3051
Szczegóły |
Tytuł |
3051 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3051 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3051 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3051 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Henry Kuttner �wiat nale�y do MNIE
- Wpu��cie mnie! - piszcza�o kr�likowate stworzonko za oknem. -
Wpu��cie mnie! �wiat nale�y do mnie!
Gallegher automatycznie stoczy� si� z tapczanu, chwiej�c si� pod
ci�arem pot�nego kaca, i rozejrza� si� dooko�a zamglonymi oczami.
Znajome laboratorium, ponure w szarym �wietle poranka, przybra�o w jego
oczach realne kszta�ty. Dwa generatory, ozdobione cynfoli�, jakby patrzy�y
na� z oburzeniem wywo�anym owym �wi�tecznym wystrojem. Sk�d ta cynfolia?
Na pewno z powodu wczorajszej popijawy.
Gallegher z trudem zbiera� my�li. Pewnie wczoraj zdecydowa�, �e to ju�
Wigilia. Gdy si� nad tym zastanawia�, do rzeczywisto�ci przywo�a� go taki
sam piskliwy okrzyk, jak ten, kt�ry go obudzi�. Gallegher obr�ci� si�
ostro�nie, trzymaj�c g�ow� mi�dzy stabilizuj�cymi j� d�o�mi. Poprzez
pleksiglas najbli�szego okna wlepia�a we� wzrok twarz: ma�a, poro�ni�ta
sier�ci� i niesamowita.
Po pija�stwie lepiej nie ogl�da� takiej twarzy. Uszy mia�a ogromne,
okr�g�e i poro�ni�te sier�ci�, oczy olbrzymie, a pod nimi w miejscu nosa
r�owy guziczek, kt�ry nieustannie dr�a� i marszczy� si�.
- Wpu�� mnie! - krzykn�o ponownie stworzenie. - Musz� podbi� �wiat!
- I co teraz b�dzie? - mrukn�� Gallegher id�c do drzwi, kt�re
nast�pnie otworzy�. Podw�rko by�o puste, je�li nie liczy� trzech
osobliwych zwierzak�w, kt�re sta�y teraz przed nim w rz�dzie. Ich cia�a,
pokryte bia�ym futrem, by�y grube i wypchane jak poduszki. Trzy r�owe
nosy zmarszczy�y si�. Trzy pary z�otych oczu przygl�da�y si� uporczywie
Gallegherowi. Trzy pary p�katych n�g oruszy�y si� jednocze�nie, stworzenia
przeskoczy�y przez pr�g i mijaj�c Galleghera omal go nie przewr�ci�y.
To wystarczy�o. Gallegher po�piesznie skoczy� do dystrybutora trunk�w,
zmiksowa� sobie szybko drinka i wla� go w siebie.
Poczu� si� troch� lepiej, ale niewiele.
Tr�jka go�ci siedzia�a czy sta�a, jak zwykle w rz�dzie, patrz�c na
niego bez zmru�enia oczu.
Gallegher usiad� na tapczanie.
- Kim jeste�cie? - za��da� wyja�nie�.
- Jeste�my Liblami - powiedzia� najbli�szy.
- Aha. - Gallegher zastanowi� si� chwil�. - A co to s� Lible?
- My - powiedzia�y Lible.
By� to wyra�ny impas, kt�ry zosta� prze�amany, gdy bezkszta�tny stos
koc�w w jednym z k�t�w poruszy� si�, obna�aj�c pomarszczon� twarz o barwie
orzecha, na kt�rej zmarszczek by�o o wiele za du�o. Pojawi� si� m�czyzna,
chudy, stary i bystrooki.
- Ty durny - powiedzia� - wpu�ci�e� je, co?
Gallegher spr�bowa� przypomnie� sobie wszystko. Starszy go�� by�
oczywi�cie jego dziadkiem, kt�ry przyby� z wizyt� na Manhattan ze swojej
farmy w Maine. Wczoraj wieczorem...Hmmm. Co by�o wczoraj wieczorem? Jak
przez mg�� przypomina� sobie przechwa�ki dziadka, ile� to on mo�e wypi�,
oraz naturalny tego rezultat - zawody. Dziadek wygra�. Ale co by�o
jeszcze?
Zapyta� o to.
- A co, nie wiesz? - powiedzia� dziadek.
- Nigdy nie wiem - odrzek� Gallegher znu�onym g�osem. - Tak w�a�nie
dokonuj� wynalazk�w. Schlej� si� i wynajduj�. Nigdy nie wiem dok�adnie,
jak. Na w�ch.
- Wiem - kiwn�� g�ow� dziadek. - W�a�nie to zrobi�e�. Widzisz to? -
wskaza� r�k� k�t laboratorium, gdzie sta�a wysoka, tajemnicza maszyna,
kt�rej Gallegher nie potrafi� zidentyfikowa�. Maszyna cicho sobie
szumia�a.
- O? Co to jest?
- Ty to zrobi�e�. Ty sam. Wczoraj wieczorem.
- Ja to zrobi�em? Po co?
- A ja sk�d mam wiedzie�? - dziadek spojrza� na niego ze z�o�ci�. -
Zacz��e� majstrowa� przyrz�dami i w ko�cu to zbudowa�e�. Potem
powiedzia�e�, �e to machina czasu. Nast�pnie w��czy�e� j�. Skierowa�e� j�
dla bezpiecze�stwa na podw�rko. Wyszli�my, aby popatrze�, i nagle, nie
wiadomo sk�d, wyskoczy�o tych trzech maluch�w. Wr�cili�my do domu, w
po�piechu, jak pami�tam. Co dasz do picia?
Lible zacz�y podskakiwa� niecierpliwie. - Na dworze wczoraj by�o
zimno - powiedzia� jeden z nich z wyrzutem. - Powiniene� by� nas wpu�ci�.
�wiat nale�y do nas.
D�uga ko�ska twarz Galleghera wyd�u�y�a si� jeszcze bardziej.
- Wi�c tak. Skoro zbudowa�em machin� czasu, cho� wcale tego nie
pami�tam, zapewne pojawili�cie si� tu z jakiego� innego czasu. Mam racj�?
- Oczywi�cie - przytakn�� jeden z Libli. - Pi��set lat czy co� ko�o
tego.
- Ale wy nie...jeste�cie lud�mi? To znaczy, my si� w was nie
przekszta�cimy?
- Nie - powiedzia� najgrubszy Libl z zadowoleniem. - Wam trzeba by
by�o tysi�cy lat, aby�cie mogli sta� si� gatunkiem dominuj�cym. My
jeste�my z Marsa.
- Mars...przysz�o��. O! M�wicie...po angielsku?
- W naszych czasach na Marsie s� Ziemianie. Czemu nie? Czytamy po
angielsku, m�wimy, wszystko wiemy.
Gallegher mrukn�� co� pod nosem.
- I jeste�cie ras� dominuj�c� na Marsie?
- No, niezupe�nie - jeden z Libli zawaha� si�. - Nie na c a � y m
Marsie.
- Nawet nie na po�owie - doda� inny.
- Tylko w Dolinie Koordy - obwie�ci� trzeci. - Ale Dolina Koordy jest
o�rodkiem Wszech�wiata. Bardzo wysoka cywilizacja. Mamy ksi��ki. O Ziemi i
tak dalej. Nawiasem m�wi�c, chcemy podbi� Ziemi�.
- Naprawd�? - zapyta� Gallegher machinalnie.
- Tak. Nie mogli�my tego zrobi� w naszych czasach, rozumiesz, bo
Ziemianie nie chcieli nam pozwoli�, ale teraz p�jdzie �atwo. Wszyscy
b�dziecie naszymi niewolnikami - powiedzia� Libl b�ogim tonem. Mia� oko�o
trzydziestu centymetr�w wzrostu.
