3091
Szczegóły |
Tytuł |
3091 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3091 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3091 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3091 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
HARRY HARRISON
ZIMA W EDENIE
8 A zasadziwszy ogr�d
w Eden na wschodzie
Pan B�g umie�ci� tam
cz�owieka, kt�rego ulepi�.
16 Po czym Kain
odszed� od Pana
i zamieszka� w kraju
Nod, na wsch�d od Edenu
KSI�GA RODZAJU
PROLOG: KERRICK
�ycie nie jest ju� �atwe. Zbyt wiele zasz�o zmian, zbyt wielu ludzi zgin�o,
zimy s� zbyt d�ugie. Nie zawsze tak by�o. Pami�tam dobrze obozowisko, w kt�rym
dorasta�em, pami�tam trzy rody, d�ugie dni, przyjaci�, dobre jedzenie. Ciep��
por� roku sp�dzali�my na brzegu wielkiego, pe�nego ryb jeziora. W najdalszych
wspomnieniach stoj� nad tym jeziorem, patrz� nad jego spokojnymi wodami na
wysokie g�ry, widz�, jak na ich szczytach bielej� pierwsze �niegi zimy. Gdy
�nieg pokryje nasze namioty i trawy wok� nich, nadejdzie czas, by �owcy
wyruszyli w g�ry. Chcia�em szybko dorosn��, pali�em si�, by u ich boku polowa�
na sarny i jelenie.
Prosty �wiat prostych rado�ci min�� bezpowrotnie. Wszystko si� zmieni�o,
niestety, nie na lepsze. Czasem budz� si� w nocy pragn�c, by nigdy nie sta�o si�
to, co nast�pi�o. Ale to g�upie my�li, �wiat jest, jaki jest, zmienia si� teraz
na ka�dym kroku. To, co uwa�a�em za ca�o�� istnienia, okaza�o si� zaledwie
drobn� cz�stk� rzeczywisto�ci. Moje jezioro i g�ry to tylko niewielki skrawek
wielkiego kontynentu, granicz�cego na wschodzie z ogromnym oceanem.
Wiedzia�em te� o innych, o stworzeniach nazywanych przez nas murgu. Nauczy�em
si� je nienawidzi� na d�ugo przedtem, nim zobaczy�em je po raz pierwszy. Nasze
cia�o jest ciep�e, a ich zimne. Na g�owach rosn� nam w�osy, �owcy dumnie hoduj�
brody, a zwierz�ta, na kt�re polujemy, maj� ciep�e cia�a, futra lub sier�� - nie
odnosi si� to jednak do murgu. S� zimne, g�adkie i pokryte �uskami, maj� pazury
i z�by, by nimi rozdziera� i gry��, s� ogromne i przera�aj�ce, budz� strach. I
nienawi��. Wiedzia�em, �e �yj� w ciep�ych wodach po�udniowego oceanu i w
ciep�ych krajach le��cych na po�udniu. Nie znosi�y zimna, wi�c zostawia�y nas w
spokoju.
Wszystko to uleg�o zmianie tak straszliwej, �e ju� nigdy nic nie pozostanie
takim samym. Powodem tego by�y murgu zw�ce si� Yilane, r�wnie rozumne jak Tanu.
Na swe nieszcz�cie wiem, �e nasz �wiat stanowi tylko male�k� cz�� �wiata
Yilane. Zamieszkujemy p�noc wielkiego kontynentu, a na po�udnie od nas na ca�ym
l�dzie roi si� od Yilane.
Jest jeszcze gorzej. Za oceanem le�� inne, jeszcze wi�ksze kontynenty - na
kt�rych w og�le nie ma �owc�w. Yilane, wy��cznie Yilane. Ca�y �wiat, poza naszym
malutkim zak�tkiem, nale�y do nich.
Teraz powiem wam najgorsz� rzecz o Yilane. Nienawidz� nas tak samo, jak my
nienawidzimy ich. Nie mia�oby to znaczenia, gdyby by�y jedynie wielkimi,
bezdusznymi bestiami. Mogliby�my zamieszkiwa� zimn� p�noc, unikaj�c ich w ten
spos�b.
Lecz s� i takie, kt�re by� mo�e dor�wnuj� �owcom rozumem, dor�wnuj� im
zaciek�o�ci�. A ich ilo�ci nie da si� ogarn��, wystarczy stwierdzi�, i�
wype�niaj� wszystkie l�dy wielkiego �wiata.
Wiem o tym, bo zosta�em porwany przez Yilane, doros�em w�r�d nich, uczy�y mnie.
Pierwotne przera�enie, jakie poczu�em, ujrzawszy �mier� ojca i wszystkich
przyjaci�, wyblak�o z biegiem lat. Gdy nauczy�em si� m�wi� jak Yilane, sta�em
si� jakby jednym z nich, zapomnia�em, �e by�em �owc�, zacz��em nawet nazywa� m�j
lud ustuzou, istotami nieczysto�ci. Ca�y porz�dek spo�ecze�stwa i w�adza u
Yilane wznosz� si� stopniowo, jak g�ra, dlatego dumny by�em, i� sta�em blisko
Vainte, eistai miasta, jego w�adczyni. Uwa�ano mnie tak�e za jego w�adc�.
�ywe miasto Alpeasak od niedawna ros�o na tych brzegach, zasiedlone przez Yilane
spoza oceanu, kt�re z ich odleg�ego miasta wygnane zosta�y przez zimy, z roku na
rok coraz sro�sze. Ten sam mr�z, kt�ry zmusi� mego ojca i innych Tanu do
wyruszenia na po�udnie w poszukiwaniu po�ywienia, zmusi� Yilane do poszukiwa� za
oceanem. Wyhodowa�y swe miasto na naszym wybrze�u, a gdy si� dowiedzia�y, �e
przed nimi byli tam Tanu, zabi�y ich. Tak jak Tanu zabijali Yilane, gdy je
zobaczyli.
Przez wiele lat nie wiedzia�em o tym. Wychowa�em si� u Yilane i my�la�em jak
one. Gdy ruszy�y na wojn�, ich przeciwnik by� dla mnie ohydnymi ustuzou, a nie
Tanu, mymi bra�mi. Uleg�o to zmianie dopiero po zetkni�ciu si� z wi�niem,
Herilakiem. Samma-dar, przyw�dca Tanu, rozumia� mnie du�o lepiej ni� ja sam. Gdy
przem�wi�em do� jak do wroga, obcego, zwr�ci� si� do mnie jak do swego
pobratymca. Wraz z przypomnieniem sobie j�zyka dzieci�stwa wr�ci�y mi
wspomnienia z tego ciep�ego, dawnego okresu
�ycia. Wspomnienia matki, rodziny, przyjaci�. U Yilane nie ma rodzin,
sk�adaj�ce jaja jaszczury nie znaj� ss�cych pier� niemowl�t, rz�dz� nimi zimne
samice, w�r�d kt�rych nie ma miejsca na przyja��. Samce przez ca�e swe �ycie
przebywaj� w zamkni�ciu.
Herilak dowi�d� mi, i� jestem Tanu, a nie Yilane, dlatego uwolni�em go i
uciekli�my. Pocz�tkowo �a�owa�em tego - ale nie mia�em odwrotu, poniewa�
zaatakowa�em i omal nie zabi�em Vainte, rz�dz�c� Yilane. Do��czy�em do sammad�w,
grup rod�w Tanu, wraz z nimi ucieka�em przed atakami tych, kt�re kiedy� by�y
moimi towarzyszkami. Teraz jednak mia�em innych towarzyszy, ��czy�a mnie z nimi
przyja��, jakiej nigdy nie zazna�em w�r�d Yilane. Mia�em Armun, kt�ra przysz�a
do mnie i ukaza�a mi rzeczy, o jakich nie mia�em poj�cia, obudzi�a uczucia,
jakich nigdy bym nie pozna�, �yj�c w�r�d obcej rasy. Armun, kt�ra urodzi�a mi
syna.
Nadal jednak nie opuszcza� nas nigdy l�k o �ycie. Vainte ze swymi wojowniczkami
bezlito�nie �ciga�a sammady. Walczyli�my -czasem wygrywali�my, zdobyli�my nawet
troch� ich �ywej broni, �miercio-kij�w, zabijaj�cych ka�de stworzenie. Maj�c je,
mogli�my wypu�ci� si� daleko na po�udnie, nape�ni� do syta �o��dki, zabija� te
nienawistne istoty, gdy nas atakowa�y. Po to tylko, by ucieka� znowu, gdy
znalaz�a nas Vainte i zaatakowa�a nap�ywaj�cymi bez ko�ca zza morza posi�kami.
Ocala�ym pozostawa�o jedynie p�j�� tam, gdzie nie b�d� �cigani, przeby� mro�ny
�a�cuch g�rski, osi�gn�� le��c� za nim krain�. Yilane nie mog� by� w �niegach;
my�leli�my, �e b�dziemy bezpieczni.
