3008

Szczegóły
Tytuł 3008
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3008 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3008 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3008 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tytu� : Sezonowa mi�o�� Autor : Gabriela Zapolska Cz�� pierwsza I Wr�ciwszy do hotelu pani Tu�ka raz jeszcze przeliczy�a pieni�dze. Mia�a ca�e czterysta rubli, bo w Krakowie stara�a si� nie kupi� nic pr�cz rzeczy niezb�dnych dla siebie i Pity. Trzy kapelusze, dwie parasolki, cztery metry aplikacji, kilka par bucik�w bia�ych i szarych (tych karlsbadzkich), za kt�re w Warszawie zap�aci�oby si� trzy, cztery razy tyle... Za to ani ona, ani Pita przez dwa dni nie jad�y obiadu. Pi�y kaw�, jad�y ciastka, nawet i szynk� przyniesion� w sekrecie pod peleryn� do hotelu. Oszcz�dno�� przede wszystkim! - Tu�ka znios�a nawet afront pokojowej, kt�ra znalaz�szy ko�o umywalni zat�uszczony papier z okrawkami szynki, przesta�a jej m�wi� "ja�nie pani". Lecz Tu�ka i ten cios d�wign�a z heroizmem. Przechyliwszy si� przez okno, ws�uchiwa�a si� w j�cz�ce melodie mariackiego hejna�u. Udawa�a, �e j� to zajmuje nad wyraz. W gruncie rzeczy jednak cierpia�a nad zanikiem szacunku u wykrochmalonej hotelowej s�ugi i z cierpienia tego wykwit� (jak zreszt� zwykle w takich razach) �al - do m�a. - Przez niego - pomy�la�a - i przez to, �e si� musz� oszcz�dza� i mam ma�o pieni�dzy. Pita spa�a opakowana papataczami i dro�d�owymi ciastkami. Rozrzuci�a doko�a siebie prze�cierad�a i ca�� mas� delikatnych i z�otych, jak �d�b�a �yta, w�os�w. Tu�ka zbli�y�a si� do �pi�cej c�rki i machinalnie narzuci�a na ni� prze�cierad�o. - Wiecznie si� rozkrywa - pomy�la�a prawie ze z�o�ci�. Powr�ci�a zn�w do okna i wzrokiem ogarn�a olbrzymi� przestrze� Rynku, na kt�rej d�wiga�a si� jasno o�wietlona do�em masa Sukiennic. Zdawa�o si�, �e jest to jakie� olbrzymie mauzoleum, obsadzone doko�a grz�d� �wietlanych tulipan�w. I coraz dalej, po Rynku wznosi�y si� bukiety ��tawych �wiate�, przeci�tych nagle brutaln� lini� bia�ej, o�lepiaj�cej lampy �ukowej. Na bruku czernia�o mrowisko ludzi i p�yn�y jak szalupy tramwaje. Ostry odg�os dzwonka szarpa� nerwy. Niby to by�y wszystkie wzi�te razem odruchy �yciowe, a przecie� jaka� bezbrze�na pustka, nuda i szaro�� przys�ania�a wszystko szarym, nieprzeniknionym ca�unem. Tu�ka wlepi�a swe oczy w p�on�ce bukiety lamp i zn�w machinalnie oblicza�a pieni�dze. - Czterysta rubli to pi��set gulden�w... I zaraz przysz�a jej my�l ostra i niemi�a: - Gdzie ja podzia�am ju� oko�o stu rubli? Zacz�a nat�a� umys� wspomnieniami wydawanych pieni�dzy. - Musieli mi ukra��, czy co... A� ni� targn�o - zdawa�o si� jej, �e jacy� z�oczy�cy obdarli j� �ywcem ze sk�ry i tak� obdart� pozostawili na s�ot� i spiekot� s�o�ca. - Musieli mnie gdzie� okra��. Lecz powoli przychodzi�a refleksja. - Nie, nie... zobaczymy... Liczy�a teraz cyfry i doliczy�a si� rzeczywi�cie wydanych pieni�dzy. - �adnie b�dzie, je�eli tak dalej p�jdzie... nim dojad� do Zakopanego, nie b�d� mia�a centa przy duszy. Zn�w ogarn�a j� z�o�� na m�a. - Przez niego musz� si� martwi� i nerwy sobie targa�. Nogi j� bola�y. Usiad�a na krze�le wstawionym we framug� okna. Opar�a �okie�, z kt�rego zsun�a si� niebieska flanelowa matinka, i patrza�a ci�gle w przestrze�. Lecz teraz nie liczy�a lamp i nie r�wna�a si�y �wiat�a ze �wiat�em lamp p�on�cych na ulicach Warszawy - cofn�a si� jakby wstecz, jakby w g��b siebie i mimo ch�ci i woli zacz�a prze�ywa� swoje codzienne, zwyk�e �ycie, tam na Wareckiej, na drugim pi�trze, we wn�trzu niewielkiego mieszkania, w kt�rym t�oczyli si� w kilkoro, zawsze skryci, nieufni, jakby wszyscy w niedom�wieniach i domys�ach pogr��eni. Ten brak szczero�ci by� znamienn� cech� ca�ego ich po�ycia. Ka�de dziecko mia�o ju� w sobie to co� "mi�dzy liniami", czego nie wykazywa�o w chwili nawet, zda si�, najserdeczniejszej. Czy sz�o to od matki, czy od ojca, tego zbada� nikt nie m�g�, bo pomi�dzy Tu�k� a jej m�em by�o pod tym wzgl�dem wielkie podobie�stwo, nieledwie identyczno�� moralna. - Zawsze politykujemy... - my�la�a nieraz Tu�ka i gdy ca�owa�a w g�ow� wychodz�cego z domu do szko�y syna, czu�a, �e to "polityka", to poddanie si� grzeczne ch�opca i to jej niby rozserdecznione zbli�enie, ten wiatyk na drog�... W ciasnym mieszkaniu, gdzie najlepszy pok�j sta� pustk�, "salonem" ochrzczony i zastawiony mas� palm i fikus�w, nikt z tych ludzi kilkorga nie obija� si� o drugiego moralnie ani fizycznie i nikt nikomu przemoc� do duszy si� nie wdziera�. Obchodzili si� cicho i mieli dla siebie zdawkowe u�miechy. Gdy powi�kszy�o si� ich grono o jedn� jeszcze �yw� istot�, przyjmowano j� z pewn� kurtuazj�, �cie�niaj�c si� tylko troch� na przestrzeni �yciowej. - Tak b�dzie najlepiej, cicho i spokojnie - zdawali si� m�wi� do siebie wszyscy, gdy zgromadzili si� przy obiedzie lub wieczornej herbacie. Rozmawiali wtedy, ale by�a to rozmowa nie poruszaj�ca nigdy tej drugiej warstwy ich dusz. Zdawa�o si�, �e czyni� to przez delikatno��, a by�a to, zda si�, trwoga, aby nie ujrze� nagle w�a�ciwych swych rusztowa�. B��dy i na�ogi dzieci, jakkolwiek pod pokrywk� grzecznego u�o�enia schowane, istnia�y niemniej gro�ne i tragiczne. Nie porusza�o si� nigdy ich kwestii, obchodzi�o si� mimo, tak jak ich skrofuliczne tendencje organizmu... - Tak b�dzie najlepiej. Zwolna wyj�cza�a dziewi�ta na miejskich zegarach. I zn�w z wy�yny pru� zacz�� powietrze hejna�, nawo�ywa�, j�cza�, rozdziera� samotne serca, zatopione w sobie albo we w�asnych wspomnieniach. Przez my�l Tu�ki przesun�� si� "m��" - ten chudy, �ysawy m�czyzna - drobny, grzeczny, niepozorny, kt�ry tak ma�o miejsca w domu i �yciu zdawa� si� zajmowa�. Od lat ca�ych "nie widzia�a" go przed sob�. By� zawsze obok niej, nawet w chwilach zbli�enia. Nie przychodzi�o jej na my�l spojrze� na niego, dopiero w chwili odjazdu spojrza�a na� ca�ymi oczyma. Sta� na peronie kolejowym w swym zielonawym, wyszarzanym palcie. Wyszed� z biura, aby odprowadzi� j� i Pit�. Wyda� si� jej dziwnie mizernym i postarza�ym. - Jed�, lecz si� i uwa�aj na siebie! - m�wi� do niej, wychylonej przez okno wagonu. G�os jego by� matowy, ochryp�y. Patrzy� na ni� sp�owia�ymi oczyma, otoczonymi siatk� zmarszczek, lecz zdawa� si� jej nie widzie�. - A pisz!... Chcia�a i ona co� mu powiedzie�, co� jakby serdecznego, nie mog�a jednak napr�dce znale�� nic odpowiedniego. - Gdyby jednak - zacz�a - to jedzenie w restauracji nie s�u�y�o ci... Lecz on u�miechn�� si� blado. - Ach, nie... - wyrzek� niedbale - nie pozwol� odej�� kucharce, dop�ki ch�opc�w nie wy�l� do Kalin�wki. B�d� jedli w domu. Zreszt� to zaledwie tydzie�. - Ja te� nie m�wi� o ch�opcach, chodzi mi o ciebie... Spojrza� na ni� troszeczk� zdziwiony i zaraz u�miechn�� si� uprzejmie, lecz jakby z przymusem, i pochyli� troch� g�ow�. - Dzi�kuj� ci, nie troszcz si� o mnie. Ja mam zdrowy �o��dek... Przechodzi� ch�opiec roznosz�cy pisma ilustrowane. - Mo�e ci co kupi�? - zapyta�. W tej samej chwili Pita wyjrza�a z wagonu. B��dzi�a roztargnionym spojrzeniem po peronie, po palcie wytartym ojca, po jego bladym u�miechu, a policzek jeden mia�a wyd�ty angielskimi cukierkami, kt�re wiecznie ssa�a. - A mo�e Pita chce pomara�cz�? - zapyta� �ebrowski. Natychmiast dziewczynka grzecznie bardzo odpowiedzia�a: - Dzi�kuj� tatusiowi! AIe on przywo�a� przekupnia i wybra� dwie du�e pomara�cze, silnie czerwone. Wybiera� starannie, macaj�c sk�rk� chudymi klekoc�cymi palcami. Wreszcie zap�aci� i pomara�cze do okienka, w kt�rym wci�� jak w ramie biela�a twarz Pity, podni�s�. - Prosz� ci�, moje dziecko... Ale Pita uwa�a�a za stosowne ceremoniowa�. - Nie... nie... dzi�kuj�... Pani Tu�ka wmiesza�a si� z grzeczn� interwencj�: - Ale�, moje dziecko, we�, skoro tatu� taki dobry... - Zr�b mi t� przyjemno�� - prosi� ojciec. Pita wzi�a pomara�cze, lecz nie znikn�a z nimi we wn�trzu wagonu. Sta�a ci�gle przy oknie i na tle jej szarego p�aszczyka te ognisto barwne owoce ci�gn�y oczy malarskim �licznym kontrastem barw. Wymienienie tych uprzejmo�ci, zdawa�o si�, i� na chwil� wyczerpa�o ca�� t� rodzin�, i wszyscy umilkli, nie maj�c ju� sobie nic w chwili rozstania do powiedzenia. Pani Tu�ka my�la�a, i� �le robi�a nie bior�c na drog� lepszej sukni. Panie, kt�re wchodzi�y do wagon�w, ubrane by�y �wie�o i elegancko. Postanowi�a ubra� si� w Krakowie via Chab�wka-Zakopane elegancko i zgrabnie. Milczenie