3031
Szczegóły |
Tytuł |
3031 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3031 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3031 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3031 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ANDRZEJ DRZEWI�SKI
S�ONECZNIKI
Martowic z ponur� rezygnacj� obgryza� ko�� i co jaki� czas d�uba� w z�bach.
Przed nim za oknem rozpo�ciera�a si� najstarsza cz�� miasta, pami�taj�ca
jeszcze dziewi�tnasty wiek. Jej kra�ce gin�y na polach, a w�a�ciwie ugorach
otaczaj�cych aglomeracj�. Zastanowi� si�, kiedy by� tam ostatnio. Rok, dwa,
nie... chyba z pi�� lat temu. Kiedy� pracownicy s�u�b miasta cz�sto wyje�d�ali,
aby uprawia� ziemi�, pooddycha� �wie�ym powietrzem, ale teraz? Ziemia, kt�r�
zaopiekowa� si� w parku miejskim, by�a �yzna, miejsce na chlew i obor� r�wnie�
si� znalaz�o, a podr�owa� dla fantazji ju� od dawna mu si� nie chcia�o. Czu�
si� za stary.
Z uczuciem, �e kto�, go obserwuje, odwr�ci� g�ow�. Nie lubi� Stolera, ma�ego
g�wniarza, kt�ry dosta� si� pod jego opiek�, gdy stary Stoler rozbi� si� w
grawitolocie o maszt dawno nie dzia�aj�cego przeka�nika.
- Czego chcesz?
Ma�y przest�pi� z nogi na nog�.
- Lec� ci, no wie pan.
Z �oskotem uderzy�a ko�� o dno wazy.
- Wiem.
Wsta� i zdecydowanym ruchem odsun�� ch�opaka z drogi.
- Zawo�aj moj� �on�, mo�e ju� posprz�ta� - doda� stoj�c w drzwiach windy.
Pogoda od samego rana by�a wspania�a, wi�c po wyj�ciu z budynku wcale si� nie
zdziwi�, �e oddycha szczeg�lnie lekko. Od kilkunastu lat klimat zmienia� si� na
lepsze. Z�apa� kiedy� audycj� satelitarn�, gdzie jacy� faceci t�umaczyli sobie,
�e to naturalny proces oczyszczania si� ekosfery. Mo�e. Jak zwa�, tak zwa�,
grunt, �e lepiej si� �yje. Ruszy� ku kolejce. Tor zaczyna� si� obok du�ego
parkingu pe�nego zakonserwowanych samochod�w. Niefrasobliwie, nie chc�c
nadrabia� drogi, wskoczy� na dach pierwszego z rz�du wozu i ruszy� do przodu.
Rytmicznie odmierzaj�c kroki przeskakiwa� z dachu na dach. Buty wybija�y cichy,
metaliczny j�k. Wok�, jak okiem si�gn��, ci�gn�y si� r�wne linie identycznych,
luksusowych i gotowych do jazdy maszyn. Mia�y tak sta� w niesko�czono��, gdy�
tutaj na Ziemi zabrak�o dla nich ch�tnych.
Wreszcie dachy ods�oni�y stoj�c� za parkingiem kolejk�, niewysoki, kr�tki
segment. Ko�o l�dowiska w hangarze sta� ich ca�y sk�ad. Zatrzasn�� drzwi i
wcisn�� program. Cicho, bez przyspiesze�, kolejka ruszy�a po szynach. W tym
samym momencie, jak na zam�wienie, z g�ry dobieg� g�uchy �oskot. Sina b�yskawica
przepali�a niebo: statek du�y, pozauk�adowy - tak jak zapowiadano. Martowic z�y,
gdy� nie chcia� si� sp�ni�, zerkn�� ku g�rze obserwuj�c walec zbli�aj�cy si� do
ukrytego za drzewami l�dowiska.
