3051

Szczegóły
Tytuł 3051
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3051 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3051 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3051 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Henry Kuttner �wiat nale�y do MNIE - Wpu��cie mnie! - piszcza�o kr�likowate stworzonko za oknem. - Wpu��cie mnie! �wiat nale�y do mnie! Gallegher automatycznie stoczy� si� z tapczanu, chwiej�c si� pod ci�arem pot�nego kaca, i rozejrza� si� dooko�a zamglonymi oczami. Znajome laboratorium, ponure w szarym �wietle poranka, przybra�o w jego oczach realne kszta�ty. Dwa generatory, ozdobione cynfoli�, jakby patrzy�y na� z oburzeniem wywo�anym owym �wi�tecznym wystrojem. Sk�d ta cynfolia? Na pewno z powodu wczorajszej popijawy. Gallegher z trudem zbiera� my�li. Pewnie wczoraj zdecydowa�, �e to ju� Wigilia. Gdy si� nad tym zastanawia�, do rzeczywisto�ci przywo�a� go taki sam piskliwy okrzyk, jak ten, kt�ry go obudzi�. Gallegher obr�ci� si� ostro�nie, trzymaj�c g�ow� mi�dzy stabilizuj�cymi j� d�o�mi. Poprzez pleksiglas najbli�szego okna wlepia�a we� wzrok twarz: ma�a, poro�ni�ta sier�ci� i niesamowita. Po pija�stwie lepiej nie ogl�da� takiej twarzy. Uszy mia�a ogromne, okr�g�e i poro�ni�te sier�ci�, oczy olbrzymie, a pod nimi w miejscu nosa r�owy guziczek, kt�ry nieustannie dr�a� i marszczy� si�. - Wpu�� mnie! - krzykn�o ponownie stworzenie. - Musz� podbi� �wiat! - I co teraz b�dzie? - mrukn�� Gallegher id�c do drzwi, kt�re nast�pnie otworzy�. Podw�rko by�o puste, je�li nie liczy� trzech osobliwych zwierzak�w, kt�re sta�y teraz przed nim w rz�dzie. Ich cia�a, pokryte bia�ym futrem, by�y grube i wypchane jak poduszki. Trzy r�owe nosy zmarszczy�y si�. Trzy pary z�otych oczu przygl�da�y si� uporczywie Gallegherowi. Trzy pary p�katych n�g oruszy�y si� jednocze�nie, stworzenia przeskoczy�y przez pr�g i mijaj�c Galleghera omal go nie przewr�ci�y. To wystarczy�o. Gallegher po�piesznie skoczy� do dystrybutora trunk�w, zmiksowa� sobie szybko drinka i wla� go w siebie. Poczu� si� troch� lepiej, ale niewiele. Tr�jka go�ci siedzia�a czy sta�a, jak zwykle w rz�dzie, patrz�c na niego bez zmru�enia oczu. Gallegher usiad� na tapczanie. - Kim jeste�cie? - za��da� wyja�nie�. - Jeste�my Liblami - powiedzia� najbli�szy. - Aha. - Gallegher zastanowi� si� chwil�. - A co to s� Lible? - My - powiedzia�y Lible. By� to wyra�ny impas, kt�ry zosta� prze�amany, gdy bezkszta�tny stos koc�w w jednym z k�t�w poruszy� si�, obna�aj�c pomarszczon� twarz o barwie orzecha, na kt�rej zmarszczek by�o o wiele za du�o. Pojawi� si� m�czyzna, chudy, stary i bystrooki. - Ty durny - powiedzia� - wpu�ci�e� je, co? Gallegher spr�bowa� przypomnie� sobie wszystko. Starszy go�� by� oczywi�cie jego dziadkiem, kt�ry przyby� z wizyt� na Manhattan ze swojej farmy w Maine. Wczoraj wieczorem...Hmmm. Co by�o wczoraj wieczorem? Jak przez mg�� przypomina� sobie przechwa�ki dziadka, ile� to on mo�e wypi�, oraz naturalny tego rezultat - zawody. Dziadek wygra�. Ale co by�o jeszcze? Zapyta� o to. - A co, nie wiesz? - powiedzia� dziadek. - Nigdy nie wiem - odrzek� Gallegher znu�onym g�osem. - Tak w�a�nie dokonuj� wynalazk�w. Schlej� si� i wynajduj�. Nigdy nie wiem dok�adnie, jak. Na w�ch. - Wiem - kiwn�� g�ow� dziadek. - W�a�nie to zrobi�e�. Widzisz to? - wskaza� r�k� k�t laboratorium, gdzie sta�a wysoka, tajemnicza maszyna, kt�rej Gallegher nie potrafi� zidentyfikowa�. Maszyna cicho sobie szumia�a. - O? Co to jest? - Ty to zrobi�e�. Ty sam. Wczoraj wieczorem. - Ja to zrobi�em? Po co? - A ja sk�d mam wiedzie�? - dziadek spojrza� na niego ze z�o�ci�. - Zacz��e� majstrowa� przyrz�dami i w ko�cu to zbudowa�e�. Potem powiedzia�e�, �e to machina czasu. Nast�pnie w��czy�e� j�. Skierowa�e� j� dla bezpiecze�stwa na podw�rko. Wyszli�my, aby popatrze�, i nagle, nie wiadomo sk�d, wyskoczy�o tych trzech maluch�w. Wr�cili�my do domu, w po�piechu, jak pami�tam. Co dasz do picia? Lible zacz�y podskakiwa� niecierpliwie. - Na dworze wczoraj by�o zimno - powiedzia� jeden z nich z wyrzutem. - Powiniene� by� nas wpu�ci�. �wiat nale�y do nas. D�uga ko�ska twarz Galleghera wyd�u�y�a si� jeszcze bardziej. - Wi�c tak. Skoro zbudowa�em machin� czasu, cho� wcale tego nie pami�tam, zapewne pojawili�cie si� tu z jakiego� innego czasu. Mam racj�? - Oczywi�cie - przytakn�� jeden z Libli. - Pi��set lat czy co� ko�o tego. - Ale wy nie...jeste�cie lud�mi? To znaczy, my si� w was nie przekszta�cimy? - Nie - powiedzia� najgrubszy Libl z zadowoleniem. - Wam trzeba by by�o tysi�cy lat, aby�cie mogli sta� si� gatunkiem dominuj�cym. My jeste�my z Marsa. - Mars...przysz�o��. O! M�wicie...po angielsku? - W naszych czasach na Marsie s� Ziemianie. Czemu nie? Czytamy po angielsku, m�wimy, wszystko wiemy. Gallegher mrukn�� co� pod nosem. - I jeste�cie ras� dominuj�c� na Marsie? - No, niezupe�nie - jeden z Libli zawaha� si�. - Nie na c a � y m Marsie. - Nawet nie na po�owie - doda� inny. - Tylko w Dolinie Koordy - obwie�ci� trzeci. - Ale Dolina Koordy jest o�rodkiem Wszech�wiata. Bardzo wysoka cywilizacja. Mamy ksi��ki. O Ziemi i tak dalej. Nawiasem m�wi�c, chcemy podbi� Ziemi�. - Naprawd�? - zapyta� Gallegher machinalnie. - Tak. Nie mogli�my tego zrobi� w naszych czasach, rozumiesz, bo Ziemianie nie chcieli nam pozwoli�, ale teraz p�jdzie �atwo. Wszyscy b�dziecie naszymi niewolnikami - powiedzia� Libl b�ogim tonem. Mia� oko�o trzydziestu centymetr�w wzrostu. - Macie jak�� bro�? - zapyta� dziadek. - Nie potrzebujemy jej. Jeste�my m�drzy. Wiemy wszystko. Nasza pami�� jest bardzo pojemna. Mo�emy zbudowa� dezintegratory, miotacze termiczne, statki kosmiczne... - Nie mo�emy - odrzek� inny Libl. - Nie mamy palc�w. - To by�a prawda. Lible mia�y tylko kosmate �apki, do�� nieprzydatne, pomy�la� Gallegher. - No to - powiedzia� pierwszy Libl - zmusimy Ziemian, �eby zbudowali nam bro�. Dziadek goln�� sobie whisky i zadygota�. - Czy zawsze zdarzaj� ci si� takie rzeczy? - zapyta�. - Wiedzia�em, �e z ciebie wa�ny uczony, ale my�la�em, �e uczeni robi� trzepaczki do atom�w i inne takie. Na co komu machina czasu? - Ona nas przynios�a - powiedzia� Libl. - Ach, c� to za szcz�liwy dzie� dla Ziemi. - To zale�y - powiedzia� Gallegher - od punktu widzenia. Zanim wy�lecie ultimatum do Waszyngtonu, mo�e m�g�bym was czym� pocz�stowa�? Mo�e spodeczek mleka, czy co? - Nie jeste�my zwierz�tami! - oburzy� si� najgrubszy Libl. - Pijemy z fili�anek, s�owo! Gallegher przyni�s� trzy fili�anki, podgrza� troch� mleka i rozla�. Po chwili wahania postawi� fili�anki na pod�odze. Dla tych niewielkich stworzonek sto�y by�y o wiele za wysokie. Piszcz�c uprzejmie "dzi�kujemy" Lible uj�y fili�anki w tylne �apki i zacz�y ch�epta� mleko d�ugimi, r�owymi j�zyczkami. - Dobre - powiedzia� jeden. - Nie gadaj z pe�nymi ustami - skarci� go najgrubszy, kt�ry wygl�da� na szefa. Gallegher wyci�gn�� si� na tapczanie i spojrza� na dziadka. - Ta machina czasu...- zacz��. - Nic z tego nie pami�tam. Trzeba b�dzie odes�a� Lible do domu. Opracowanie odpowiedniej metody zajmie mi troch� czasu. Niekiedy wydaje mi si�, �e za du�o pij�. - Precz z takimi my�lami - powiedzia� dziadek. - Kiedy by�em w twoim wieku, nie musia�em mie� machiny czasu, �eby zobaczy� trzydziestocentymetrowe zwierzaki. Starczy�a mi �ytni�wka - doda�, oblizuj�c pomarszczone wargi. - Za ci�ko pracujesz, ot co. - No...- rzek� bezradnie Gallegher - nic na to nie poradz�. A po co w og�le toto budowa�em? - Nie wiem. Gada�e� o mordowaniu w�asnego dziadka, czy co�. Albo o przepowiadaniu przysz�o�ci. Ni cholery nie mog�em z tego skapowa�. - Chwileczk�. Co� sobie s�abo przypominam. Znany paradoks podr�y w czasie. Zamordowanie w�asnego dziadka... - Kiedy zacz��e� o tym gada�, z�apa�em trzonek od siekiery - powiedzia� dziadek. - Nie mam na razie zamiaru kojfn��. - Zachichota�. - Pami�tam jeszcze er� benzyny...ale nadal czuj� si� rze�ko. - I co si� potem sta�o? - Z maszyny czy sk�d� tam wyskoczy�y te maluchy. Powiedzia�e�, �e maszyna jest �le ustawiona i poprawi�e� to. - Ciekawe, co mi przysz�o do g�owy - zamy�li� si� Gallegher. Lible sko�czy�y mleko. - Ju� - powiedzia� gruby. - Teraz podbijemy �wiat. Od czego mamy zacz��?Gallegher wzruszy� ramionami. - Obawiam si�, �e nie mog� s�u�y� panom rad�. Mnie nigdy do tego nie ci�gn�o. Zupe�nie nie wiem, jak si� do sprawy zabra�. - Najpierw zniszczymy wielkie miasta - powiedzia� najmniejszy Libl z o�ywieniem - a potem schwytamy pi�kne dziewcz�ta i b�dziemy je trzyma� dla okupu albo co. Wszyscy si� przestrasz� i my wygramy. - Jak to wymy�li�e�? - zapyta� Gallegher. - To wszystko jest w ksi��kach. Tak si� zawsze robi. My wiemy. B�dziemy tyranami i b�dziemy wszystkich bi�. Poprosz� jeszcze mleka. - Ja te� - rozleg�y si� dwa inne g�osiki. Gallegher nala� im, u�miechaj�c si�. - Zdaje si�, �e nie dziwi was specjalnie, �e si� tu znale�li�cie. - To te� jest w ksi��kach. - Chlip - chlip. - To znaczy...to, co si� tu dzieje? - O, nie. Ale wszystko o podr�ach w czasie. Wszystkie powie�ci z naszych czas�w s� o nauce i podobnych rzeczach. Du�o czytamy. W Dolinie jest niewiele wi�cej do roboty - zako�czy� Libl, troch� smutno. - Czy tylko o tym czytacie? - Nie, czytamy wszystko. Ksi��ki naukowe oraz powie�ci. Jak si� robi dezintegratory i tak dalej. Powiemy ci, jak masz zrobi� dla nas bro�. - Dzi�kuj�. Takie ksi��ki s� dost�pne dla wszystkich? - Pewnie. Czemu nie? - Moim zdaniem to mo�e by� niebezpieczne. - Moim te� - powiedzia� gruby Libl z namys�em - ale z jakiego� powodu nie jest. Gallegher zamy�li� si�. - Czy mo�ecie mi powiedzie�, jak si� robi miotacz termiczny? - Tak - brzmia�a podniecona odpowied� - a potem zniszczymy wielkie miasta i schwytamy... - Wiem. Pi�kne dziewcz�ta i b�dziecie je trzyma� dla okupu. Po co? - My wiemy, jak si� zachowa� - powiedzia� bystrze jeden z Libii. - Czytamy ksi��ki, s�owo daj�. - Mleko wyla�o mu si� z fili�anki; Libl spojrza� na ka�u�� i ze strapienia uszy mu opad�y. Dwa pozosta�e Lible po�piesznie poklepa�y go po plecach. - Nie p�acz - nalega� najwi�kszy. - Musz� - powiedzia� Libl. - Tak napisali. - Wszystko pokr�ci�e�. Nie p�acze si� nad rozlanym mlekiem. - P�acze si�. Ja b�d� - upiera� si� krn�brny Libl i zacz�� szlocha�. Gallegher przyni�s� mu jeszcze mleka. - A co do tego miotacza termicznego... - To proste - powiedzia� gruby Libl i wyja�ni�. By�o to proste. Dziadek oczywi�cie nic nie zrozumia�, ale z zaciekawieniem przygl�da� si�, jak Gallegher pracuje. W ci�gu p� godziny dzie�o by�o sko�czone. I faktycznie by� to miotacz termiczny. Wypali� dziur� w drzwiach szafy. - Fiu! - gwizdn�� Gallegher patrz�c, jak nad zw�glonym drewnem unosi si� dym. - To jest