przed�u�a�o si�. Widocznie ka�de z tych trojga �y�o w tej chwili w swoim odr�bnym �wiecie. Nagle gwizd przera�liwy rozleg� si� w powietrzu - drzwi wagon�w zatrzaskiwa�y si� po�piesznie, kto� przelatywa� z drugiej strony poci�gu, wo�aj�c ochryp�ym g�osem. R�wnocze�nie �ebrowscy oboje ockn�li si� z oddali, w kt�rej ju� znajdowali si� pomimo pobli�a. - Jedziemy? - Tak... �a�cuchy szcz�kn�y, zako�ysa�y si� wagony. Pita, Tu�ka i �ebrowski u�miechali si� jednakowo, blado, uprzejmie. - B�d�cie zdrowe! - Uca�uj ch�opc�w!... - Tak... tak!... Tu�ka wysun�a r�k�, �ebrowski u�cisn�� j�, ku Picie powia� kapeluszem. Uprzejmo�� ca�ej rodziny zwi�kszy�a si� znacznie; widocznie chciano wy�adowa� wzajemnie pewn� ilo�� grzeczno�ci, aby nic sobie nie pozosta� d�u�nymi. Poci�g zacz�� drepta� coraz szybciej, charcz�c, gdakaj�c gniewliwie. �ebrowski stan�� na peronie i ci�gle jednako u�miechni�ty k�ania� si� w stron� odbiegaj�cego wagonu. Dwoje r�czek dziecinnych odda�o mu przez chwilk� uk�on, nast�pnie powia�o ku niemu rami� �ony w szerokim r�kawie piaskowej we�nianej bluzki, a� wreszcie znik�o wszystko. �ebrowski przesta� si� u�miecha�; zdawa�o si�, i� zdj�� ten zdawkowy u�miech jakby mask� z twarzy i schowa� go gdzie� daleko w swym duchowym zanadrzu. I skr�ciwszy na miejscu, mechanicznym, bezmy�lnym krokiem wyszed� z peronu. ..... Tymczasem pani Tu�ka zaj�a miejsce w przedziale drugiej klasy. Naprzeciw niej usiad�a Pita, a ten spos�b siadania, elegancki, sztywny, drewniany, by� ca�ym poematem "�licznie u�o�onej dziewczynki". Wyj�a z kieszonki paltocika czy�ciuchn� chusteczk�, roz�o�y�a j� na kolankach i bia�ymi paluszkami zacz�a obiera� pomara�cze. Pani Tu�ka patrza�a chwil� na c�rk�. Gdy nagle poci�g wyjecha� na czyste pole, w jasnym �wietle wyp�yn�a dok�adnie g�adziuchna, m�odziutka twarzyczka dziewczynki. Drobne usteczka zaci�te nik�y prawie w ��tawobia�ej cerze prerafaelowskiego anio�ka, cieniuchne pasma wysilonych w�osk�w bramowa�y czo�o troch� pod�u�ne, wypuk�e. Jasne rz�sy zakrywa�y oczy bladob��kitne, poc�tkowane rudymi plamkami. Ca�o�� dziewczynki by�a ch�odna, zamkni�ta w sobie - silnie ju� indywidualna. - Do kogo ona podobna? - my�la�a Tu�ka. - Oczy moje... w�osy niewiadomego koloru, twarz nadto �ci�g�a. Nagle dziecko roz�o�y�o na r�czce obran� i podzielon� na �wiarteczki pomara�cz� i jakby r�� krwawoz�ocist� poda�o matce. - Prosz�... mamusiu - wyrzek�a uprzejmie. U�miech blady, zdawkowy, ten u�miech, wyhodowany tam, na Wareckiej, jak kwiat cieplarniany, rozszerzy� w�skie i tak specjalnie zaci�ni�te usta dziewczynki. - Prosz�, mamusiu. Tu�ka machinalnie wzi�a �wiarteczk� owocu i jakby w zwierciedle, na ustach swoich odbi�a u�miech c�rki. - Dzi�kuj� ci! A r�wnocze�nie my�la�a: - Ale� to jego u�miech, to ca�y ojciec! Nie widzia�a w tej chwili siebie i nie czu�a zwierciadlanej dok�adno�ci, z jak� wyraz twarzy c�rki odbi� si� na jej w�asnej twarzy. II Przej�cza�a zn�w jaka� godzina nad ciemn� g��bi� Rynku. Do studni tej, wilgotnej wiecznie i pe�nej nieuchwytnej "chandry", wpad�y te d�wi�ki oboj�tnie, jakby szcz�k �a�cuch�w motanego w g�rze, na walcu, wiadra. Z wiadrami, rozpi�tymi na skrzyd�ach, pochyla�o si� nad t� studni� Przeznaczenie i wy�awia�o ze smutnej studni fale ludzkich konwulsji lub zanik�w - "�yciem" pospolicie nazwane. Konwulsj� m�zgu by� w tej chwili �al Tu�ki do m�a za to, �e tylko tak�, nie za� wi�ksz� sum� zdo�a� da� jej "na Zakopane". Wprawdzie wiedzia�a, z jak� trudno�ci� zbiera� i te pieni�dze, lecz to jej nie rozbraja�o. Przeciwnie, ogarnia�a j� pewna pogarda teraz, gdy go nie widzia�a przed sob� w zniszczonym paltocie i z pokrajan� bruzdami twarz�. - A wreszcie m�g� wzi�� palto na wyp�aty - pomy�la�a wzruszaj�c ramionami - ja to robi�, a korona mi z g�owy nie spada. Skoro mi da miesi�czn� pensj� na dom, zanosz� rat� do krawcowej i wszystko jest w porz�dku. Nie chodz� nigdy jak dziad�wka... Zastanowi�a si�, i� zanadto zajmuje si� m�em i jego paltotem. - Niech sobie robi, co chce. To przecie� jego, nie moje pieni�dze... Posz�a za m�� bez posagu, tak, mia�a tylko porz�dn�, obywatelsk� wypraw�. Ale on wiedzia�, �e bierze pann� z dobrego domu i �e musi "stara� si� o