3103
Szczegóły |
Tytuł |
3103 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3103 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3103 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3103 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Paul B. Thompson & Tonya Cook
Dragonlance Saga Zaginione opowie�ci, tom 3
Darognesti Morskie elfy
Mojemu bratankowi
Matthew Craigowi Carterowi
enfant ch�ri
T.C.
Rozdzia� 1 - Wyprawa ratunkowa
Gnane po�udniowym wiatrem, wysokie kolumny dymu unosi�y si� nad g�stym lasem u
uj�cia Rzeki Zielonego Ciernia. Bardziej wymowne by�y jednak nap�ywaj�ce z delty
i Zatoki Ergoth zniszczone wozy, pnie spalonych drzew, trupy �udzi i koni. Wojna
domowa tocz�ca si� w Ergoth dotar�a nawet na to niegdy� spokojne wybrze�e.
Stoj�ca w bocianim gnie�dzie qualinestyjskiego statku "Wieczorna Gwiazda"
ksi�niczka Vixa Ambrodel ze smutkiem patrzy�a w stron� horyzontu na widoczne
tam pobojowisko. Jej wuj, M�wca S�o�ca elf�w Silvanesti, wys�a� ich a� tutaj, na
po�udniowo-wschodnie wybrze�e Ergoth, z odsiecz� dla uciekaj�cych t�dy z teren�w
ogarni�tych wojn� kilku wa�nych osobisto�ci z plemienia qualinestyjskich elf�w.
Zakotwiczeni w spokojnej zatoce, ju� drugi dzie� czekali na ambasadora
Quenavalena, jego rodzin� i orszak - ale nie dostali od nich �adnego znaku.
- Zauwa�y�a�, pani, co� nowego? - zawo�a� z pok�adu siwy, niem�ody ju� elf.
- Ogie� p�onie na obu brzegach rzeki - odpowiedzia�a Vixa, os�aniaj�c oczy przed
s�o�cem.
- Genera� Solamnus przesuwa si�y bardzo szybko. Rozumiem, �e wci�� nie ma �ladu
Quenavalena ani jego orszaku.
- Na rzece wida� tylko szcz�tki. Ostro�nie, legacie, ju� schodz�.
Obj�wszy nogami zwisaj�c� z bocianiego gniazda lin�, zsun�a si� w d�. Ostatnie
cztery stopy pokona�a, zeskakuj�c na pok�ad. �a�enie po takielunku w zbroi nigdy
nie by�o �atwe, a przy panuj�cym tu okropnym upale stawa�o si� niemal tortur�.
Vixa dysza�a ze zm�czenia.
Ludzie stanowi�cy wi�kszo�� za�ogi "Gwiazdy" le�eli na pok�adzie i udawali
oboj�tno��. Inaczej zachowywa�y si� elfy z dru�yny Vixy, dwudziestu wybranych z
miejskiego garnizonu krzepkich i wytrzyma�ych Qualinestyjczyk�w. Od dwu dni byli
gotowi do walki, nawet jedli i spali w zbrojach, odk�d "Gwiazda" zarzuci�a
kotwic�. Byli niespokojni i rwali si� do bitki. Widok k��b�w dymu na horyzoncie
tylko podgrza� ich nastroje.
W zasi�gu wzroku rzek� znaczy�y plamki ma�ych ��dek i canoe. Wi�kszo�� �odzi
przewozi�a niedobitk�w uciekaj�cych przed po�cigiem armii genera�a Vinasa
Solamnusa. Wojska Imperium Ergoth by�y w rozsypce, niezdolne stawi� otwarty op�r
Solamnusowi. Zamiast tego odst�powa�y, n�kaj�c nieprzyjaciela przy ka�dej
nadarzaj�cej si� okazji. Cz�onkowie oddzia��w os�onowych podk�adali ogie� wzd�u�
Rzeki Zielonego Ciernia i podpalali zbo�a na pniu i spichlerze, by pozbawi�
ludzi Solamnusa �ywno�ci.
Z ka�d� godzin� przy uj�ciu rzeki pojawiali si� nowi uciekinierzy, rozpaczliwie
szukaj�cy ocalenia i ucieczki z teren�w obj�tych walkami. Wi�kszo�� z nich
stanowili wie�niacy lub le�nicy, kt�rych zaskoczy� rozw�j wydarze�. Z rado�ci�
powitali obalenie szalonego imperatora, nie byli jednak przygotowani na
poniesienie zwi�zanych z tym koszt�w. Zniszczone domy, spalone plony, zabici lub
okaleczeni najbli�si - wszystko to okaza�o si� cen�, jak� przysz�o zap�aci�
powsta�com.
Vixa przej�a z r�k legata Armantaro sw�j polerowany, srebrny he�m, ale nie
w�o�y�a go na g�ow�. Lekki wietrzyk przyjemnie ch�odzi� jej twarz i wichrzy�
kr�tko przyci�te pszeniczne w�osy. Ksi�niczka by�a wysoka - przy swoich sze�ciu
stopach wzrostu o ca�e dwa ca�e przerasta�a swego legata. Przez chwil� oboje
stali rami� w rami�, badaj�c wzrokiem odleg�y brzeg. Milczenie obojga przerwa�
Harmanutis, dziesi�tnik miejskiej stra�y, kt�ry podszed� do Vixy i spr�y�cie
zasalutowa�.
- Pani... chcieliby�my wiedzie�, jak d�ugo przyjdzie nam tu jeszcze czeka�? -
powiedzia�, wypr�aj�c si� niczym struna.
Armantaro zmarszczy� brwi. - Ile b�dzie trzeba, dziesi�tniku.
- Ma prawo wiedzie� - mitygowa�a go ksi�niczka. - Dziesi�tniku, je�li ambasador
nie zjawi si� do po�udnia, b�dziemy musieli co� zrobi�. - Ukontentowany t�
enigmatyczn� w istocie odpowiedzi�, Harmanutis raz jeszcze zasalutowa� i
odszed�, by podzieli� si� rewelacj� z towarzyszami.
Stoj�cy obok ksi�niczki stary legat u�miechn�� si� lekko. - To znaczy... co
zrobimy, pani?
- Jak ju� b�d� wiedzia�a, tobie powiem pierwszemu. - Ksi�niczka odwzajemni�a
u�miech, co z�agodzi�o nieco bruzdy strapienia na jej twarzy.
Vixa wygl�da�a na nie wi�cej ni� osiemna�cie, dwadzie�cia lat. Elfy bowiem
podlegaj� up�ywowi czasu w mniejszym stopniu ni� ludzie i Vixa w rzeczywisto�ci
mia�a lat sze��dziesi�t pi��. Od sze�ciu lat s�u�y�a w armii Qualinostu, g��wnie
pod dow�dztwem swej wojowniczej matki, lady Verhanny Kanan, kt�ra z kolei by�a
c�rk� wielkiego Kith-Kanana, pierwszego z M�wc�w S�o�ca. Pomimo �wietnego
urodzenia, Vixa zaci�gn�a si� jako prosty �o�nierz i ci�ko pracowa�a na
awanse, o co ju� zadba�a jej matka. Ta misja by�a pierwszym samodzielnym
zadaniem dziewczyny.
Na brzegu zacz�� si� jaki� ruch i kto �yw bieg� ku relingom. Wzd�u� linii fal
k��bi� si� t�um Ergotha�czyk�w. Ob�adowani tobo�ami i workami, zbiegali z
piaszczystego zbocza i gnali brodem przez rzek�. S�absi i starsi potykali si� i
przewracali - deptano po nich bezwzgl�dnie - nikt jednak nie zatrzymywa� si�, by
im pom�c.
Wkr�tce te� elfy pozna�y przyczyn� paniki. Spomi�dzy drzew na po�udniowym brzegu
rzeki wy�onili si� konni. Byli to ludzie nosz�cy resztki barw ergotha�skich i
zbrojni w lance. Korzystaj�c ze swojej liczebnej przewagi, run�li niczym lawina
na bezbronnych uciekinier�w.
- To regularny oddzia� armii Ergoth? - spyta� Vanthanoris, jeden z woj�w Vixy.
- Nie - odpowiedzia� Armantaro. - To dezerterzy... i jestem got�w si� za�o�y�,
�e zwykli bandyci.
Z coraz gniewniejszymi minami elfy patrzy�y, jak konni wdeptywali bezbronnych
zbieg�w w p�ytkie wody i przeszywali le��cych w��czniami. Niekt�rzy z �otr�w
zeskakiwali nawet z siode�, by sprawniej obdziera� le��cych z ich mizernego
dobytku, cho� niewiele by�o do zabrania.
- �ajdaki - mrukn�� Armantaro. Vixa po�o�y�a d�o� na ramieniu starego woja.
- Wiesz, legacie, te �cierwojady s� powa�nym zagro�eniem dla ambasadora -
powiedzia�a niespiesznie. - Nie mo�na dopu�ci� do tego, �eby Jego Ekscelencja
by� niepokojony przez takich jak ci nieszcz�nicy... nieprawda�?
B��kitne oczy Armantaro bystro spojrza�y na ksi�niczk�. - W rzeczy samej, pani.
