�cej si� okazji i og�lnie dobrze si� bawili.
- Nie, szefie, nie s�dz�, ta tr�jka to r�wne ch�opaki. Pewnie siedz� w mie�cie i zabawiaj� si�. Po prostu nie zdaj� sobie sprawy, kt�ra godzina.- Ruffy potrz�sn�� g�ow�.- W ci�gu p� godziny znajdziemy ich, wystarczy tylko zajrze� do burdeli. Chce pan, �eby�my poszli?
- Nie ma teraz czasu na w��czenie si� po mie�cie, je�li chcemy dojecha� do w�z�a Msapa przed noc�. Poszukamy ich, kiedy wr�cimy- odpar� Bruce, zastanawiaj�c si�, czy od czas�w wojny burskiej istnia�a jakakolwiek inna armia r�wnie lekko traktuj�ca dezercj�. Odwr�ci� si� do radia i nacisn�� przycisk nadawania.- Maszynista!
- Oui, monsieur?
- Ruszaj. Jed� powoli do zapory ONZ. Kiedy tam dotrzesz, nie podje�d�aj za blisko.
- Oui, monsieur.
Wytoczyli si� z turkotem z dworca, zostawiaj�c za sob� dzielnic� przemys�ow� po prawej stronie i stanowiska katangijskiej stra�y na skrzy�owaniu z Avenue du Cimetiere. Wok� nich rozci�ga�y si� przedmie�cia; w oddali majaczy�a zapora ONZ. Na jej widok Bruce odczu� niepok�j. Przepustka, kt�r� mia� w kieszeni na piersi munduru, by�a podpisana przez genera�a Rhee Singha. W tej wojnie zdarza�o si� ju�, �e kapitan Suda�czyk nie przekaza� sier�antowi Irlandczykowi rozkaz�w genera�a Hindusa. To co ich oczekiwa�o, mog�o okaza� si� interesuj�ce.
- Miejmy nadziej�, �e wiedz� o nas- powiedzia� Haig. Z pozorn� nonszalancj� zapali� papierosa, chocia� w jego oczach wida� by�o niepok�j, gdy obserwowa� ci�gn�ce si� po obu stronach toru pag�rki usypane ze �wie�ej ziemi, oznaczaj�ce stanowiska ogniowe.
- Ci ch�opcy maj� bazooki, a na dodatek jeszcze s� irlandzkimi Arabami- mrukn�� Ruffy.- My�l�, �e to najbardziej stukni�ty rodzaj Arab�w. Co pan powie, szefie, na bazook� z pe�nym �adunkiem?
- Nie dzi�ki, Ruffy- odpar� Bruce; pochyli� si� i uruchomi� radio.
- Hendry!
W pierwszym wagonie Wally Hendry podni�s� swoj� kr�tkofal�wk�.
- Curry?
- Powiedz strzelcom, �eby si� trzymali z dala od Bren�w. Reszta twoich ludzi niech od�o�y bro�.
- W porz�dku.
Bruce obserwowa�, jak Wally przekazuje jego rozkaz, odsuwaj�c strzelc�w i przepychaj�c si� mi�dzy �andarmami, kt�rzy zajmowali czo�o poci�gu. �andarmi niech�tnie odk�adali bro�, stoj�c z pustymi r�koma i wpatruj�c si� ponuro w stanowisko ONZ.
- Maszynista!- zawo�a� Bruce do radia.- Zwolnij. Zatrzymaj si� pi��dziesi�t metr�w przed zapor�. Je�li us�yszysz odg�osy strzelaniny, ruszaj pe�n� par�.
- Oui, monsieur.
Nie by�o wida� cz�onk�w komitetu powitalnego- tylko wrogo wygl�daj�ca zapora ze s�up�w i beczek po benzynie przecinaj�ca tory.
Bruce stan�� na dachu i uni�s� r�ce w ge�cie wyra�aj�cym neutralno��. To by� b��d; gest wywo�a� poruszenie w�r�d �andarm�w. Jeden z nich r�wnie� uni�s� ramiona, ale jego pie�ci by�y zaci�ni�te.