I byli�my, d�ugo byli�my. Za g�rami spotkali�my Tanu, kt�rzy nie zajmowali si�
jedynie �owami, lecz zbierali plony w swej ukrytej dolinie, potrafili wyrabia�
dzbany, tka� szaty i robi� wiele innych zadziwiaj�cych rzeczy. To Sasku, oni s�
naszymi przyjaci�mi, bo czcz� mastodonta jako boga. Przyprowadzili�my im nasze
mastodonty i odt�d byli�my z nimi jakby jednym ludem. Dobrze si� nam �y�o w
dolinie Sasku.
P�ki Vainte nie odnalaz�a nas znowu.
Zrozumia�em w�wczas, �e nie mo�emy d�u�ej ucieka�. Jak zap�dzone w k�t zwierz�ta
musimy si� odwr�ci� i walczy�. Najpierw nikt nie chcia� mnie s�ucha�, bo nie
znali wroga tak dobrze jak ja. Poj�li jednak, i� Yilane nie znaj� ognia. Pozna�y
jego skutki, gdy przybyli�my do ich miasta z pochodniami.
A oto czego dokonali�my. Spalili�my miasto i pozwolili�my kilku niedobitkom
uciec do ich �wiata i miast za oceanem. Dobrze, �e sic tak sta�o, bo jedn� z
ocala�ych by�a Enge, ongi� ma nauczycielka i przyjaci�ka. W odr�nieniu od
wszystkich innych nie uznawa�a zabijania, przewodzi�a ma�ej grupce tak zwanych
C�r �ycia, wierz�cych w �wi�to�� �ycia. Gdyby� tylko one ocala�y. Ale uratowa�a
si� i Vainte. Ta istota pe�na nienawi�ci prze�y�a zniszczenie swego miasta,
uciek�a na uruketo, wielkim �ywym statku u�ywanym przez Yilane.
To zdarzy�o si� w przesz�o�ci. Teraz stoj� na brzgu, owiewany przez popio�y
miasta i pr�buj� sobie wyobrazi�, co stanie si� teraz, co nale�y uczyni� w
nadchodz�cych latach.
Tharman i ermani lasfa katiskapri
ap naudinz modia - em bleit
hepellin er atta, so faldar elka
nsi hammar.
POWIEDZENIE TANU
Tharmy w gwiazdach mog� patrze�
z przyjemno�ci� w d�, na �owc�;
lecz jest to zimny wzrok,
kt�ry nie wznieci ognia.
ROZDZIA� I
Burza dobiega�a ko�ca, uchodzi�a nad morze. Strugi deszczu spada�y na dalekie
uruketo, zas�ania�y je. Nagle pojawi�o si� znowu, gdy fala deszczu min�a. Jego
ciemna sylwetka na tle spienionych fal by�a coraz dalej. Wisz�ce nisko wieczorne
s�o�ce przebija�o si� przez p�kaj�ce chmury, oblewa�o uruketo rdzawym �wiate�m,
podkre�la�o stercz�c� wysoko p�etw�. Potem zwierz� znikn�o w g�stniej�cym
mroku. Herilak sta� w wodzie i potrz�saj�c w��czni�, krzycza� g�o�no i gorzko:
- One te� powinny by�y zgin��, wszystkie, �adne nie powinno uciec!
- Koniec z zabijaniem - odpar� ze znu�eniem Kerrick. - Ju� po wszystkim,
zrobione, zako�czone. Wygrali�my. Wybili�my murgu, spalili�my ich miasto.
Wskaza� na dymi�ce w tyle drzewa. - Masz sw� zemst�. Za ka�dego zabitgo ze swego
sammadu spali�e� dwudziestk� murgu. Zrobi�e� to. Za ka�dego martwego �owc�,
kobiet�, dziecko zabi�e� murgu. To do��. Teraz musimy zapomnie� o zabijaniu i
pomy�le� o �yciu.
- Rozmawia�e� z jednym z nich, pozwoli�e� mu uciec. Dr�a�a mi r�ka z w��czni� -
nie zrobi�e� dobrze.
Kerrick �wiadom by� jego gniewu, sam te� zacz�� si� w�cieka�, lecz panowa� nad
sob�. Wszyscy byli zm�czeni, bliscy wyczerpania po ca�ym dniu dzia�ania.
Pami�ta� te�, i� Herilak wype�ni� jego rozkaz i nie zabi� Enge, gdy z ni�
rozmawia�.
- Wszystkie murgu s� dla ciebie takie same, wszystkie nale�y zabi�. Ale ta jedna
- by�a moj� nauczycielk� - ta jedna r�ni si� od pozosta�ych. M�wi tylko o
pokoju. Gdyby murgu jej pos�ucha�y, uwierzy�y jej, mog�oby to zako�czy� t�
wojn�...
- One wr�c�, wr�c� by si� zem�ci�.
Gniew nie opu�ci� jeszcze wielkeigo �owcy, grozi� lepi�c� si� od krwi w��czni�
znikaj�cemu, zwyci�onemu nieprzyjacielowi. Oczy, podra�nione nap�ywaj�cym
dymem, b�yszcza�y r�wnie czerwono jak grot jego w��czni. Obaj �owcy pokryci byli
sadz�, jasne w�osy i d�ugie brody lepi�y si� od potu i popio��w. Kerrick
wiedzia�, �e przez Herilaka przemawia nienawi��, ch�� zabijania murgu, ci�g�ego
zabijania bez ko�ca, ale wiedzia� te�, z niepokojem szarpni�cym mu wn�trzno�ci,
i� �owca m�wi prawd�. Murgu, Yilane, wrogowie wr�c�. Vainte zadba o to. �yje
przecie�, a p�ki nie umrze, nie zaznaj� bezpiecze�stwa ni spokoju. Gdy to sobie
u�wiadomi�, usz�a ze� ca�a si�a, zachwia� si�, opar� na w��czni i trz�s� g�ow�,
jakby przez to m�g� odegna� sprzed oczu widmo rozpaczy. Musi zapomie� o Va-inte,
zapomnie� o murgu, zapomnie� o nich bez reszty. Nadesz�a pora �ycia, min�a pora
�mierci. Mroczne my�li przerwa� mu czyj� krzyk. Obr�ci� si� i ujrza� �owc�
Sasku, Keridamasa, wo�aj�cego go z czarnych zgliszcz Alpeasaku.
- Tu s� murgu, �ywe, uwi�zione!
Herilak z krzykiem okr�ci� si� na pi�cie, lecz Kerrick powtrzyma� go, chwytaj�c
za r�k�.
- Nie - powiedzia� spokojnie. - Od�� w��czni�. Sam si� tym zajm�. Musi by�
gdzie� kres zabijania.
- Nie, nigdy, nie dla tych stwor�w. Zostawi� jednak w��czni�, bo nadal jeste�
margalusem, doradc� wojennym prowadz�cym nas w bitwie z murgu, nadal wype�niam
twe rozkazy.
Kerrick odwr�ci� si� ze znu�eniem, wraz z Herilakiem powl�k� si� pla�� do
spalonego miasta. By� wyczerpany i znu�ony, pragn�� tylko wypocz��, ale nie mia�
czasu. Yilane �y�y tam jeszcze? To chyba niemo�liwe. Wraz ze �mierci� swego
miasta zgin�y fargi i Yilane -by�o to r�wnoznaczne z wygnaniem, odrzuceniem. W
takich wypadkach u Yilane zachodzi�y nieodwracalne zmiany - sam to widzia� -
prowadz�ce zawsze do �mierci. Lecz by�y wyj�tki, kto� m�g� prze�y�, na przyk�ad
C�ry �ycia. Nie umiera�y one jak inne. Musi sam si� przekona�.
- Zauwa�yli�my, jak wychodz� z jednego nie do ko�ca spalonego gaju - powiedzia�
Keridamas. - Zabili�my jedn�, lecz pozosta�e cofn�y si� do �rodka. Simmacho
pomy�la�, �e mo�e b�dziesz chcia� je zobaczy�, zabi� w�asnor�cznie, margalusie.
- Tak! - zawo�a� Herilak. Nienawi�� wykrzywi�a mu usta, ods�aniaj�c z�by.
Kerrick z wyczerpaniem pokr�ci� g�ow�.
- Zobaczmy kim s�, nim je wyr�niemy. A jeszcze lepiej we�my je �ywe. Pom�wi� z
nimi, bo musz� si� dowiedzie� paru spraw.
Szli przez ciemne pobojowisko, mi�dzy ci�gle tl�cymi si� drzewami i stosami
cia�. Droga ich wiod�a przez ambesed i Kerrick stan�� tam, przera�ony widokiem
pi�trz�cych si� zwa��w cia� Yilane. Wydawa�y si� nietkni�te, nie spalone - a
jednak wszstkie zgin�y. Wszystkie te� le�a�y wyci�gni�te w jedn� stron�,
zwraca�y si� ku dalekiej �cianie ambesed. Kerrick r�wnie� spojrza� w tym
kierunku, ku tronowi, na kt�rym spoczywa�a Vainte, pustemu teraz i nie zaj�temu.