co�! - Przyjrza� si� metalowemu cylindrowi, kt�ry trzyma� w d�oni. - Cz�owieka te� tym mo�na zabi� - mrukn�� gruby Libl. - Tak jak tego na podw�rku. - Tak, mo...co? Kogo na...? - Na podw�rku. Przez jaki� czas siedzieli�my na nim, ale potem ostyg�. Ma dziur� wypalon� w piersi. - To wasza robota - rzek� Gallegher oskar�ycielskim tonem, prze�ykaj�c �lin�. - Nie. On te� chyba przyby� tu z innego czasu. Miotacz termiczny wypali� w nim dziur�. - Kto...Kto to by�? - Nigdy go nie widzia�em - powiedzia� gruby Libl trac�c zainteresowanie t� spraw�. - Chc� jeszcze mleka. - Wskoczy� na st� warsztatowy i wyjrza� przez okno na wie�owce Manhattanu. - Juhuuuu! �wiat nale�y do nas! Rozleg� si� dzwonek u drzwi. - Dziadku, zobacz, kto to - powiedzia� Gallegher, lekko blady. Zapewne inkasent. Oni s� przyzwyczajeni do odprawiania z kwitkiem. O, Bo�e! Nigdy jeszcze nikogo nie zabi�em... - Ja ju� - mrukn�� dziadek na odchodnym. Nie wyja�ni�, co mia� na my�li. Gallegher wyszed� na podw�rko w towarzystwie drepcz�cych ma�ych figurek Libli. Sta�o si� najgorsze. Po�rodku r�anego ogrodu le�a�y zw�oki m�czyzny, starego i brodatego, zupe�nie �ysego, ubranego w dziwaczny str�j wykonany z czego� podobnego do elastycznego, barwionego celofanu. W jego bluzie i piersi zia�a wyra�na dziura wypalona przez miotacz termiczny. - On mi kogo� przypomina - stwierdzi� Gallegher. - Nie wiem, czemu. Czy wypad� z czasu ju� martwy? - Martwy, ale jeszcze ciep�y - powiedzia� Libl. - To by�o mi�e. Gallegher powstrzyma� dreszcz zgrozy. Wstr�tne ma�e potworki. Jednak by�y zapewne nieszkodliwe, inaczej w ich czasach nie zosta�yby dopuszczone do niebezpiecznych informacji. Obecno�� Libii niepokoi�a Galleghera daleko mniej ni� obecno�� zw�ok. Do jego uszu dolecia�y protesty dziadka. Lible skry�y si� pod najbli�szymi krzaczkami i by�y ju� niewidoczne, gdy na podw�rku pojawili si� trzej m�czy�ni towarzysz�cy dziadkowi. Na widok niebieskich mundur�w i mosi�nych guzik�w Gallegher cisn�� miotacz termiczny na grz�dk� i ukradkiem narzuci� na� nog� troch� ziemi. Na twarzy wywo�a� to, co jego zdaniem by�o przymilnym u�mieszkiem. - Cze��, ch�opcy. Mia�em w�a�nie zadzwoni� do komendy. Kto� mi podrzuci� na podw�rko trupa. Jak Gallegher zauwa�y�, dwaj spo�r�d mowo przyby�ych byli policjantami: dobrze zbudowani, nieufni i bystroocy. Trzecim by� ma�y, elegancki cz�owieczek z jasnymi w�osami przylepionymi do w�skiej czaszki oraz cienkimi w�sikami pod nosem. Nieco przypomina� lisa. Na piersi mia� przypi�t� Honorow� Odznak� Policyjn�, co znaczy�o du�o albo niewiele, w zale�no�ci od tego, kto j� nosi�. - Nie mog�em ich zatrzyma� - powiedzia� dziadek. - No to ju� po tobie, m�ody cz�owieku. - On �artuje - powiedzia� Gallegher do policjant�w. - S�owo honoru, w�a�nie mia�em... - Wystarczy. Jak si� pan nazywa? Gallegher powiedzia�, �e Gallegher. - Mhm. - Policjant ukl�k�, aby obejrze� cia�o. Gwizdn��. - Fiu! Co mu pan zrobi�? - Nic. Gdy wyszed�em rano, ju� tu le�a�. Mo�e wypad� z kt�rego� okna. - Gallegher nieokre�lonym gestem wskaza� na otaczaj�ce ich wie�owce. - Nie wypad�. Ani jedna ko�� nie jest z�amana. Wygl�da, jakby pan go przewierci� rozpalonym do czerwono�ci pogrzebaczem - zauwa�y� policjant. - Kto to jest? - Nie wiem. Nigdy go nie widzia�em. Kto wam powiedzia�... - Niech pan nigdy nie zostawia trup�w na widoku, panie Gallegher. Kto� na g�rze - na przyk�ad tam - mo�e go zobaczy� i zadzwoni� na policj�. - Aha. A, rozumiem. - Dowiemy si�, kto go zabi� - powiedzia� ironicznie policjant. - Niech si� pan o to nie boi. I dowiemy si�, kto to by�. Chyba �e b�dzie pan m�wi� i zaoszcz�dzi sobie k�opotu. - Poszlaki... - Wystarczy. - Olbrzymia d�o� klasn�a w powietrzu. - Zadzwoni� do ch�opc�w, �eby �ci�gn�li koronera. Gdzie wideofon? - Dziadku, poka� mu - powiedzia� Gallegher zm�czonym g�osem. Elegancki cz�owieczek o jasnych w�osach post�pi� krok naprz�d. Jego g�os a� dudni� autorytetem. - Groarty, rozejrzyjcie si� po domu, kiedy Bannister rozmawia przez wideo. Ja tu zostan� z panem Gallegherem. - Tak jest, panie Cantrell - policjanci oddalili si� za dziadkiem. - Przepraszam - powiedzia� Cantrell i szybko ruszy� naprz�d. Zanurzy� w�skie palce w ziemi� u st�p Galleghera i wyci�gn�� miotacz termiczny. Lekko si� u�miechaj�c, przyjrza� si� mu. Gallegherowi zamar�o serce. - Ciekawe, sk�d to si� tam wzi�o - wyj�ka�, na gwa�t szukaj�c wykr�t�w. - Pan to tam schowa� - odrzek� Cantrell. - Widzia�em. Na szcz�cie policjanci nie widzieli. My�l�, �e to zatrzymam. - Wsun�� cylinder miotacza do kieszeni. - Dow�d rzeczowy A. Ta rana w pa�skich zw�okach jest bardzo osobliwa... - To nie moje zw�oki! - Le�� na pa�skim podw�rku. Bardzo mnie interesuje wszelka bro�, panie Gallegher. Co to za przyrz�d? - To...tylko latarka. Cantrell wydoby� cylinder i wymierzy� w Galleghera. - Rozumiem. Je�li nacisn� ten guzik... - To miotacz termiczny - powiedzia� szybko Gallegher, robi�c unik. - Rany boskie, niech pan uwa�a! - Hmmm. Pan to zrobi�? - Ja... tak. - I zabi� pan tym cz�owieka? - Nie! - Radz� - rzek� Cantrell wk�adaj�c z powrotem cylinder do kieszeni - �eby pan na ten temat trzyma� j�zyk za z�bami. Kiedy tylko policja po�o�y �apy na broni, b�dzie po panu. W chwili obecnej �adna znana bro� nie robi takich ran. Trudno im b�dzie dowie��, �e to pan. Z jakiego� powodu wierz�, �e pan nie