- ONZ g�wno!- krzykn�� i w mgnieniu oka wszyscy �o�nierze zacz�li skandowa�:
- ONZ g�wno! ONZ g�wno!- To by� ich okrzyk bojowy. Pocz�tkowo �miali si�, ale wkr�tce �miech ucich�, a w ich g�osach zacz�y pojawia� si� nuty histerii.
- Do cholery, zamknijcie si�!- rykn�� Bruce.
Otwart� d�oni� uderzy� w g�ow� �andarma stoj�cego obok, ale ten prawie tego nie zauwa�y�. Jego oczy b�yszcza�y zara�liw� histeri�, na kt�r� Afryka�czycy s� tak podatni. Z�apa� karabin i trzyma� go na wysoko�ci piersi, a jego cia�o zacz�o wykonywa� konwulsyjne ruchy. Skandowa� dalej. Bruce gwa�townym ruchem zsun�� he�m z jego g�owy i uderzy� go precyzyjnie kantem d�oni, tak �e �andarm osun�� si� na worki z piaskiem, wypuszczaj�c karabin z r�k.
Bruce rozejrza� si� rozpaczliwie. Coraz wi�ksza histeria opanowywa�a �o�nierzy w wagonach.
- Hendry, de Sumer, zatrzymajcie ich! Na mi�o�� bosk�, zatrzymajcie ich!- krzykn��, ale jego glos uton�� w skandowaniu.
Jeden z �andarm�w na s�siedniej platformie podni�s� karabin le��cy u jego st�p. Bruce widzia�, jak przepycha si� w kierunku brzegu, wprowadzaj�c nab�j do komory.
- Mwembe!- zawo�a� Bruce do niego, ale jego g�os nie m�g� si� przebi� przez wrzaw�.
"W ci�gu dw�ch sekund to miejsce zamieni si� w piek�o"- pomy�la�. Zawieszony na brzegu dachu, wychyli� si� na u�amek sekundy, by oceni� odleg�o�� dziel�c� ich od zapory, potem podni�s� si� i skoczy�. Wyl�dowa� na plecach �andarma, przewracaj�c go ci�arem swojego cia�a. �andarm osun�� si� na pod�og�. Jego palec spoczywa� na spu�cie i karabin wystrzeli�, gdy wy�lizgiwa� mu si� z r�k. Zapanowa�a zupe�na cisza. Bruce b�yskawicznie podni�s� si� i wyci�gn�� pistolet.
- W porz�dku- krzykn��, oddychaj�c z trudem i wymachuj�c broni�.- Dalej, dajcie mi okazj�, bym tego u�y�!- Wybra� jednego z sier�ant�w i wpatruj�c mu si� w oczy, powiedzia�:- Ty! Czekam na ciebie! Dalej, zacznij strzela�!
Na widok rewolweru m�czyzna rozlu�ni� si� i powoli szale�stwo znikn�o z jego twarzy. Spu�ci� wzrok i zaszura� niezgrabnie nogami.
Bruce spojrza� na Ruffy'ego i Haiga stoj�cych na dachu i podni�s� g�os:
- Pilnujcie ich. Zastrzelcie pierwszego, kt�ry znowu zacznie.
- Okay, szefie.- W d�oniach sier�anta pojawi� si� automat.
- No, kt�ry pierwszy?- zapyta� weso�o, spogl�daj�c na nich. Ale atmosfera ju� si� zmieni�a. �o�nierze czuli si� zak�opotani; po chwili cisz� zacz�� wype�nia� nie�mia�y gwar rozm�w.
- Mike!- rykn�� rozpaczliwie Bruce.- Powstrzymaj maszynist�! Chce przejecha� przez zapor�.
Ha�as jad�cego poci�gu wzm�g� si�, kiedy maszynista przy�pieszy� na odg�os wystrza�u. P�dzili teraz szybko w kierunku zapory ONZ.