- Macie jak�� bro�? - zapyta� dziadek.
- Nie potrzebujemy jej. Jeste�my m�drzy. Wiemy wszystko. Nasza pami��
jest bardzo pojemna. Mo�emy zbudowa� dezintegratory, miotacze termiczne,
statki kosmiczne...
- Nie mo�emy - odrzek� inny Libl. - Nie mamy palc�w. - To by�a prawda.
Lible mia�y tylko kosmate �apki, do�� nieprzydatne, pomy�la� Gallegher.
- No to - powiedzia� pierwszy Libl - zmusimy Ziemian, �eby zbudowali
nam bro�. Dziadek goln�� sobie whisky i zadygota�.
- Czy zawsze zdarzaj� ci si� takie rzeczy? - zapyta�. - Wiedzia�em, �e
z ciebie wa�ny uczony, ale my�la�em, �e uczeni robi� trzepaczki do atom�w
i inne takie. Na co komu machina czasu?
- Ona nas przynios�a - powiedzia� Libl. - Ach, c� to za szcz�liwy
dzie� dla Ziemi.
- To zale�y - powiedzia� Gallegher - od punktu widzenia. Zanim
wy�lecie ultimatum do Waszyngtonu, mo�e m�g�bym was czym� pocz�stowa�?
Mo�e spodeczek mleka, czy co?
- Nie jeste�my zwierz�tami! - oburzy� si� najgrubszy Libl. - Pijemy z
fili�anek, s�owo!
Gallegher przyni�s� trzy fili�anki, podgrza� troch� mleka i rozla�. Po
chwili wahania postawi� fili�anki na pod�odze. Dla tych niewielkich
stworzonek sto�y by�y o wiele za wysokie. Piszcz�c uprzejmie "dzi�kujemy"
Lible uj�y fili�anki w tylne �apki i zacz�y ch�epta� mleko d�ugimi,
r�owymi j�zyczkami.
- Dobre - powiedzia� jeden.
- Nie gadaj z pe�nymi ustami - skarci� go najgrubszy, kt�ry wygl�da�
na szefa.
Gallegher wyci�gn�� si� na tapczanie i spojrza� na dziadka.
- Ta machina czasu...- zacz��. - Nic z tego nie pami�tam. Trzeba
b�dzie odes�a� Lible do domu. Opracowanie odpowiedniej metody zajmie mi
troch� czasu. Niekiedy wydaje mi si�, �e za du�o pij�.
- Precz z takimi my�lami - powiedzia� dziadek. - Kiedy by�em w twoim
wieku, nie musia�em mie� machiny czasu, �eby zobaczy�
trzydziestocentymetrowe zwierzaki. Starczy�a mi �ytni�wka - doda�,
oblizuj�c pomarszczone wargi. - Za ci�ko pracujesz, ot co.
- No...- rzek� bezradnie Gallegher - nic na to nie poradz�. A po co w
og�le toto budowa�em?
- Nie wiem. Gada�e� o mordowaniu w�asnego dziadka, czy co�. Albo o
przepowiadaniu przysz�o�ci. Ni cholery nie mog�em z tego skapowa�.
- Chwileczk�. Co� sobie s�abo przypominam. Znany paradoks podr�y w
czasie. Zamordowanie w�asnego dziadka...
- Kiedy zacz��e� o tym gada�, z�apa�em trzonek od siekiery -
powiedzia� dziadek. - Nie mam na razie zamiaru kojfn��. - Zachichota�. -
Pami�tam jeszcze er� benzyny...ale nadal czuj� si� rze�ko. - I co si�
potem sta�o?
- Z maszyny czy sk�d� tam wyskoczy�y te maluchy. Powiedzia�e�, �e
maszyna jest �le ustawiona i poprawi�e� to.
- Ciekawe, co mi przysz�o do g�owy - zamy�li� si� Gallegher. Lible
sko�czy�y mleko.
- Ju� - powiedzia� gruby. - Teraz podbijemy �wiat. Od czego mamy
zacz��?Gallegher wzruszy� ramionami.
- Obawiam si�, �e nie mog� s�u�y� panom rad�. Mnie nigdy do tego nie
ci�gn�o. Zupe�nie nie wiem, jak si� do sprawy zabra�.
- Najpierw zniszczymy wielkie miasta - powiedzia� najmniejszy Libl z
o�ywieniem - a potem schwytamy pi�kne dziewcz�ta i b�dziemy je trzyma� dla
okupu albo co. Wszyscy si� przestrasz� i my wygramy.
- Jak to wymy�li�e�? - zapyta� Gallegher.
- To wszystko jest w ksi��kach. Tak si� zawsze robi. My wiemy.
B�dziemy tyranami i b�dziemy wszystkich bi�. Poprosz� jeszcze mleka.
- Ja te� - rozleg�y si� dwa inne g�osiki. Gallegher nala� im,
u�miechaj�c si�. -
Zdaje si�, �e nie dziwi was specjalnie, �e si� tu znale�li�cie.
- To te� jest w ksi��kach. - Chlip - chlip.
- To znaczy...to, co si� tu dzieje?
- O, nie. Ale wszystko o podr�ach w czasie. Wszystkie powie�ci z
naszych czas�w s� o nauce i podobnych rzeczach. Du�o czytamy. W Dolinie
jest niewiele wi�cej do roboty - zako�czy� Libl, troch� smutno.
- Czy tylko o tym czytacie?
- Nie, czytamy wszystko. Ksi��ki naukowe oraz powie�ci. Jak si� robi
dezintegratory i tak dalej. Powiemy ci, jak masz zrobi� dla nas bro�.
- Dzi�kuj�. Takie ksi��ki s� dost�pne dla wszystkich?
- Pewnie. Czemu nie?
- Moim zdaniem to mo�e by� niebezpieczne.
- Moim te� - powiedzia� gruby Libl z namys�em - ale z jakiego� powodu
nie jest.
Gallegher zamy�li� si�.
- Czy mo�ecie mi powiedzie�, jak si� robi miotacz termiczny?
- Tak - brzmia�a podniecona odpowied� - a potem zniszczymy wielkie
miasta i schwytamy...
- Wiem. Pi�kne dziewcz�ta i b�dziecie je trzyma� dla okupu. Po co?
- My wiemy, jak si� zachowa� - powiedzia� bystrze jeden z Libii. -
Czytamy ksi��ki, s�owo daj�. - Mleko wyla�o mu si� z fili�anki; Libl
spojrza� na ka�u�� i ze strapienia uszy mu opad�y.
Dwa pozosta�e Lible po�piesznie poklepa�y go po plecach. - Nie p�acz -
nalega� najwi�kszy.
- Musz� - powiedzia� Libl. - Tak napisali.
- Wszystko pokr�ci�e�. Nie p�acze si� nad rozlanym mlekiem.
- P�acze si�. Ja b�d� - upiera� si� krn�brny Libl i zacz�� szlocha�.
Gallegher przyni�s� mu jeszcze mleka.
- A co do tego miotacza termicznego...
- To proste - powiedzia� gruby Libl i wyja�ni�.
By�o to proste. Dziadek oczywi�cie nic nie zrozumia�, ale z
zaciekawieniem przygl�da� si�, jak Gallegher pracuje. W ci�gu p� godziny
dzie�o by�o sko�czone. I faktycznie by� to miotacz termiczny. Wypali�
dziur� w drzwiach szafy.
- Fiu! - gwizdn�� Gallegher patrz�c, jak nad zw�glonym drewnem unosi
si� dym. - To jest co�! - Przyjrza� si� metalowemu cylindrowi, kt�ry
trzyma� w d�oni.