Fargi i Yilane musia�y si� tam pcha�, tratuj�c nawzajem, w poszukiwaniu os�ony
eistai. Ta jednak odesz�a, miejsce w�adzy by�o puste, miasto umiera�o. Umar�y
wi�c i one. Keridamas prowadzi�, mijaj�c le��ce zw�oki, a za nim szed� Kerrick,
zesztywnia�y w szoku. Tyle zmar�ych. Trzeba co� zrobi�, nim zaczn� si�
rozk�ada�. Za wiele ich, by pogrzeba�. Musi co� wymy�li�.
- To tam, przed nami - powiedzia� Keridamas, wskazuj�c w��czni�.
Simmacho zagl�da� za rozszczepione i nadpalone wrota, pr�bowa� co� dojrze� w
rosn�cych ciemno�ciach. Gdy spostrzeg� Kerricka, wskaza� na cia�o Yilane le��ce
na ziemi i odwr�ci� je nog�. Kerrick zerkn�� na nie - potem si� nachyli�, by
przyjrze� si� bli�ej w nikn�cym �wietle. Nic dziwnego, �e to miejsce wyda�o mu
si� znajome. To by�o hanale.
- To samiec - powiedzia�. - W �rodku musz� by� inne samce.
Simmacho patrzy� na zw�oki ze zdumieniem. Jak i pozostali Tanu nie do ko�ca
rozumia�, i� mordercze murgu, z kt�rym walczyli, kt�re zabijali, to wy��cznie
samice.
- Bieg� - powiedzia�.
- Samce nie walcz� - nic w og�le nie robi�. Wszystkie by�y tu zamkni�te.
Simmacho dalej patrzy� ze zdziwieniem. - Dlaczego nie umieraj� jak reszta?
"No w�a�nie, dlaczego?" - pomy�la� Kerrick.
- Samice umar�y, bo zgin�o ich miasto, to dla nich to samo co odrzucenie. Co�
si� z nimi dzieje, gdy zostan� wygnane z miasta. Nie wiem dok�adnie co. Jest to
jednak przyczyn� �mierci, widzicie wok� dowody. Wygl�da na to, �e samce,
trzymane na uboczu i chronione, ci�gle w pewien spos�b odrzucone przez miasto,
nie umieraj� wraz z pozosta�ymi.
- Zgin� od naszych w��czni - powiedzia� Herilak. - Szybko, nim uciekn� w
ciemno�ciach.
- Nie chodz� noc�, wiesz o tym. A do tego miejsca nie prowadz� �adne inne drzwi.
Przesta�my zabija�, gada� o zabijaniu i odpocznijmy do rana. Zjedzmy co�,
napijmy si� i id�my spa�.
Nikt si� nie sprzeciwi�. Kerrick znalaz� wodo-owoc na niespalonym drzewie i
pokaza� reszcie, jak z niego pi�. Nie mieli co je��, ale zm�czenie pokona�o g��d
i zasn�li niemal natychmiast.
Kerrick nie spa�. By� r�wnie zm�czony co reszta, lecz k��bi�ce si� my�li nie
pozwala�y na sen. W g�rze odp�yn�y ostatnie chmury, pokaza�y si� gwiazdy.
Wreszcie zasn��, nie wiedz�c kiedy, a gdy zn�w otworzy� oczy, �wit rozja�nia�
niebo.
Co� si� obok niego poruszy�o i w narastaj�cym �wietle ujrza� Herilaka,
podkradaj�cego si� cicho z no�em w r�ku do wej�cia do hanale.
- Herilaku - zawo�a�, wstaj�c niech�tnie. Wielki �owca obejrza� si� z twarz�
wykrzywion� z�o�ci�, zawaha� - i wsun�� n� do p�tli przy pasie, a potem
odwr�ci� si� i odszed�. �adne s�owa Kerricka nie mog�y ukoi� rozdzieraj�cego
b�lu. Zabijanie, zamiast zmniejszy� gniew i w�ciek�o�� Herilaka, zdawa�o si�
jedynie wzmaga� te uczucia. Mo�e szybko mu to minie. Mo�e. Zatroskany Kerrick
zaspokoi� pragnienie wodo-owocem. Jest jeszcze wiele do zrobienia. Najpierw musi
si� jednak przekona�, czy naprawd� w hanale zosta�y jakie� �ywe Yilane. Spojrza�
niech�tnie na sw� w��czni�. Czy jest mu jeszcze potrzebna? Mog� jednak by�
wewn�trz samice, nic nie wiedz�ce o zniszczeniu miasta. Podni�s� bro� i
trzymaj�c j� przed sob�, przekroczy� nadpalone i wygi�te wrota.
Za nimi znalaz� osmalone zgliszcza. Ogie� wdar� si� sieni� i przez wisz�ce u
g�ry przezroczyste p�yty. Powietrze wype�ni�a wo� dymu i spalonych cia�. Z
nastawion� w��czni� przeszed� sie�, jedyn� cz�� hanale, jak� dot�d widzia�, a�
do jej kra�ca.
Za zakr�tem osmalone drzwi wiod�y do wielkiej sali - zapach zw�glonego mi�sa by�
w niej nie do zniesienia. Przez spalony sufit dochodzi�o do�� �wiat�a, by m�g�
zobaczy� przera�aj�ce wn�trze.
Niemal u st�p mia� spalon�, martw� Ikemend, stra�niczk� ha-nale, le��c� z
szeroko otwartymi ustami. Za ni� widnia�y powalone cia�a jej podopiecznych.
Wype�nia�y sal�, r�wnie zw�glone i martwe, co ich opiekunka. Kerrick odwr�ci�
si� z dr�eniem i wszed� g��biej do budowli.
Tworzy�a j� pl�tanina ��cz�cych si� z sob� pokoi i przej��, przewa�nie
poch�oni�tych przez ogie� i zniszczonych. W g��bi jednak drewno by�o ziele�sze,
t� niedawno wyros�� cz�� budowli p�omienie ledwo tkn�y. Za ostatnim zakr�tem
wszed� do pomieszczenia ze zwieszaj�cymi si� ze �cian ozdobami, mi�kkimi
poduszkami na pod�odze. Pod odleg�� �cian� kuli�o si� dw�ch m�odych samc�w,
mieli wyba�uszone oczy i szcz�ki opad�e w m�odzie�czym l�ku.
- To �mier� - powiedzieli i zamkn�li oczy.
- Nie! - krzykn�� g�o�no Kerrick. - To g�upota samc�w, s�uchanie starszego.
Otworzyli zdumione oczy.
- M�wcie - rozkaza�. - Jest tu jeszcze kto�?
- M�wi�ce stworzenie kieruje ostry z�b, kt�ry zabija - j�kn�� jeden z samc�w.
Kerrick rzuci� w��czni� na wy�ci�k� i odsun�� si� od niej. - Zabijanie
sko�czone. Jeste�cie sami?
- Sami! - poskar�yli si� jednocze�nie, a ich d�onie pokry�y si� m�odzie�czymi
barwami przera�enia i b�lu. Kerrick z trudem utrzymywa� na wodzy sw�j gniew
spowodowany ich g�upot�.
- S�uchajcie mnie i b�d�cie cicho - rozkaza�. - Jestem Kerrick, silny i wa�ny,
siedz�cy przy boku eistai. S�yszeli�cie o mnie. - Skin�li potwierdzaj�co; mo�e
wiadomo�ci o jego ucieczce nie dotar�y do ich odosobnienia. - Teraz odpowiecie
na moje pytania. Ilu jest was tutaj?
- Schowali�my si� - powiedzia� m�odszy - bawili�my si� tak. Inni mieli nas
szuka�. Ja by�em tutaj, razem z Elinmanem, a Nadaske za
drzwiami. Nikt jednak nie przyszed�. Co� si� sta�o. By�o bardzo ciep�o i
przyjemnie, potem pojawi�y si� pachn�ce chmury, dra�ni�ce oczy i gard�a.
Wo�ali�my Ikemend, by nam pomog�a, ale nie przysz�a. Bali�my sic wyj��. Ja by�em
zbyt przera�ony, dlatego nazywaj� mnie Imehei, ale Elinman jest bardzo dzielny.
Szed� pierwszy, a my za nim. Nie mog� ci powiedzie�, co zobaczyli�my, to zbyt
straszne. Chcieli�my wyj�� z hanale, cho� to zakazane. Elinman zrobi� to,
krzykn�� i pobiegli�my z powrotem. Co z nami b�dzie?
Rzeczywi�cie, co ich czeka? Pewna �mier�, je�li natkn� si� na �owc�w. Zobacz� w
nich jedynie murgu z pazurami i z�bami, wrog�w. Tylko Kerrick widzia� ich
takimi, jakimi byli; kryj�ce si�, g�upie stworzenia, nie bardzo zdolne troszczy�
si� o siebie. Nie mo�e pozwoli�, by je zabito, zabijania mia� ju� dosy�.
- Zosta�cie tutaj - rozkaza�.
- Jeste�my przestraszeni i g�odni - j�kn�� Imehei. Imi� to, znacz�ce mi�kki-w-
dotkni�ciu, pasowa�o do niego. A drugiego nazwano Nadaske, wygl�daj�cy-z-
zamkni�cia. Byli jak dzieci potrzebuj�ce opieki.