Bernard siedzia� w fotelu i rozgryza� orzeszki ziemne, kiedy monitor obok
salaterki na �upki zal�ni� zimnym blaskiem. Lekko zaintrygowany uruchomi� wizj�
i dojrza� twarz komandora Landloffa.
- Pan Kardycz?
Skin�� g�ow�, przypominaj�c sobie s�uchy o fatalnej pami�ci wzrokowej starego.
- To �wietnie. Chc� zawiadomi�, i� zgadzam si� na pa�sk� propozycj�.
Skrzywi� si� ironicznie i w ostatniej chwili zamaskowa� u�miech kaszlem.
- Bardzo si� ciesz� - wykrztusi�. - Znaczy... tego... kiedy b�d� m�g� wyj�� na
powierzchni�?
- Zaraz jak tylko wyl�dujemy. Zosta� pan przydzielony do drugiej grupy, razem z
Edwinem i Leid�.
S�ysza� o tym ma��e�stwie; spokojni, sumienni badacze.
- Wspaniale, zg�osz� si� do wyj�cia.
Landloff u�miechn�� si� zdawkowo i wy��czy� kana�. Grunt to mie� dobre
rekomendacje - pomy�la� Bernard i zachichota� g�o�no.
Z j�kiem obr�ci� si� fotel Ingi.
- Masz szcz�cie, draniu - powiedzia�a oblizuj�c wargi.
Porozumiewawczo wyszczerzy� z�by.
- A co? Sama te� by� chcia�a p�j�� do miasta? Unios�a oczy ku g�rze.
- Czy ja co� m�wi�? Nikt nie lubi mie� dy�uru w czasie postoju.
Wychyli� si� poza oparcie i pog�adzi� jej policzek.
- Nie martw si�, co� ci przynios�.
Spowa�nia�a.
- Lepiej nie. Zauwa�� i b�d� mieli pretensj�. Zacmoka�, �ami�c d�onie teatralnym
gestem.
- Ach... rzeczywi�cie, co ja nieszcz�sny uczyni� chcia�em. Za byle drobiazg mog�
mnie wsadzi� do reaktora albo wyrzuci� w pr�ni�.
�miali si� tak g�o�no, �e zwr�cili uwag� Coldera, zazwyczaj drzemi�cego w czasie
lotu.
- Cicho, g�wniarze, to jest l�dowanie, a nie cyrk. Kiedy�... Umilk�
przypomniawszy sobie, jakie miny wywo�uj� jego wspomnienia.
Porozumiewawczo mrugn�li do siebie i rozparli si� w fotelach. U g�ry nad ich
g�owami miga�y na ekranie strz�piaste chmury planety przodk�w.
Na l�dowisku powita� ich ros�y m�czyzna o opalonym karku. Nie wiadomo, czy by�
ryzykantem, czy te� brakowa�o mu wyobra�ni, w ka�dym razie czeka� na nich w
wagoniku zaparkowanym nie dalej ni� dziesi�� metr�w od miejsca, gdzie osiad�y
�apy statku. Wystarczy�by tylko drobny b��d w manewrze l�dowania...
- Martowic - powiedzia�, nie fatyguj�c si� nawet, by wyj�� z kolejki. - Jestem
opiekunem miasta.
Za nim przez wysokie drzewa przeziera�a oddalona zabudowa. By�a nietypowa.
Architektura dwudziestego pierwszego wieku nie zd��y�a tutaj odcisn�� pi�tna
nieskazitelnej monumentalno�ci.
- Czy macie zezwolenie na pobyt?
Landloff ju� z nawyku przyjmuj�cy rol� przyw�dcy skin�� g�ow� i poda�
opiecz�towany wy�wietlacz.
- Mamy pozwolenie od Komisji na dwadzie�cia powiele� dowolnych obiekt�w.
Jak gdyby nie zwa�aj�c na s�owa, Martowic z uwag� ogl�da� wydruki i w chwil� po
tym, jak umilk� zdezorientowany Landloff, skin�� g�ow�.