to", aby mia�a to, do czego przywyk�a. "Stara� si�" - i zdaje si�, �e to by�o zupe�nie naturalne. Ona nawzajem stara�a si� by� dobr� �on� i dobr� matk�. P�aci�a mu uprzejmo�ci� za jego uprzejmo��. Ich �wiat wewn�trzno-zewn�trzny by� w porz�dku. Dwana�cie lat pilnowa�a usilnie, aby nic ze zbytecznych i targaj�cych spok�j i pewn� przyj�t� r�wnowag� odruch�w nie wyp�yn�o na powierzchni�, pod kt�r� kryli swe zagadkowe g�owy. I dlatego z dum� os�dzi�a, �e jest "str�em domowego ogniska". Mimo to dzi� w�a�nie i dlatego mo�e g��wnie, i� oddali�a si� od owego "ogniska", przesi�k�ego wilgoci� bezustannie zlewanych wod� fikus�w, palm i rododendron�w, czu�a w sobie jaki� niepok�j, co� niewyra�nego, tak jakby patrza�a na jak�� �le odgrywan� komedi� z wysokiej galerii. Mo�e dlatego, �e dzi� w cukierni przeczyta�a w jednej z galicyjskich gazet obszerny felieton, nosz�cy w sobie my�l, a na grzbiecie tytu� Starzy i m�odzi. Szeregi literek drobnych, ustawionych rz�dami, wywo�ywa�y wieczyst� walk� pomi�dzy tymi, kt�rzy odchodz�, a tymi, kt�rzy przychodz�. "Dzi� - tak jak zreszt� zawsze - ojcowie i dzieci, starzy i m�odzi, nie tylko �e si� nie rozumiej�, ale nie maj� ochoty nawet si� porozumie�. A przecie� powinni �y� we wzajemnych wielkich ust�pstwach, bior�c pod uwag�, �e z tych ust�pstw mo�e wykwitn�� dla wszystkich zrozumienie Prawdy �yciowej. Je�li starsi b�lem do�wiadczenia Prawd� t� zrozumieli, je�li m�odsi ogniem i si�� intuicji Prawd� odgadli, to� powinni wzajemnie odda� j� sobie i dzieli� si� ni� z po�piechem dobrych m�drc�w, kt�rzy nie chc� nie�� swych m�dro�ci do grobowej ciemni, lecz czyni� z nich jasn� lamp�, p�on�c� z uczynn� ch�ci� na �wiat ca�y". Takie by�y s�owa i tre�� g��wna artyku�u. - W�a�ciwie, po co to pisa� i o co im chodzi? U nas �yjemy wszyscy w zgodzie, a ka�de z nas, rodzic�w, ch�tnie i o ile mo�e, przerabia zadania i dopomaga w nauce dzieciom - my�la�a Tu�ka. - Zapalamy ow� lamp�... - u�miechn�a si� - zapalamy niemal co dzie�: ja nad francuszczyzn� Pity, on nad matematyk� ch�opc�w... Powsta�a od okna rada, �e znalaz�a jakie� wyj�cie z ko�a, w kt�rym niespodziewanie b��dzi� zacz�a. - I po co to pisa�... m�odzie�y podsuwa� my�li, �e jest nie zrozumian�? Takie artyku�y oddaj� najgorsz� przys�ug� rodzinom. Nic wi�cej. Przechyli�a si� przez okno, aby je zamkn��. Z do�u coraz silniej wia�a ple�� grobowa zastygaj�cego powoli �ycia. - Malaryczne miasto! - wstrz�sn�a si� Tu�ka. Lecz r�wnocze�nie z owym odczuciem dreszczu, czaj�cej si� zgni�ej febry, co� niepoj�tego, a zarazem nader silnego, uczepi�o si� jej ramion. By�a to zgni�a cieplarniana atmosfera utajonej i grzeczno�ci� pokrytej niepewno�ci, jaka moralnie owiewa�a j�, ile razy w Warszawie powraca�a do "domu" z zamiejskiej wycieczki. Uczu�a, �e nigdy nie pojmie obecnego stanu duszy tego miasta, nad kt�rym z czerpakami na rozpi�tych skrzyd�ach czeka�o odziane w czer� - jego Przeznaczenie. - A zreszt�... po co? - pomy�la�a zamykaj�c okno. Podesz�a do sto�u i zacz�a przygl�da� si� kupionym aplikacjom. Zmartwi�a si�, �e przy �wietle gorzej wygl�daj� ni� we dnie. - Zn�w mnie oszukali - pomy�la�a ze z�o�ci�. Mani� jej by�a ta my�l, �e j� wszyscy okradaj� i oszukuj� w haniebny spos�b. Nagle zastanowi�a si�. W s�siednim numerze m�wiono g�o�no, coraz g�o�niej, nie troszcz�c si�, i� drzwi, ironicznie zastawione komod�, ca�e podziurawione s� jak rzeszoto; przez te dziury i szpary filtrowa�y wyrazy z dok�adno�ci� zupe�n�. Odzywa�y si� dwa g�osy - m�ski i kobiecy. Ten ostatni dominowa�, podkre�lany charakterystycznym podci�ganiem nosa - forpoczt� p�aczu. Zreszt� by�o to nawet do�� tragiczne, tym tragiczniejsze, �e g�os m�ski nie traci� ani na chwil� swobody i raz przyj�tego tonu. Zdawa�o si�, �e to kto�, wybornie w�adaj�cy lejcami, z wysokiego koz�a prowadzi dobrze sprz�gni�t� czw�rk� i ci�gle jednak� lini� drogi raz wytkni�tej jedzie, jedzie bez chwili utraty r�wnowagi. Tak brzmia� g�os m�ski, spokojny, pewny siebie, m�ody, �ami�cy si� jeszcze niskimi tony, to tenorowym brzmieniem. Lecz by�y to tylko oznaki zewn�trzne, bo tak jak g�os i ca�y charakter by� dobrze ustawiony i nie�amliwy wewn�trznie. Natomiast g�os kobiecy rozwiewa� si� i