- Milcze� - rozkazuj� warn. Macie tu wod�, jeste�cie te� do�� t�u�ci, by troch�
popo�ci�. Nie wychod�cie st�d. Mi�so zostanie wam przyniesione. Zrozumieli�cie?
Uspokoili si� ju�, okazywali pokorne pos�usze�stwo, czuli si� pewniej, �e kto�
im rozkazuje, pilnuje ich. Samce! Podni�s� w��czni� i odszed�. Wr�ci� przez
wielk� budowl�, a przy wyj�ciu zasta� czekaj�cego na niego Herilaka. Za nim
sta�a reszta �owc�w, a z boku, przy Sanone skupili si� Sasku.
- Odchodzimy - powiedzia� Herilak. Opanowa� ju� sw�j gniew
- zast�pi�o go zimne zdecydowanie. - To, po co tu przybyli�my -zosta�o wykonane.
Zniszczyli�my murgu i ich gniazdo. Nie mamy tu ju� nic do roboty. Wracamy do
sammad�w.
- Musicie zosta�. Jest jeszcze co� do zrobienia...
- Nie przez Tanu. By�e� naszym margalusem, Kerricku, prowadzi�e� nas przeciw
murgu, szanowali�my ci� za to i s�uchali�my. Ale teraz murgu zgin�y i ju� nami
nie rz�dzisz. Odchodzimy.
- Czy wybrano ci�, mocny Herilaku, by� m�wi� za wszystkich?
- spyta� z gniewem Kerrick. - Nie przypominam sobie takiego wyboru. Zwr�ci� si�
do �owc�w. - Czy Herilak m�wi� w waszym imieniu - czy te� macie w�asne zdanie?
Niekt�rzy cofn�li si� przed jego gniewem, ale sammadar Sorli wyst�pi� naprz�d.
- Mamy w�asne my�li, rozmawiali�my. Herilak powiedzia� prawd�. Nic tu dla nas
nie ma. Co mieli�my zrobi�, zrobili�my i musimy wr�ci� przed zim� do naszych
sammad�w. Ty te� musisz i��, Kerricku, tw�j sammad jest na p�nocy, a nie tutaj.
Armun. Na my�l o niej to miasto zmar�ych przesta�o go interesowa�. By�a jego
sammadem, ona i dziecko. Niemal ju� ust�pi�, chcia� przy��czy� si� do marszu na
p�noc. Lecz za Sorlim by� Sanone ze swymi Sasku, nie ruszali si�. Kerrick
zwr�ci� si� ku nim.
- A co na to m�wi� Sasku?
- My te� rozmawiali�my i jeszcze nie sko�czyli�my. Przybyli�my dopiero do tego
nowego miejsca, jest tu wiele rzeczy do obejrzenia i om�wienia - nie spieszy nam
si� tak bardzo jak Tanu na mro�n� p�noc. Rozumiemy ich, sami jednak szukamy
czego� innego.
- Poczekajmy chwil� - powiedzia� Kerrick, obracaj�c si� ku �owcom. - Musimy
usi���, zapali� i rozwa�y� wszystko. Musimy zadecydowa�...
- Nie - odpar� Herilak. - Ju� postanowili�my. Wykonali�my to, po co tu
przybyli�my. Wyruszamy dzisiaj.
- Nie mog� teraz i�� z wami - Kerrick dostrzeg� napi�cie w swym g�osie, mia�
nadziej�, �e nikt go nie dos�yszy. - Te� pragn� wraca�. Jest tam Armun, m�j
sammad, ale nie mog� jeszcze z wami wraca�.
- Zaopiekuj� si� Armun - powiedzia� Herilak. - Skoro nie chcesz i�� z nami,
b�dzie bezpieczna w moim sammadzie do twego powrotu.
- Nie mog� teraz odej��. Jeszcze nie pora, wymaga to namys�u. -M�wi� do ich
plec�w. Decyzja zosta�a podj�ta, rozmowa sko�czona. Bitwa zosta�a wygrana i
�owcy byli znowu wolni. Szli w milczeniu za Herilakiem �cie�k� w�r�d drzew.
Nikt si� nie odwr�ci�, ani jeden Tanu. Kerrick sta� i patrzy�, a� ostatni zgin��
mu z oczu.
Czu�, �e wraz z nimi odchodzi jaka� wa�na jego cz�stka. Co zmieni�o jego
zwyci�stwo w pora�k�? Mia� ochot� p�j�� za nimi, poprosi� ich jeszcze raz, by
wr�cili, a je�li nie zechc�, do��czy� do nich w drodze prowadz�cej do Armun i
wsp�lnego z ni� �ycia.
Nie zrobi� tego jednak. Co� r�wnie mocnego trzyma�o go tutaj. Wiedzia�, �e
nale�y do Armun, do Tanu, �e jest Tanu.
Mimo to rozmwaia� z g�upim samcem w yilane, rozkazywa� mu w yilane, czu� moc i
pot�g� swej pozycji. Czy to mo�liwe? Czy to zrujnowane miasto jest jego domem,
jakiego nigdy nie znalaz� w�r�d sammad�w na p�nocy?
Czu� si� rozrywany w dwie strony, nie potrafi� si� zdecydowa�, m�g� tylko sta� i
patrze� na puste drzewa, rozdzierany przez uczucia, jakich nie rozumia�.
- Kerricku - rozleg� si� g�os, jakby z bardzo daleka. Rozpozna� Sanone. - Jeste�
nadal margalusem. Co nam rozka�esz?
W oczach starego cz�owieka by�o zrozumienie; mandukto Sasku znali ukryte
tajemnice innych. Mo�e lepiej rozumia� skryte uczucie Kerricka ani�eli on sam.
Do��. Jest wiele do zrobienia. Musi na razie odsun�� od siebie wszelkie my�li o
Armun.
- B�dziemy potrzebowali jedzenia - powiedzia�. - Poka�� wam pola, na kt�rych s�
trzymane zwierz�ta rze�ne. Na pewno nie wszystkie sp�on�y. I te wszystkie
trupy, co� trzeba z nimi zrobi�.
- Do rzeki z nimi, nim zaczn� si� rozk�ada� - powiedzia� ponuro Sanone. -
Zabierze je do morza.
- Tak, to za�atwi spraw�. Wydaj rozkazy. Potem wybierz tych, kt�rzy p�jd� ze
mn�. Poka�� im drog� do zwierz�t. Najemy si� -a potem b�dzie wiele do zrobienia.
bele�ekesse ambeiguru desguru
kak'kusarod. murubelek murubelek.
PRZYS�OWIE YILANE
P�yn�ce na grzbiecie
najwy�szej fali mog� jedynie zapa�� si�
w najwi�ksz� g��bi�.
ROZDZIA� II
Gdy tylko uruketo wyp�yn�o na pe�ne morze, Erafnai� nakaza�a wszystkim, tak
cz�onkiniom jak i pasa�erom, zej�� na d�. Sama jednak pozosta�a na szczycie
p�etwy, obmywanej deszczem sztormu, nasuni�te na oczy przezroczyste b�ony
chroni�y przed zacinaj�cymi kroplami. Mi�dzy falami ulewy mign�o jej raz
spalone miasto, dym bi� wysoko w niebo, pla�e pozbawione by�y �ycia. Widok ten
zapad� jej w pami��, widzia�a go wyra�nie mimo powrotu deszczu; nigdy go nie
zapomni. Pozosta�a na swym stanowisku a� do zmroku, kiedy to uruketo zwolni�o i
pchane pr�dem p�yn�o bez wysi�ku. Mia�o to potrwa� do �witu. Dopiero o
zmierzchu znu�ona Erafnai� zesz�a do podstawy p�etwy, gdzie sp�dzi�a ca�� noc.
Przespa�a j� na opustosza�ym miejscu sterniczki.
Gdy �wiat�o brzasku poszarzy�o kr�g widokowy nad g�ow�, Erafnai� zdj�a p�aszcz
senny i z trudem wsta�a.
Z b�lem od starej rany na plecach wspina�a si� powoli do stanowiska
obserwacyjnego na wierzcho�ku p�etwy. Poranne powietrze by�o ch�odne i �wie�e.
Wiatr przegna� ju� wszystkie chmury wczorajszego sztormu, zostawiaj�c czyste,
jasne niebo. P�etwa zadr�a�a od szarpni�cia si� uruketo, z nastaniem �witu
olbrzymie stworzenie zaczyna�o p�yn�� szybciej. Erafnais zerkn�a w d�,
sprawdzi�a, czy sterniczka jest na swoim miejscu, i ponownie spojrza�a na ocean.
Bryzgi piany przed wielkim pyskiem wskazywa�y, i� p�yn�a tam para
towarzysz�cych im enteesenat�w. Wszystko by�o jak nale�y...