- Cz�owieka te� tym mo�na zabi� - mrukn�� gruby Libl. - Tak jak tego
na podw�rku.
- Tak, mo...co? Kogo na...?
- Na podw�rku. Przez jaki� czas siedzieli�my na nim, ale potem ostyg�.
Ma dziur� wypalon� w piersi.
- To wasza robota - rzek� Gallegher oskar�ycielskim tonem, prze�ykaj�c
�lin�.
- Nie. On te� chyba przyby� tu z innego czasu. Miotacz termiczny
wypali� w nim dziur�.
- Kto...Kto to by�?
- Nigdy go nie widzia�em - powiedzia� gruby Libl trac�c
zainteresowanie t� spraw�. - Chc� jeszcze mleka. - Wskoczy� na st�
warsztatowy i wyjrza� przez okno na wie�owce Manhattanu. - Juhuuuu! �wiat
nale�y do nas!
Rozleg� si� dzwonek u drzwi.
- Dziadku, zobacz, kto to - powiedzia� Gallegher, lekko blady. Zapewne
inkasent. Oni s� przyzwyczajeni do odprawiania z kwitkiem. O, Bo�e! Nigdy
jeszcze nikogo nie zabi�em...
- Ja ju� - mrukn�� dziadek na odchodnym. Nie wyja�ni�, co mia� na
my�li.
Gallegher wyszed� na podw�rko w towarzystwie drepcz�cych ma�ych
figurek Libli. Sta�o si� najgorsze. Po�rodku r�anego ogrodu le�a�y zw�oki
m�czyzny, starego i brodatego, zupe�nie �ysego, ubranego w dziwaczny
str�j wykonany z czego� podobnego do elastycznego, barwionego celofanu. W
jego bluzie i piersi zia�a wyra�na dziura wypalona przez miotacz
termiczny.
- On mi kogo� przypomina - stwierdzi� Gallegher. - Nie wiem, czemu.
Czy wypad� z czasu ju� martwy?
- Martwy, ale jeszcze ciep�y - powiedzia� Libl. - To by�o mi�e.
Gallegher powstrzyma� dreszcz zgrozy. Wstr�tne ma�e potworki. Jednak by�y
zapewne nieszkodliwe, inaczej w ich czasach nie zosta�yby dopuszczone do
niebezpiecznych informacji. Obecno�� Libii niepokoi�a Galleghera daleko
mniej ni� obecno�� zw�ok. Do jego uszu dolecia�y protesty dziadka.
Lible skry�y si� pod najbli�szymi krzaczkami i by�y ju� niewidoczne,
gdy na podw�rku pojawili si� trzej m�czy�ni towarzysz�cy dziadkowi. Na
widok niebieskich mundur�w i mosi�nych guzik�w Gallegher cisn�� miotacz
termiczny na grz�dk� i ukradkiem narzuci� na� nog� troch� ziemi. Na twarzy
wywo�a� to, co jego zdaniem by�o przymilnym u�mieszkiem.
- Cze��, ch�opcy. Mia�em w�a�nie zadzwoni� do komendy. Kto� mi
podrzuci� na podw�rko trupa.
Jak Gallegher zauwa�y�, dwaj spo�r�d mowo przyby�ych byli
policjantami: dobrze zbudowani, nieufni i bystroocy. Trzecim by� ma�y,
elegancki cz�owieczek z jasnymi w�osami przylepionymi do w�skiej czaszki
oraz cienkimi w�sikami pod nosem. Nieco przypomina� lisa.
Na piersi mia� przypi�t� Honorow� Odznak� Policyjn�, co znaczy�o du�o
albo niewiele, w zale�no�ci od tego, kto j� nosi�.
- Nie mog�em ich zatrzyma� - powiedzia� dziadek. - No to ju� po tobie,
m�ody cz�owieku.
- On �artuje - powiedzia� Gallegher do policjant�w. - S�owo honoru,
w�a�nie mia�em...
- Wystarczy. Jak si� pan nazywa?
Gallegher powiedzia�, �e Gallegher.
- Mhm. - Policjant ukl�k�, aby obejrze� cia�o. Gwizdn��. - Fiu! Co mu
pan zrobi�?
- Nic. Gdy wyszed�em rano, ju� tu le�a�. Mo�e wypad� z kt�rego� okna.
- Gallegher nieokre�lonym gestem wskaza� na otaczaj�ce ich wie�owce.
- Nie wypad�. Ani jedna ko�� nie jest z�amana. Wygl�da, jakby pan go
przewierci� rozpalonym do czerwono�ci pogrzebaczem - zauwa�y� policjant. -
Kto to jest?
- Nie wiem. Nigdy go nie widzia�em. Kto wam powiedzia�...
- Niech pan nigdy nie zostawia trup�w na widoku, panie Gallegher. Kto�
na g�rze - na przyk�ad tam - mo�e go zobaczy� i zadzwoni� na policj�.
- Aha. A, rozumiem.
- Dowiemy si�, kto go zabi� - powiedzia� ironicznie policjant. - Niech
si� pan o to nie boi. I dowiemy si�, kto to by�. Chyba �e b�dzie pan m�wi�
i zaoszcz�dzi sobie k�opotu.
- Poszlaki...
- Wystarczy. - Olbrzymia d�o� klasn�a w powietrzu. - Zadzwoni� do
ch�opc�w, �eby �ci�gn�li koronera. Gdzie wideofon?
- Dziadku, poka� mu - powiedzia� Gallegher zm�czonym g�osem. Elegancki
cz�owieczek o jasnych w�osach post�pi� krok naprz�d. Jego g�os a� dudni�
autorytetem.
- Groarty, rozejrzyjcie si� po domu, kiedy Bannister rozmawia przez
wideo. Ja tu zostan� z panem Gallegherem.
- Tak jest, panie Cantrell - policjanci oddalili si� za dziadkiem.
- Przepraszam - powiedzia� Cantrell i szybko ruszy� naprz�d. Zanurzy�
w�skie palce w ziemi� u st�p Galleghera i wyci�gn�� miotacz termiczny.
Lekko si� u�miechaj�c, przyjrza� si� mu. Gallegherowi zamar�o serce.
- Ciekawe, sk�d to si� tam wzi�o - wyj�ka�, na gwa�t szukaj�c
wykr�t�w.
- Pan to tam schowa� - odrzek� Cantrell. - Widzia�em. Na szcz�cie
policjanci nie widzieli. My�l�, �e to zatrzymam. - Wsun�� cylinder
miotacza do kieszeni. - Dow�d rzeczowy A. Ta rana w pa�skich zw�okach jest
bardzo osobliwa...
- To nie moje zw�oki!
- Le�� na pa�skim podw�rku. Bardzo mnie interesuje wszelka bro�, panie
Gallegher. Co to za przyrz�d?
- To...tylko latarka.
Cantrell wydoby� cylinder i wymierzy� w Galleghera. - Rozumiem. Je�li
nacisn� ten guzik...
- To miotacz termiczny - powiedzia� szybko Gallegher, robi�c unik. -
Rany boskie, niech pan uwa�a!
- Hmmm. Pan to zrobi�? - Ja... tak.
- I zabi� pan tym cz�owieka?
- Nie!
- Radz� - rzek� Cantrell wk�adaj�c z powrotem cylinder do kieszeni -
�eby pan na ten temat trzyma� j�zyk za z�bami. Kiedy tylko policja po�o�y
�apy na broni, b�dzie po panu. W chwili obecnej �adna znana bro� nie robi
takich ran. Trudno im b�dzie dowie��, �e to pan. Z jakiego� powodu wierz�,
�e pan nie zabi� tego cz�owieka, panie Gallegher. Nie wiem czemu. Mo�e ze
wzgl�du na pa�sk� reputacj�. Wiadomo, �e jest pan do�� ekscentryczny, ale
wiadomo r�wnie�, �e jest pan niez�ym wynalazc�.