by� niepewny. Ni to pokorny, ni to ostry, ale ca�y przepojony na wskro� kobieco�ci�. Szamota�o si� to, ot�uka�o po �cianach hotelowego numerku, cich�o, pe�z�o, pr�bowa�o grozi�, a w gruncie rzeczy mia�o w sobie tragizm bezbronno�ci powszedniej, podniesionej w�a�nie t� powszedno�ci� do rozmiar�w b�lu i katastrofy. ..... ..... - No, tak... ale c� b�dzie z dzieckiem? - pyta� g�os kobiecy. - Co ma by�?... b�d� z niej ludzie... - odpowiada g�os m�ski. Zalega milczenie. - Ona si� cz�sto pyta o tatusia. Nie wiem, co jej odpowiedzie�. - Powiedz jej, �e tatu� pojecha� do Ameryki po posag dla niej. - Ach, nie... tak nie mo�na. Ona taka rozumna, taka sprytna. - No... c� dziwnego! Parskni�cie �miechem. - Moja c�rka! I d�ugie milczenie. Ostatnie tramwaje na Rynku wpadaj� w t� cisz� swym przera�liwym, szata�skim gwizdem. - Nie chcia�by� jej zobaczy�? - pyta boja�liwie kobieta. - Ale� owszem, kiedy� ch�tnie przyjad�. - Och! m�wisz ju� tak trzy lata. - No, to trudno, nie jestem panem swej woli. Nie trzeba by�o st�d wyje�d�a�. - Jak�e� nie mia�am wyjecha�? Musia�am! - E!... - Sam mnie namawia�e�. Przyrzeka�e�, �e przyjedziesz na sezon, na �lub... - Tylko, prosz� ci�, nie zaczynaj tej kwestii. Chyba chcesz, �ebym zaraz uciek�... G�os kobiecy nie mi�knie, stawia si� troch� hardo. - Tak, ja wiem... ty zaraz uciekasz. To najwygodniej. - Prosz� ci�, jestem zdenerwowany. - A ja!... - Ty? czym? wiedzie ci si� dobrze, wygl�dasz wybornie, uty�a�, podobno do dziecka masz guwernantk� francusk�. - A ty si� nie pytasz, sk�d mam na to wszystko? - Co mnie do tego, moja droga. Znasz mnie i wiesz, �e jestem dyskretny! A� huczy od tej dyskrecji i wygodnej polityki naoko�o p�aczliwego g�osu kobiety. - Dyskretny!... - Spodziewam si�. Inny na moim miejscu nie m�wi�by z tob�, odwr�ci� si�, a ja zawsze przychodz�, ile razy mnie wezwiesz. Czy masz mi co do zarzucenia? No... powiedz!... no... no... Przez z�by zaci�ni�te pada: - Dyskretny!... I zaraz uderzenie pi�ci�, drobn� pi�ci� w st� i wyplute raczej ni� wypowiedziane: - Pod�y!... - 0! o! ... nie wiem, kto z nas dwojga. Czy ty, kt�ra w tej chwili ciskasz si� jak przekupka, czy ja, kt�ry mimo wszystko podaj� ci jeszcze r�k� i staram si� nie zapomina�, �e jeste� matk� naszego dziecka. Wypowiedziane to by�o wszystko r�wno, bez uniesienia, pomimo owego "zdenerwowania", o kt�rym by�a poprzednio mowa. Kobieta zn�w uparcie powtarza: - Dyskretny!... I wybucha silnym, zawodz�cym p�aczem. ..... W Tu�ce budzi si� przeogromna solidarno�� kobieca. W jednej chwili i �ci�le kobiec� intuicj� odgaduje ca�o�� i lini� tej "historii", ogromnie zwyczajnej i ogromnie przez to smutnej. Pomimo mieszcza�skiej moralno�ci, jak� jest opancerzona, czuje, �e tamta, przez drzwi �kaj�ca kobieta, jest w prawie roztacza� tak� g�o�n� rozpacz i manifestowa� wielko�� swego b�lu. Nie ma bowiem w tym j�ku nic bezwstydnego ani narzucaj�cego si�, jest tylko �kanie cz�owieka, przed kt�rym bezlito�nie objawi�o si� jego przeznaczenie, id�ce naprzeciw niego z narz�dziami m�ki w wyci�gni�tych d�oniach. Lecz Tu�ka nie odczuwa jeszcze, i� tak by� musia�o i �e ta kobieta �ka teraz i tarza w b�lu sw� g�ow� o twarde poduszki hotelowego ��ka, a dusz� w ca�ym polu cierni okwit�ych krwi� jej z�udze�, dlatego �e jeden �a�cuch fakt�w wzi�� zacz�tek przed wiekami w tym kierunku i zaj�� j� w swe ogniwa, j� i jej �zy. Tu�ka do tego punktu patrzenia na objawy �ycia przez zacz�tki nie dosz�a, bierze sam objaw i w niego si� wnurza gwa�townym impetem swej wiecznie trzymanej na uwi�zi natury. - Dlaczego ona tylko p�acze? - my�li wzburzona. - Dlaczego ona nie powie mu wi�cej, wi�cej nad to "pod�y", bo przecie� to "wi�cej" a� si� samo na usta prosi? A mo�e wyszed�, mo�e uciek�, tak jak to bywa "najwygodniej". Nie, jest. Chodzi teraz po pokoju, chodzi pewnym, r�wnym krokiem. Nie m�wi jednak nic. Zapewne ma min� zrezygnowan� i znosi ten p�acz z cierpliwo�ci� i wspania�o�ci� dyskretn�. Tu�ka nigdy nie stan�a tak bezwzgl�dnie z objawami zwyczajnego �ycia. Prosto z domu rodzic�w wesz�a pod dach m�a. Czyta�a wiele. Ale w ksi��ce to pewna ilo�� czarnych literek m�wi "kobieta p�aka�a" i to wszystko. W �yciu taka gama szlochania to sam