- Zgadza si� - zlustrowa� ich wzrokiem. - Zdaje si�, �e pozwolenie m�wi o
dziesi�ciu osobach.
Kto� z ty�u sapn��, trzasn�o przekle�stwo. Ten nie ogolony typ pami�ta� o
przepisach lepiej, ni� by chcieli.
- Tak - mrukn�� Landloff: - Reszta zostanie w strefie l�dowiska.
Martowic silnym pchni�ciem otworzy� drzwiczki wagonika.
- Prosz� wchodzi�. Pojedziemy po odpisy indywidualne, aby czujniki wiedzia�y,
kogo mo�na wpu�ci� do strefy miejskiej.
Wsiedli, staraj�c si� usilnie skry� przed pozosta�� pi�tk� swoj� rado��. Jeszcze
do nich machali, jeszcze �miali si� przez szyby, ale �wiszcz�ce na owiewkach
powietrze rozdziela�o ich coraz bardziej i wkr�tce stoj�cy ludzie, a potem i
statek skurczy� si� w perspektywie l�dowiska. W ci�gu nast�pnych godzin Bernard
odni�s� wra�enie, �e osch�o�� Martowica i zdawkowe odpowiedzi s� �wiadom� poz�
wynikaj�c� z niech�ci do wszystkiego, co przeszkadza. Zaorany park, budynki
inwentarskie, wszystko to �wiadczy�o, �e wr�s� on ju� w t� ziemi� g��boko i
uwa�a si� za jej gospodarza. Oni za�, swoj� obecno�ci�, sprowadzaj� go do roli
zwyk�ego pracownika komunalnego.
- Ilu ludzi tutaj mieszka? - spyta� Landloff, kiedy siedzieli na tarasie dawno
nieczynnej kawiarni i popijali cierpkie wino z tutejszych winogron.
Ze sposobu, w jaki Martowic uni�s� g�ow�, mo�na by�o wnioskowa�, �e czeka� na to
pytanie.
- No... prawie dwadzie�cia os�b - chrz�kn��. - Mieszkaj� ze mn�, nie powiem,
ca�kiem dobrze nam si� �yje.
Bernard siedz�cy za komandorem spojrza� z niedowierzaniem.
M�j Bo�e, dwadzie�cia os�b mieszka w tym kilkumilionowym kiedy� mie�cie. Kto by
m�g� s�dzi�, �e migracja nabierze takich rozmiar�w.
- Radzicie sobie sami, prawda? - Komandor pokiwa� g�ow�. - My w koloniach nie
byli�my w stanie prowadzi� takich jak to gospodarstw.
Martowic u�miechn�� si� jak cz�owiek dobrze poinformowany.
- To prawda, my�my te� mieli k�opoty, gdy mieszka�o tu wi�cej ludzi. Ale chyba z
dziesi�� lat temu zmarli ostatni mieszka�cy, ci najstarsi, kt�rzy za �adne
skarby nie chcieli przenie�� si� do kolonii.
- Dziesi�� lat... to nie tak dawno. Martowic pokr�ci� g�ow�.
- Zapewniam, �e dziesi�� lat to szmat czasu. Mo�e nie czujecie tego, ale tu na
Ziemi �yje si� innym rytmem.
- Innym? - podchwyci� Bernard.
Cz�owiek �ypn�� na niego okiem.
- �eby pan wiedzia�! Przestali�my si� spieszy�, goni�, walczy� z ka�dym o
wszystko, szarpa� wci�� do przodu, byle lepiej, dalej, doskonalej.
Tym razem odezwa� si� kto� siedz�cy w g��bi werandy.
- Ale przecie� trzeba si� rozwija�, i�� naprz�d, jak pan m�wi. Za to za� p�aci
si� zwykle frycowe.