�adn� miar� nie wolno do tego dopu�ci�.
Ksi�niczka skin�a g�ow�. Legat odwr�ci� si� od relingu i zawo�a� do kapitana:
- Mo�ci Esquelamarze! Spu��, prosz�, szalupy! �o�nierze, do broni! He�my i
tarcze zostaj� na pok�adzie. Bierzcie tylko miecze i �uki!
Na pok�adzie zawrza�o. Vixa od�o�y�a sw�j he�m, k�ad�c go obok tarczy z bukiem.
Opieraj�c jeden szczyt swego podw�jnego �uku o stop�, prze�o�y�a go od ty�u
przez udo i przyginaj�c praw� d�oni�, lew� od przodu na�o�y�a ci�ciw�. Zanim
zd��y�a przerzuci� przez rami� ko�czan ze strza�ami, oddzia� Qualinestyjczyk�w
sta� ju� karnie u burt. �eglarze opu�cili dwie szalupy - ka�d� z jednej burty.
Armantaro obj�� komend� nad jedn�, z jej dziesi�cioma �ucznikami, Vixa za�
zaj�a si� drug�.
Powierzchnia morza by�a g�adka jak szk�o. �eglarze st�kn�li nad wios�ami, �odzie
�mign�y po toni i wkr�tce dotar�y do ma�ej wysepki u uj�cia Zielonego Ciernia.
Niekt�rzy z uciekinier�w usi�owali schroni� si� na tym mizernym skrawku l�du.
Kiedy ujrzeli l�duj�ce zbrojnie elfy, z okrzykami przera�enia ponownie rzucili
si� do rzeki.
- Sta�! - zawo�a�a Vixa. - Przybyli�my tu dla waszej ochrony!
Wyczerpani m�czy�ni i udr�czone kobiety boja�liwie zacz�li wraca� na wysepk�.
Armantaro spyta� kr�pego jegomo�cia wygl�daj�cego na kowala, sk�d przyby�.
- Z wioski nad Jod�owym Ruczajem, wasza mi�o�� - odpowiedzia� zapytany, �ypi�c
okiem na b�yszcz�cy kirys elfa.
- Do rzeki pod��ali�cie za strumieniem? - spyta�a Vixa.
- Tak, panienko... to co� ze czterdzie�ci mil, albo i wi�cej.
- Widzieli�cie po drodze jakie� elfy? Bogato odziane... w grupie licz�cej
dwadzie�cia kilka os�b?
Kowal kiwn�� g�ow�. - Ale� tak! Widzia�em takich jak wy, panienko... jakie�
cztery mile st�d, na p�nocnym brzegu.
- Kiedy to by�o?
- Nie dalej jak wczoraj, panienko.
W tej�e w�a�nie chwili opryszkowie, kt�rzy uporali si� ju� z obdzieraniem
pomordowanych na pla�y, zebrali si� ponownie i zacz�li wygra�a� uciekinierom na
wysepce. Qualinestyjczycy karnie wyst�pili na prz�d, formuj�c szereg przed
zbiegami. Wszyscy mieli ju� w d�oniach �uki ze strza�ami na ci�ciwach.
Widok niezbyt licznej grupki obro�c�w wcale nie przestraszy� konnych dezerter�w.
Podnosz�c w g�r� zrabowane dobra, zacz�li bezkarnie szydzi� z elf�w.
- Wyno�cie si� precz, p�ki�cie cali, D�ugousi! - wrzasn�� jeden z nich.
Vixa zmru�y�a oczy. - Przypomnijcie im o dobrych manierach - poleci�a spokojnie.
Elfy unios�y �uki i wkr�tce bandyt�w smagn�� deszcz strza�. Natychmiast
opustosza�o z p� tuzina siode�. Drwiny bandyt�w ucich�y, po czym je�d�cy jak
jeden m�� zawr�cili konie i schronili si� W lesie.
- To by�o do�� �atwe - zauwa�y� Armantaro.
- Liczy�em na porz�dn� walk�! - uskar�a� si� Harmanutis.
Vixa zmierzy�a go uwa�nym spojrzeniem. - Mo�esz jej mie� wi�cej, ni� si�
spodziewasz, dziesi�tniku.
Poleci�a za�odze jednej szalupy wywie�� Ergotha�czyk�w z �achy. Trzeba ich
b�dzie rozdzieli� na pozosta�e �odzie, znajduj�ce si� w zatoczce. Drug� ��d�, z
dwudziestk� �ucznik�w i legatem, skierowa�a ku p�nocnemu brzegowi rzeki.
By�o ju� niemal po�udnie i z nieba lal si� �ar nie ust�puj�cy chyba temperatur�
tchnieniu ku�ni Thorbardinu. W powietrzu unosi�y si� te� k��by dymu. Przebiwszy
si� przez sp�ywaj�ce z pr�dem zgliszcza, szalupa Vixy dotar�a do odleglejszego
brzegu. T�usta woda jakby przykleja�a si� do wiose� i zatrzymywa�a ��d�.
- Dziwne - odezwa�a si� ksi�niczka. - Powietrze jest ci�kie jak przed burz�, a
przecie� na niebie nie ma chmur.
Jeden z wojownik�w o imieniu Palathidel podni�s� g�ow� znad wios�a: - Tym gorzej
dla nas! - mrukn��.
Vixa machinalnie kiwn�a g�ow�. Gdzie, w imi� Otch�ani, podziewa� si� Quenavalen
i jego orszak? Kap�ani i magowie w s�u�bie M�wcy S�o�ca niechybnie pracowali nad
zakl�ciami, umo�liwiaj�cymi przes�anie ambasadorowi wie�ci o nadci�gaj�cym
ratunku.
Us�ysza�a chrz�st piasku rozgniatanego dziobem szalupy. Vixa i kilku wojownik�w
przesadzili burty i wci�gn�li ��d� g��biej, po chwili za� do��czyli do nich
pozostali i szalup� osadzono na brzegu.
- Idziemy brzegiem - poleci� Armantaro, gdy wojownicy gotowali �uki. -
Trzymajcie si� rzeki i baczcie na boki. Nie chcemy chyba wpakowa� si� w
zasadzk�.
Ustawiwszy si� w rz�d, elfy ruszy�y wzd�u� rzeki. Ci�gle sp�ywa�y ni� dalsze
dowody szalej�cej w g�rnym biegu po�ogi wojennej, potrzaskane i osmalone tratwy
nios�ce trupy swych budowniczych i pasa�er�w, sp�ywaj�ce z nurtem skrzynie i
paki, zgniecione �odzie. Potem z dali elfy us�ysza�y odg�osy tr�bek. Wojownicy
zatrzymali si� natychmiast. D�wi�ki tych instrument�w oznacza�y - prawie na
pewno - zbli�anie si� czo�owych oddzia��w Vinasa Solamnusa.
Trzaski w�r�d le�nego poszycia wyrwa�y z ust Armantaro seri� kr�tkich rozkaz�w.
Wojownicy ustawili si� na piasku w pusty wewn�trz czworobok. Legat i Vixa zaj�li
miejsce po�rodku - i zaraz potem spod drzew wypadli jacy� je�d�cy.
- Gotuj si�! - rozkaza� Armantaro. Dwadzie�cia drzewc unios�o si� niczym jedno.
- Spokojnie, ch�opcy. Niech mi nikt nie wystrzeli bez rozkazu.
Je�d�cy nadci�gali z grzmotem kopyt. Owszem, byli to imperialni kawalerzy�ci,
kiedy jednak wypadli spod drzew, Vixa i jej wojownicy spostrzegli natychmiast,
�e tylko nieliczni z nich dzier�yli or� w d�oniach. Mieli te� pokrwawione g�by,
postrz�pione kawaleryjskie opo�cze i jedynie paru mia�o na sobie kirysy.
Spod drzew tymczasem wy�aniali si� kolejni konni. Gnaj�cy na przedzie ogl�dali
si� ze strachem za siebie - przed siebie r�wnie� patrzyli z niepokojem, niepewni
tego, co ich czeka teraz... a oddzia�y Solamnusa par�y tu� za nimi. Z odleg�o�ci
trzydziestu krok�w nie dostrzegli jeszcze oddzia�u elf�w. Wkr�tce na brzegu
rzeki by�a ju� niemal setka kawalerzyst�w.
I dopiero wtedy zobaczyli le�nych woj�w. Rozleg� si� wrzask: - Piechota!
Solamnijska piechota! - po czym je�d�cy zwarli szeregi i �aw� run�li na
nieliczny oddzia�ek elf�w.
- Celowa� w pierwszych! - sykn�� Armantaro. - Gotowi? Puuu��!
Na pierwszych je�d�c�w spad�a ulewa strza�. Pierwszy szereg zmiot�o na piach i o
cia�a ludzi i koni natychmiast zacz�y si� potyka� rumaki nast�pnych
napastnik�w. �mierciono�ny deszcz strza� zwala� na ziemi� kolejnych
nacieraj�cych, tworz�c z nich bez�adnie si� przewalaj�c�, dziko wrzeszcz�c� i
kwicz�c� mas� je�d�c�w, pieszych, wreszcie trup�w ko�skich i ludzkich. Przez
chwil� wygl�da�o nawet na to, �e elfy odepr� kawalerzyst�w i utrzymaj� pole. I
wtedy sko�czy�y im si� strza�y.