przez si� ca�y poemat bolu, ca�a synteza odczucia, poszarpania �ycia i stoczenia si� na dno przepastnej czerni, na kt�rym ju� si� nie klnie swej doli, nie gryzie r�k za�amanych, nie targa si� tak zwanego sumienia, aby z niego na pociech� wytrz�sn�� cho�by kilka kropli krwawej w�asnej winy... Lecz niemniej Tu�ka wiedzia�a, �e s� takie bole. Nie czu�a ich, nie rozumia�a ich ogromu, ale o istnieniu ich mia�a zupe�n� �wiadomo��. Nagle to widowisko przeczuwane znalaz�o si� w pobli�u niej z ca�� pot�g� i si��. Nie wiedzia�a, jak je przyj�� i ile w�o�y� z siebie w to, co si� doko�a niej rozsnuwa� zacz�o. Rzuci�a si� ca�a nerwami i dusz� w t� g��b, trac�c miar� i bezstronno�� widza. - Dlaczego mu nie powie, �e go nienawidzi, �e nim gardzi za t� dyskrecj�, kt�r� on si� tak pyszni. Wszak�e to jasne, �e kto� inny wychowuje i �o�y na jego dziecko. I on to przyjmuje... bo cho� nie bezpo�rednio, ale zawsze przecie�, skoro to jego dziecko... ..... Nagle przystan�� i da� si� s�ysze� jego g�os: - A masz papierosy?... Tu�ka wstrzyma�a oddech. - Co ona mu odpowie? Porwie si� jak lwica, mo�e mu do gard�a skoczy, �e on nie potrafi nawet uszanowa� tej jej bolesn�j chwili, w kt�rej duch w �kaniach si� roz�amuje i siatk� nad cia�em si� rozpina. Lecz cisza zupe�na. Tylko po chwili - wo� papierosa dobywa si� przez szczeliny. Musia�a mu gestem wskaza�, gdzie by�y papierosy. Zapali�, a teraz chodzi zn�w lekko, skrzypi�c nowymi prawdopodobnie butami. �kania kobiety przycichaj� zwolna. Tu�ka siada, przytulona do rogu kanapy, i s�ucha. R�wnocze�nie wyobra�a sobie i j�, i jego, tak dawniej sobie bliskich, tak bardzo bliskich. A i to trzecie pomi�dzy nimi, ta ma�a dziewczynka, piel�gnowana przez francusk� guwernantk� i �ywiona kosztem kogo� nieznanego... To dziwne by� musi uczucie, straszne i pe�ne grozy, kaza� �ywi� dziecko cudze... To musi by� pe�ne grozy i wielkiego wstr�tu do samej siebie w czasie takich bezsennych, d�ugich nocy. Taki p�acz wtedy musi chwyta� za gard�o, jak ten, kt�ry dogorywa tam, za drzwiami w s�siednim numerze. Lecz je�li si� ma przed sob� tego, kt�ry jest sprawc� tej pe�nej grozy sytuacji, gdy mu mo�na wyplu� w oczy ca�� prawd� i spali� serce �zami... Wtedy si� to wszystko m�wi, wtedy si� to wszystko rzuca prosto w twarz tak szczelnie oblepion� mask� oboj�tno�ci i "niebrania nic na serio..." Tu�ka czeka, co b�dzie dalej. Zdaje jej si�, �e czyta jak�� powie��, �e za chwil� odwr�ci kart� i rozpocznie si� rozdzia�, pe�en si�y i nami�tnej nienawi�ci, �e ta kobieta b�dzie t� zbiorow� kobiet�, powstaj�c� z ca�ym majestatem przeciw majestatowi si�y oboj�tno�ci m�czyzny. Dyszy tam od tej ko�cowej walki dw�ch p�ci, tej jedno�ci rozerwanej i ��dnej po��czenia. Od Pomy�ek a� dr�y i j�czy w przestworzu. B��dz� i myl� si� ci�gle w poszukiwaniu jedno�ci. W spotkaniach i pr�bach powstaj� nowe �ycia, lecz najcz�ciej to nieharmonijne w�a�nie zlanie si� dw�ch istot w trzeci� jedn�, to ten dysonans, ta walka, to rwanie si� i ujadanie, rozpaczliwie uwi�zione w nowej, nieszcz�snej istocie... Tam daleko, w �odzi, ma�a dziewczynka, zgrabniuchna figurka o zdziwionych i troch� m�tnych �renicach i o silnie rozwini�tej inteligencji nie oczekiwanych na klombie ustaw spo�ecznych kwiat�w... Tak, tak, taka ma�a dziewczynka. Pani Tu�ka ca�a a� zastyg�a w oczekiwaniu katastrofy. �yczy sobie, aby tamta kobieta mia�a si�� wielk�, mia�a i swoj� si��, i jej, Tu�ki, si�� odwetu cho�by s�ownego. Zdaje si� jej, �e to w�a�nie jest doskona�y moment, jedyna chwila, w kt�rej mo�e by� mowa o ca�ej, pe�nej nienawi�ci, nieprawo�ci podobnego post�pienia. Tu�ka ma w sobie w tej chwili ch�� i si�� �wie��, bo nigdy nie potrzebowa�a zu�ywa� jej w tym kierunku. Jej zatargi ciche z m�em by�y zupe�nie innej natury. Nie by�o w nich nic og�lnoludzkiego ani tego tajemniczego i gro�nego, jakie dr�y tam, przez �cian�. Wi�c... ..... �kanie prawie zupe�nie cichnie. S�ycha� tylko j�k s�aby - ot, jakby postrzelone zwierz� skar�y�o si� gdzie� w g��bi lasu. - Czemu ona p�acze? czemu nie m�wi? Lecz teraz s�ycha� kroki m�czyzny ciche i uk�adne. - Kici�tko!... - m�wi m�czyzna - niech kici�tko nie p�acze. ..... Przez Tu�k� przebiega mr�z od tych kilku