- Trzeba? - Martowic �achn�� si�. - Wcale nie... zreszt� ka�dy robi, co uwa�a za
s�uszne. Za kilkana�cie lat b�dziemy mogli si� przekona�.
Sko�czy�, wsta� i ci�ko dudni�c butami o drewnian� pod�og� zszed� na chodnik.
Kiedy jaki� czas p�niej szli ulic�, lekko rozochoceni winem, jedna z dziewczyn
cicho j�kn�a. W g�rze, na dachu dziesi�ciopi�trowego wie�owca, z nogami
spuszczonymi w d�, siedzia� cz�owiek.
- Martowic, co on robi? - szepn�a Leida.
- S�o�ce - mrukn�� Bernard.
Odwr�cili si� nie rozumiej�c. Wzruszy� ramionami i uni�s� r�k�. Dopiero teraz
spostrzegli, �e za drzewami parku, tam gdzie le�a�o l�dowisko, zachodzi s�o�ce;
wielkie, czerwone i pulsuj�ce.
Ju� ponad dziesi�� minut stali po�rodku du�ego placu, gdzie mi�dzy nieckami
wyschni�tych fontann tkwi� ustawiony przed wiekami obelisk. P�achta mapy
roz�o�ona na dachu Uniwera szele�ci�a pod palcami. Z ty�u zaczyna�a si� szeroka
�awa schod�w zwie�czonych masywn� bry�� budynku.
- To jest muzeum, zgadza si� z planem - m�wi� Edwin celuj�c palcem w zachodnie
skrzyd�o. - P�jdziemy tam z Leid�. Ty zbadaj sektory po�udniowe.
Bernard skin�� g�ow� i ju� maszeruj�c wzd�u� obramowania basenu us�ysza� okrzyk.
- Zbieramy si� tutaj za trzy godziny!
Pomacha� r�k� i wkroczy� na jedn� z ulic promieni�cie odchodz�cych od placu.
Diabelnie �a�o�nie wygl�da�a ta pustynia mur�w. Beznadziejne kszta�ty zamkni�te
perspektyw� nieba zb�dnie urozmaicone szeregami witryn, bram, wykuszy.
G��boko wci�gn�� powietrze czuj�c zapach niedalekiej rzeki. O ile pami�ta�,
zaraz po wyj�ciu na plac powinien dojrze� dwa dwudziestowieczne wie�owce zakryte
teraz pobliskimi �cianami. Pami�� go nie zawiod�a. W�r�d betonowego placu tkwi�y
dwa kolosy �wiadcz�ce, jak pot�na mo�e by� ludzka inwencja.
Szuraj�c nogami podszed� do pierwszego z gmach�w. Napis nad wej�ciem by� wyryty
na wielkiej poz�acanej p�ycie. Zadar� g�ow�. Sta� u st�p gigantycznej kolumny,
na zupe�nie pustym placu, i czu� t�tni�c� w sobie moc.