- Miecze w gar��! - krzykn�a Vixa. Dwadzie�cia �uk�w pad�o w piach. Pozostali
Ergotha�czycy wydostali si� spomi�dzy cia� poleg�ych kompan�w, zebrali si� razem
i ruszyli do szar�y. Nie byli odpowiednio uzbrojeni - niekt�rzy w og�le nie
mieli or�a, je�li oczywi�cie nie liczy� bojowych rumak�w - liczb� nadal jednak
znacznie przerastali oddzia� �o�nierzy z Qualinostu. Szyk elf�w p�k� natychmiast
i wojownicy ustawili si� w pary i tr�jki. B�ysn�y miecze.
Vixa stan�a grzbietem do Vanthanorisa, elfa o kagonestyjskim rodowodzie i
pierwszego szermierza Qualinostu. Wykonawszy zw�d, pchn�� i uchyli� si� przed
napieraj�cymi je�d�cami. Ergotha�czycy d�gn�li konie ostrogami. Vanthanoris
szybko oczy�ci� cztery siod�a mistrzowskimi, oszcz�dnymi pchni�ciami, ale ko�
pi�tego je�d�ca uderzy� go piersi� i napierany ostrogami, usi�owa� stratowa�.
Vixa natychmiast stan�a nad powalonym towarzyszem, os�aniaj�c go w�asn� kling�.
Zaciek�a walka sko�czy�a si� r�wnie szybko, jak wybuch�a. Kawalerzy�ci pognali w
d� rzeki, zostawiwszy w piachu martwych lub ci�ko rannych kompan�w. Ma�y
oddzia�ek Vixy poni�s� dotkliwe straty - dziesi�ciu wojownik�w mia�o po�amane
r�ce lub nogi i liczne krwawi�ce rany g�owy. Vanthanoris podni�s� si� z piachu,
sponiewierany, ale ca�y.
- Pani... jestem twoim d�u�nikiem - rzek�, odsuwaj�c z czo�a pasmo srebrnych
w�os�w i k�aniaj�c si� dwornie.
- G�upstwo... - odpar�a rada, �e utarczka ju� si� sko�czy�a.
Zebrane na brzegu rzeki elfy odby�y pospieszn� narad�. Wi�kszo�� wojownik�w
opowiedzia�a si� za dalszymi poszukiwaniami ambasadora, Vixa jednak ocenia�a ich
szanse odnalezienia Quenavalena jako marne.
- Jeszcze jedna taka utarczka i moja matka straci c�rk�, na kt�rej mog�a si� do
tej pory wy�ywa� - mrukn�a kpi�co.
- Lady Vixa ma racj� - zgodzi� si� Armantaro. - Na razie najlepszym rozwi�zaniem
jest powr�t na "Gwiazd�".
Pomagaj�c rannym, elfy nie bez trudu wr�ci�y do szalupy. Widoczna z dali
"Wieczorna Gwiazda" wyr�nia�a si� w�r�d pozosta�ych �odzi niczym sok� w�r�d
domowego ptactwa. Na g��wnym maszcie smuk�ego statku powiewa�a bandera
Qualinostu - zielone drzewo na tle z�otego s�o�ca.
Podczas gdy jej towarzysze sadowili si� w szalupie, patrz�ca na morze Vixa
spostrzeg�a niezwyk�e zjawisko. Do zbiorowiska �odzi i statk�w, zebranych w
uj�ciu rzeki, szybko zbli�a�a si� �ciana bia�ych jak �nieg chmur. By�a tak
g�sta, �e wygl�da�a niemal na realn�, tward� przeszkod�. Na polecenie Vixy elfy
silniej napar�y na wios�a.
- Co to mo�e by�? - zastanawia�a si� ksi�niczka. - Dym?
Armantaro os�oni� oczy d�oni� i spojrza� pod s�o�ce. - Cokolwiek to jest, pani,
nie wygl�da mi na zjawisko naturalne. Sp�jrz... wiatr niesie tamte dymy znad
Ergoth nad naszymi g�owami ku morzu. Ale chmura zbli�a si� szybciej... i z
przeciwnej strony!
Dotar�szy na odleg�o�� po�owy mili od "Wieczornej Gwiazdy", chmura jakby si�
zatrzyma�a. K��bi�a si� i burzy�a gro�nie, nie zbli�y�a si� jednak ku statkowi.
Zw�oka ta pozwoli�a �odzi dotrze� do burty okr�tu. Vixa ostatnia wskoczy�a na
zbawczy pok�ad.
- Wybiera� kotwic�! - zagrzmia� kapitan Esquelamar, gdy tylko stopa ksi�niczki
spocz�a na deskach. - Do g��wnego masztu, ch�opcy!
- Kapitanie... co wa�� robisz? - sprzeciwi�a si� Vixa. - Mamy tu czeka� na
ambasadora Quenavalena! Rozkazy wyda� nam sam M�wca S�o�ca!
- Pani... w tej chmurze czyha jaka� przeciwna naturze magia, ja za� nie
zaryzykuj� bezpiecze�stwa statku i za�ogi dla elfa, kt�ry mo�e ju� nie �yje! -
odpar� szczery Esquelamar.
�eglarze przy kabestanie podnie�li ju� kotwic� z jej bagnistego �o�a na dnie
zatoki. To� nios�a d�wi�ki wci�ganego �a�cucha. Inne ma�e stateczki i �odzie
nieopodal "Wieczornej Gwiazdy" te� wybiera�y kotwice i podnosi�y �agielki. Na
niekt�rych uciekano si� do wiose�, bo wiatr zupe�nie przesta� wia�.
- Nadci�ga! - rozleg� si� okrzyk marynarza na oku. W istocie - chmura, gro�na i
wrz�ca biel� zn�w ruszy�a na statek.
- Ster w prawo! Opu�ci� g��wny �agiel! Podnie�� bezan i rozprza!
Z irytuj�c� powolno�ci� "Gwiazda" skr�ci�a w prawo. Vixa i Armantaro patrzyli
jak zaczarowani, gdy �ciana bieli poch�on�a par� kutr�w rybackich i bia�y kecz.
Stateczki znik�y bezg�o�nie... jakby poch�on�a je Otch�a�.
Rozpi�to ka�dy cal p��tna, w jaki �aglomistrze zaopatrzyli "Gwiazd�", na nic to
si� jednak nie zda�o. �agle zwis�y bezw�adnie. Wiatr przepad� gdzie� bez �ladu.
Tymczasem dziwna chmura szybko posuwa�a si� ku "Gwie�dzie". Napi�cie i
przeczucie nadci�gaj�cej burzy, jakiego Vixa dozna�a wcze�niej, jeszcze si�
wzmog�o. Ciarki przebieg�y jej po grzbiecie, gdy us�ysza�a szept Armantaro: -
Niech bogowie maj� nas w swej opiece!
Kad�ub statku zaskrzypia� g�ucho i mg�a ogarn�a ruf� "Gwiazdy". Bia�a �ciana
poch�on�a okr�t elf�w.
Vixa wzdrygn�a si�, gdy otoczy�a j� biel. Poczu�a taki ch��d, �e natychmiast
zesztywnia�y jej palce. Jeszcze przed sekund� p�awi�a si� w upalnych promieniach
s�o�ca, a teraz zimne tchnienie bieli sku�o jej mrozem krople potu na czole. i
zmrozi�o rozgrzan�, misternie plecion� kolczug�.
Wszyscy zwarli si� w sobie, oczekuj�c czego� straszliwego, tymczasem jedynym na
razie efektem by�o powszechne na ca�ym pok�adzie dzwonienie z�b�w. �eglarze i
�o�nierze natychmiast zacz�li wymienia� uwagi - i okaza�o si�, �e nikomu
w�a�ciwie nic szczeg�lnego nie dolega poza, oczywi�cie, przejmuj�cym ch�odem.
- Kapitanie, czy wiesz, co si� dzieje? - spyta� Armantaro Esquelamara.
�eglarz machn�� kilkakrotnie d�oni�, jakby pragn�� zbada� g�sto�� chmury. -
Wygl�da mi to na mg��, w jak� mo�na wpa�� za przyl�dkiem Kharolis - powiedzia�.
- Ale ta porusza si� pod wiatr i trzyma sw�j kszta�t, czego �adna zwyk�a mg�a
nie czyni. Rzek�bym, �e mamy do czynienia z czarami.
- Takie te� jest i moje zdanie - Vixa zgodzi�a si� z do�wiadczonym �eglarzem. -
Mo�e utkali j� magowie Imperatora, by os�oni� odwr�t jego armii przed wojskami
Solamnusa?
- Pioru�sko to niewygodne, je�li mia�bym co� o tym rzec - warkn�� Harmanutis.
wy�aniaj�c si� z mg�y niczym duch.
Dygocz�cy z zimna �o�nierze i marynarze zacz�li otula� si� opo�czami. Kapitan
krzykn�� do tkwi�cego w bocianim gnie�dzie �eglarza, pytaj�c, czy co� widzi.