- Dzi�kuj� - powiedzia� Gallegher. - Ale...to m�j miotacz.
- Czy mam go zg�osi� jako dow�d rzeczowy A?
- Nale�y do pana.
- W porz�dku - powiedzia� Cantrell z u�miechem. - Zobacz�, co b�d�
m�g� dla pana zrobi�.
Jak si� okaza�o, m�g� niewiele. Prawie ka�dy m�g� wystara� si� o
Honorow� Odznak� Policyjn�, ale koneksje polityczne niekoniecznie r�wna�y
si� chodom w policji. Gdy machina prawa zosta�a raz puszczona w ruch,
nie�atwo by�o j� zatrzyma�. Na szcz�cie w owych czasach prawa jednostki
by�y �wi�te, ale g��wnie w wyniku rozwoju telekomunikacji. Po prostu �aden
przest�pca nie m�g� uciec.
Gallegherowi polecono nie opuszcza� Manhattanu i policja mia�a
pewno��, �e gdyby tylko spr�bowa�, system wideotelefoniczny wkr�tce b�dzie
depta� mu po pi�tach. Nawet nie trzeba by�o zostawia� stra�nik�w.
Tr�jwymiarowe zdj�cie Galleghera znajdowa�o si� ju� w kartotekach o�rodk�w
komunikacji Manhattanu, tak �e je�li spr�bowa�by wykupi� bilet na
stratoplan lub poduszkowiec, natychmiast by go rozpoznano, zbesztano i
odes�ano do domu.
Zbity z tropu koroner nadzorowa� przewiezienie zw�ok do kostnicy.
Policjanci i Cantrell oddalili si�. Dziadek, tr�jka Libli i Gallegher
siedzieli w laboratorium i patrzyli na siebie w oszo�omieniu.
- Machina czasu - powiedzia� Gallegher naciskaj�c guziki dystrybutora
trunk�w. - Ba! Po co ja to wszystko robi�?
- Nie mog� ci nic udowodni� - zwr�ci� uwag� dziadek.
- Procesy kosztuj�. Je�li nie znajd� dobrego adwokata, to le��.
- Czy s�d nie mo�e da� ci adwokata?
- Pewnie, ale w ten spos�b nic z tego nie b�dzie. Prawoznawstwo w
naszych czasach sta�o si� podobne do gry w szachy. Trzeba wsp�pracy wielu
specjalist�w, aby pozna� wszystkie podej�cia. Mog� mnie skaza�, gdy
przeocz� jeden tylko kruczek. Prawnicy kontroluj� w�adz� polityczn�,
dziadku. Maj� te� swoje grupy nacisku. Wina i niewinno�� niewiele znacz�
wobec faktu posiadania najlepszych adwokat�w. A na to trzeba pieni�dzy.
- Pieni�dze ci niepotrzebne - powiedzia� najgrubszy Libl. - Kiedy
podbijemy �wiat, wprowadzimy w�asny system monetarny.
Gallegher nie zwr�ci� na niego uwagi.
- Dziadku, masz jak�� fors�?
- Nie. W Maine nigdy mi wiele nie by�o trzeba.
Gallegher potoczy� zdesperowanym wzrokiem po laboratorium.
- Mo�e co� sprzedam. Ten miotacz termiczny...ale nie. By�oby po mnie,
gdyby kto� si� dowiedzia�, �e to mam. Mam nadziej�, �e Cantrell nie poka�e
tego nikomu. Machina czasu...- Podszed� do zagadkowego przyrz�du i
przyjrza� si� mu.
- Szkoda, �e nie pami�tam, jak to dzia�a. I po co.
- Przecie� ty j� zrobi�e�, nie?
- Moja pod�wiadomo�� j� zrobi�a. Moja pod�wiadomo�� robi
najdziwaczniejsze rzeczy. Ciekawe, do czego ta d�wignia. - Gallegher
sprawdzi�. Nic si� nie sta�o. - To strasznie skomplikowane. Skoro nie
wiem, jak to dzia�a, nie mog� na tym zarobi�.
- Wczoraj wieczorem - powiedzia� dziadek z namys�em - wykrzykiwa�e�
co� o jakim� Hellwigu, kt�ry co� u ciebie zam�wi�.
W oczach Galleghera pojawi� si� b�ysk, ale szybko zgas�. - Pami�tam.
Nad�ty wa�niak, kt�ry jest kompletnym zerem. Ma potworny kompleks
pr�no�ci. Chce by� s�awny. Powiedzia�, �e da mi kup� forsy, je�li mu to
za�atwi�.
- To czemu tego nie zrobisz?
- Jak? - zapyta� Gallegher. - M�g�bym co� wynale�� i da� mu, �eby
poda� si� za wynalazc�, ale nikt nigdy nie uwierzy, �e taki ba�wan jak
Rufus Hellwig umie co� wi�cej, ni� ile jest dwa razy dwa. O ile w og�le
tyle umie. Ale...
Gallegher siad� do wideotelefonu. Wkr�tce na ekranie pojawi�a si�
wielka, t�usta, blada twarz. Rufus Hellwig by� ogromnie grubym, �ysym
m�czyzn� z perkatym nosem, kt�ry og�lnie sprawia� wra�enie idioty w
ostatnim stadium mongolizmu. Pieni�dzmi zapewni� sobie w�adz�, ale ku jego
najwy�szej rozpaczy nie uda�o mu si� zyska� powszechnego uznania. Nikt go
nie podziwia�. Po prostu �miano si� z niego, poniewa� nie mia� nic poza
pieni�dzmi. Niekt�rzy potentaci dobrze to znosz�. Hellwig nie potrafi�.
Spojrza� wilkiem na Galleghera.
- Dobry. Jest co�?
- Pracuj� nad jedn� rzecz�. Ale to kosztuje. Potrzebna mi zaliczka.
- Aha - powiedzia� Hellwig niemi�ym tonem - potrzebuje pan, co? Dosta�
pan jedn� w zesz�ym tygodniu.
- Mo�e i tak - rzek� Gallegher. - Nie pami�tam.
- By� pan pijany.
- O, naprawd�?
- Cytowa� pan Omara.
- Kt�r� cz��?
- Co� o wio�nie przemijaj�cej z r�ami.
- To by�em pijany - powiedzia� Gallegher ze smutkiem. - Na ile pana
zahaczy�em? Hellwig mu powiedzia�. Konstruktor pokr�ci� g�ow�.
- Forsa przecieka mi przez palce jak woda. No, dobrze. Niech pan mi da
jeszcze troch�.
- Chyba pan zwariowa� - warkn�� Hellwig. - Najpierw niech pan poka�e
rezultaty. Potem mo�e pan za�piewa�, ile pan chce.
- W komorze gazowej mog� faktycznie du�o �piewa� - rzek� Gallegher,
ale potentat przerwa� ju� po��czenie. Dziadek �ykn�� sobie i westchn��.
- A co z tym Cantrellem? Mo�e on b�dzie m�g� pom�c?
- W�tpi�. Mia� mnie na muszce. Zreszt� nadal ma. Ja o nim nie wiem
nic.
- No to wracam do Maine - powiedzia� dziadek. Gallegher westchn��.
- Tak mnie zostawiasz?
- No, chyba �e masz jeszcze troch� w�dy...
- I tak nie mo�esz wyjecha�. Wsp�lnik przest�pstwa czy co� w tym
rodzaju. Na pewno nie znajdziesz �adnej forsy?