Unoszony nocnym wiatrem zapach drzew i skopanej ziemi dochodzi� nawet tu, na
czwarte pi�tro. Ptaki sko�czy�y �piewa� zaraz po zachodzie s�o�ca, ci, z kt�rymi
dzieli� kwater�, po�o�yli si� spa� wkr�tce potem. Jedynie Landloff siedzia�
d�u�ej. Odblask z jego pokoju k�ad� si� na stoj�ce za oknami drzewo. Teraz by�o
ciemne. Bernard dostosowuj�c si� nie zapala� g�rnego �wiat�a. Wy�wietlacz w jego
d�oniach od d�u�szej chwili pokazywa� ten sam obraz. By�a to kopia dokumentu
zostawionego przez przodka Bernarda, Kamila Kardycza. Papier ten wisia� dot�d w
domu na Kasjosie i nie wzbudza� w nikim wi�kszego zainteresowania. By�
traktowany jako pami�tka, nawet oryginalna, ale nic ponadto. Zreszt�, kto wierzy
starym odr�cznym dokumentom? Dopiero on, pierwszy z rodziny, mia� uda� si� na
Ziemi� z ekip� kopiuj�c� stare zabytki kultury ziemskiej. W pierwszej chwili nie
skojarzy� wyprawy z listem i gdyby nie trz�sienie ziemi, kt�re zniszczy�o
wodoci�gi, uszkodzi�o p�yt� kosmodromu i zrzuci�o dokument na pod�og�, mo�e
sprawa dalej ton�aby w zapomnieniu. A tak? W momencie kiedy wyci�ga� papiery
spo�r�d pot�uczonego szk�a, a mo�e p�niej, kiedy z zaciekawieniem czyta�
archaiczne pismo, nasz�a go olbrzymia ochota, by odkry�, co kryje si� pod
s�owami:
".... Nie mog�em tego zabra� ze sob�. Teraz jestem za stary, lecz chc�, aby ten
zbi�r nie poszed� w zapomnienie. Uwa�am, �e stanowi on cz�� wspania�ego dorobku
ludzko�ci i do niej nale�e� powinien. Moja s�u�ebna rola wype�nia�a si� w
zbieraniu, szukaniu i kompletowaniu..." Bernard nie zaprzecza�, �e potrzebuje
pieni�dzy. G�o�no nie przyzna�by si� do tego, lecz by� �wiadom, �e na kupno
nowego domu w koloniach trzeba dziesi�ciu lat pracy na . statku. Uni�s� g�ow�,
aby da� odpoczynek oczom. Ciekawe, co to mo�e by�: "...nie wyjawi�, czym jest
m�j zbi�r. Chc�, aby dla tego, kto wyruszy na Ziemi�, by�o to zagadk�. Uwa�am,
�e b�dzie mile zaskoczony..." Kamienie szlachetne albo z�ote b�d� platynowe
ozdoby najbardziej by mu odpowiada�y. Obrazy dawnych mistrz�w, wiernie
odtwarzaj�ce realia epoki, r�wnie� by�yby wspania�e. Ostatnio szczeg�lnie wysoko
ceniono dziewi�tnastowieczny realizm. Naturalnie orygina�y, a nie masowo
powielane kopie.
Wcisn�� palcem klawisz i znowu ujrza� pami�tkowe zdj�cie. By� to wie�owiec, ten
sam, kt�ry odnalaz� przed po�udniem.
Mocno zapieraj�c si� r�koma zacz�� podci�ga� cia�o. Ju� dawno przemy�la�, jak
dostanie si� do tego pokoju. Wyra�nie by�o napisane, �e w wie�owcu wybuch� po�ar
i obie klatki schodowe wraz z windami s� nie do u�ytku. Sprawdzi� to,
faktycznie. W ostatnim etapie kolonizacji nie by�o dla kogo naprawia� budynku.
P�niej poddano go tylko zakonserwowaniu. ,,
Uchwyci� gzyms pierwszego pi�tra i zaciskaj�c z�by przerzuci� cia�o. Mia� do
pokonania dok�adnie pi��dziesi�t kondygnacji. Okno, do kt�rego d��y�, by�o
pierwsze z lewej na tej �cianie. Zdj�� z plec�w drabink�, przymocowa� uchwyty i
wysuwaj�c ku g�rze sprawdzi� jej wysoko��. Pasowa�a. Wskoczy� na szczebel.
Prawd� m�wi�c odczuwa� emocj�, ale by� �wiadom, �e tylko alpinistyczna metoda
daje szanse na sforsowanie �ciany. Nie by�o sposobu na niezauwa�alne
wprowadzenie do miasta grawitolotu albo chocia� helikoptera. Dobrze, �e w og�le
uda�o mu si� wymiga� od towarzystwa Edwina i Leidy. Na szcz�cie uwierzyli, �e
udaje si� na poszukiwanie innych okaz�w. Jak na razie w samym muzeum znale�li
dziesi�� eksponat�w wartych skopiowania.