A jednak nie wszystko. Powstrzymywane przez Erafnais w czasie snu ponure my�li
wyp�yn�y znowu, zala�y j�. Zacisn�a mocno kciuki na grubej sk�rze uruketo;
wbi�a w ni� ostre pazury st�p. Przy jej pomocy Inegban* przyby� wreszcie do
Alpeasaku, miasto si� wzmocni�o. I zgin�o w jeden dzie�. Patrzy�a na to, nic
nie rozumiej�c; w ca�ym swym �yciu nigdy nie s�ysza�a o ogniu. Teraz wiedzia�a o
nim wszystko. Jest gor�cy, bardziej pali od s�o�ca, trzaska, ryczy i �mierdzi,
d�awi�c podchodz�cych zbyt blisko, rozja�nia si� najpierw, by potem zmrocznie�.
I zabi� miasto. W dole le�y garstka ocala�ych, cuchn�cych ci�gle czerni� dymu.
Pozosta�e Yilane i fargi zmar�y wraz z miastem, le�� martwe w spalonym grodzie.
Zadr�a�a i spojrza�a bystro naprz�d. Ba�a si� ogl�da�, aby nie ujrze� zn�w tego
straszliwego miejsca. Gdyby by�a w mie�cie, zgin�aby z innymi, bo oczywi�cie
te, kt�rych nie poch�on�� ogie�, zmar�y po �mierci Alpeasaku.
Teraz jednak musi si� zaj�� innymi problemami. W dole jest uczona Akotolp,
trzymaj�ca ci�gle r�k� samca, kt�rego zawlok�a na brzeg. Potem jednak przesta�a
si� rusza�, siedzi ci�gle jak sparali�owana, nie odpowiadaj�c na pytania. Tkwi
tak nieczu�a na j�ki i skargi samca, kt�ry chce, by go pu�ci�. Co nale�y z ni�
zrobi�? A co z innymi na dole, kt�re nie umar�y? Co trzeba uczyni�? Musi
wreszcie zastanowi� si� nad tamt�. Nad t�, kt�rej imienia nikt nie wymienia.
Erafnais wzdrygn�a si� i cofn�a, gdy Vainte wspi�a si� na p�etw�. Wydawa�o
si�, �e wezwa�a j� swymi my�lami - ostatni� osob�, kt�r� pragn�aby ujrze� w ten
jasny poranek.
Nie okazuj�c, i� zauwa�y�a obecno�� dow�dczym, Vainte przesz�a na ty� p�etwy i
spojrza�a na wzburzony kilwater. Erafnais czu�a, co tamta czyni, i nie bacz�c na
swe obawy, obejrza�a si� tak�e, wpatruj�c w horyzont. By� ciemniejszy ni� w
innych kierunkach, mo�e od resztek nocy, czy sztormu, na pewno nie by� to l�d i
miasto. By�o za daleko, by je dojrze�. Jedno oko Vainte zwr�ci�o si� w stron�
Erafnais; ta przem�wi�a:
- Wesz�a� na statek w milczeniu, Vainte, i trwasz w nim stale. Czy one zgin�y?
- Wszystkie zgin�y. Podobnie jak miasto.
Pomimo tych przera�ajc�ych s��w Erafnais spostrzeg�a, jak dziwnie m�wi Vainte.
Nie jak wy�sza do ni�szej, czy nawet r�wna do r�wnej, lecz g�ucho i bez uczu�,
co by�o zaskakuj�ce. Wydawa�o si�, �e jest sama, �e nie ma wok� niej nikogo, �e
g�o�no my�li.
Erafnais chcia�a zachowa� milczenie, ale mimo to odezwa�a si�, pytanie wyp�yn�o
z niej jakby wbrew woli.
- Ogie� - sk�d wzi�� si� ogie�?
Sztywna maska Vainte znikn�a w jednej chwili, jej cia�em targn�� nie ukrywany
wstrz�s, tak szeroko rozwar�a usta, wyra�aj�c tym nienawi��-�mier�, i� s�owa jej
dobiega�y st�umione i spl�tane.
- Przysz�y ustuzou... ustuzou ognia... nienawistne... nienawistny. �mier�.
�mier�. �mier�.
- �mier� - pad�o szorstkie s�owo, d�onie porusza�y si� w zwrotnej pozie
odebrania-sobie. Do Erafnais dotar� tylko d�wi�k, bo Enge wspi�a si� za jej
plecami. Vainte widzia�a j� jednak, zrozumia�a dobrze znaczenie i odpowiedzia�a
z jadem w ka�dym ruchu.
- C�ro �mierci, powinna� ze swoimi zosta� w tym ogniu-mie�cie. Najlepsze ze
zmar�ych Yilane zas�ugiwa�y na to, by by� na waszym miejscu.
W gniewie m�wi�a, jak r�wna do r�wnej, jak efensele. Gdy dorasta si� w morzu z
innymi, wynurza si� razem ze sw� grup�, efenburu, w�wczas jest to r�wnie
oczywiste, co powietrze, kt�rym oddychamy. Na ca�e �ycie jest si� efensele dla
innych z efenburu. Enge jednak odrzuci�a to.
- Masz s�ab� pami��, ni�sza. - Powiedzia�a to w najbardziej ob-ra�liwy spos�b,
jak najwy�sza z wysokich do najni�szej z niskich. Stoj�ca mi�dzy nimi Erafnais
j�kn�a z przera�enia, wycofa�a si� z piersi� najpierw jaskrawo czerwon�, a
potem pomara�czow�. Vainte cofn�a si� jak po uderzeniu. Enge by�a bezlitosna.
- Wyrzek�am si� ciebie. Twa ha�ba wisi na mnie, odrzucam ci� jako efensele.
Zuchwa�a ambicja zabicia ustuzou Kerricka, wszystkich ustuzou spowodowa�a
zniszczenie dumnego Alpeasaku. Rozkaza�a� n�dznej Stallan zabi� me towarzyszki.
Od jaja czasu nie by�o nikogo takiego jak ty. Nie powinna� by�a nigdy wynurzy�
si� z morza. Gdyby ca�e me efenburu, ��cznie ze mn�, zgin�o tu, w mokrej ciszy,
by�oby to lepsze od tego.
Sk�ra Vainte rozgorza�a w�ciek�o�ci�, lecz szybko �ciemnia�a, gdy s�owa Enge
umilk�y. Gniew p�on�� teraz wewn�trz niej, wykorzysta go w razie potrzeby - nie
zmarnuje go przeciwko tej niskiej, kt�ra by�a kiedy� jej r�wna.
- Zostaw mnie - powiedzia�a i odwr�ci�a si� w stron� pustego morza.
Enge odwr�ci�a si� r�wnie�, oddychaj�c g��boko. Wstydzi�a si� tego
nieokie�znanego wybuchu. Nie w to wierzy�a, nie tego naucza�a inne. Z wielkim
wysi�kiem uspokoi�a ruchy swych ko�czyn, p�on�ce barwy piersi i wn�trza d�oni.
Dopiero gdy zastyg�a jak kamie�, r�wnie oboj�tna co Vainte, pozwoli�a sobie na
s�owa. W dole cz�onkinie za�ogi kierowa�y uruketo przez morze; tu� poni�ej sta�a
ich dow�dczym. Enge wychyli�a si� w g��b statku i odezwa�a si� z przyzwaniem
uwagi:
- Od id�cej w �lad do prowadz�cej, czy Erafnai� ucieszy mnie przyj�ciem tutaj?
Erafnai� wspi�a si� z wahaniem, widzia�a milcz�c� Vainte, odwr�con� plecami i
wpatruj�c� si� w morze. - Jestem tu, Enge -powiedzia�a.
- Moje podzi�kowania i wdzi�czno�� mych towarzyszek za ocalenie nas przed
zniszczeniem. Dok�d zmierzasz?
- Dok�d? - Erafnai� powt�rzy�a pytanie i poczu�a wstyd. By�a dow�dczyni�, a
dot�d nie pomy�la�a wcale o celu podr�y. Zaskoczona, zabra�a z�e wra�enie z
nieznacznymi ruchami przeprosin.
- Umkn�y�my w morze przed ogniem, p�yniemy jak zawsze na wsch�d, do Entoban*.
Zrobi�y�my to w panice ucieczki, a nie na m�dry rozkaz.
- Porzu� wstyd, bo ocali�a� nas wszystkie i czuj� wy��cznie wdzi�czno��. Naszym
celem musi by� Entoban* Yilane. Ale kt�re miasto?
- Moje rodzime. Gdzie przebywa me efenburu, gdzie to uruketo po raz pierwszy
wyp�yn�o na morze. Ikhalmenets otoczony--morzem.
Wpatruj�c si� nadal w spienione fale, Vainte jednym okiem spojrza�a na
rozmawiaj�ce. Poprosi�a o uwag�, lecz tylko Erafnai� patrzy�a na ni�.
- Ikhalmenets - wyspy nie le�� w Entoban*. Prosz� pokornie o rejs do Mesekei.