Dziadek by� tego pewien. Gallegher spojrza� jeszcze raz na machin�
czasu i westchn�� �a�o�nie. Zreszt� niech diabli porw� jego pod�wiadomo��!
Oto co wychodzi ze znajomo�ci nauki ze s�yszenia, a nie tak jak trzeba.
To, �e Gallegher by� geniuszem, nie przeszkadza�o, by wci�� wpada� w
nieprawdopodobne tarapaty. Przypomnia� sobie, �e kiedy� ju� wynalaz� jak��
machin� czasu, ale tamta nie dzia�a�a tak jak ta. Ta przycupn�a sobie
pos�pnie w k�ciku: niewiarygodnie skomplikowane urz�dzenie z b�yszcz�cego
metalu, kt�rego ognisko materializacji wymierzone by�o gdzie� w podw�rko.
- Ciekawe, po co Cantrellowi by� ten miotacz termiczny - zaduma� si�
Gallegher.
Lible, kt�re ciekawskimi z�otymi oczkami i marszcz�cymi si� r�owymi
nosami, bada�y wn�trze laboratorium, usiad�y teraz szeregiem przed
Gallegherem.
- Kiedy podbijemy �wiat, nie b�dziesz musia� si� martwi� - powiedzia�y
mu.
- Dzi�kuj� - odrzek� Gallegher. - To mi bardzo pomog�o. Jednak w tej
chwili najbardziej potrzebuj� forsy i to du�o. Musz� wzi�� adwokata.
- Po co?
- �eby mnie nie skazali za morderstwo. To trudno wyt�umaczy�. Nie
znacie tego przedzia�u czasowego...- Gallegher otworzy� usta. Och, och,
mam pomys�.
- Jaki?
- Powiedzieli�cie mi, jak zrobi� ten miotacz termiczny. No wi�c
gdyby�cie mogli mi da� jakie� namiary czego� innego...czego�, co
przynios�oby szybkie pieni�dze.
- Oczywi�cie. Zrobimy to z przyjemno�ci�. Ale lepsze by�oby sprz�enie
m�zgowe.
- Niewa�ne. No to zaczynajcie. Albo lepiej ja b�d� pyta�. Jakie
urz�dzenia macie w swoim �wiecie?
Rozleg� si� dzwonek u drzwi. Go�� by� detektywem policyjnym nazwiskiem
Mahoney; by� to wysoki facet o ironicznym spojrzeniu i wypiel�gnowanych
kruczoczarnych w�osach. Lible, kt�re nie chcia�y si� ujawnia�, zanim nie
opracuj� do ko�ca plan�w podboju �wiata, umkn�y z pola widzenia. Mahoney
powita� obu m�czyzn zdawkowym skinieniem g�owy.
- Dobry. Mamy ma�y zgryz na komendzie. Niedu�y ba�agan, nic powa�nego.
- To nieprzyjemne - powiedzia� Gallegher. - Napije si� pan?
- Nie, dzi�kuj�. Chcia�bym zdj�� pa�skie odciski palc�w. R�wnie�
rysunek siatk�wki, je�li mo�na.
- Dobrze, prosz� bardzo.
Mahoney przywo�a� technika, kt�ry z nim przyszed�. Palce Galleghera
zosta�y odci�ni�te na specjalnej b�onie, a aparat fotograficzny ze
specjalnym obiektywem zrobi� zdj�cie pr�cik�w, sto�k�w i naczy�
krwiono�nych w jego oku. Mahoney patrzy� nachmurzony. Wkr�tce technik
pokaza� detektywowi wyniki swoich trud�w.
- No i klops - powiedzia� Mahoney.
- Z czym? - chcia� wiedzie� Gallegher.
- Nic takiego. Te zw�oki z pa�skiego podw�rka...
- Tak?
- Maj� takie same odciski palc�w jak pan. Podobnie rysunek siatk�wki.
Nawet chirurgi� plastyczn� nie da si� tego wyt�umaczy�. Kim by� ten
sztywniak, panie Gallegher?
Konstruktor zamruga� oczami. - Do wszystkich diab��w! Moje odciski? To
wariactwo!
- Zupe�ne wariactwo - zgodzi� si� Mahoney. - Na pewno nie zna pan
odpowiedzi?
Technik stoj�cy przy oknie gwizdn�� przeci�gle. - Hej, Mahoney
zawo�a�. - Chod� tu na chwil�. Chc� ci co� pokaza�.
- Mo�e poczeka�.
- Przy tej pogodzie niezbyt d�ugo - odrzek� technik. - Mamy jeszcze
jedne zw�oki w ogrodzie.
Gallegher wymieni� z dziadkiem przera�one spojrzenie. Siedzia�
nieruchomo nawet wtedy, kiedy detektyw i jego towarzysz z ha�asem wybiegli
z laboratorium. Z podw�rka dobieg�y go ich okrzyki.
- Jeszcze jeden? - zapyta� dziadek.
Gallegher skin�� g�ow�. - Faktycznie na to wygl�da. Lepiej...
- Lepiej pryskajmy!
- Mowy nie ma. Lepiej chod�my zobaczy�, co to takiego tym razem.
By�y to, jak ju� Gallegher wiedzia�, zw�oki. R�wnie� w tym przypadku
�mier� zadano przez wypalenie w�skiego otworu w kamizelce z plastikordu i
znajduj�cej si� pod ni� klatce piersiowej. Bez w�tpienia strza� z miotacza
termicznego. Wygl�d zabitego spowodowa� w Gallegherze silny szok - nie bez
powodu. Konstruktor spogl�da� na swe w�asne zw�oki.
Niezupe�nie. Zabity wygl�da� na starszego o dziesi�� lat od
Galleghera, jego twarz by�a szczuplejsza, a czarne w�osy przetykane by�y
siwizn�. Jego ubi�r za� mia� osobliwy kr�j, nieznany i dziwaczny. Ale
podobie�stwo by�o niew�tpliwe.
- Taaak...- powiedzia� Mahoney przygl�daj�c si� Galleaherowi. Pa�ski
brat - bli�niak zapewne?
- Jestem tak samo zdziwiony jak i pan - powiedzia� konstruktor s�abym
g�osem.
Mahoney szcz�kn�� z�bami. Wyj�� cygaro i zapali� je dr��cymi palcami.
- S�uchaj pan - powiedzia�. - Nie wiem, co to za �arty, ale wcale mi
si� to nie podoba. Ciarki mnie przechodz�. Je�li i tego sztywniaka odciski
palc�w i wz�r siatk�wki b�d� takie jak pa�skie, to mi si� to cholernie nie
spodoba. Cholernie.
Nie mam zamiaru doj�� do wniosku, �e trac� zmys�y. Jasne?
- To niemo�liwe - rzek� technik.
Mahoney zap�dzi� wszystkich do domu i zadzwoni� do komendy. -
Inspektor? Ja w sprawie tego cia�a, kt�re przywieziono godzin�
temu...sprawa Galleghera, wie pan...
- Znalaz� je pan? - zapyta� inspektor.
Mahoney zamruga� oczami. - S�ucham? Chodzi o to cia�o ze zwariowanymi
odciskami palc�w.
- Wiem, o kt�re chodzi. Znalaz� je pan, czy nie?
- Ale ono jest w kostnicy!
- By�o - powiedzia� inspektor - jeszcze dziesi�� minut temu. Potem
zosta�o skradzione. Prosto z kostnicy.
Mahoney, zwil�aj�c wargi, powoli przetrawi� wiadomo��.
- Inspektorze - powiedzia� po chwili - mam dla pana jeszcze jedno
cia�o. Tym razem inne. W�a�nie je znalaz�em na podw�rku Galleghera. W
takich samych okoliczno�ciach.
- Co?!