- Nic a nic, kapitanie. Jakbym gapi� si� w mleko!
- No to z�a�, zanim zamarzniesz na ko��.
Kapitan, ksi�niczka i Armantaro podeszli do relingu. Esquelamar przykucn�� przy
luku odp�ywowym. - Niczego, psiako��, nie wida� - mrukn�� gniewnie.
- Ale czuj�, �e p�yniemy - zauwa�y�a Vixa. Mia�a racj�. Mimo i� �agle zwisa�y
zupe�nie lu�no, kad�ub trzeszcza� i ko�ysa� si� lekko, zmuszaj�c ich do
przechy��w.
- Imperator Ergoth nie posiad� a� takiej mocy - stwierdzi� Armantaro.
"Wieczorna Gwiazda" unosi�a si� ku nieznanej przysz�o�ci, a jej za�oga nie mog�a
ju� pom�c ambasadorowi - jej cz�onkowie nie wiedzieli nawet, czy sami zdo�aj�
si� uratowa�.
Rozdzia� 2 - Kot�uj�ce si� �ywio�y
�adn� miar� nie mo�na by�o okre�li� up�ywu czasu. �eglarze zgromadzili si� w
ma�e grupki i szeptem dzielili si� swoimi obawami. D�ugo i g�o�no nawo�ywali na
wesz strony, nie otrzymali jednak odpowiedzi z ani jednej ��dki, kt�rych
wcze�niej pe�no by�o na wodach zatoki. Wreszcie kapitan Esquelamar postanowi�
po�o�y� kres narastaj�cemu w�r�d za�ogi przestrachowi. Zebra� wszystkich na
�r�dokr�ciu, przed g��wnym masztem. Vixa i jej kompania przys�uchiwali si� temu
z wy�ki rufowej.
- Ch�opcy, nie ma powod�w do niepokoju - odezwa� si� kapitan spokojnie, jakby
ucinaj�c sobie pogaw�dk�. - Mg�y widywali�my ju� wcze�niej. I nie raz bywali�my
w gorszych opa�ach. H�, pami�tacie mo�e to, co nam si� przydarzy�o u wybrze�y
Sancrist? My�leli�cie wtedy, �e ju� po nas... co, mo�e si� myl�? A jednak
uszli�my ca�o... i oto jeste�my tutaj. "Gwiazda" to dzielny statek, najlepszy w
swojej klasie z ca�ego Qualinostu... i jako� si� z tego wygrzebiemy.
- Ale to jakie� z�e czary - upar� si� jaki� pesymista.
- Tego wiedzie� nie mo�emy, Pellanisie, ale jak dot�d nic na to nie wskazuje -
odpar� rzeczowo kapitan. - Na razie nie spotka�a nas �adna krzywda, prawda? W
rzeczy samej, mo�e by� zupe�nie inaczej. Tak na przyk�ad, �e to bogowie rozsnuli
t� mg��, by nas ochrania�a.
- Wierzysz w to, pani? - spyta� szeptem Armantaro.
Vixa wzruszy�a ramionami. - Nigdy nie uczy�am si� sztuki czar�w - odpowiedzia�a.
- Ale Esquelamar ma racj� przynajmniej w jednym: ta mg�a nie uczyni�a niczego
z�ego ani nam, ani statkowi. Cho� godzi si� rzec, �e wola�abym wiedzie�, dok�d
nas niesie, i �e nie lubi�, jak co� zmusza mnie do porzucenia misji, kt�rej si�
podj�am.
Esquelamar zleci� za�odze powr�t do jej zwyk�ych zaj��. �eglarze wr�cili na swe
posterunki nieco uspokojeni - cho� niekt�rzy z nich muskali palcami swe
talizmany. Kapitan wspi�� si� po trapie na wy�k� rufow�.
- Dobra to by�a mowa, kapitanie. A ty sam, czy w ni� uwierzy�e�? - spyta�a Vixa.
- Musia�em, pani. Te ch�opaki szuka�y we mnie oparcia.
Za�oga i pasa�erowie "Gwiazdy" zaj�li si� tedy swoimi sprawami, cho� ka�dy by�
niespokojny i czujny. Czas mija�, nic w�a�ciwie si� nie dzia�o - i do ch�odu
mo�na w ko�cu si� przyzwyczai� - wszyscy wi�c powoli zacz�li przywyka� do
nieprzeniknionej chmury, kt�ra otuli�a ich zimn� pierzyn�. Kapitan nieustannie
wynajdywa� za�odze zaj�cia, kt�rych zreszt� nigdy nie brakuje na pok�adzie
�adnego �aglowca: marynarze szorowali wi�c pok�ady, naprawiali uszkodzone �agle
i pucowali metalowe cz�ci takielunku. Vixa trzyma�a swoich ludzi na wy�ce
rufowej, gdzie nikomu nie przeszkadzali. Czas mija�.
Kiedy �o��dki da�y im zna�, �e pora na posi�ek, elfy zaj�y si� jedzeniem. Potem
Palathidel wyj�� swoje dudy. Nie by� przesadnie zdolnym grajkiem i zna� jedynie
melodi� Gdy zn�w wr�cimy do domu. Odegra� ten �a�osny utw�r o�miokrotnie, kiedy
jednak po raz dziewi�ty przy�o�y� ustnik do warg, jego towarzysze zacz�li
protestowa�. Wrzaw� przeciw okrzyk z dziobu.
- Ahoj, kapitanie!
- Co jest, ch�opcze? - spyta� Esquelamar, wy�aniaj�c si� ze swojej kajuty z
chusteczk� zawi�zan� pod brod�.
- Prosto przed nami, sir! Otw�r! Dziura we mgle!
Z ka�dej gardzieli wyrwa� si� ryk rado�ci. - Manneto, dwa rumby na sterburt�! -
hukn�� kapitan.
Sternik spr�bowa� ruszy� rumplem, ten jednak ani drgn��. Uj�wszy ster w obie
d�onie i napar�szy na� barkiem, krzepki Manneto niczego nie osi�gn��.
Natychmiast do��czy� do� kapitan i wsp�lnie podj�li ten wysi�ek, g�o�no
st�kaj�c.
Rozlewaj�ca si� przed statkiem plama mroku by�a po��dan� odmian� w por�wnaniu z
panuj�c� dot�d lodowat� biel�. Bezkszta�tna, niczym drzwi wiod�ce w serce nocy,
nieustannie si� powi�ksza�a. Albo statek p�yn�� w jej stron�, albo... ona
ci�gn�a na statek.
Przy sterze nadal mocowali si� kapitan i Manneto. W ko�cu uznali daremno��
swoich wysi�k�w. Sternik zakl�� szpetnie, i to w trzech j�zykach. Nagle
przypomnia� sobie, �e nie wszyscy cz�onkowie za�ogi znaj� jego bieg�o�� w tym
wzgl�dzie.
- Racz wybaczy�, pani - wyb�ka� zmieszany.
- My�la�am, �e moja matka potrafi kl��, co si� zowie, ale ty, mo�ci sterniku,
jeste� mistrzem nad mistrze!
Jakkolwiek by�o, p�yn�li prosto w stron� ziej�cej czerni� dziury. Mg�a
rozrzedzi�a si� znacznie i przekszta�ci�a w opadaj�ce ku morzu k��by. Ku
statkowi nap�yn�a te� fala cieplejszego powietrza, kt�re szybko wyd�o �agle i
z�agodzi�o uczucie przenikliwego ch�odu. Na przek�r wiatrowi, dm�cemu od dziobu,
"Gwiazda" nadal p�yn�a ku rozlewaj�cej si� przed ni� szeroko plamie ciemno�ci.
Ta za� nieustannie ros�a.
- Gwiazdy! Widz� gwiazdy! - wrzasn�� majtek na oku.
Resztki mg�y odpad�y od bok�w statku jak bia�e p�atki kwiecia. Ciemna plama
okaza�a si� po prostu niebem - czystym i usianym gwiazdami. Gdy znik�y ostatnie
pasma mg�y, �agle "Wieczornej Gwiazdy" wype�ni�y si� wiatrem i rozleg� si� mi�y
dla ucha ka�dego �eglarza r�wnomierny skrzyp takielunku. Statek przechyli� si�
na bok, a marynarze, bez rozkazu, ruszyli do lin. Manneto ujrza�, �e rumpel
ko�ysze si� lu�no, porwa� go wi�c w d�onie i skierowa� dzi�b statku na wiatr.
Statek zatoczy� wdzi�czny �uk.
- Znik�a! - zawo�a� Armantaro, odwracaj�c si� do ty�u. Rzeczywi�cie, po lodowej
chmurze nie by�o ju� �ladu. Przepad�a, jakby nigdy nie unosi�a okr�tu elf�w.
Esquelamar za��da�, by przyniesiono mu jego sekstans. Ksi�niczka i Armantaro
stan�li obok kapitana, ten za� skierowa� przyrz�d na gwiazdy. Po kilku minutach
mia� ju� ich pozycj�.