Erafnai� okaza�a zrozumienie pro�by, ale te� zdecydowanie, cho� uprzejmie
potwierdzi�a sw�j wyb�r. Vainte zrozumia�a, �e nie da si�
zmieni� tego celu i zamilk�a. Dotrze tam w inny spos�b - bo musi si� tam
znale��. Mesekei by� wielkim miastem nad szerok� rzek�, bogatym, kwtin�cym i
le��cym daleko od ch�od�w p�nocy. Co wa�niejsze - bardziej ni� inne miasta
wspar� j� w wojnie z ustuzou. Przesz�o�� wydawa�a jej si� zamglona i
nieprzejrzysta, w zdr�twia�ym umy�le nie znajdowa�a �adnego pomys�u na �ycie.
Musi jednak nadej�� dzie�, gdy mg�a si� podniesie i zn�w b�dzie mog�a my�le� o
przysz�o�ci. Lepiej wtedy by� w mie�cie pe�nym przyjaci�. W Ikhalmenets s� i
inne uruketo; znajdzie jaki� spos�b.
Tam ma towarzyszki - tu tylko wrog�w. Ci�gle �yje Enge i jej C�ry �mierci,
podczas gdy zgin�y wszystkie inne Yilane tak bardzo zas�uguj�ce na �ycie. Nie
powinno tak by� - i nie b�dzie. Tu, na morzu, nic nie da si� zrobi�. By�a sama
przeciwko wszystkim; nie mog�a oczekiwa� pomocy od Erafnai� i cz�onki� jej
za�ogi. Na brzegu wszystko to ulegnie zmianie. W jaki spos�b tego dokona? My�li
jej zacz�y teraz kr��y� �ywiej, ukry�a je pod sztywno�ci� cia�a.
Enge da�a dow�dczym z szacunkiem do zrozumienia, �e odchodzi. Po osi�gni�ciu dna
p�etwy obejrza�a si� na nieruchom� posta� Vainte, przez moment wyda�o si� jej,
�e widzi, jak pracuje umys� tamtej. Z�y, mroczny i �miertelnie gro�ny. Ambicja
Vainte nigdy si� nie zmieni, nigdy. My�li te tak g��boko przenikn�y Enge, i�
zamar�a, mimo �e pr�bowa�a zapanowa� nad swym cia�em. Widoczne to by�o nawet w
przyt�umionym, fosforencyjnym blasku. Oderwa�a si� od tych rozwa�a� i ruszy�a
wolno przez p�mrok. Min�a nieruchom� Akotolp i jej nieszcz�snego towarzysza,
dosz�a do ma�ej grupki t�ocz�cej si� pod �cian�. Akel wsta�a i zwr�ci�a si� ku
Enge - potem cofn�a si�, gdy ta podesz�a.
- Kierowana-do-kieruj�cej, Enge, jaka� to troska wp�ywa na twoje ruchy, �e a�
przestraszy�am si� �miertelnie, gdy� podesz�a bli�ej?
Enge zatrzyma�a si� i przeprosi�a.
- Lojalna Akel, me uczucie nie jest skierowane przeciw tobie ani przeciw �adnej
z was. - Spojrza�a na cztery pozosta�e C�ry �ycia i pozwoli�a swemu cia�u
okaza�, jaka jest rada z ich towarzystwa. -Kiedy� by�o nas wiele. Teraz zosta�o
tylko par�, tak i� ka�da z was jest dla mnie dro�sza ani�eli t�um. Poniewa�
prze�y�y�my, cho� zgin�y wszystkie inne, uwa�am, i� nak�ada to na nas misj� - i
daje si�� jej wype�nienia. Pom�wimy o tym kiedy indziej. Najpierw musimy zrobi�
co innego. - Trzymaj�c kciuki przy piersi przekaza�a gest s�uchaj�ce-uszy,
patrz�ce-oczy. - Rozpacz, z jak� tu przysz�am, nie jest moja. Teraz zastanowi�
si� nad przyczyn� tej rozpaczy.
Poszuka�a ciemnego k�ta za p�cherzami z mi�sem, gdzie trudno j� by�o dostrzec,
potem po�o�y�a si� twarz� ku �ywej �cianie uruketo i zmusi�a swe cia�o do
sztywengo bezruchu. Dopiero po dokonaniu tego pozwoli�a swym my�lom powr�ci� do
Vainte. G��boko ukrytym my�lom, kt�re nie odbija�y si� w zewn�trznym
zastygni�ciu.
Vainte. Ogromnie nienawidz�ca. Wyzwolona z uczu� do swej by�ej efensele, Enge
mog�a j� wreszcie ujrze� tak�, jak� by�a. Mroczna pot�ga z�a. Gdy to zrozumia�a,
poj�a jasno, i� pierwsze jej dzia�anie zostanie skierowane przeciw Enge i jej
towarzyszkom. �y�y, podczas gdy wszystkie inne zmar�y. Ca�e Ikhalmenets zacznie
o tym m�wi�, co nie b�dzie korzystne dla Vainte. Dlatego z r�wnania
zawieraj�cego przyczyn� i skutek wyniknie �mier�.
Nic nie mo�e by� od tego prostsze.
Znanej gro�bie mo�na zapobiec, przeciwstawi� si� niebezpiecze�stwu. Musi u�o�y�
plany. Pierwszy jest naj�atwiejszy. Prze�ycie. Poruszy�a si�, wsta�a i posz�a do
innych. Akel i Efen powita�y j�, lecz Omal i Satsat spa�y, pogr��a�y si� stanie
letargu, w jakim sp�dz� d�ugi, ciemny rejs.
- Obud�cie si�, prosz�, musimy pom�wi� - powiedzia�a Enge i poczeka�a, a� tamte
si� rozruszaj� i zaczn� s�ucha�. - Nie mo�emy si� spiera�, dlatego prosz� o
ust�pliwo�� i pos�usze�stwo. Czy zrobicie to, o co poprosz�?
- M�wisz za nas wszystkie, Enge - oznajmi�a prosto Omal, a pozosta�e skin�y
potwierdzaj�co.
- Powiem wam wi�c, co uczynimy. Gdy cztery b�d� spa�y, jedna musi zawsze czuwa�
- bo jeste�my w wielkim niebezpiecze�stwie. To musimy zrobi�. Gdy jedna za�nie,
drugiej nie wolno pogr��y� si� w �nie. Jedna b�dzie zawsze siedzia�a obok
�pi�cych. Patrzy�a, a� wszystkie przekaza�y zrozumienie i zgod�.
- No to wszystko w porz�dku. Teraz za�nijcie, me siostry, pozostan� rozbudzona
przy waszym boku.
Enge siedzia�a w nie zmienionej pozycji, gdy po jakim� czasie Vainte zesz�a z
p�etwy. Przez jej cia�o przebieg�a fala nienawi�ci, na widok czujnych oczu Enge.
Ta nie odpowiedzia�a na to - ale te� si� nie odwr�ci�a. �agodno�� jej spojrzenia
jeszcze mocniej rozgniewa�a Vainte, tak i� aby si� uspokoi�, musia�a po�o�y� si�
daleko, odwr�cona plecami.
Rejs przebieg� szybko i bez �adnych wydarze�, wszystkie na pok�adzie by�y tak
wstrz��ni�te �mierci� Alpeasaku, i� szuka�y w �nie ucieczki przed przera�aj�cymi
wspomnieniami. Budzi�y si� jedynie na posi�ki, zasypiaj�c ponownie po
zaspokojeniu g�odu. Jednak�e zawsze czuwa�a bacznie jedna z pi�tki.
W chwili gdy dostrzeg�y l�d, Enge spa�a, zostawi�a jednak odpowiednie polecenia.
- Tam s� zielone drzewa wybrze�a Entoban* - powiedzia�a Satsat, dotykaj�c lekko
Enge, by j� obudzi�.
Enge wyrazi�a wdzi�czno��, a potem czeka�a w milczeniu, a� dow�dczym pozostanie
sama na szczycie p�etwy. W�wczas podesz�a do niej, razem spogl�da�y w milcz�cym
podziwie na lini� bia�ego przyboju na tle zielonej d�ungli.
- Pokorna pro�ba o wiedz� - zasygnalizowa�a Enge, a Erafnai� okaza�a zgod�. -
Patrzymy na brzeg ciep�ego, wiecznego Entoban*, czy jednak wiadomo, jak� cz��
jego wybrze�a widzimy?
- Jeste�my gdzie� tu - powiedzia�a Erafnai�, trzymaj�c map� sztywno rozci�gni�t�
mi�dzy kciukami jednej r�ki, drug� odmierzaj�c odleg�o�� od brzegu. Enge
przyjrza�a si� uwa�nie.
- Musimy p�yn�� wzd�u� brzegu na p�noc - powiedzia�a Erafnai� - min�� Yeb�isk i
dotrze� do wyspiarskiego miasta Ikhalmenets otoczonego-morzem.
- Czy zostanie to poczytane za bezczelno��, je�li poprosz� dow�dczyni� o
pokazanie Yebeisku-o-ciep�ych-pla�ach?
- Wiadomo�� zostanie przekazana.