zabi� tego cz�owieka, panie Gallegher. Nie wiem czemu. Mo�e ze wzgl�du na pa�sk� reputacj�. Wiadomo, �e jest pan do�� ekscentryczny, ale wiadomo r�wnie�, �e jest pan niez�ym wynalazc�. - Dzi�kuj� - powiedzia� Gallegher. - Ale...to m�j miotacz. - Czy mam go zg�osi� jako dow�d rzeczowy A? - Nale�y do pana. - W porz�dku - powiedzia� Cantrell z u�miechem. - Zobacz�, co b�d� m�g� dla pana zrobi�. Jak si� okaza�o, m�g� niewiele. Prawie ka�dy m�g� wystara� si� o Honorow� Odznak� Policyjn�, ale koneksje polityczne niekoniecznie r�wna�y si� chodom w policji. Gdy machina prawa zosta�a raz puszczona w ruch, nie�atwo by�o j� zatrzyma�. Na szcz�cie w owych czasach prawa jednostki by�y �wi�te, ale g��wnie w wyniku rozwoju telekomunikacji. Po prostu �aden przest�pca nie m�g� uciec. Gallegherowi polecono nie opuszcza� Manhattanu i policja mia�a pewno��, �e gdyby tylko spr�bowa�, system wideotelefoniczny wkr�tce b�dzie depta� mu po pi�tach. Nawet nie trzeba by�o zostawia� stra�nik�w. Tr�jwymiarowe zdj�cie Galleghera znajdowa�o si� ju� w kartotekach o�rodk�w komunikacji Manhattanu, tak �e je�li spr�bowa�by wykupi� bilet na stratoplan lub poduszkowiec, natychmiast by go rozpoznano, zbesztano i odes�ano do domu. Zbity z tropu koroner nadzorowa� przewiezienie zw�ok do kostnicy. Policjanci i Cantrell oddalili si�. Dziadek, tr�jka Libli i Gallegher siedzieli w laboratorium i patrzyli na siebie w oszo�omieniu. - Machina czasu - powiedzia� Gallegher naciskaj�c guziki dystrybutora trunk�w. - Ba! Po co ja to wszystko robi�? - Nie mog� ci nic udowodni� - zwr�ci� uwag� dziadek. - Procesy kosztuj�. Je�li nie znajd� dobrego adwokata, to le��. - Czy s�d nie mo�e da� ci adwokata? - Pewnie, ale w ten spos�b nic z tego nie b�dzie. Prawoznawstwo w naszych czasach sta�o si� podobne do gry w szachy. Trzeba wsp�pracy wielu specjalist�w, aby pozna� wszystkie podej�cia. Mog� mnie skaza�, gdy przeocz� jeden tylko kruczek. Prawnicy kontroluj� w�adz� polityczn�, dziadku. Maj� te� swoje grupy nacisku. Wina i niewinno�� niewiele znacz� wobec faktu posiadania najlepszych adwokat�w. A na to trzeba pieni�dzy. - Pieni�dze ci niepotrzebne - powiedzia� najgrubszy Libl. - Kiedy podbijemy �wiat, wprowadzimy w�asny system monetarny. Gallegher nie zwr�ci� na niego uwagi. - Dziadku, masz jak�� fors�? - Nie. W Maine nigdy mi wiele nie by�o trzeba. Gallegher potoczy� zdesperowanym wzrokiem po laboratorium. - Mo�e co� sprzedam. Ten miotacz termiczny...ale nie. By�oby po mnie, gdyby kto� si� dowiedzia�, �e to mam. Mam nadziej�, �e Cantrell nie poka�e tego nikomu. Machina czasu...- Podszed� do zagadkowego przyrz�du i przyjrza� si� mu. - Szkoda, �e nie pami�tam, jak to dzia�a. I po co. - Przecie� ty j� zrobi�e�, nie? - Moja pod�wiadomo�� j� zrobi�a. Moja pod�wiadomo�� robi najdziwaczniejsze rzeczy. Ciekawe, do czego ta d�wignia. - Gallegher sprawdzi�. Nic si� nie sta�o. - To strasznie skomplikowane. Skoro nie wiem, jak to dzia�a, nie mog� na tym zarobi�. - Wczoraj wieczorem - powiedzia� dziadek z namys�em - wykrzykiwa�e� co� o jakim� Hellwigu, kt�ry co� u ciebie zam�wi�. W oczach Galleghera pojawi� si� b�ysk, ale szybko zgas�. - Pami�tam. Nad�ty wa�niak, kt�ry jest kompletnym zerem. Ma potworny kompleks pr�no�ci. Chce by� s�awny. Powiedzia�, �e da mi kup� forsy, je�li mu to za�atwi�. - To czemu tego nie zrobisz? - Jak? - zapyta� Gallegher. - M�g�bym co� wynale�� i da� mu, �eby poda� si� za wynalazc�, ale nikt nigdy nie uwierzy, �e taki ba�wan jak Rufus Hellwig umie co� wi�cej, ni� ile jest dwa razy dwa. O ile w og�le tyle umie. Ale... Gallegher siad� do wideotelefonu. Wkr�tce na ekranie pojawi�a si� wielka, t�usta, blada twarz. Rufus Hellwig by� ogromnie grubym, �ysym m�czyzn� z perkatym nosem, kt�ry og�lnie sprawia� wra�enie idioty w ostatnim stadium mongolizmu. Pieni�dzmi zapewni� sobie w�adz�, ale ku jego najwy�szej rozpaczy nie uda�o mu si� zyska� powszechnego uznania. Nikt go nie podziwia�. Po prostu �miano si� z niego, poniewa� nie mia� nic poza pieni�dzmi. Niekt�rzy potentaci dobrze to znosz�. Hellwig nie potrafi�. Spojrza� wilkiem na Galleghera. - Dobry. Jest co�? - Pracuj� nad jedn� rzecz�. Ale to kosztuje. Potrzebna mi zaliczka. - Aha - powiedzia� Hellwig niemi�ym tonem - potrzebuje pan, co? Dosta� pan jedn� w zesz�ym tygodniu. - Mo�e i tak - rzek� Gallegher. - Nie pami�tam. - By� pan pijany. - O, naprawd�? - Cytowa� pan Omara. - Kt�r� cz��? - Co� o wio�nie przemijaj�cej z r�ami. - To by�em pijany - powiedzia� Gallegher ze smutkiem. - Na ile pana zahaczy�em? Hellwig mu powiedzia�. Konstruktor pokr�ci� g�ow�. - Forsa przecieka mi przez palce jak woda. No, dobrze. Niech pan mi da jeszcze troch�. - Chyba pan zwariowa� - warkn�� Hellwig. - Najpierw niech pan poka�e rezultaty. Potem mo�e pan za�piewa�, ile pan chce. - W komorze gazowej mog� faktycznie du�o �piewa� - rzek� Gallegher, ale potentat przerwa� ju� po��czenie. Dziadek �ykn�� sobie i westchn��. - A co z tym Cantrellem? Mo�e on b�dzie m�g� pom�c? - W�tpi�. Mia� mnie na muszce. Zreszt� nadal ma. Ja o nim nie wiem nic. - No to wracam do Maine - powiedzia� dziadek. Gallegher westchn��. - Tak mnie zostawiasz? - No, chyba �e masz jeszcze troch� w�dy... - I tak nie mo�esz wyjecha�. Wsp�lnik przest�pstwa czy co� w tym rodzaju. Na pewno nie znajdziesz �adnej forsy? Dziadek by� tego