s��w. Taki s�odki, mi�y g�os. Takie proste s�owa, i to "kici�tko" nigdy nie s�yszane. Zupe�nie jakby kto� aksamitn� �apk� g�adzi�, pie�ci�, tuli�. ..... - Kici�tko!... - Och, ty!... ty!... I potem prawie szeptem jeszcze w�r�d �kania: - M�j! m�j!... ..... - Jak? co? Wi�c nic. �adnych wyrzut�w? �adnej si�y? �adnego majestatu? �adnych wrog�w naprzeciw siebie, ziej�cych wieczyst� nienawi�ci� i m�k�? Takie marne s�owo wzniecaj�ce dreszcze, jedno "kici�tko" i zaraz zarzucanie na szyj� r�k, przemoczonych �zami, przytulenie twarzy, jeszcze gor�cej i nabrzmia�ej od tarzania si� po rozrzuconych doko�a w�osach. I to wszystko dla jednego s�owa. - Tak - ale jakie to! jakie! Wszystko jedno! ona nie powinna by�a, nie powinna. Tak my�li Tu�ka, tak c h c e my�le� Tu�ka, bo w gruncie rzeczy druga jej warstwa my�li co� zupe�nie innego, my�li owym dreszczem, a raczej odczuciem owego dreszczu, jaki przej�� j�, gdy s�ysza�a to proste, a tak aksamitne s�owo: "kici�tko". Tymczasem tam, przeze drzwi, a� si� rozszemra�o od poca�unk�w i dobrych s��w. - Wi�c - m�j! dlaczego� o mnie zapomnia�? - poca�uj !... jak dawniej... pami�tasz? - zw�aszcza to "pami�tasz". To ona! A on? Niewiele s��w, lecz r�ce zarzuci� na jej szyj�, w�osy g�adzi i m�wi: - Kici�tko... a z�e, a �adne zawsze... W Tu�ce co� si� a� k��bi, a� unosi od sprzecznych uczu�. Za gard�o j� chwyta niby rozrzewnienie nieokre�lone, kt�rego zanalizowa� nie umie, jaki� �al, z�o��, pogarda dla siebie, dla tamtej przebaczaj�cej, dla kobiet w og�le. Przebacza, s�ania si� w ramiona. Och! g�upia! n�dzna! Takiego pozoru chwyta si� Tu�ka, a�eby pokry� nim wzruszenie, dreszcz, �al i to co�, jakby zazdro�� czego� nieznanego, a przecie� pe�nego okrytej dla niej brylantow� zas�on� strony �yciowej. Wi�c porywa si� i przez chwil� traci prawie przytomno�� z podniecaj�cego j� uczucia gniewu. - N�dzna, przebaczy�a!... Do dzwonka si� rzuca i przyciska guzik. Tak, tak, to bezwstyd takie przebaczenie, ta kobieta ma, na co zas�u�y�a. Dobrze zrobi�, �e j� opu�ci�. Wchodzi pokojowa, ta sama, kt�ra straci�a szacunek dla Tu�ki za to, �e Tu�ka przynosi w papierze szynk� do hotelu. Tu�ka pragnie zrehabilitowa� si� w oczach tej dziewczyny. - Prosz� i�� do tamtego numeru i powiedzie� tym pa�stwu, �eby si� inaczej zachowywali. Nie jestem przyzwyczajona znosi� co� podobnego! Dziewczyna patrzy szeroko rozwartymi oczyma na wzburzon� twarz Tu�ki. - Prosz� pani... - Prosz� i��... - Dobrze, prosz� ja�nie pani! Rozkazuj�cy gest, wspania�a mina naprawi�y to, co zepsu�o p� funta szynki. Dziewczyna wysun�a si� cicho i za chwil� s�ycha� by�o, jak szeptem co� przek�ada�a w s�siednim pokoju, t�umaczy�a "tym pa�stwu"... Rozleg� si� szczery, serdeczny wybuch �miechu i r�wnocze�nie pokorne prawie t�umaczenie si� kobiety: - Ale c� znowu? Ta pani zwariowa�a?... My przecie� nie robimy nic z�ego!... Tu�ka dr�a�a teraz jak w febrze i chodzi�a gor�czkowo po pokoju, potr�caj�c meble. Nienawidzi�a i siebie, i ich, tych dwoje, kt�rym czu�a, �e wyrz�dza krzywd�, obelg�, �e policzkuje tamt� kobiet� nies�usznie, bo przecie� by�a w prawie przebaczy�, gdy chcia�a. M�czyzna zadecydowa� nagle. - Chod�my st�d. I tak chcia�em co� zje��. Przejdziemy si�. - Dobrze, chod�my. To jaka� z�a kobieta ta pani! Wychodz�. ..... Z�a kobieta. Teraz kolej na Tu�k� znie�� t� obelg�, ten policzek, zadany s�owem kobiety jej duchowej istocie. Gdzie� niegdy� czyta�a, �e najpierwszym obowi�zkiem kobiety jest... by� dobr�. A ona by�a z��. Na pr�no pragnie utwierdzi� si� w przekonaniu, i� post�pi�a s�usznie, moralnie, etycznie. Nie chcia�a s�ucha� szmeru pieszczot i poca�unk�w - ona, kobieta moralna i nieposzlakowana. Przy tym te pieszczoty by�y z jednej strony wy�udzone podst�pem i ob�ud�, z drugiej strony dozwolone g�upi� s�abo�ci� i brakiem godno�ci w�asnej. By�y wi�c zupe�nie karygodne i zas�ugiwa�y na wyp�dzenie z ciep�ego kr�gu, w kt�rym przebywaj� ludzie uczciwi. Obowi�zkiem kobiety by� dobr�. Powoli zapada�a doko�a Tu�ki cisza. Tramwaje przesta�y rozdziera� powietrze gwizdem. Martwe miasto uk�ada�o si� coraz senniej, coraz wygodniej w swojej martwocie. I dusza jego kamienia�a, zda si�, d�wigaj�c teraz coraz wy�ej, i rozpo�ciera�a