Trzydzie�ci pi�� - pomy�la� i uk�adaj�c sprz�t usiad�, by zaczerpn�� tchu. Szyby
za nim by�y barwione i tylko z trudem m�g� dojrze� kontury sprz�t�w. By�y
identyczne z tymi, jakie widzia� w pokojach, do kt�rych uprzednio zagl�da�.
Biurowce tamtych lat wykazywa�y rozs�dn� funkcjonalno��, wykluczaj�c� wszelkie
zb�dne urz�dzenia i osobiste upodobania. Odwr�ci� twarz ku miastu. Nie by�o
wiatru i w zakrzep�ym powietrzu r�wnymi liniami rysowa�y si� dachy dom�w, kratka
ulic i zielone plamy skwer�w. W ciszy wyra�nie s�ysza� w�asny oddech i
skrzypienie sprz�czek od torby. Z oboj�tno�ci� spojrza� pomi�dzy wycelowane w
pustk� nogi. Przysz�o mu na my�l, �e kiedy� ludzie bardziej si� bali, bardziej
ulegali w�asnej wyobra�ni.
Spojrza� wzd�u� nitki rzeki i ze zdziwieniem spostrzeg�, i� odbija si� w niej
niebo. Ciekawe, co znajdzie u g�ry w sejfie? Nie musi to by� rzecz droga, ale
niechaj chocia� b�dzie oryginalna. Niech ma przynajmniej o czym opowiada�.
Ciekawy cz�owiek musia� by� z Kamila Kardycza, on sam nie po�wi�ci�by �ycia na
zbieranie czegokolwiek. A mo�e b�dzie to kolekcja nalepek z butelek b�d�
naklejek z zapa�ek. Podobno ludzie zbierali kiedy� takie brednie. Nie... mia�
nadziej�, �e nic takiego mu nie zagra�a. A mo�e znaczki? Takie z g��bi� i
nagranymi dedykacjami, ostatnio szalenie modne.
Pomacha� r�k� do odleg�ych dach�w i uni�s� drabin�. Zaczepy schwyta�y nast�pny
gzyms. Szarpn�� dla pewno�ci i nie trac�c czasu postawi� nog� na szczeblu.
Spokojnie, z namaszczeniem k�adzie d�o� na belce i wci�ga drabin�. Nawet nie
sprawdzaj�c podsuwa si� do okna i przylepia na szybie zgniecion� uprzednio w
palcach kostk�. Odchodzi w bok i nie dostrzega blasku roztapiaj�cego szk�o.
Wsuwa g�ow� do �rodka i pomrukuje rado�nie poznaj�c znajomy z opisu pok�j. Po
parapecie wskakuje na trzeszcz�cy pod stopami dywan. Ten d�wi�k b�dzie mu
towarzyszy� przez ca�y czas; b�d� co b�d� wszystkie przedmioty s� tu
zakonserwowane. G��boko nabiera powietrza i precyzyjnie odmierzonymi krokami
idzie ku �cianie. Mija biurko, na kt�rym le�� papiery i dawno wygas�a fajka.
Zwalnia u�wiadamiaj�c Sobie, �e Kamil Kardycz opu�ci� ten pok�j nie
przeczuwaj�c, �e po�ar, choroba, a potem odlot do kolonii uniemo�liwi� mu
powr�t. Odwraca wzrok. Na p�kach stoj� rz�dy zakurzonych ksi��ek. Zgrabnym
ruchem ci�gnie ku sobie �rodkowy szereg, kt�ry odsuwaj�c si� odkrywa stalowy
prostok�t sejfu. Zapami�tane cyfry, jedna, druga, trzecia, obr�t pokr�t�a i
szarpni�cie. Zanurza dr��ce d�onie w p�mroku schowka. S�, owini�te w papier
ramy, na nich p��tna.