pewien. Gallegher spojrza� jeszcze raz na machin� czasu i westchn�� �a�o�nie. Zreszt� niech diabli porw� jego pod�wiadomo��! Oto co wychodzi ze znajomo�ci nauki ze s�yszenia, a nie tak jak trzeba. To, �e Gallegher by� geniuszem, nie przeszkadza�o, by wci�� wpada� w nieprawdopodobne tarapaty. Przypomnia� sobie, �e kiedy� ju� wynalaz� jak�� machin� czasu, ale tamta nie dzia�a�a tak jak ta. Ta przycupn�a sobie pos�pnie w k�ciku: niewiarygodnie skomplikowane urz�dzenie z b�yszcz�cego metalu, kt�rego ognisko materializacji wymierzone by�o gdzie� w podw�rko. - Ciekawe, po co Cantrellowi by� ten miotacz termiczny - zaduma� si� Gallegher. Lible, kt�re ciekawskimi z�otymi oczkami i marszcz�cymi si� r�owymi nosami, bada�y wn�trze laboratorium, usiad�y teraz szeregiem przed Gallegherem. - Kiedy podbijemy �wiat, nie b�dziesz musia� si� martwi� - powiedzia�y mu. - Dzi�kuj� - odrzek� Gallegher. - To mi bardzo pomog�o. Jednak w tej chwili najbardziej potrzebuj� forsy i to du�o. Musz� wzi�� adwokata. - Po co? - �eby mnie nie skazali za morderstwo. To trudno wyt�umaczy�. Nie znacie tego przedzia�u czasowego...- Gallegher otworzy� usta. Och, och, mam pomys�. - Jaki? - Powiedzieli�cie mi, jak zrobi� ten miotacz termiczny. No wi�c gdyby�cie mogli mi da� jakie� namiary czego� innego...czego�, co przynios�oby szybkie pieni�dze. - Oczywi�cie. Zrobimy to z przyjemno�ci�. Ale lepsze by�oby sprz�enie m�zgowe. - Niewa�ne. No to zaczynajcie. Albo lepiej ja b�d� pyta�. Jakie urz�dzenia macie w swoim �wiecie? Rozleg� si� dzwonek u drzwi. Go�� by� detektywem policyjnym nazwiskiem Mahoney; by� to wysoki facet o ironicznym spojrzeniu i wypiel�gnowanych kruczoczarnych w�osach. Lible, kt�re nie chcia�y si� ujawnia�, zanim nie opracuj� do ko�ca plan�w podboju �wiata, umkn�y z pola widzenia. Mahoney powita� obu m�czyzn zdawkowym skinieniem g�owy. - Dobry. Mamy ma�y zgryz na komendzie. Niedu�y ba�agan, nic powa�nego. - To nieprzyjemne - powiedzia� Gallegher. - Napije si� pan? - Nie, dzi�kuj�. Chcia�bym zdj�� pa�skie odciski palc�w. R�wnie� rysunek siatk�wki, je�li mo�na. - Dobrze, prosz� bardzo. Mahoney przywo�a� technika, kt�ry z nim przyszed�. Palce Galleghera zosta�y odci�ni�te na specjalnej b�onie, a aparat fotograficzny ze specjalnym obiektywem zrobi� zdj�cie pr�cik�w, sto�k�w i naczy� krwiono�nych w jego oku. Mahoney patrzy� nachmurzony. Wkr�tce technik pokaza� detektywowi wyniki swoich trud�w. - No i klops - powiedzia� Mahoney. - Z czym? - chcia� wiedzie� Gallegher. - Nic takiego. Te zw�oki z pa�skiego podw�rka... - Tak? - Maj� takie same odciski palc�w jak pan. Podobnie rysunek siatk�wki. Nawet chirurgi� plastyczn� nie da si� tego wyt�umaczy�. Kim by� ten sztywniak, panie Gallegher? Konstruktor zamruga� oczami. - Do wszystkich diab��w! Moje odciski? To wariactwo! - Zupe�ne wariactwo - zgodzi� si� Mahoney. - Na pewno nie zna pan odpowiedzi? Technik stoj�cy przy oknie gwizdn�� przeci�gle. - Hej, Mahoney zawo�a�. - Chod� tu na chwil�. Chc� ci co� pokaza�. - Mo�e poczeka�. - Przy tej pogodzie niezbyt d�ugo - odrzek� technik. - Mamy jeszcze jedne zw�oki w ogrodzie. Gallegher wymieni� z dziadkiem przera�one spojrzenie. Siedzia� nieruchomo nawet wtedy, kiedy detektyw i jego towarzysz z ha�asem wybiegli z laboratorium. Z podw�rka dobieg�y go ich okrzyki. - Jeszcze jeden? - zapyta� dziadek. Gallegher skin�� g�ow�. - Faktycznie na to wygl�da. Lepiej... - Lepiej pryskajmy! - Mowy nie ma. Lepiej chod�my zobaczy�, co to takiego tym razem. By�y to, jak ju� Gallegher wiedzia�, zw�oki. R�wnie� w tym przypadku �mier� zadano przez wypalenie w�skiego otworu w kamizelce z plastikordu i znajduj�cej si� pod ni� klatce piersiowej. Bez w�tpienia strza� z miotacza termicznego. Wygl�d zabitego spowodowa� w Gallegherze silny szok - nie bez powodu. Konstruktor spogl�da� na swe w�asne zw�oki. Niezupe�nie. Zabity wygl�da� na starszego o dziesi�� lat od Galleghera, jego twarz by�a szczuplejsza, a czarne w�osy przetykane by�y siwizn�. Jego ubi�r za� mia� osobliwy kr�j, nieznany i dziwaczny. Ale podobie�stwo by�o niew�tpliwe. - Taaak...- powiedzia� Mahoney przygl�daj�c si� Galleaherowi. Pa�ski brat - bli�niak zapewne? - Jestem tak samo zdziwiony jak i pan - powiedzia� konstruktor s�abym g�osem. Mahoney szcz�kn�� z�bami. Wyj�� cygaro i zapali� je dr��cymi palcami. - S�uchaj pan - powiedzia�. - Nie wiem, co to za �arty, ale wcale mi si� to nie podoba. Ciarki mnie przechodz�. Je�li i tego sztywniaka odciski palc�w i wz�r siatk�wki b�d� takie jak pa�skie, to mi si� to cholernie nie spodoba. Cholernie. Nie mam zamiaru doj�� do wniosku, �e trac� zmys�y. Jasne? - To niemo�liwe - rzek� technik. Mahoney zap�dzi� wszystkich do domu i zadzwoni� do komendy. - Inspektor? Ja w sprawie tego cia�a, kt�re przywieziono godzin� temu...sprawa Galleghera, wie pan... - Znalaz� je pan? - zapyta� inspektor. Mahoney zamruga� oczami. - S�ucham? Chodzi o to cia�o ze zwariowanymi odciskami palc�w. - Wiem, o kt�re chodzi. Znalaz� je pan, czy nie? - Ale ono jest w kostnicy! - By�o - powiedzia� inspektor - jeszcze dziesi�� minut temu. Potem zosta�o skradzione. Prosto z kostnicy. Mahoney, zwil�aj�c wargi, powoli przetrawi� wiadomo��. - Inspektorze - powiedzia� po chwili - mam dla pana jeszcze jedno cia�o. Tym razem inne. W�a�nie je znalaz�em na podw�rku Galleghera. W takich