- W�a�nie. Wypalany otw�r w piersi. M�czyzna podobny jest do
Galleghera.
- Podobny do niego...A co z tymi odciskami, kt�re poleci�em panu
sprawdzi�?
- Sprawdzi�em. Odpowied� jest twierdz�ca.
- To niemo�liwe!
- Zaczekajmy, a� zobaczy pan nowe zw�oki - warkn�� Mahoney. - Niech
pan pode�le ch�opc�w, dobrze?
- Natychmiast. C� to za wariactwo...
Po��czenie zosta�o przerwane. Gallegher rozda� drinki i pad� na
tapczan, majstruj�c przy dystrybutorze. Czu� zawroty g�owy.
- Jest jedna sprawa - powiedzia� dziadek. - Nie mo�na ci� odda� pod
s�d za zab�jstwo dokonane na tym pierwszym ciele. Je�li je skradziono, nie
ma corpus delicti.
- Niech mnie...no jasne! - Gallegher nagle usiad�. - Czy to prawda,
Mahoney?Detektyw zmru�y� oczy. - Tak. Praktycznie. Tylko niech pan nie
zapomina, co przed chwil� znalaz�em na dworze. Gdy zostanie pan skazany,
to p�jdzie pan do komory gazowej za niego.
- Och - Gallegher ponownie opad� na tapczan. - Jasne. Ale ja go nie
zabi�em.
- To pan tak twierdzi.
- Oczywi�cie. I nadal b�d� tak twierdzi�. Obud�cie mnie, gdy awantura
si� sko�czy. Musz� pomy�le�. - Gallegher w�o�y� ustnik dystrybutora mi�dzy
wargi, wyregulowa� go na wolny ciek i odpr�y� si�, prze�ykaj�c koniak.
Zamkn�� oczy i zaduma� si�, ale na odpowied� nie m�g� trafi�.
Gallegher bezwiednie zdawa� sobie spraw�, �e pok�j znowu wype�ni� si�
lud�mi, �e ponownie rozpocz�y si� rutynowe dzia�ania policji. Na pytania
odpowiada� u�ywaj�c tylko cz�ci m�zgu. W ko�cu policja odjecha�a
zabieraj�c ze sob� drugie cia�o. Wzmocniony przez alkohol umys� Galleghera
wyostrzy� si�. Jego pod�wiadomo�� zaczyna�a przejmowa� kontrol�.
- Kapuj� - powiedzia� do dziadka. - Chyba tak. Zobaczymy. Podszed� do
machiny czasu i pomajstrowa� w d�wigniach. - Ech. Nie mog� jej wy��czy�.
Pewnie jest ustawiona na okre�lony model cyklu. Zaczynam sobie
przypomina�, o czym m�wili�my wczoraj wieczorem.
- O przepowiadaniu przysz�o�ci? - zapyta� dziadek.
- Mhm. A nie zacz�li�my si� spiera�, czy cz�owiek potrafi przewidzie�
w�asn� �mier�?
- Owszem.
- I oto jest odpowied�. Ustawi�em maszyn� tak, aby przepowiedzia�a
moj� w�asn� �mier�. Maszyna posuwa si� wzd�u� linii temporalnej, dogania
moj� przysz�o�� in articulo mortis i przerzuca moje cia�o do naszego
przedzia�u czasowego. To znaczy, moje przysz�e cia�o.
- Chyba zwariowa�e� - stwierdzi� dziadek.
- Nie, to jest w�a�nie to, zgadza si� - utrzymywa� Gallegher. To
pierwsze cia�o to by�em ja. W wieku siedemdziesi�ciu czy osiemdziesi�ciu
lat. Wtedy umr�. Zostan� najwidoczniej zabity z miotacza. Za czterdzie�ci
lat czy co� ko�o tego - zako�czy� w zamy�leniu. Hmmm. Cantrell ma ten
miotacz...
Dziadek wykrzywi� si� z niesmakiem.
- A co w takim razie z tym drugim cia�em? Na pewno nie wiesz, co z tym
fantem zrobi�.
- Oczywi�cie �e wiem. R�wnoleg�e tory czasowe. Zmienna przysz�o��.
Linie prawdopodobie�stwa. S�ysza�e� o tej teorii?
- Nie.
- Hmmm. No wi�c chodzi w niej o to, �e istnieje niesko�czenie wiele
mo�liwych wariant�w przysz�o�ci. Je�li zmieniamy czas tera�niejszy,
automatycznie wchodzimy w inny wariant przysz�o�ci. Co� jak przerzucanie
zwrotnicy kolejowej. Gdyby� si� nie o�eni� z babci�, mnie by tu teraz nie
by�o. Rozumiesz?
- Nie - powiedzia� dziadek bior�c nast�pnego drinka, ale Gallegher i
tak m�wi� dalej.
- Zgodnie z wariantem A zostan� zabity przez strza� z miotacza
termicznego w wieku oko�o siedemdziesi�ciu lat. To jeden wariant. No i
sprowadzi�em moje zw�oki po linii temporalnej do tera�niejszo�ci. I
naturalnie zmienia�y one tera�niejszo��. Uprzednio w wariancie A nie by�o
miejsca na osiemdziesi�cioletnie zw�oki Galleghera. Zw�oki si� pojawi�y i
zmieni�y przysz�o��. Automatycznie przenie�li�my si� na inny tor czasu.
- To zupe�nie g�upie, co? - wymamrota� dziadek.
- Cicho, dziadku. My�l�. W chwili obecnej dzia�a drugi tor, wariant B.
A na tym torze zostan� zabity z miotacza w wieku oko�o czterdziestu pi�ciu
lat. Poniewa� maszyna jest tak ustawiona, �e przynosi moje cia�o, jak
tylko jest ju� martwe, post�pi�a w�a�nie w ten spos�b - zmaterializowa�a
moje czterdziestopi�cioletnie zw�oki. Jednocze�nie zw�oki
osiemdziesi�cioletnie znikn�y.
- Ha!
- Musia�y. Po prostu nie istnia�y w wariancie B. Kiedy wariant B
utrwali� si�, wariant A po prostu przesta� istnie�. Podobnie jak pierwsze
zw�oki. Oczy dziadka rozja�ni�y si� nagle. - Ju� wszystko rozumiem
powiedzia� mlaskaj�c wargami. - To bardzo m�dre. B�dziesz robi� wariata w
s�dzie, co?
- Ba! - parskn�� Gallegher i podszed� do machiny czasu. Bezskutecznie
pr�bowa� j� wy��czy�. Nie poddawa�a si�. Zdawa�o si�, �e nieodwo�alnie
po�wi�ci�a si� sprawie materializacji mo�liwych przysz�ych zw�ok
Galleghera. Co si� teraz stanie? Rz�dzi teraz wariant czasowy B. Ale
zw�oki B nie mia�y istnie� w tej konkretnej tera�niejszo�ci. By� to
czynnik X. AB + X = C. Nowa zmienna i nowy trup. Gallegher po�piesznie
wyjrza� na podw�rko.
By�o puste, przynajmniej na razie. Bogu dzi�ki i za to.
Tak czy inaczej, my�la� Gallegher, nie mog� go skaza� za zamordowanie
siebie samego. A mo�e mog�? Czy ma tu zastosowanie prawo zabraniaj�ce
samob�jstw? Bzdura. Nie pope�ni� samob�jstwa, wci�� jeszcze by� �ywy. Ale
skoro by� �ywy, nie m�g� by� martwy. Gallegher zupe�nie sko�owany skoczy�
w stron� tapczanu, goln�� mocnego drinka i zat�skni� za �mierci�. Oczyma
duszy widzia� ju� s�d i walk� nieprawdopodobnych sprzeczno�ci i paradoks�w
- proces wieku. Je�li nie b�dzie mia� najlepszego adwokata na tej
planecie, to ju� po nim.