- Mapy! Dawajcie mapy! - rozkaza�. Jeden z majtk�w co tchu pogna� do
kapita�skiej kajuty i wr�ci� z nar�czem pergamin�w. Esquelamar przegl�da� przez
chwil� napisy na brzegach zwoj�w, oddaj�c te, kt�re nie by�y mu potrzebne,
wreszcie rozwin�� pi�ty z kolei dr��cymi z niecierpliwo�ci d�o�mi. Mru��c oczy w
�wietle latarni, ustali� pozycj� statku obliczon� wedle �wiec�cych nad Krynnem
gwiazd.
- Na B��kitnego Feniksa! - sapn�� zdumiony.
- Gdzie nas zanios�o? - spyta�a Vixa. Gdy zajrza�a mu przez rami�, poczu�a, �e
mina, jak� zrobi�a, nada�a jej wygl�d cz�owieka bezbrze�nie zdumionego. D�ugi
palec Esquelamara spoczywa� w miejscu oddalonym przynajmniej o sto lig na wsch�d
od Przyl�dka Kharolis, i mniej wi�cej o trzysta lig od ich pierwotnej pozycji
przy uj�ciu Rzeki Zielonego Ciernia!
- To by� nie mo�e! - wyst�ka� Armantaro. Gdy wie�ci o ich pozycji dotar�y do
reszty za�ogi i �o�nierzy, ch�r oszo�omionych j�� powtarza� mniej wi�cej to
samo.
- Hej tam, przy sterze! - zagrzmia� Esquelamar. - Po�� nas na nowy kurs: prosto
na zach�d!
Zapalono latarnie i zwieszono je z dziobu oraz ustawiono na rufie. Jak zwyk�e
przytomny Harmanutis nie omieszka� zauwa�y�, �e nie ma na morzu innego statku.
Vixa poleci�a swoim wojownikom wypatrywa� cokolwiek na wodach.
Zwracaj�c si� do Armantaro, podzieli�a si� z nim swoimi obawami: - Niepokoj� si�
o los ambasadora Quenavalena. On i cz�onkowie jego orszaku nasz� nieobecno��
mog� przyp�aci� �yciem. Jak s�dzisz, ile czasu zajmie nam powr�t do uj�cia
Zielonego Ciernia?
Legat przed�o�y� t� kwesti� kapitanowi, kt�ry odpowiedzia� rzeczowo: - Przy
sprzyjaj�cym wietrze i je�li nie przeszkodz� nam czary, za jakie� jedena�cie dni
powinni�my dotrze� do Zatoki Ergoth.
- Na Astr�! A� tyle? - zdumia�a si� Vixa.
- Pani, trzy setki lig to dziewi��set mil na l�dzie - wyja�ni� Esquelamar. -
"Gwiazda" nie pokona takiej odleg�o�ci w ci�gu jednej nocy.
- A jednak w�a�nie to uczyni�a - zauwa�y� cierpko Armantaro.
Srebrzysty dysk Solinari uni�s� si� nad wodami i o�wietli� samotny statek. Nadal
d�� rze�ki wiatr ku zachodowi.
Vixa, Armantaro i kapitan Esquelamar stali na wy�ce rufowej. Stary legat o
srebrnych w�osach wymienia� anegdotki z kapitanem, kt�ry ze wszystkich na
pok�adzie by� mu najbli�szy wiekiem. Vixa pocz�tkowo s�ucha�a z
zainteresowaniem, ale �agodna chwiejba statku i poszum rozcinanej dziobem wody
sprawi�y, �e zacz�y jej ci��y� powieki. Usiad�a wi�c na pok�adzie i opar�a si�
plecami o nadburcie. Rozlu�niwszy rzemienie kolczugi, przez chwil� rozkoszowa�a
si� ciep�ym tchnieniem nocnego wietrzyku. W ko�cu zasn�a - na wszelki wypadek
u�o�ywszy sobie w poprzek kolan skryty w pochwie miecz.
Mo�e powodem jej snu by� szum fal lub chybotanie pok�adu, wyda�o jej si� bowiem,
�e p�ynie po�r�d mrocznych w�d oceanu. Wok� niej �miga�y jakie� srebrzyste
kszta�ty. By�y to ryby. Oczarowana ich ruchami Vixa spr�bowa�a dotkn�� cho�by
jednej, ale wszystkie umyka�y jej palcom i znika�y w mroku. Potem us�ysza�a
odleg�y d�wi�k kobzy. Dziwny, niezbyt d�wi�czny i melodyjny, monotonny i
osobliwie melancholijny. Mroczne wody napiera�y na jej twarz, jakby p�yn�a
przez morze z wielk� szybko�ci�. I nagle rozleg� si� og�uszaj�cy �oskot.
- Wasza Wysoko��! Pani! - to wo�a� Armantaro. Vixa otworzy�a oczy i usiad�a,
przecieraj�c powieki.
- Co si� sta�o, mo�ci legacie? - spyta�a.
- Pani, sp�jrz na morze!
Dziewczyna niezbyt jeszcze pewnie d�wign�a si� na nogi. Mocny wiatr, dm�cy
poprzedniej nocy ucich� niemal zupe�nie. Cho� s�o�ce jeszcze nie wzesz�o, do��
by�o �wiat�a brzasku, by ukaza� dziewczynie zdumiewaj�cy widok. Otaczaj�ce
"Gwiazd�" wody by�y pe�ne ryb. Widzia�a �ososie, dorsze, okonie, makrele i setki
innych, kt�rych nie umia�aby nazwa�. Wszystkie pru�y morskie fale, oddalaj�c si�
od "Gwiazdy". Wyp�ywa�y z g��bin i prze�ciga�y jedna drug�. Tak im si�
spieszy�o, �e porzuci�y zwyk�� wrogo�� panuj�c� mi�dzy ofiarami i my�liwymi -
zgodnie ucieka�y jak najdalej od statku.
Zaraz potem ukaza�y si� delfiny oddalaj�ce si� od kad�uba wdzi�cznymi �ukami i
zdumiewaj�c� Vix� gracj� i szybko�ci� ruch�w. Przez chwil� biega�a wzd�u�
relingu, staraj�c si� nie straci� z oczu cudownych stworze�. Za ni- mi pokaza�y
si� rybki ploty wiod�ce orki - czarno-bia�e zwierz�ta dwukrotnie przewy�szaj�ce
delfiny d�ugo�ci� cia�a. Potem - co zdumia�o dziewczyn� najbardziej - spod wody
wy�oni�o si� kilkana�cie wieloryb�w. Na powierzchni ukaza�y si� wynios�e szare
grzbiety ociekaj�ce wod� i poro�ni�te p�klami oraz ogonowe p�etwy, wielkie jak
"Gwiazda" w najszerszym miejscu, kt�re uderzaj�c o wod�, wywo�a�y fale ko�ysz�ce
statkiem. Vixa musia�a chwyci� si� burty.
Tumult w wodzie wywo�a� na pok�ad wszystkich �pi�cych w hamakach �eglarzy.
Niekt�rzy natychmiast cisn�li sieci za burty. Po chwili roze�miani od ucha do
ucha wyci�gali je pe�ne b��kitk�w i tu�czyk�w. Wrzawa obudzi�a tak�e �o�nierzy,
kt�rzy przecieraj�c oczy, wylegli na pok�ad.
- Kapitanie... czy widzia�e� kiedy� co� takiego? - zawo�a�a Vixa, przekrzykuj�c
tumult.
- Nie, pani... i wola�bym, �eby tak zosta�o.
- Czemu� to? Wspania�y widok!
- To przeciwne naturze. Wszystkie te stworzenia nie �yj� w zgodzie. Co� je
przestraszy�o i zmusi�o do ucieczki.
- Ale co mo�e przerazi� wieloryba? - zdumia�a si� ksi�niczka, patrz�c na
kolejny, wy�aniaj�cy si� z wody szary grzbiet.
Esquelamar nie spuszcza� zatroskanego wzroku z burz�cych si� w�d. - Nie mam
poj�cia, pani - potrz�sn�� g�ow�. - Nie mam poj�cia...
Ruch na morzu jakby si� zmniejsza�. Okr��ywszy statek niby oddzia� konnicy,
delfiny odp�yn�y w dal. Wieloryby znik�y pod falami i ju� si� nie wynurzy�y. Po
up�ywie mniej wi�cej po�owy godziny od przebudzenia Vixy, wszystko si�
uspokoi�o. �eglarze na pok�adzie wr�cili do swoich zaj��.
Esquelamar pozosta� na pok�adzie i przechylony przez reling obserwowa� fale. W
pewnej chwili zmarszczy� brwi. - Bosman! Gdzie ten pioru�ski bosman!
Do kapitana podbieg� chudy, bosonogi elf o marchewkowych w�osach. - Na rozkaz,
kapitanie!
- W wodzie jest jakie� b�ocko. Mog�y je podnie�� z dna te ryby albo wp�yn�li�my
na jakie� nie oznakowane p�ycizny. We� o�owiank� na dzi�b i zacznij sondowanie.
�ywo!