samych okoliczno�ciach. - Co?! - W�a�nie. Wypalany otw�r w piersi. M�czyzna podobny jest do Galleghera. - Podobny do niego...A co z tymi odciskami, kt�re poleci�em panu sprawdzi�? - Sprawdzi�em. Odpowied� jest twierdz�ca. - To niemo�liwe! - Zaczekajmy, a� zobaczy pan nowe zw�oki - warkn�� Mahoney. - Niech pan pode�le ch�opc�w, dobrze? - Natychmiast. C� to za wariactwo... Po��czenie zosta�o przerwane. Gallegher rozda� drinki i pad� na tapczan, majstruj�c przy dystrybutorze. Czu� zawroty g�owy. - Jest jedna sprawa - powiedzia� dziadek. - Nie mo�na ci� odda� pod s�d za zab�jstwo dokonane na tym pierwszym ciele. Je�li je skradziono, nie ma corpus delicti. - Niech mnie...no jasne! - Gallegher nagle usiad�. - Czy to prawda, Mahoney?Detektyw zmru�y� oczy. - Tak. Praktycznie. Tylko niech pan nie zapomina, co przed chwil� znalaz�em na dworze. Gdy zostanie pan skazany, to p�jdzie pan do komory gazowej za niego. - Och - Gallegher ponownie opad� na tapczan. - Jasne. Ale ja go nie zabi�em. - To pan tak twierdzi. - Oczywi�cie. I nadal b�d� tak twierdzi�. Obud�cie mnie, gdy awantura si� sko�czy. Musz� pomy�le�. - Gallegher w�o�y� ustnik dystrybutora mi�dzy wargi, wyregulowa� go na wolny ciek i odpr�y� si�, prze�ykaj�c koniak. Zamkn�� oczy i zaduma� si�, ale na odpowied� nie m�g� trafi�. Gallegher bezwiednie zdawa� sobie spraw�, �e pok�j znowu wype�ni� si� lud�mi, �e ponownie rozpocz�y si� rutynowe dzia�ania policji. Na pytania odpowiada� u�ywaj�c tylko cz�ci m�zgu. W ko�cu policja odjecha�a zabieraj�c ze sob� drugie cia�o. Wzmocniony przez alkohol umys� Galleghera wyostrzy� si�. Jego pod�wiadomo�� zaczyna�a przejmowa� kontrol�. - Kapuj� - powiedzia� do dziadka. - Chyba tak. Zobaczymy. Podszed� do machiny czasu i pomajstrowa� w d�wigniach. - Ech. Nie mog� jej wy��czy�. Pewnie jest ustawiona na okre�lony model cyklu. Zaczynam sobie przypomina�, o czym m�wili�my wczoraj wieczorem. - O przepowiadaniu przysz�o�ci? - zapyta� dziadek. - Mhm. A nie zacz�li�my si� spiera�, czy cz�owiek potrafi przewidzie� w�asn� �mier�? - Owszem. - I oto jest odpowied�. Ustawi�em maszyn� tak, aby przepowiedzia�a moj� w�asn� �mier�. Maszyna posuwa si� wzd�u� linii temporalnej, dogania moj� przysz�o�� in articulo mortis i przerzuca moje cia�o do naszego przedzia�u czasowego. To znaczy, moje przysz�e cia�o. - Chyba zwariowa�e� - stwierdzi� dziadek. - Nie, to jest w�a�nie to, zgadza si� - utrzymywa� Gallegher. To pierwsze cia�o to by�em ja. W wieku siedemdziesi�ciu czy osiemdziesi�ciu lat. Wtedy umr�. Zostan� najwidoczniej zabity z miotacza. Za czterdzie�ci lat czy co� ko�o tego - zako�czy� w zamy�leniu. Hmmm. Cantrell ma ten miotacz... Dziadek wykrzywi� si� z niesmakiem. - A co w takim razie z tym drugim cia�em? Na pewno nie wiesz, co z tym fantem zrobi�. - Oczywi�cie �e wiem. R�wnoleg�e tory czasowe. Zmienna przysz�o��. Linie prawdopodobie�stwa. S�ysza�e� o tej teorii? - Nie. - Hmmm. No wi�c chodzi w niej o to, �e istnieje niesko�czenie wiele mo�liwych wariant�w przysz�o�ci. Je�li zmieniamy czas tera�niejszy, automatycznie wchodzimy w inny wariant przysz�o�ci. Co� jak przerzucanie zwrotnicy kolejowej. Gdyby� si� nie o�eni� z babci�, mnie by tu teraz nie by�o. Rozumiesz? - Nie - powiedzia� dziadek bior�c nast�pnego drinka, ale Gallegher i tak m�wi� dalej. - Zgodnie z wariantem A zostan� zabity przez strza� z miotacza termicznego w wieku oko�o siedemdziesi�ciu lat. To jeden wariant. No i sprowadzi�em moje zw�oki po linii temporalnej do tera�niejszo�ci. I naturalnie zmienia�y one tera�niejszo��. Uprzednio w wariancie A nie by�o miejsca na osiemdziesi�cioletnie zw�oki Galleghera. Zw�oki si� pojawi�y i zmieni�y przysz�o��. Automatycznie przenie�li�my si� na inny tor czasu. - To zupe�nie g�upie, co? - wymamrota� dziadek. - Cicho, dziadku. My�l�. W chwili obecnej dzia�a drugi tor, wariant B. A na tym torze zostan� zabity z miotacza w wieku oko�o czterdziestu pi�ciu lat. Poniewa� maszyna jest tak ustawiona, �e przynosi moje cia�o, jak tylko jest ju� martwe, post�pi�a w�a�nie w ten spos�b - zmaterializowa�a moje czterdziestopi�cioletnie zw�oki. Jednocze�nie zw�oki osiemdziesi�cioletnie znikn�y. - Ha! - Musia�y. Po prostu nie istnia�y w wariancie B. Kiedy wariant B utrwali� si�, wariant A po prostu przesta� istnie�. Podobnie jak pierwsze zw�oki. Oczy dziadka rozja�ni�y si� nagle. - Ju� wszystko rozumiem powiedzia� mlaskaj�c wargami. - To bardzo m�dre. B�dziesz robi� wariata w s�dzie, co? - Ba! - parskn�� Gallegher i podszed� do machiny czasu. Bezskutecznie pr�bowa� j� wy��czy�. Nie poddawa�a si�. Zdawa�o si�, �e nieodwo�alnie po�wi�ci�a si� sprawie materializacji mo�liwych przysz�ych zw�ok Galleghera. Co si� teraz stanie? Rz�dzi teraz wariant czasowy B. Ale zw�oki B nie mia�y istnie� w tej konkretnej tera�niejszo�ci. By� to czynnik X. AB + X = C. Nowa zmienna i nowy trup. Gallegher po�piesznie wyjrza� na podw�rko. By�o puste, przynajmniej na razie. Bogu dzi�ki i za to. Tak czy inaczej, my�la� Gallegher, nie mog� go skaza� za zamordowanie siebie samego. A mo�e mog�? Czy ma tu zastosowanie prawo zabraniaj�ce samob�jstw? Bzdura. Nie pope�ni� samob�jstwa, wci�� jeszcze by� �ywy. Ale skoro by� �ywy, nie m�g� by� martwy. Gallegher zupe�nie sko�owany skoczy� w stron� tapczanu, goln�� mocnego drinka i zat�skni� za �mierci�. Oczyma