Pojawi�a si� nowa my�l; Gallegher za�mia� si� ironicznie. Powiedzmy,
�e zostanie skazany za morderstwo i stracony? Je�li umrze w
tera�niejszo�ci, naturalnie jego przysz�e zw�oki zaraz znikn�. Nie b�dzie
corpus delicti. Nieuchronnie, oczywi�cie, zostanie zrehabilitowany po
�mierci. Jako� go to nie ucieszy�o.
Przypomniawszy sobie o potrzebie dzia�ania, Gallegher rykiem wezwa�
Lible. Stworzonka dobra�y si� do pude�ka z ciastkami, ale na jego wezwanie
stawi�y si� z poczuciem winy, strzepuj�c kosmatymi �apkami okruchy z
w�sik�w.
- Chcemy mleka - powiedzia� najgrubszy. - �wiat nale�y do nas.
- Tak - odezwa� si� drugi - zniszczymy wszystkie miasta, a potem
schwytamy pi�kne dziewcz�ta dla...
- Dajcie spok�j - powiedzia� Gallegher zm�czonym g�osem. �wiat mo�e
poczeka�. Ja nie mog�. Musz� szybko co� wynale��, �eby troch� zarobi� i
wzi�� adwokata. Nie mog� sobie pozwoli� na sp�dzenie reszty �ycia w roli
oskar�onego o mordowanie moich przysz�ych zw�ok.
- Ju� gadasz jak wariat - odezwa� si� dziadek, zawsze skory do pomocy.
- Id� sobie. Daleko st�d. Jestem zaj�ty.
Dziadek wzruszy� ramionami, w�o�y� kapelusz i wyszed�. Gallegher
powr�ci� do przes�uchiwania tr�jki Libii.
Wkr�tce stwierdzi�, �e b�dzie z nich wyj�tkowo ma�y po�ytek. Nie
chodzi�o o to, �e Lible by�y oporne, wr�cz przeciwnie, bardzo chcia�y
pom�c. Ale nie potrafi�y poj��, czego chcia� Gallegher. Poza tym ma�e
g��wki wype�nione by�y bez reszty ich ulubion� obsesj�, tak �e na nic
innego miejsca nie starcza�o. �wiat nale�a� do nich. Trudno im by�o
u�wiadomi� sobie, �e s� jeszcze jakie� inne problemy.
Mimo to Gallegher nie ustawa� w wysi�kach. W ko�cu chwyci� trop tego,
czego mu by�o trzeba, gdy Lible ponownie wspomnia�y o sprz�eniu m�zgowym.
Te urz�dzenia, jak si� dowiedzia�, s� do�� powszechnie spotykane w
przysz�ym �wiecie. Dawno temu wynalaz� je jaki� cz�owiek nazwiskiem
Gallegher, powiedzia� bezmy�lnie gruby Libl nie chwytaj�c oczywistego
skojarzenia.
Gallegher zakrztusi� si�. Najwyra�niej musia� zbudowa� maszyn� do
sprz�enia m�zgowego teraz, skoro tak ma by� zapisane. Z drugiej jednak
strony, co si� stanie, je�li tego nie zrobi? Przysz�o�� znowu ulegnie
zmianie. Jak to si� sta�o, zastanawia� si�, �e Lible nie znikn�y wraz z
pierwszymi zw�okami, kiedy wariant A zmieni� si� w model B?
Pytanie to nie by�o bez odpowiedzi. Czy Gallegher mia� do�y� s�dziwych
lat, czy te� nie, Libiom w ich marsja�skiej dolinie nie robi�o to r�nicy.
Kiedy muzyk zagra fa�szywy ton, odejdzie mo�e od pierwotnej tonacji na
kilka takt�w, ale wr�ci do niej, jak b�dzie m�g� najpr�dzej. Wygl�da�o na
to, �e czas d��y do normy. Dalej�e wi�c!
- Na czym polega to sprz�enie m�zgowe? - zapyta�.
Lible powiedzia�y mu. Gallegher zebra� dane z ich bez�adnych
informacji i stwierdzi�, �e urz�dzenie jest dziwaczne, ale praktyczne.
Powiedzia� co� pod nosem o zwariowanych talentach. Do tego si� wszystko
sprowadza�o. Maj�c do dyspozycji sprz�enie m�zgowe, ka�dy t�pak m�g� w
kilka chwil zosta� matematykiem. Stosowanie tej wiedzy wymaga�o oczywi�cie
praktyki - nale�a�o wpierw wykszta�ci� w sobie sprawno�� umys�ow�. Murarz
o zesztywnia�ych palcach m�g� zosta� pierwszorz�dnym pianist�, co jednak
wymaga�o czasu, zanim jego r�ce stan� si� elastyczne i dostatecznie czu�e.
Jednak najwa�niejszy by� fakt, �e talent mo�na by�o przekazywa� z jednego
m�zgu do drugiego. Polega�o to na indukcji, drog� wykres�w, impuls�w
elektrycznych emitowanych przez m�zg. Krzywa zmienia si�. Kiedy cz�owiek
�pi, krzywa si� prostuje. Kiedy na przyk�ad ta�czy, jego pod�wiadomo��
automatycznie steruje jego stopami - je�li jest dobrym tancerzem. Tak�
krzyw� mo�na wyr�ni�. Je�li si� go ju� zapisze i rozpozna, mo�na go potem
utrwali�; czynniki tworz�ce umiej�tno�� ta�ca, mo�na przenie��, jak
pantografem, na inny m�zg.
Fiu, fiu!
By�o tam jeszcze wiele rzeczy, jak o�rodki pami�ci i inne, ale
Gallegher z�apa� ju� najwa�niejsze. Z niecierpliwo�ci� chcia� natychmiast
rozpocz�� prac�. To pasowa�o do pewnego planu...
- W ko�cu nauczysz si� momentalnie rozpoznawa� linie wykres�w -
powiedzia� jeden z Libli. - To... to urz�dzenie jest cz�sto u�ywane w
naszych czasach. Ludziom, kt�rzy nie chc� si� uczy�, pompuje si� do g��w
wiedz� z m�zg�w uznanych m�drc�w. By� raz w naszej Dolinie Ziemianin,
kt�ry chcia� by� s�ynnym pie�niarzem, ale nie mia� za grosz s�uchu. Ani
jednej nuty nie umia� powt�rzy�. U�y� sprz�enia m�zgowego i po sze�ciu
miesi�cach m�g� wszystko za�piewa�.
- Dlaczego a� po sze�ciu miesi�cach?
- Mia� niewyszkolony g�os. Na to trzeba by�o czasu. Ale kiedy ju�
wpad� w rytm, to...
- Zr�b nam sprz�enie m�zg�w - zaproponowa� gruby Libl. Mo�e przyda
si� nam do podboju Ziemi.
- To w�a�nie - powiedzia� Gallegher - mam zamiar zrobi�. Przy paru
zastrze�eniach.
Gallegher zadzwoni� do Rufusa Hellwiga maj�c nadziej�, �e uda mu si�
sk�oni� potentata, aby rozsta� si� z cz�ci� swej fortuny, ale nic mu to
nie da�o. Hellwig by� oporny. - Niech mi pan poka�e - powiedzia�. - Wtedy
dostanie pan czek in blanco.
- Ale ja potrzebuj� pieni�dzy teraz - nalega� Gallegher. - Nie b�d�
m�g� da� panu tego, co pan chce, je�li zastan� stracony za morderstwo.
- Morderstwo? Kogo pan zabi�? - chcia� wiedzie� Hellwig.
- Nie zabi�em nikogo. Wrabiaj� mnie...