Min�y jeszcze dwa dni, nim osi�gn�y miasto. Yeb�isk zainteresowa� r�wnie�
Vainte, sta�a na jednym ko�cu p�etwy, a Erafnai� z Enge na drugim. Przed
wieczorem min�y wysokie drzewa i z�ote �uki piaszczystych pla� otaczaj�ce
miasto. Wida� by�o wracaj�ce po codziennym po�owie drobne sylwetki �odzi
rybackich. Mimo poprzedniej ciekawo�ci Enge zwr�ci�a na nie dziwnie ma�o uwagi.
Rzuciwszy jedno d�ugie spojrzenie, przekaza�a wdzi�czno�� za informacj� i zesz�a
na d�. Gdy mija�a Vainte, ta pozwoli�a sobie na w�ciek�y, nienawistny rzut oka,
a potem zn�w wpatrzy�a si� w brzeg.
Rankiem, s�uchaj�c za�ogantki zwracaj�cej si� do dow�dczym,
nie by�a w stanie opanowa� drgawek cia�a wywo�anych szarpi�cym ni� gniewem.
Powinna by�a sic domy�le� - powinna by�a.
- Odesz�y, Erafnai�, ca�a pi�tka. Gdy wsta�am, zobaczy�am, �e miejsce ich snu
jest puste. Nie ma ich w uruketo ani na p�etwie.
- Nikt nic nie dostrzeg�?
- Nikt. Moim obowi�zkiem jest obudzi� si� pierwsz�, by stan�� na stra�y. To
zagadka...
- Wcale nie! - krzykn�a g�o�no Vainte, inne odsun�y si� od niej. - Jedyn�
zagadk� jest to, dlaczego nie domy�li�am si�, co nast�pi. Wiedzia�y, �e w
mie�cie Ikhalmenets nie czeka je nic dobrego. Poszuka�y schronienia w Yeb�isku.
Zawr��, Erafnai�, pop�y� tam natychmiast.
W g�osie Vainte brzmia� rozkaz, w�adza bi�a z postawy jej cia�a. Erafnai� nie
okaza�a jej jednak pos�usze�stwa, trwa�a w nieruchomym milczeniu. Patrz�c,
s�uchaj�ce cz�onkinie za�ogi zesztywnia�y, wszystkie oczy zwr�cone by�y na jedn�
i drug�. Vainte zasygnalizowa�a ponaglenie, pos�usze�stwo i gniew, wisia�a nad
mniejsz� dow�dczyni� jak niszczycielska chmura burzowa.
Zgarbiona, pow��cz�ca nogami Erafnai� okaza�a sw� wol�. Na pewno nie wyp�ywa�o
to z b�ahych przyczyn. Enge by�a dla niej mi�a, nigdy jej nie obrazi�a - ma�o
te� wiedzia�a o C�rach �ycia, jeszcze mniej o nie dba�a. By�a jednak przekonana,
�e do�� ju� zabijania. A z ka�dego jadowitego ruchu Vainte wyziera�a bez os�onek
�mier�.
- Pop�yniemy dalej. Nie zawr�cimy. Dow�dczym nakazuje pasa�erce oddali� si�.
Potem odwr�ci�a si� i odesz�a, ledwo skrywaj�c w ruchach poczucie przyjemno�ci i
wy�szo�ci.
Vainte st�a�a z gniewu, sparali�owana niemoc�. Nie dowodzi�a tu - nigdzie nie
dowodzisz - t�uk�o si� jej ponuro w my�lach, nie mog�a te� u�y� przemocy.
Za�ogantki by na to nie pozwoli�y. Skupi�a si� na milcz�cej, wewn�trznej walce z
w�asnym gniewem. Musi zapanowa� logika; musi zwyci�y� ch�odne rozumowanie. To,
�e teraz nie mo�e absolutnie nic zrobi�, by�o niezaprzeczaln� prawd�. Enge ze
swymi zwolenniczkami uciek�a jej na razie. To bez znaczenia. Za jaki� czas
spotkaj� si� ponownie i w�wczas dokona si� sprawiedliwo��. Nie mo�na te� teraz
nic zrobi� z dow�dczyni� uruketo. To te� zbyt b�aha sprawa, by j� roztrz�sa�.
Powinna pomy�le� o rzecznym mie�cie Mesekei i wa�nych zadaniach, jakie ma tam do
spe�nienia. Aby osi�gn�� swe cele, musi starannie planowa� ruchy, a nie kierowa�
si� �lepym gniewem. Przez ca�e �ycie trzyma�a go na wodzy, rozmy�la�a teraz nad
odzyskaniem tej mocy. To przez ustuzou, one zniszczy�y jej spok�j, zmieni�y w
istot� nieopanowanej pobudliwo�ci. Dokona� tego Kerrick ze swymi ustuzou. Nie
mo�e o tym zapomina�. W przysz�o�ci musi zawsze panowa� nad swym gniewem, w
ka�dych okoliczno�ciach. Z jednym wyj�tkiem. Szczeg�ln� nienawi�ci� jest
nienawi�� nabieraj�ca w ukryciu si�y. Pewnego dnia j� wyzwoli.
Gdy dosz�a do tych wniosk�w, opad�o z niej troch� napi�cie, zn�w panowa�a nad
swym cia�em. Rozejrza�a si� wok� i stwierdzi�a, �e zosta�a sama. Erafnai� by�a
na p�etwie wraz z maj�cymi wacht� cz�onkiniami za�ogi. Reszta tkwi�a w
odr�twieniu lub spa�a. Vainte spojrza�a tam, gdzie spa�a Enge ze swymi
zwolenniczkami, by�o to ju� dla niej wy��cznie puste miejsce. Tak powinno by�.
Zn�w panowa�a nad swym cia�em i uczuciami. W mroku za ni� co� si� poruszy�o,
wyra�nie pos�ysza�a d�wi�ki zapraszaj�ce do rozmowy. Dopiero wtedy przypomnia�a
sobie o grubej uczonej i samcu. Podesz�a do nich.
- Pom� bezradnemu samcowi, wielka Vainte - b�aga� wi�zie�, wierc�c si� w
nies�abn�cym uchwycie Akotolp.
- Znam ci� z hanale - powiedzia�a Vainte, rozbawiona kwileniem. - Jeste� Esetta,
�piewak - prawda?
- Vainte jest pierwsza we wszystkim, bo pami�ta, jak ka�dy si� nazywa, od
najmniejszego do najwi�kszego. Ale teraz biedny Esetta nie ma o czym �piewa�.
Ci�ka, kt�ra teraz mnie trzyma, wywlok�a mnie z hanale, ci�gn�a przez smrody i
mg��, w kt�rej ci�ko by�o oddycha�. Omal nie uton��em w drodze do uruketo, a
teraz jej nierozerwalny uchwyt sprawia mi wielki b�l. B�agam usilnie, pom�w z
ni�, ka� jej uwolni� mnie, nim umrze rami�.
- Czemu dot�d nie umar�e�? - spyta�a Vainte z brutaln� otwarto�ci�. Esetta
skurczy� si� i zaskomla�.
- Och, wielka Vainte - czemu pragniesz �mierci kogo� tak niewa�nego?
- Nie pragn�, ale inne zmar�y. Dzielne Yilane. Porzucone przez zmar�e miasto
zgin�y wraz z nim.
M�wi�c to Vainte poczu�a mia�d��c� fal� l�ku. Umar�y - lecz ona �yje. Dlaczego?
Powiedzia�a lojalnej-martwej Stallan, �e to
z powodu nienawi�ci dla ustuzou. Czy rzeczywi�cie? Czy to dostateczna przyczyna
pozostania przy �yciu tam, gdzie zmar�y wszystkie inne? Gdy zalewa�y j� te
mroczne my�li, spojrza�a na Akotolp i po raz pierwszy zauwa�y�a, czego
do�wiadcza uczona. W�tpliwe-�ycie, unikni�cie-�mierci. Akotolp pracowa�a w wielu
miastach, nie czu�a wi�c niszcz�cej �ycie lojalno�ci do �adnego z nich. By�a
jednak uczon�, wiedzia�a, i� �mier� z odrzucenia mo�e nast�pi� w jednej chwili,
na tym wi�c polega�a jej za�arta, milcz�ca walka. Moc� swej woli utrzymywa�a si�
przy �yciu.
�wiadomo�� tego przyda�a si� Vainte. Je�li ta grubaska mo�e �y� tylko dzi�ki
woli, to ona, maj�ca si�� woli eistaa mo�e �y�, przetrwa� - i si�gn�� raz
jeszcze po panowanie. Nic nie jest dla niej niedost�pne!
Przed niewidz�cymi oczyma Akotolp, przera�onymi �renicami samca, Vainte wznios�a
zaci�ni�te d�onie w pe�nym mocy ge�cie zwyci�stwa, tupa�a mocno wysuni�tymi
pazurami po spr�ystej pod�odze. Do jej �wiadomo�ci dotar� j�k przera�enia,
spojrza�a w d� z rosn�cym zadowoleniem na skulonego Esett�; natychmiast nasz�a
j� ochota, by go posi���.
Pochyli�a si� i silnymi kciukami rozlu�ni�a palce uczonej wok� nadgarstka
samca. Jego powtarzane ci�g�e podzi�kowania przesz�y szybko w j�czenie, gdy
rozci�gn�a go na plecach, bole�nie wzbudzi�a i dosiad�a brutalnie.