duszy widzia� ju� s�d i walk� nieprawdopodobnych sprzeczno�ci i paradoks�w - proces wieku. Je�li nie b�dzie mia� najlepszego adwokata na tej planecie, to ju� po nim. Pojawi�a si� nowa my�l; Gallegher za�mia� si� ironicznie. Powiedzmy, �e zostanie skazany za morderstwo i stracony? Je�li umrze w tera�niejszo�ci, naturalnie jego przysz�e zw�oki zaraz znikn�. Nie b�dzie corpus delicti. Nieuchronnie, oczywi�cie, zostanie zrehabilitowany po �mierci. Jako� go to nie ucieszy�o. Przypomniawszy sobie o potrzebie dzia�ania, Gallegher rykiem wezwa� Lible. Stworzonka dobra�y si� do pude�ka z ciastkami, ale na jego wezwanie stawi�y si� z poczuciem winy, strzepuj�c kosmatymi �apkami okruchy z w�sik�w. - Chcemy mleka - powiedzia� najgrubszy. - �wiat nale�y do nas. - Tak - odezwa� si� drugi - zniszczymy wszystkie miasta, a potem schwytamy pi�kne dziewcz�ta dla... - Dajcie spok�j - powiedzia� Gallegher zm�czonym g�osem. �wiat mo�e poczeka�. Ja nie mog�. Musz� szybko co� wynale��, �eby troch� zarobi� i wzi�� adwokata. Nie mog� sobie pozwoli� na sp�dzenie reszty �ycia w roli oskar�onego o mordowanie moich przysz�ych zw�ok. - Ju� gadasz jak wariat - odezwa� si� dziadek, zawsze skory do pomocy. - Id� sobie. Daleko st�d. Jestem zaj�ty. Dziadek wzruszy� ramionami, w�o�y� kapelusz i wyszed�. Gallegher powr�ci� do przes�uchiwania tr�jki Libii. Wkr�tce stwierdzi�, �e b�dzie z nich wyj�tkowo ma�y po�ytek. Nie chodzi�o o to, �e Lible by�y oporne, wr�cz przeciwnie, bardzo chcia�y pom�c. Ale nie potrafi�y poj��, czego chcia� Gallegher. Poza tym ma�e g��wki wype�nione by�y bez reszty ich ulubion� obsesj�, tak �e na nic innego miejsca nie starcza�o. �wiat nale�a� do nich. Trudno im by�o u�wiadomi� sobie, �e s� jeszcze jakie� inne problemy. Mimo to Gallegher nie ustawa� w wysi�kach. W ko�cu chwyci� trop tego, czego mu by�o trzeba, gdy Lible ponownie wspomnia�y o sprz�eniu m�zgowym. Te urz�dzenia, jak si� dowiedzia�, s� do�� powszechnie spotykane w przysz�ym �wiecie. Dawno temu wynalaz� je jaki� cz�owiek nazwiskiem Gallegher, powiedzia� bezmy�lnie gruby Libl nie chwytaj�c oczywistego skojarzenia. Gallegher zakrztusi� si�. Najwyra�niej musia� zbudowa� maszyn� do sprz�enia m�zgowego teraz, skoro tak ma by� zapisane. Z drugiej jednak strony, co si� stanie, je�li tego nie zrobi? Przysz�o�� znowu ulegnie zmianie. Jak to si� sta�o, zastanawia� si�, �e Lible nie znikn�y wraz z pierwszymi zw�okami, kiedy wariant A zmieni� si� w model B? Pytanie to nie by�o bez odpowiedzi. Czy Gallegher mia� do�y� s�dziwych lat, czy te� nie, Libiom w ich marsja�skiej dolinie nie robi�o to r�nicy. Kiedy muzyk zagra fa�szywy ton, odejdzie mo�e od pierwotnej tonacji na kilka takt�w, ale wr�ci do niej, jak b�dzie m�g� najpr�dzej. Wygl�da�o na to, �e czas d��y do normy. Dalej�e wi�c! - Na czym polega to sprz�enie m�zgowe? - zapyta�. Lible powiedzia�y mu. Gallegher zebra� dane z ich bez�adnych informacji i stwierdzi�, �e urz�dzenie jest dziwaczne, ale praktyczne. Powiedzia� co� pod nosem o zwariowanych talentach. Do tego si� wszystko sprowadza�o. Maj�c do dyspozycji sprz�enie m�zgowe, ka�dy t�pak m�g� w kilka chwil zosta� matematykiem. Stosowanie tej wiedzy wymaga�o oczywi�cie praktyki - nale�a�o wpierw wykszta�ci� w sobie sprawno�� umys�ow�. Murarz o zesztywnia�ych palcach m�g� zosta� pierwszorz�dnym pianist�, co jednak wymaga�o czasu, zanim jego r�ce stan� si� elastyczne i dostatecznie czu�e. Jednak najwa�niejszy by� fakt, �e talent mo�na by�o przekazywa� z jednego m�zgu do drugiego. Polega�o to na indukcji, drog� wykres�w, impuls�w elektrycznych emitowanych przez m�zg. Krzywa zmienia si�. Kiedy cz�owiek �pi, krzywa si� prostuje. Kiedy na przyk�ad ta�czy, jego pod�wiadomo�� automatycznie steruje jego stopami - je�li jest dobrym tancerzem. Tak� krzyw� mo�na wyr�ni�. Je�li si� go ju� zapisze i rozpozna, mo�na go potem utrwali�; czynniki tworz�ce umiej�tno�� ta�ca, mo�na przenie��, jak pantografem, na inny m�zg. Fiu, fiu! By�o tam jeszcze wiele rzeczy, jak o�rodki pami�ci i inne, ale Gallegher z�apa� ju� najwa�niejsze. Z niecierpliwo�ci� chcia� natychmiast rozpocz�� prac�. To pasowa�o do pewnego planu... - W ko�cu nauczysz si� momentalnie rozpoznawa� linie wykres�w - powiedzia� jeden z Libli. - To... to urz�dzenie jest cz�sto u�ywane w naszych czasach. Ludziom, kt�rzy nie chc� si� uczy�, pompuje si� do g��w wiedz� z m�zg�w uznanych m�drc�w. By� raz w naszej Dolinie Ziemianin, kt�ry chcia� by� s�ynnym pie�niarzem, ale nie mia� za grosz s�uchu. Ani jednej nuty nie umia� powt�rzy�. U�y� sprz�enia m�zgowego i po sze�ciu miesi�cach m�g� wszystko za�piewa�. - Dlaczego a� po sze�ciu miesi�cach? - Mia� niewyszkolony g�os. Na to trzeba by�o czasu. Ale kiedy ju� wpad� w rytm, to... - Zr�b nam sprz�enie m�zg�w - zaproponowa� gruby Libl. Mo�e przyda si� nam do podboju Ziemi. - To w�a�nie - powiedzia� Gallegher - mam zamiar zrobi�. Przy paru zastrze�eniach. Gallegher zadzwoni� do Rufusa Hellwiga maj�c nadziej�, �e uda mu si� sk�oni� potentata, aby rozsta� si� z cz�ci� swej fortuny, ale nic mu to nie da�o. Hellwig by� oporny. - Niech mi pan poka�e - powiedzia�. - Wtedy dostanie pan czek in blanco. - Ale ja potrzebuj� pieni�dzy teraz - nalega� Gallegher. - Nie b�d� m�g� da� panu tego, co pan chce, je�li zastan� stracony za morderstwo. - Morderstwo? Kogo pan