O�owianka okaza�a si� zwojem cienkiej, d�ugiej i mocnej linki obci��onej na
ko�cu o�owiem. Wzd�u� ca�ej jej d�ugo�ci w r�wnych odst�pach znajdowa�y si�
w�z�y, wedle kt�rych mo�na by�o okre�li� g��boko��. Bosman wzi�� zw�j w d�onie,
po czym, usiad�szy okrakiem na bukszprycie i opu�ciwszy ci�arek w wod�, zacz��
skrupulatnie liczy� kolejne znikaj�ce w niej w�z�y. Kiedy poczu�, �e obci��nik
uderzy� o dno, natychmiast zameldowa� kapitanowi.
- Trzy i p� s��niaaaa! - zawo�a� �piewnie.
- Dwadzie�cia jeden st�p - Armantaro prze�o�y� morskie miary na dane bardziej
zrozumia�e dla ksi�niczki.
- Na otwartym morzu? - zdumia� si� kapitan. - Zmierz no jeszcze raz.
Bosman ponownie cisn�� link� w wod�. - Dwa s��nie! - rykn�� po chwili
s�u�bi�cie.
- Co takiego? Tu powinno by� przynamniej czterdzie�ci! - upiera� si� Esquelamar.
- Refowa� �agle!
�eglarze pos�usznie zmniejszyli powierzchni� nap�dzaj�cych statek p��cien.
Kapitan wspi�� si� po linach nad pok�ad. - Do licha! - mrucza� pod nosem. - Tu
przecie� nie ma �adnego l�du! Bosmanie... jeszcze raz!
Po kilku sekundach otrzyma� odpowied�: - Dziesi�� s��ni i �wier�!
- C� znowu! - zagrzmia� kapitan. Chwyciwszy za lin�, przeni�s� si� nad pok�adem
ku majtkom zgromadzonym wok� kotwicznego kabestanu. - Ch�opcy, rzucajcie
kotwic�.
- Kapitanie! - g�os m�odego bosmana przepe�nia�o zdumienie. - Teraz jest
czterdzie�ci s��ni!
- To wariactwo! - Esquelamar zdoby� si� jedynie na potrz�sanie g�ow�.
- Wcale nie, kapitanie - odpowiedzia�a Vixa. Ksi�niczka zeskoczy�a z wy�ki
rufowej i podesz�a do miejsca, w kt�rym kapitan trzyma� si� liny.
- Historia Ansalonu notuje takie przypadki - ci�gn�a. - M�drcy, kt�rzy mnie
uczyli, utrzymywali, �e pokrywa �wiata nie jest niepodatn� na odkszta�cenia
skorup�. Ka�dego dnia wygina si� nieznacznie... unosi w jednych miejscach, w
innych za� obsuwa si� w d�. Niekiedy dzieje si� to bardzo szybko.
- Nigdy czego� takiego nie do�wiadczy�em - odpar� szorstko kapitan.
- Jej Wysoko�� ma racj� - popar� ksi�niczk� Armantaro. - Sam o tym czyta�em,
kiedy przegl�da�em opisy trz�sie� ziemi i wybuch�w wulkan�w. Ziemia wtedy si�
chwieje, wal� si� wielkie budowle i ludzie gin� w rozpadlinach gruntu.
- Bogowie nas chyba przekl�li! - zawo�a� jeden z �eglarzy, kt�ry przypadkiem
us�ysza� t� wymian� zda�.
- Nie wierz w to! - oznajmi� g�o�no kapitan. - Je�eli legat i nasza uczona pani
utrzymuj�, �e takie rzeczy dziej� si� w spos�b naturalny, oznacza to, i� nie
stali�my si� przedmiotem nie�aski bog�w. - Wschodz�ce s�o�ce o�wietli�o jego
twarz - pokryt� kroplami potu, ale u�miechni�t�. - �agle w g�r�, ch�opcy!
Zmiatajmy z tych dziwnych w�d!
Nad pok�adami "Gwiazdy" wykwit�y bia�e pasma p��tna i statek ruszy� ku
zachodowi.
Vixa zdj�a z siebie resztki pancerza, zast�puj�c je zwyk�� sk�rzan� kurtk� bez
r�kaw�w oraz kawaleryjskimi lu�nymi spodniami i butami. Mimo i� urodzi�a si�
wysoko, nie lubi�a wyszukanej odzie�y i bi�uterii. Dworskich manier te�, je�li
ju� o tym mowa. Jej ojciec, Kemian Ambrodel, cz�sto za�amywa� r�ce, twierdz�c,
�e nigdy z niej nie wyro�nie prawdziwa ksi�niczka. Pozosta�o mu kontentowanie
si� odziedziczonym po nim zami�owaniem c�rki do nauk. W jej pa�acowych komnatach
miecze i szable le�a�y obok ksi�g, maczugi, �uki i strza�y - obok pergamin�w.
Jej matka, Lady Verhanna, ca�� dusz� popiera�a militarne zami�owania c�rki. - S�
w�r�d nas tysi�ce delikatnych elfich panienek - mawia�a cz�sto - ale mamy
zaskakuj�co ma�o dobrych wojowniczek.
Swe najm�odsze dzieci� Verhanna nazywa�a "�akowiank�". Uwa�a�a, �e mi�o�� do
ksi�g jest wojownikowi zupe�nie zb�dna i nieprzydatna. Przyznawa�a jednak, �e
Vixa z r�wnym zapa�em �wiczy�a or�nie i godnie wykonywa�a wszystkie obowi�zki,
jakie przypada�y ksi�niczce z kr�lewskiego domu. Verhanna musia�a wi�c
powstrzymywa� swe krytyczne uwagi. Zreszt�, przekonywa�a siebie sam�, ojciec
dziewczyny r�wnie� kocha� ksi�gi, co wcale nie przeszkodzi�o mu zosta�
doskona�ym strategiem i bieg�ym, do�wiadczonym taktykiem.
Teraz Vixa przesz�a na dzi�b i zesz�a do mieszcz�cego si� pod wy�k� kambuza, by
zabra� si� do �niadania. Jedynym miejscem, gdzie na pok�adzie drewnianego statku
wolno by�o rozpala� ogie�, by� niewielki ceglany piecyk umieszczony tu� za
przednim masztem. Kucharz "Gwiazdy" pe�ni� na jej pok�adzie r�wnie� funkcj�
uzdrowiciela i by� Kagonestyjczykiem o imieniu Barbalthin. Powita� ksi�niczk�
przyjaznym u�miechem i poda� jej drewnian� tack� wype�nion� nale�nikami i kubek
grzanego piwa. Ksi�niczka �apczywie wbi�a z�bki w chrupki nale�nik. W�r�d
wszystkich kucharzy pracuj�cych na kr�lewskim dworze nie by�o ani jednego, kt�ry
potrafi�by robi� co� tak smakowitego jak nale�niki Barbalthina. Vixa podnios�a
do ust cynowy kubek z napojem...
...i nagle ca�a jego zawarto�� chlusn�a jej w twarz, statek przechyli� si�
bowiem ostro na bok. Nap�j zapiek� ksi�niczk� w oczy, a pok�ad pod jej stopami
zafalowa� gwa�townie. Wraz z Barbalthinem wpad�a na piecyk, odbi�a si� ode� i
potoczy�a ku sterburcie. P�on�ce g�ownie z piecyka rozsypa�y si� po ca�ym
pomieszczeniu. Kucharz czym pr�dzej porwa� si� na nogi i zacz�� gasi� ogie�
wszelkimi sposobami.
"Gwiazda" nadal pozosta�a przechylona na sterburt�. Kad�ub st�ka� bole�nie i co�
okropnie zgrzyta�o pod st�pk�.
- I co teraz? - j�kn�a Vixa.
Gdzie� wy�ej rozlega�y si� okrzyki i da� si� s�ysze� tupot bosych st�p na
pok�adzie. Ksi�niczka skoczy�a ku trapowi i wspi�a si� w g�r�. Po pok�adzie
miotali si� majtkowie, kt�rzy w �ywy kamie� kl�li wszystkich bog�w na niebie.
Vixa zsun�a si� z wy�ki na pok�ad g��wny i zderzy�a si� z kapitanem, kt�rego
twarz p�on�a gniewem.
- Osiedli�my na mieli�nie! - warkn�� w�ciekle. - Sto lig od najbli�szego l�du...
a jednak siedzimy na mieli�nie!
- Czyli co? Rozbili�my si�?
- Nie, pani. Pozb�d� si� obaw, "Gwiazda" nie p�jdzie na dno.
Z tego samego luku, kt�rym przed chwil� na pok�ad wydosta�a si� Vixa, wychyli�
g�ow� majtek i zameldowa�: - Nie ma przecieku, kapitanie! W �adowni sucho!
- Dzi�ki bogom cho� za to! - westchn�� Esquelamar.
�wiat zn�w wywin�� koz�a i statek wyr�wna� po�o�enie. Esquelamar skoczy� na
r�wne nogi susem, jakiego nie powstydzi�by si� kr�lewski akrobata. Vixa wsta�a
znacznie wolniej i zobaczy�a, �e le��cy nieopodal Armantaro r�wnie� podejmuje
wysi�ki, by si� podnie�� - bezowocne jak dot�d, ze wzgl�du na kr�puj�ce mu ruchy
kirysy. Dziewczyna z�apa�a si� na tym, i� rozwa�a, czy stary wojak r�wnie� sypia
w zbroi.