- Mnie te�. Ale tym razem nie dam si� nabra�. Prosz� o gotowy wynik.
Nie dostanie pan �adnych nowych zaliczek, Gallegher.
- Niech pan pos�ucha. Czy chce pan �piewa� jak Caruso? Ta�czy� jak
Ni�ynski? P�ywa� jak Weissmuller? Przemawia� jak sekretarz stanu
Parkinson? Robi� sztuczki jak Houdini?
- Ale pan umie �adnie gada� - powiedzia� Hellwig w zamy�leniu i
przerwa� po��czenie. Gallegher obrzuci� ekran nienawistnym spojrzeniem.
Wygl�da�o na to, �e mimo wszystko trzeba si� b�dzie wzi�� do roboty.
Tak te� zrobi�. Jego wytrenowane, umiej�tne palce �miga�y dotrzymuj�c
tempa lotnemu m�zgowi. Wspomaga� go alkohol, wyzwalaj�c piekieln�
pod�wiadomo��. Gdy Gallegher mia� w�tpliwo�ci, pyta� Libli. Jednak i tak
zadanie wymaga�o czasu.
Nie mia� w domu ca�ego potrzebnego sprz�tu, wi�c zadzwoni� do firmy
zaopatrzeniowej, zdo�awszy wy�udzi� z niej tyle kredytu, by otrzyma�
zam�wione towary bez p�acenia. Nie zaprzestawa� pracy. Raz przerwa� mu
�agodny ma�y cz�owieczek w meloniku, kt�ry przyni�s� wezwanie s�dowe, a
raz zjawi� si� dziadek, aby po�yczy� pi�� kredytek. W mie�cie by� cyrk i
dziadek, jako stary i gor�cy entuzjasta, nie m�g� sobie pozwoli� na
przegapienie takiej okazji.
- Ty te� p�jdziesz? - zapyta�. - Mo�e zagram w ko�ci z kilkoma
ch�opcami. Zawsze by�em w dobrych stosunkach z cyrkowcami. Raz wygra�em
pi��set kredytek od kobiety z brod�. Nie p�jdziesz? No to powodzenia.
Dziadek wyszed�, a Gallegher zaj�� si� przyrz�dem do sprz�enia
m�zgowego. Lible z upodobaniem krad�y ciastka i dobrodusznie spiera�y si�
o podzia� �wiata, kiedy go ju� podbij�. Maszyna nabiera�a kszta�t�w
powoli, lecz nieuchronnie.
Co do machiny czasu, podejmowane co jaki� czas pr�by jej wy��czenia
dowiod�y tylko jednego: machin� ogarn�a staza. Wygl�da�o na to, �e
zamar�a w pewnym okre�lonym uk�adzie czynno�ci, z kt�rego nie spos�b by�o
j� odwo�a�. Machina zosta�a nastawiona na sprowadzanie r�nych zw�ok
Galleghera. Dop�ki nie wykona�a tego zadania ca�kowicie, uparcie odmawia�a
wykonywania innych polece�.
- Raz pewna modelka z Bostonu...- mamrota� Gallegher w roztargnieniu.
- No, popatrzmy. Musz� tu mie� w�ski snop...Tak. Lecz k�opot by� wielki,
bo dla tej modelki... Je�li zmieni� czu�o�� receptor�w na toku
elektromagnetycznym...Hmmm...Ten pan mia� za du�o bon tonu. Tak,
wystarczy. By�a ju� noc. Gallegher nie zdawa� sobie sprawy z up�ywu czasu.
Lible, opchane kradzionymi ciastkami, nie odzywa�y si�, je�li nie liczy�
powtarzanych co jaki� czas ��da� dalszych spodeczk�w mleka. Gallegher pi�
przez ca�y czas, trzymaj�c pod�wiadomo�� na chodzie. Dot�d nie zdawa�
sobie sprawy, �e jest g�odny. Westchn�wszy, popatrzy� na uko�czony
przyrz�d do sprz�enia m�zgowego, potrz�sn�� g�ow� i otworzy� drzwi. Przed
nim znajdowa�o si� puste podw�rko.
Chocia�...
Nie, by�o jednak puste. Zmienna czasowa B funkcjonowa�a w dalszym
ci�gu.
Gallegher wyszed� i ch�odzi� rozgrzan� twarz zimnym nocnym, powiewem.
Jarz�ce si� wie�owce Manhattanu odgradza�y go od ciemno�ci nocy. Lataj�ce
pojazdy �miga�y nad g�ow� jak zwariowane �wietliki.
W pobli�u rozleg� si� st�umiony �oskot. Zaskoczony Gallegher odwr�ci�
si�. Nie wiadomo sk�d pojawi�o si� nast�pne cia�o i oto le�a�o po�rodku
ogrodu r�anego patrz�c �lepo w g�r�. Czuj�c ch��d w �o��dku, Gallegher
podszed� bli�ej, aby si� przyjrze�. By�y to zw�oki m�czyzny w �rednim
wieku, pomi�dzy pi��dziesi�tk� a sze��dziesi�tk�, z jedwabistym, czarnym
w�sem i w okularach. Mimo to nie by�o w�tpliwo�ci: by� to znowu Gallegher.
Postarza�y i zmieniony przez zmienn� czasow� C - ju� C, a nie B - i w
dalszym ci�gu z dziur� wypalon� w piersi przez miotacz termiczny.
Gallegher u�wiadomi� sobie, �e w�a�nie w tym momencie zw�oki B musia�y
znikn�� z kostnicy policyjnej, podobnie jak poprzednie.
Mhm. W takim razie w modelu czasowym C Gallegher mia� umrze� dopiero
powy�ej pi��dziesi�tki, ale nawet w tym przypadku �mier� mia� spowodowa�
strza� z miotacza. Przygn�biony Gallegher pomy�la� o Cantrellu, kt�ry
zabra� miotacz, i lekko zadr�a�. Wszystko pl�ta�o si� coraz bardziej.
Na pewno wkr�tce policja zjawi si�. Gallegher poczu� g��d. Rzuciwszy
ostatnie, dalekie spojrzenie na sw� w�asn�, martw� star� twarz,
konstruktor wr�ci� do laboratorium, po drodze zabra� Lible i zagoni� je do
kuchni, gdzie przygotowa� szybk� kolacj�. Na szcz�cie w lod�wce by�y
befsztyki i Lible �apczywie po�ar�y swe porcje, szybko trajkocz�c o swoich
fantastycznych planach. Postanowi�y ju�, �e Gallegher zostanie ich wielkim
wezyrem.
- Czy on jest okrutny? - zapyta� gruby.
- Nie wiem. A jest?
- Powinien by� okrutny. W ksi��kach wielki wezyr zawsze jest okrutny.
Juhuuu! - gruby Libl zakrztusi� si� kawa�kiem befsztyka. Ug - uggle - ulp!
�wiat nale�y do nas!
C� za obsesja! zaduma� si� Gallegher. Niepoprawni romantycy. Ich
optymizm jest, �agodnie m�wi�c, wyj�tkowy.
Ponownie opad�y go jego w�asne problemy, gdy wrzuci� talerze do
zmywarki i wzmocni� si� piwem. Przyrz�d do sprz�enia m�zgowego powinien
dzia�a�. Nie widzia� powodu, �eby nie dzia�a�. Jego genialna pod�wiadomo��
rzeczywi�cie go zbudowa�a.
Psiakrew, musi dzia�a�. Inaczej Lible nie wspomina�yby, �e t� sztuczk�
wynalaz� Gallegher w ich odleg�ej przesz�o�ci. Ale nie m�g� zrobi� z
Hellwiga kr�lika do�wiadczalnego.
�omot do drzwi sprawi�, �e Ga