A wi�c jednak obrazy. Podchodzi do o�wietlonego przez s�o�ce biurka i zdejmuje
bibu��. Z j�kiem zawodu siada. Zrywa nast�pne os�ony i wsz�dzie to samo. Obrazy,
ale o ironio, jakie! Grube, niechlujne poci�gni�cia p�dzlem, nienaturalne
kolory, idiotyczna tematyka. Jak zdradzony i oszukany opuszcza r�ce. Kwiaty,
chyba s�oneczniki, malowane bez �adnych zasad perspektywy, zabazgrany rysunek,
prymityw godny dziecka czy szale�ca. Pod nim inna cha�tura: droga z paskudnie
powyginanymi drzewami o jadowitych kolorach, pole uprawne, para but�w na
rozmazanym gliniastym tle. Wie, �e je�li si� rozp�acze, to poniesie ostateczn�
kl�sk�. Bez s�owa, staraj�c si� zapomnie� o nadziejach, podchodzi do okna i
przesuwa na zewn�trz. O�lepia go �wiat�o. Staje i zaczyna powoli rozumie� sens
tego, co przed chwil� dojrza�. Macaj�c na �lepo d�oni�, opiera si� o ch�odn�
ram� okna.
Martowic sta� nieruchomo, dop�ki jasne oko statku nie uton�o w zas�oni�tych
ulewnym deszczem chmurach. Potem wsun�� si� do wagonika i zamkn�� drzwi. Krople
�ar�ocznie rzuci�y si� na szyby. Zapi�� pas i spojrza� wok�. W s�cz�cym si�
zmierzchu by� w�a�ciwie nikim, szar� sylwetk� wtopion� w wagonik kolejki. Jednym
z tych, kt�rzy zostali.
Zab�ys�o �wiat�o, zakr�ci�a si� turbina, przechodz�c w coraz wy�sze rejestry,
gdy wagonik rusza� i nabiera� pr�dko�ci. Bardziej wyczu� ni� dojrza� mijaj�ce go
k�py drzew, ale p�niej ju� wyra�nie zaja�nia�y przed nim �wiat�a domu.
Niepewne, t�uczone deszczem, ale bez w�tpienia ufne i pe�ne otuchy.
Zatrzyma� si� na zwyk�ym miejscu i wykorzystuj�c kr�tk� przerw� w ulewie pobieg�
po dachach samochod�w ryzykuj�c z�amaniem nogi. Mokre buty rozrzuca�y ka�u�e
wody, beton chrobota�. Wreszcie trawnik i z fal� kolejnej nawa�nicy dopad�
drzwi. Jak pies strz�sn�� wod� w przedpokoju i dopiero gdy wyciera� twarz,
zauwa�y� stoj�c� na schodach Beli�.
- Tato, jeden z kolonist�w zostawi� to dla ciebie. Spojrza� za jej palcem. Na
stoliczku pod lustrem le�a�a zawini�ta w papier prostok�tna paczka.
- Kt�ry?
- Taki blondyn, nie wiem, jak si� nazywa�. Odczyta�a w oczach ojca nast�pne
pytanie.
- Nie, nie wiem, co tam jest, ale m�wi�, �e powiniene� to mie�.
Martowic zdejmuje ostro�nie paczk�, jakby przeczuwa� zawarto��, i siada na
stopniach.
- By� tu przed samym odlotem... - dodaje dziewczyna cicho, ale milknie widz�c
zmian� na twarzy m�czyzny. Nie �mie, nie potrafi podej�� i upewni� si�, co
kryje odwini�ty papier. Unosz�c skraj sukni obraca si� i idzie do g�ry.
M�czyzna nawet tego nie zauwa�a. Z niecodziennym napi�ciem na twarzy przygl�da
si� u�o�onym w wazonie s�onecznikom. Jeszcze nigdy nie widzia� tak prawdziwych
kwiat�w.