- Wstawaj�e, mo�ci legacie! - odezwa�a si� Vixa.
- Teraz ju� wiem, dlaczego nigdy nie poci�ga�a mnie s�u�ba we flocie M�wcy -
mrukn�� Armantaro. - Ziemia przynajmniej nie ma idiotycznego zwyczaju rzucania
si� �o�nierzowi w twarz.
Statek ze wszystkich stron otacza�y zwa�y ��tawego b�ota - cho� jeszcze przed
kilkoma sekundami nigdzie nie by�o wida� ziemi. Na po�udniu w promieniach
porannego s�o�ca skrzy� si� wilgoci� niewysoki pag�rek. Esquelamar poleci�
jednemu z �eglarzy sprawdzi�, czy �acha, na kt�rej ich osadzi�o, zmienia swoje
po�o�enie. Towarzysze przytrzymali go za pi�ty, majtek za� zgruntowa� bosakiem,
zanurzaj�c go w m�tnej wodzie. Do dna by�o dziesi�� cali.
- Ugrz�li�my po same uszy - mrukn�� ponuro Esquelamar. - Tej mielizny nie by�o
na �adnej z moich map.
- Da si� jako� opu�ci� ��d�? - spyta� Armantaro. - Mo�e potrafiliby�my okre�li�
rozmiary tej p�ycizny...
- Niestety, woda jest za p�ytka, nawet szalupa nie zda si� tu na nic.
S�o�ce unios�o si� wy�ej i mo�na ju� by�o przyjrze� si� wysepce na po�udniowym
zachodzie. By�a to rozleg�a po�a� piaszczystego gruntu z jedn� wydm� po�rodku.
Na pok�adzie pojawi� si� Barbalthin, kt�ry wiedzia�, �e elfy potrafi� cieszy�
si� posi�kiem w najtrudniejszych nawet sytuacjach. �o�nierzy pocz�stowa�
nale�nikami, dla majtk�w przygotowa� w�dzone ryby. Armantaro wsuwa� w�a�nie do
g�by kolejny k�s, kiedy uderzy�a go pewna my�l.
- Kapitanie, a tratwa?
- Gnmmm�? - odpowiedzia� pytaniem na pytanie Esquelamar.
- Dlaczego nie zbudowa� tratwy? Mo�emy jako� dopchn�� j� do brzegu.
- I po co, �askawco? To przecie� tylko piasek i niskie wzg�rze.
- Ale to najwy�szy punkt w okolicy - wytkn�� mu Armantaro. - Mo�e stamt�d uda
nam si� dostrzec gdzie� otwarte wody.
- A... owszem. Pojmuj�. Mo�e te� buduj�c tratw�, ul�ymy jako� statkowi i
sp�yniemy z tej �achy. - Esquelamar przy�o�y� do ust zwini�te d�onie. - Manneto!
Heronimas! We�cie wszystkich ludzi, co nie maj� roboty, i zbierzcie ich na
fordeku. Niech zabior� ze sob� narz�dzia do ciesio�ki! Zaczniemy budowa� tratw�!
Z �adowni natychmiast powyci�gano puste beczu�ki, kt�re powi�zano parami po
przeci�ciu ich wzd�u�. Do beczu�ek przybito pok�ad z desek, zas�aniaj�c nimi
przeci�cia. Z bok�w pok�adu ustawiono wyj�te z szalup dulki, w kt�re wetkni�to
wios�a i wkr�tce potem u sterburty ko�ysa�a si� prowizoryczna, ale wytrzyma�a
tratwa.
Vixa spojrza�a na ni� z g�ry: - Kto idzie ze mn�? - spyta�a.
- Pani... bezpieczniejsza b�dziesz na statku - podsun��, bez wi�kszej nadziei na
powodzenie, Armantaro.
Vixa zmarszczy�a brwi. Gdyby nie fakt, �e przez legata przemawia�y wy��cznie
�yczliwo�� i troska, odpowiedzia�aby mu tak, �e zapad�by si� w deski pok�adu.
Zamiast tego jednak, poklepa�a go tylko lekko po ramieniu: - Stary przyjacielu,
pozb�d� si� obaw. W�tpi�, czy komary na tej wysepce s� a� tak niebezpieczne.
Do zbadania wysepki wybrano o�mioosobow� grupk�, w sk�ad kt�rej weszli: kapitan
i trzej majtkowie, Vixa, Armantaro, Harmanutis i Vanthanoris. Komend� na statku
z�o�ono na barki sternika Manneto, pozosta�ym za� wojakom mia� przewodzi�
Palathidel.
Armantaro i dwaj wojownicy, kt�rzy weszli w sk�ad grupy rekonesansowej, wdziali
pe�ne zbroje, Vixa jednak odm�wi�a uzupe�nienia rynsztunku: - Wybieram si� na
wzg�rze, nie do bitwy. Po c� mi nak�ada� zbroj�... zw�aszcza w tym skwarze? -
Zdecydowa�a si� tylko przypi�� do swego pasa pi�knej roboty qualinestyjski
miecz.
Sprawnie obni�ono cz�� relingu i za�adowano na tratw� zapasy dla nielicznej
grupki. Pierwsi opu�cili si� na ni� Vanthanoris i dwaj �eglarze. Chwyciwszy za
liny, utrzymali tratw� przy burcie, podczas gdy pozostali zsuwali si� w d�.
Poni�ej linii wodnej kad�ub statku je�y� si� ostrymi niczym brzytwy muszlami
ma���w. Pozbawione wody stworzenia wydawa�y niesamowicie brzmi�ce, klekocz�ce
d�wi�ki.
- Kiedy zamierzacie wr�ci�? - dopytywa� si� z pok�adu Manneto.
Esquelamar os�oni� oczy d�oni� i spojrza� na s�o�ce. Od �witu min�y mo�e dwie
godziny. - Przed zachodem powinni�my by� z powrotem - odkrzykn��.
- Ay, ay, sir!
Kapitan stan�� do wios�a sterowego, dwaj �eglarze i dwaj �o�nierze naparli na
dr�gi i tratwa wolno ruszy�a ku nieznanej wysepce, kt�ra unios�a si� z morskiego
dna. Vixa odm�wi�a cich� modlitw� do pana m�rz, B��kitnego Feniksa.
Rozdzia� 3 - Wyspa
Blask wody mocno dokucza� p�yn�cym, cho� s�o�cu daleko jeszcze by�o do
najwy�szej na niebie pozycji. Nad g�owami grupki �mia�k�w kr��y�y mewy i
albatrosy, kt�rych wrzaski daleko nios�y si� w parnym powietrzu. Aby uchroni�
twarz przed skwarem, Vixa zrobi�a sobie prowizoryczny burnus z chusty i skrawka
rzemienia.
Posuwali si� wolno, bo niemal po ka�dym pchni�ciu bosak�w tratwa grz�z�a na
p�yci�nie. Wolno jednak p�yn�li ku celowi. W odleg�o�ci dwudziestu krok�w od
brzegu utkn�li na dobre. Kapitan odstawi� rudel i zawo�a�: - No, moje zuchy,
dalej p�jdziemy pieszo.
Wysypali si� ku brzegowi. Dno by�o do�� twarde. Z wy�ej po�o�onego miejsca, w
kt�rym si� teraz znale�li, widzieli "Gwiazd�" wygl�daj�c� z daleka jak dzieci�ca
zabawka zostawiona na brzegu sadzawki. Esquelamar os�oni� d�oni� oczy i przez
chwil� przygl�da� si� brzegom wysepki.
- Wygl�d tych zboczy m�wi mi, �e woda sp�ywa�a stamt�d - wskaza� najwy�szy punkt
wysepki.
Ruszyli ku wzg�rzu pod przewodem Esquelamara i Vanthanorisa. Nie by�a to
bynajmniej przyjemna przechadzka. Pasma piachu przeplata�y si� z sadzawkami
stoj�cej wody, pe�nymi gnij�cych wodorost�w i innego �miecia. Ta g�sta masa
�mierdzia�a tak, �e jej wo� odp�dzi�aby nawet �lebowca. Niestety, nie mieli
innej drogi i musieli brn�� w niej niekiedy po kolana.
Vanthanoris szed� daleko w przedzie. Nagle, na kolejnej wysepce piachu,
przystan��, doby� miecza, woln� za� r�k� da� znak pozosta�ym, by si� zatrzymali.
- Sta�! - zawo�a�a Vixa. Wesp� z legatem i Harmanutisem opad�a na jedno kolano.
Esquelamar i �eglarze patrzyli na to wszystko z niema�ym zdziwieniem.
- Na ziemi�! - sykn�� Armantaro. Dopiero wtedy poszli za przyk�adem wojownik�w.
Vanthanoris znikn�� za grzbietem, b�yskaj�c w s�o�cu g�owni� swojego miecza.
Min�o dziesi�� pe�nych napi�cia minut, zanim wreszcie wy�oni� si� zza pasma
piachu, biegn�c spiesznie ku towarzyszom.