Zesztywnia�e mi�nie Akotolp nie wykona�y najmniejszego ruchu - lecz bli�sze oko
przesun�o si� powoli, by spojrze� na splecion� par�. Skamienia�a twarz
pozosta�a nieodgadniona.
Vainte zapad�a nast�pnie w g��boki sen, tkwi�a w letargu a� do nast�pnego ranka.
Po obudzeniu si� pierwsz� postaci�, kt�r� ujrza�a, by�a gruba uczona wspinaj�ca
si� z zadyszk� na p�etw�. Vainte rozejrza�a si�, lecz nie dostrzeg�a nigdzie
samca; na pewno kryje si� przed ni�. My�l ta rozbawi�a j� troch�, poruszy�a si�
i rozbudzi�a, podniecona wspomnieniem Esetty. Uruketo zako�ysa�o si� na wi�kszej
fali i strumie� jasnego �wiat�a zala� wn�trze. S�o�ce by�o ciep�e, przyzywaj�ce,
i Vainte obudzi�a si� do ko�ca.
Wsta�a ziewaj�c i przeci�gaj�c si�. Dogna�o j� s�o�ce: wesz�a na p�etw�, powoli
wspi�a si� na jej szczyt. Sta�a tam Akotolp, w jasnym �wietle jej oczy tworzy�y
pionowe szparki na okr�g�ej twarzy. Zerkn�a na Vainte i okaza�a rado�� z jej
obecno�ci.
- Chod� p�awi� si� w s�o�cu, mi�a Vainte, czerpa� z niego przyjemno��, gdy b�d�
ci dzi�kowa�.
Vainte przyj�a zaproszenie, wyrazi�a gestem przyjemno�� i zapyta�a o pow�d.
Akotop splot�a grube kciuki w spos�b �wiadcz�cy o odpr�onym-kole�e�stwie i
powiedzia�a:
- Dzi�kuj� ci, mocna Vainte, bo tw�j przyk�ad przyczyni� si� do uratowania mego
�ycia. Logika nauki rz�dzi mym istnieniem, lecz wiem te� a� za dobrze o
znaczeniu cia�a, nie zwa�aj�cego na polecenia m�zgu. Wiedzia�am, i� rozkaz
eistai mo�e wyzwoli� u Yilane zmiany metaboliczne, kt�re spowoduj� jej pewn�
�mier�. Potem widzia�am wraz ze �mierci� wszystkich w tragicznym Alpeasaku, �e
r�wnie� zag�ada miasta mo�e rozpocz�� tak� reakcj�. Gdy to zrozumia�am, zacz�am
ba� si� o siebie, �e pomimo mej wielkiej wiedzy, sama te� doznam �mierciono�nego
wstrz�su. Pomog�o mi trwanie przy �yciu samca. Skoro on �yje, to mog� i ja.
Dlatego to �ciska�am go mocno, walcz�c o przetrwanie. Potem przysz�a�, zabra�a�
mi go. Odzyska�am w�wczas �wiadomo�� i wzrok. Ujrza�am ci� triumfalnie �yw�, tak
samicz�, i� doda�o mi to si�y. Wiedzia�am ju�, �e unikn�am �mierci. Dzi�kuj� ci
za �ycie, mocna Vainte. Jest teraz twoje, mo�esz nim dysponowa�; jestem tw�
fargi, zrobi�, co rozka�esz.
W tej chwili nast�pna d�uga fala zakoleba�a uruketo, rzucaj�c w bok pulchn�
posta� Akotolp. Vainte chwyci�a j� za r�ce, chroni�c przed upadkiem.
Przytrzyma�a uczon�, wyra�aj�c szczere podzi�kowanie r�wnej wobec r�wnej.
- Teraz ja dzi�kuj� tobie, wielka Akotolp. Mam wiele do zrobienia i d�ug� drog�
do przebycia. Potrzebna mi pomoc. Przyjmuj� ci� jako pierwsz� towarzyszk� w tym,
co musz� osi�gn��.
- Sprawia mi to rado��, Vainte, czekam na twe polecenia.
Zachwia�y si� razem, gdy uruketo wspi�o si� na wielk� fal�. Jaki� cie�
przes�oni� na mgnienie oka s�o�ce. Spojrza�y w g�r� i Akotolp okaza�a rado��-z-
widoku.
Rzeczywi�cie by�o czym syci� oczy. Mija�y uj�cie wielkiej rzeki, obramowanej po
obu brzegach ��tawozielon� d�ungl�. W miejscu zetkni�cia si� rzeki z oceanem
powstawa�y wysokie fale, k��bi�y si� i pieni�y. �owi�y tam ryby niezliczone
ilo�ci estekel*. Wpada�y na fale ze zwini�tymi wielkimi, pokrytymi sier�ci�
skrzyd�ami, d�ugie dzioby zanurza�y g��boko, pozostawiaj�c nad wod� jedynie
ko�ciste wyst�py na ty�ach g��w. Inne powoli kr��y�y wy�ej, po morzu przemyka�y
szybko ich cienie. Ochryp�e krzyki tych stworze� stawa�y si� coraz g�o�niejsze,
gdy uruketo wp�yn�o mi�dzy nie.
- Widzisz, jak rzucaj� si� w powietrze - zawo�a�a z rado�ci� Akotolp. - Bada�am
te zwierz�ta. Gdyby� si� im przyjrza�a, dostrzeg�aby�, �e rozpi�to�� ich
skrzyde� jest zbyt wielka, a d�ugo�� n�g zbyt ma�a, by mog�y wzleci� poza
uj�ciem. Tworz� si� tu wysokie fale napieraj�ce na wiatr, a nie uciekaj�cy przed
nim estekel*, po zjedzeniu swej zdobyczy startuje z grzbietu fali ustawiony pod
wiatr - tak unosi si� w powietrze. Wspania�e!
Vainte nie podziela�a entuzjazmu uczonej dla tych �mierdz�cych rybami, pokrytych
sier�ci�, lataj�cych stworze�. Nurkowa�y za blisko, ich wrzaski razi�y uszy.
Zostawi�a Akotolp, zesz�a na d� i pomimo ko�ysania zapad�a zn�w w g��boki sen.
Sp�dzi�a tak reszt� drogi; tkwi�a w nieruchomym letargu, gdy Erafnai� przys�a�a
za�ogantk� z wiadomo�ci�, �e osi�gn�y sw�j wyspiarski cel i wkr�tce przyb�d� do
Ikhalmenetsu.
Vainte wspi�a si� na p�etw�, by ujrze�, i� ocean za nimi jest pusty. Wi�kszo��
dnia p�yn�y z daleka od brzeg�w Entoban*, aby dotrze� do tego archipelagu,
zagubionego w ogromie morza. Mija�y teraz wielk� wysp� z tkwi�cymi w jej �rodku
wysokimi g�rami. Ich szczyty pokrywa� �nieg, zas�ania�y chmury, siek�y strugi
deszczu, smutne przypomnienie zimy, b�d�cej wrogiem wszystkich Yialne. Te
skaliste wyspy le�a�y zbyt daleko na p�noc, jak na gust Vainte, my�l ta
zmrozi�a j�, zapragn�a wyjecha� st�d, najszybciej jak tylko mo�na.
Ale czy powinna? Zbli�a�y si� teraz do otoczonego morzem Ikhalmenetsu, miasta
zamkni�tego od ty�u zielon� d�ungl�, otoczonego z bok�w pla�ami o ��tym piasku,
za kt�rymi wznosi�a si� wysoka, zwie�czona �nie�nym szczytem g�ra. To ich cel.
Patrzy�a na pokrte �niegiem wierzcho�ki, wpatrywa�a si� w nie bez ruchu, ze
sztywnym cia�em, pozwalaj�c rozwija� si� i krzepn�� nowemu pomys�owi. Mo�e
przybycie do Ikhalmenetsu nie jest jednak takie z�e.
Es et naudiz igo kala,
thuwot et freinazmal.
POWIEDZIENIE TANU
Je�li �apiesz dwa kr�liki naraz,
nie chwycisz �adnego.
ROZDZIA� III
Zjedli w po�udnie sarn� z zagrody, zabit� i wypatroszon� przez Sasku. Kerrick
poszuka� kamieni, obramowa� nimi ognisko na otwartym miejscu przed hanale, potem
przyni�s� z pla�y wyrzucone przez fale drewno. Mogli si� zatrzyma� w ka�dym
miejscu zniszczonego miasta, nie chcia� jednak oddala� si� od ocala�ych Yilane.
�owcom Sasku brakowa�o gor�cej krwi i szybkich w��czni Tanu, mimo to nie m�g�
zostawi� ich spokojnie z dwoma samcami. Gdyby nie czuwa�, szybko by ich zabito.
Nim wr�cili �owcy, wzniecone przeze� ognisko pali�o si� jasno, gor�ce,
roz�arzone w�gle czeka�y na sarnin�. Byli tak g�odni, �e nie czek