Mike Haig chwyci� kr�tkofal�wk� i g�o�no wyda� rozkaz. Hamulce zapiszcza�y natychmiast i poci�g zatrzyma� si� nieca�e osiemdziesi�t metr�w przed zapor�.
Bruce wspi�� si� z powrotem na dach wagonu pasa�erskiego.
- Niewiele brakowa�o- powiedzia� Mike.
- M�j Bo�e!- Bruce potrz�sn�� g�ow� i dr��cymi r�kami zapali� papierosa.- Jeszcze jakie� czterdzie�ci metr�w i...- Odwr�ci� si� i zimno popatrzy� na �andarm�w.- Kanalie! Nast�pnym razem, gdy b�dziecie mieli ochot� pope�ni� samob�jstwo, mnie w to nie mieszajcie.
�andarm, kt�rego uderzy�, siedzia�, obmacuj�c palcami opuchlizn� nad okiem.
- Przyjacielu- krzykn�� do niego Bruce- p�niej wymy�l� co�, �eby� nie straci� dobrego samopoczucia!- Potem zwr�ci� si� do �andarma, kt�ry siedzia� na dachu obok niego i masowa� kark.
- Dla ciebie te� co� mam! Prosz� zapisa� ich nazwiska, sier�ancie.
- Tak jest!- krzykn�� Ruffy.
- Mike- powiedzia� Bruce zmienionym, mi�kkim g�osem- id� podbechta� troch� naszych kumpli z bazookami. Kiedy dam ci znak, przeprowad� poci�g przez zapor�.
- Nie chcesz, �ebym poszed� z tob�?- zapyta� Mike.
- Nie, zosta� tutaj.
Bruce zarzuci� karabin na rami�, opu�ci� si� po drabinie na �cie�k� biegn�c� wzd�u� tor�w i ruszy� naprz�d, chrz�szcz�c butami po �wirze. "Udany pocz�tek, nie ma co- stwierdzi� nieweso�o- byli�my o w�os od tragedii, nie wyjechawszy nawet z miasta. Dobrze przynajmniej, �e te lalusie z bazookami nie pr�bowa�y dorzuci� swoich wybuchowych argument�w do tej dyskusji". Bruce m�g� ju� rozr�ni� kszta�t he�m�w wystaj�cych nad ziemnymi barykadami. Bez przewiewu, kt�ry zapewnia� jad�cy poci�g, by�o zn�w niemi�osiernie gor�co i poczu�, �e zaczyna si� poci�.
- Ani kroku dalej, mister- powiedzia� kto� z wyra�nym irlandzkim akcentem. Glos dobiega� ze stanowiska usytuowanego najbli�ej tor�w.
Bruce zatrzyma� si�, stoj�c w s�o�cu na drewnianych podk�adach. M�g� ju� zobaczy� twarze pod he�mami: by�y nieprzyjazne, bez cienia u�miechu.
- Co to by�a za strzelanina?- spyta� jaki� g�os.
- Mieli�my wypadek.
- Lepiej, �eby�cie ju� nie mieli takich wypadk�w, bo i nam mo�e si� jaki� przydarzy�!
- Nie chcia�bym tego, Irlandczyku- powiedzia� Bruce i wykrzywi� usta w czym�, co mia�o przypomina� u�miech.
Irlandczyk nerwowo rzuci� pytanie:
- Jakie jest twoje zadanie?
- Mam przepustk�, chcesz j� zobaczy�?- Bruce wyci�gn�� z�o�on� kartk� z g�rnej kieszeni.
- Jakie jest twoje zadanie?- powt�rzy� uparcie Irlandczyk
- Uda� si� do Port Reprieve i uwolni� ludzi w mie�cie.
- Wiemy o tym- Irlandczyk kiwn�� g�ow�.- Poka� przepustk�.
Bruce zszed� z tor�w, wspi�� si� na barykad� usypan� z ziemi i poda� r�ow� kartk� Irlandczykowi. Zobaczy�, �e mia� on cztery gwiazdki kapitana.