- Widzia�em jaki� ruch! - szepn��. - Gdzie� tam, na p�nocnym wschodzie. Nie
wiem, co to by�o... znik�o w�r�d piask�w. Pobieg�em tam, ale znalaz�em jedynie
�lady.
- Jakie �lady? - spyta�a Vixa.
- Ci�ko zgadn��. Piasek nie trzyma si� zbyt dobrze. M�g� to by� jaki�
czworon�g. Do�� du�y - odpowiedzia� zwiadowca.
- Jak wielkie by�y te �lady? - chcia� wiedzie� Esquelamar.
Wojownik rozsun�� d�onie ma odleg�o�� mo�e sze�ciu cali.
- Zaprowad� nas do nich - za��da� Armantaro, wstaj�c. Szybki Vanthanoris pomkn��
ku grzbietowi diuny. Pozostali, brn�c po kostki w piachu, ruszyli za nim.
Po drugiej stronie zbocza ujrzeli szereg �lad�w, zaczynaj�cych si� z lewej i
biegn�cych ku po�udniowemu wschodowi - r�wnolegle do grzbietu.
Harmanutis opad� na kolana, pochyli� si� i pow�cha� odciski. - Pachnie mi sol� -
zameldowa�. - Cokolwiek to by�o, wysz�o z morza.
- ��w? - spyta� jeden z majtk�w tonem pe�nym nadziei.
- A sk�d! - Esquelamar machn�� d�oni�. - ��wie maj� p�etwy. Ten stw�r zostawi�
wyra�ne odciski.
- Polaz� tam! - Vanthanoris wskaza� kierunek i natychmiast ruszy� za �ladami.
Jego d�ugie nogi szybko poch�ania�y przestrze�. Reszta grupy pospiesznie ruszy�a
za nim.
Skierowali si� w prawo, pod��aj�c za �ukiem p�ytkiego w�wozu. Vanthanoris,
rozgrzany gor�czk� �owieck�, gna� niczym chart. Vixa i Harmanutis usi�owali
dotrzyma� mu kroku, oboje jednak przyp�acili to zadyszk�. Smr�d gnij�cych
wodorost�w stawa� si� coraz intensywniejszy.
Nagle Harmanutis po�lizgn�� si� i osun�� po zboczu. Vixa skoczy�a za nim,
odruchowo zamykaj�c jedn� d�o� na r�koje�ci miecza. Gdy dotar�a na dno,
powietrze rozdar� g�o�ny okrzyk. Vanthanoris wzywa� pomocy.
Vixa by�a jeszcze o kilka krok�w od towarzysza, kt�ry podnosz�c si� ci�ko ze
�mierdz�cej ka�u�y, zawo�a�: - Id�, pani. Ja zaraz si� pozbieram!
Ksi�niczka ruszy�a przed siebie, rozbryzguj�c wod� po dnie dolinki. Pilnie
rozgl�da�a si� za Vanthanorisem. I nagle zauwa�y�a jaki� ruch na grzbiecie
s�siedniej diuny. Zamar�a w miejscu, podobnie uczyni� biegn�cy tu� za ni�
Harmanutis. Na tle jasnego nieba wyrazi�cie rysowa�a si� ciemna posta�.
Ksi�niczka mog�a jedynie dostrzec, �e nie by� to kr�py, muskularny Vanthanoris.
I oczywi�cie sylwetka nie nale�a�a do czworonogiego zwierz�cia.
- Hej, ty! - zawo�a�a Vixa. Mroczna posta� odwr�ci�a si� i znik�a za grzbietem.
- Id� pom�c Vanowi! - poleci�a ksi�niczka swemu towarzyszowi. I wyj�wszy miecz,
skoczy�a ku zboczu.
Gdy dotar�a na grzbiet, mocno si� zasapa�a. I okaza�o si�, �e niczego nie
osi�gn�a. Mroczna figura znik�a bez �ladu - wsz�dzie, jak okiem si�gn��,
rozci�ga�y si� zwa�y piasku. Vixa przez chwil� rozgl�da�a si� po okolicy, a�
wreszcie da�a za wygran�.
Ruszy�a w prawo, krocz�c grani�, a� dotar�a do miejsca, z kt�rego dostrzeg�a
reszt� grupy, skupion� na dnie dolinki. Esquelamar i �eglarze znale�li jej
towarzyszy. Vixa nie schodz�c w d�, zawo�a�a: - Hej tam! Co z Vanem?
Armantaro i Harmanutis rozsun�li si� na boki, tak by ksi�niczka sama mog�a
przyjrze� si� towarzyszowi. Vanthanoris pomacha� jej d�oni�. Vixa zsun�a si� po
piaszczystym zboczu - kiedy znalaz�a si� bli�ej, zobaczy�a d�ugie rozci�cie na
czole Vanthanorisa.
- Van, co si� w�a�ciwie sta�o? - spyta�a.
- Pod��a�em za tymi �ladami. Kiedy skr�ci�em tutaj, zobaczy�em k�tem oka jaki�
ruch. To by�o co� zielonego. Kiedy zaatakowa�em, rozpad�o si� na dwie osoby!
- Rozpad�o si�?
- Nie inaczej, Wasza Wysoko��! To, co uwa�ali�my za czworonogie zwierz�, okaza�o
si� dwoma osobnikami, kt�rzy szli jeden za drugim.
Vixa spojrza�a ku kraw�dzi p�ytkiego jaru. - Widzia�am jednego z nich -
potwierdzi�a. - Zd��y�e� im si� przyjrze�?
- Nie, pani. Nie mia�em zbyt wiele czasu. Ale maskowali si� czym� takim... o! -
wyci�gn�wszy ku niej d�o�, poda� Vixie skrawek zielonej tkaniny. - Le�eli i
czaili si�, czekaj�c, kiedy wypadn� zza zakr�tu. Kiedy na mnie skoczyli,
zdo�a�em zedrze� to z jednego z nich.
Vixa wzi�a z r�k towarzysza skrawek wilgotnej tkaniny.
- Wygl�da jak splecione wodorosty...
Esquelamar r�wnie� nachyli� si� nad znaleziskiem. - Rybacy nazywaj� to nicienic�
- powiedzia�. - To ro�nie tylko na sporych g��binach. Na powierzchni� trafia
tylko wtedy, gdy zapl�cze si� w przydenne sieci.
�odygi nicienicy spleciono razem jak w normalnej tkaninie. Wida� by�o nawet
prostok�tny wz�r osnowy i w�tku. Gdzieniegdzie za� wetkni�to w nie grubsze
wodorosty wygl�daj�ce jak li�cie. Nie by� to przypadkowy kamufla� - kto� si�
mocno natrudzi�, by w�a�ciciel takiej tkaniny mo�liwie niewiele r�ni� si� od
otoczenia.
- Wi�c te dwa draby by�y w to owini�te - stwierdzi� Vanthanoris. - Zobaczyli
mnie, odskoczyli od siebie i jeden pchn�� mnie jak�� kr�tk� w��czni�. Zrobi�em
unik... ale mnie dziobn��. Wtedy zawo�a�em o pomoc. Jeden skoczy� tamt�dy, ku
g�rze, drugi pobieg� po dnie rozpadliny.
Armantaro kiwn�� g�ow�. - To zmienia obraz sytuacji. Je�li s� tu jacy� uzbrojeni
wrogowie, trzeba nam wraca� i ostrzec ludzi na statku.
�eglarze podnie�li wrzaw�, domagaj�c si� natychmiastowego powrotu. Esquelamar
mierzy� ich w milczeniu gniewnym spojrzeniem, a� zapad�a cisza. - Nie ma powodu
do paniki - rzek� spokojnie wilk morski. - Gdzie� tu niedaleko osiad� na
mieli�nie jaki� inny statek... to wszystko. Vanthanoris natkn�� si� na innych
zwiadowc�w. Zaskoczy� ich, zaatakowali wi�c i uciekli. By�o ich dw�ch - gdyby
chcieli go zabi�, kt�by ich powstrzyma�?
- A te wodorosty? - upiera� si� Harmanutis.
- Dooko�a le�y prawdopodobnie kilka setek funt�w nicienicy. Ta kupa piasku
unios�a si� z g��bin, czy nie tak? Musia�o wynie�� i ro�liny - odpowiedzia�, nie
bez sporej dozy zdrowego rozs�dku, kapitan.
- Nie b�d� si� spiera�a - mrukn�a Vixa. Wetkn�a sobie p�k nicienicy za pas.
Esquelamar mia� pewnie racj�, t�umacz�c wydarzenia tak, a nie inaczej, ale
tkanina z g��binowego zielska by�a kolejnym dziwacznym elementem coraz bardziej
niezwyk�ej sytuacji.
G�ow� Vanthanorisa obwi�zano banda�em i ma�a grupka pod przewodem Harmanutisa
ruszy�a w stron� pag�rka, kt�ry wyznacza� �rodek niewielkiej wyspy. Tymczasem
otaczaj�ce ich diuny zacz�y stawa� si� coraz bardziej strome, dzieli�y je te�
coraz g��bsze jary. W�drowcy natykali si� te� na coraz liczniejsze podw�jne
�lady, nigdzie jednak nie spostrzegli obcych - zamaskowanych czy nie.
Niezmordowanie