zabi�? - chcia� wiedzie� Hellwig. - Nie zabi�em nikogo. Wrabiaj� mnie... - Mnie te�. Ale tym razem nie dam si� nabra�. Prosz� o gotowy wynik. Nie dostanie pan �adnych nowych zaliczek, Gallegher. - Niech pan pos�ucha. Czy chce pan �piewa� jak Caruso? Ta�czy� jak Ni�ynski? P�ywa� jak Weissmuller? Przemawia� jak sekretarz stanu Parkinson? Robi� sztuczki jak Houdini? - Ale pan umie �adnie gada� - powiedzia� Hellwig w zamy�leniu i przerwa� po��czenie. Gallegher obrzuci� ekran nienawistnym spojrzeniem. Wygl�da�o na to, �e mimo wszystko trzeba si� b�dzie wzi�� do roboty. Tak te� zrobi�. Jego wytrenowane, umiej�tne palce �miga�y dotrzymuj�c tempa lotnemu m�zgowi. Wspomaga� go alkohol, wyzwalaj�c piekieln� pod�wiadomo��. Gdy Gallegher mia� w�tpliwo�ci, pyta� Libli. Jednak i tak zadanie wymaga�o czasu. Nie mia� w domu ca�ego potrzebnego sprz�tu, wi�c zadzwoni� do firmy zaopatrzeniowej, zdo�awszy wy�udzi� z niej tyle kredytu, by otrzyma� zam�wione towary bez p�acenia. Nie zaprzestawa� pracy. Raz przerwa� mu �agodny ma�y cz�owieczek w meloniku, kt�ry przyni�s� wezwanie s�dowe, a raz zjawi� si� dziadek, aby po�yczy� pi�� kredytek. W mie�cie by� cyrk i dziadek, jako stary i gor�cy entuzjasta, nie m�g� sobie pozwoli� na przegapienie takiej okazji. - Ty te� p�jdziesz? - zapyta�. - Mo�e zagram w ko�ci z kilkoma ch�opcami. Zawsze by�em w dobrych stosunkach z cyrkowcami. Raz wygra�em pi��set kredytek od kobiety z brod�. Nie p�jdziesz? No to powodzenia. Dziadek wyszed�, a Gallegher zaj�� si� przyrz�dem do sprz�enia m�zgowego. Lible z upodobaniem krad�y ciastka i dobrodusznie spiera�y si� o podzia� �wiata, kiedy go ju� podbij�. Maszyna nabiera�a kszta�t�w powoli, lecz nieuchronnie. Co do machiny czasu, podejmowane co jaki� czas pr�by jej wy��czenia dowiod�y tylko jednego: machin� ogarn�a staza. Wygl�da�o na to, �e zamar�a w pewnym okre�lonym uk�adzie czynno�ci, z kt�rego nie spos�b by�o j� odwo�a�. Machina zosta�a nastawiona na sprowadzanie r�nych zw�ok Galleghera. Dop�ki nie wykona�a tego zadania ca�kowicie, uparcie odmawia�a wykonywania innych polece�. - Raz pewna modelka z Bostonu...- mamrota� Gallegher w roztargnieniu. - No, popatrzmy. Musz� tu mie� w�ski snop...Tak. Lecz k�opot by� wielki, bo dla tej modelki... Je�li zmieni� czu�o�� receptor�w na toku elektromagnetycznym...Hmmm...Ten pan mia� za du�o bon tonu. Tak, wystarczy. By�a ju� noc. Gallegher nie zdawa� sobie sprawy z up�ywu czasu. Lible, opchane kradzionymi ciastkami, nie odzywa�y si�, je�li nie liczy� powtarzanych co jaki� czas ��da� dalszych spodeczk�w mleka. Gallegher pi� przez ca�y czas, trzymaj�c pod�wiadomo�� na chodzie. Dot�d nie zdawa� sobie sprawy, �e jest g�odny. Westchn�wszy, popatrzy� na uko�czony przyrz�d do sprz�enia m�zgowego, potrz�sn�� g�ow� i otworzy� drzwi. Przed nim znajdowa�o si� puste podw�rko. Chocia�... Nie, by�o jednak puste. Zmienna czasowa B funkcjonowa�a w dalszym ci�gu. Gallegher wyszed� i ch�odzi� rozgrzan� twarz zimnym nocnym, powiewem. Jarz�ce si� wie�owce Manhattanu odgradza�y go od ciemno�ci nocy. Lataj�ce pojazdy �miga�y nad g�ow� jak zwariowane �wietliki. W pobli�u rozleg� si� st�umiony �oskot. Zaskoczony Gallegher odwr�ci� si�. Nie wiadomo sk�d pojawi�o si� nast�pne cia�o i oto le�a�o po�rodku ogrodu r�anego patrz�c �lepo w g�r�. Czuj�c ch��d w �o��dku, Gallegher podszed� bli�ej, aby si� przyjrze�. By�y to zw�oki m�czyzny w �rednim wieku, pomi�dzy pi��dziesi�tk� a sze��dziesi�tk�, z jedwabistym, czarnym w�sem i w okularach. Mimo to nie by�o w�tpliwo�ci: by� to znowu Gallegher. Postarza�y i zmieniony przez zmienn� czasow� C - ju� C, a nie B - i w dalszym ci�gu z dziur� wypalon� w piersi przez miotacz termiczny. Gallegher u�wiadomi� sobie, �e w�a�nie w tym momencie zw�oki B musia�y znikn�� z kostnicy policyjnej, podobnie jak poprzednie. Mhm. W takim razie w modelu czasowym C Gallegher mia� umrze� dopiero powy�ej pi��dziesi�tki, ale nawet w tym przypadku �mier� mia� spowodowa� strza� z miotacza. Przygn�biony Gallegher pomy�la� o Cantrellu, kt�ry zabra� miotacz, i lekko zadr�a�. Wszystko pl�ta�o si� coraz bardziej. Na pewno wkr�tce policja zjawi si�. Gallegher poczu� g��d. Rzuciwszy ostatnie, dalekie spojrzenie na sw� w�asn�, martw� star� twarz, konstruktor wr�ci� do laboratorium, po drodze zabra� Lible i zagoni� je do kuchni, gdzie przygotowa� szybk� kolacj�. Na szcz�cie w lod�wce by�y befsztyki i Lible �apczywie po�ar�y swe porcje, szybko trajkocz�c o swoich fantastycznych planach. Postanowi�y ju�, �e Gallegher zostanie ich wielkim wezyrem. - Czy on jest okrutny? - zapyta� gruby. - Nie wiem. A jest? - Powinien by� okrutny. W ksi��kach wielki wezyr zawsze jest okrutny. Juhuuu! - gruby Libl zakrztusi� si� kawa�kiem befsztyka. Ug - uggle - ulp! �wiat nale�y do nas! C� za obsesja! zaduma� si� Gallegher. Niepoprawni romantycy. Ich optymizm jest, �agodnie m�wi�c, wyj�tkowy. Ponownie opad�y go jego w�asne problemy, gdy wrzuci� talerze do zmywarki i wzmocni� si� piwem. Przyrz�d do sprz�enia m�zgowego powinien dzia�a�. Nie widzia� powodu, �eby nie dzia�a�. Jego genialna pod�wiadomo�� rzeczywi�cie go zbudowa�a. Psiakrew, musi dzia�a�. Inaczej Lible nie wspomina�yby, �e t� sztuczk� wynalaz� Gallegher w ich odleg�ej przesz�o�ci. Ale nie m�g� zrobi� z Hellwiga kr�lika do�wiadczalnego. �omot do drzwi sprawi�, �e Ga