Irlandczyk rzuci� okiem na przepustk� i zwr�ci� si� do �o�nierza, kt�ry sta� obok:
- W porz�dku, sier�ancie, usu�cie barier�.
- Czy mam da� znak, �eby poci�g ruszy�?- zapyta� Bruce. Kapitan w odpowiedzi skin�� g�ow� i doda�:
- Ale upewnij si�, �e nie b�dzie wi�cej wypadk�w! Nie przepadam za najemnymi mordercami.
- Na pewno. Tyle, �e to nie jest twoja wojna i ty w niej nie walczysz- warkn�� Bruce.
Gwa�townie odwr�ci� si� plecami do Irlandczyka i zeskoczy� na tory, kiwaj�c Haigowi, kt�ry siedzia� na dachu wagonu.
Sier�ant z paroma lud�mi oczy�ci� tory. Gdy poci�g dudni�c ruszy� powoli, Bruce stara� si� opanowa� ogarniaj�ce go rozdra�nienie- zniewaga irlandzkiego kapitana dopiek�a mu do �ywego. "Najemny morderca- pomy�la�- oczywi�cie, jestem nim. Czy cz�owiek mo�e upa�� jeszcze ni�ej?"
Kiedy poci�g zbli�y� si�, Bruce wskoczy� na stopie� wagonu, pomacha� ironicznie Irlandczykowi i wspi�� si� na dach.
- Bez k�opot�w?- zapyta� Mike.
- Troch� bezczelnej gadaniny w stylu irlandzkiego music- hallu- odpar� Bruce.- Ale nic powa�nego.- Podni�s� kr�tkofal�wk�.- Maszynista!
- Monsieur?
- Nie zapomnij moich polece�.
- Nie b�d� jecha� szybciej ni� czterdzie�ci kilometr�w na godzin� i ca�y czas b�d� przygotowany na hamowanie w nag�ym wypadku.
- Dobrze!- Bruce wy��czy� kr�tkofal�wk� i usiad� na workach z piaskiem mi�dzy Ruffym i Mike'em.
"No- pomy�la�- nareszcie jedziemy. Sze�� godzin drogi do w�z�a Msapa. To powinno by� proste. A potem B�g wie co b�dzie, tylko B�g wie".
Tory skr�ci�y i Bruce odwr�ci� si�, patrz�c jak ostatnie bia�e budynki Elisabethville znikaj� w�r�d drzew. Byli teraz na otwartej sawannie. Za nimi czarny dym z lokomotywy kry� si� w�r�d drzew: ko�a stukota�y w r�wnym tempie, a przed nimi linia tor�w bieg�a prosto jak strza�a, zlewaj�c si� z oliwkowozielon� �cian� lasu.
Bruce podni�s� oczy. P� nieba by�o czyste, mia�o kolor tropikalnego b��kitu; na p�nocy jednak pobru�d�one by�o chmurami, z kt�rych sp�ywa� szary deszcz. S�o�ce, prze�wituj�ce przez krople, utka�o t�cz�. Cie� chmury posuwa� si� po ziemi, czarny i leniwy jak stado pas�cych si� bawo��w.
Bruce poluzowa� pasek przy he�mie i po�o�y� karabin na dachu.
- Mo�e piwko, szefie?
- Masz co�?
- Pewnie!
Ruffy krzykn�� do �andarma, kt�ry wszed� do wagonu i po chwili wynurzy� si� z sze�cioma butelkami piwa. Sier�ant otworzy� z�bami dwie z nich. Za ka�dym razem p� butelki wyp�ywa�o, pieni�c si� i opryskuj�c drewnian� �cian� wagonu.
- To piwo jest tak dzikie jak baba, kt�ra si� w�ciek�a- mrukn�� Ruffy, podaj�c butelk� Bruce'owi.
- W ka�dym razie jest mokre.- Bruce spr�bowa� piwa. By�o ciep�e, silnie gazowane i za s�odkie.
- Jeszcze jak!- powiedzia� Ruffy.
Bruce spojrza� na �an