przeogromne skrzyd�a, ci�kie, nabite kr�lewskimi klejnoty i �a�ob� paj�czyn, rozsnutych w�r�d milcz�cych sarkofag�w. Tu�ka przesta�a chodzi� i przytuli�a si� do �ciany, szarzej�c w swej podr�nej sukni na tle ��tego obicia. �wieca dogasa�a w lichtarzu, rzucaj�c poszarpane b�yski. Przez twarz Tu�ki jak przez chmur�, przewija�y si� rozja�nienia dziwne, nieuchwytne, to zn�w zapada�a na ni� jakby maska popio�u, starzej�ca j� nagle w jednej chwili. Co� w niej miga�o, walczy�o, by�o niepewne, nie wiedzia�o, jak sobie poradzi� z tymi nowymi przejawami �yciowych star� i �apek, dobrowolnych uk�ad�w, kt�re bodaj czy nie s� tre�ci� owych niedopowiedzianych, a podstawowych pot�g, stanowi�cych istot� ludzkiego istnienia. Tylko na to trzeba si� ogromnych i cofni�cia si� wstecz, poza to wszystko, co takim wa�em nieprzebytym wznios�o si� doko�a nas wszystkich! ..... Z�� by�a kobiet� przed chwil�. Czu�a to i rozumia�a dobrze. Nie mia�a w sobie bia�ej i jasnej wyrozumia�o�ci dobrej wr�ki, snuj�cej dobroczynne promienie r�k nad chwilami, kt�re osuszaj� �zy i w ciemni� smutku �wietlane promienie wprowadzaj�. Kaza�a zej�� tej kobiecie w pogardzie spojrze� s�u�by hotelowej, a uczyni�a to prawie bezprzytomnie, pod wp�ywem ni to szale�stwa wzgardy, ni to gniewu, ni to zawi�ci. Dlaczego to uczyni�a - nie wie sama. Co oni jej szkodzili, ci dwoje za �cian�, osuszaj�cy �zy poca�unkami, a zw�aszcza ta n�dzna kobieta, rozszlochana i taka podatna do przyj�cia ja�mu�ny pieszczoty i dobrego s�owa. By�a to chwilowa u�uda szcz�cia cichego, wtulenie si� w zamkni�te �ciany, granice �wiata w zaci�ni�tych na szyi ramionach... Ona to wszystko zniszczy�a, rozegna�a jedn� my�l� pyszn� i nieukr�con�. To nawet, co mog�o by� pi�kne, to wielkie przebaczenie bezgranicznej kobiecej dobroci zbezcze�ci�a brzydk�, podejrzliw� my�l� banalnej hotelowej awantury. Uczu�a to w g��bi duszy jak cier�, jak kolce. Wstyd j� ogarn�� kobiecy. Mo�e podsun�a im my�l, kt�rej nawet nie mieli. Dozna�a ulgi na my�l, i� na dole, na tablicy, nie kaza�a pisa� swego nazwiska. Mia�a bowiem w Krakowie dalek� rodzin� m�a, rodzin� ubog�, tak�, do kt�rej w og�le si� nie przyznaje, bo odzie� wytarta i maniery fatalne, wi�c wyra�nie zapowiedzia�a, a�eby nie umieszczono jej nazwiska w spisie go�ci. - Nie dowiedz� si�, jak si� nazywam! - pomy�la�a prawie z rado�ci�. Lecz zaraz chcia�a sobie przyzna� racj�, bo uparta by�a i pyszna nawet wobec siebie samej. - Musia�am tak zrobi� - musia�am, cho�by przez wzgl�d na Pit�... Uszcz�liwiona, �e znalaz�a pretekst, spojrza�a na ��ko, na kt�rym le�a�a ma�a. Dziecko mia�o oczy szeroko otwarte, lecz le�a�o nieruchome jak woskowa laleczka. - Dawno si� obudzi�a�? - zapyta�a Tu�ka. - Niedawno, mamusiu! Tu�ka chcia�a zapyta� c�rk�, czy s�ysza�a cokolwiek z tego, co zasz�o, lecz wiedzia�a, �e dziecko wy�liznie si� jej grzecznie i nie powie prawdy. - �pij, prosz� ci�. Ju� p�no. - Dobrze, mamusiu! Pita natychmiast zamkn�a oczy i d�ugie, jasne rz�sy zapad�y na �liczne szafirowe oczy. Lecz wyraz twarzy dziecka, zw�aszcza k�ciki jej bladych ustek kry�y w sobie jaki� zagadkowy, tajemniczy wyraz, kt�ry znikn�� nie chcia�. I Tu�ka przed tym sfinksowym u�mieszkiem c�rki czu�a si� bezsiln�, zmro�on�, bo tam by� jaki� s�d, co� instynktem kierowanego, co� kie�kuj�cego, z czego ani to anielskie dziecko, ani ona sama zda� sobie sprawy nie by�y w stanie. III Dziesi�� dni s� tak same naprzeciw siebie w tej zakopia�skiej cha�upie, pe�nej nieokre�lonej woni rannych smrek�w i wilgotnego gruzu. Matka i c�rka b��dz� w�r�d czterech �cian po japo�sku z�o�onego pude�ka, zastawionego sprz�tami po�ci�ganymi z �ydowskiej tandety. Na g��wnej �cianie rozleg� si� ciemnoceglastym cielskiem szezlong, "kanapa", wed�ug s��w wzdychaj�cej ga�dziny, i ten szezlong jest ju� ca�ym poematem n�dzy miejskiej, zakurzonej i brudnej. Doko�a niego tul� si� zydle i st� przystrojony naci�ciami, maj�cymi przedstawia� "zdobnictwo ludowe". ��ka �elazne, materace za kr�tkie lub za szerokie, na nich ko�dry miejskie Tu�ki i Pity, ich poduszki haftowane, obsypane z lekka z�otem perskiego proszku. W oknach pokrochmalone firanki rozw��cz� dzie� dziwny, specjalny, mokry dzie� g�rski, kt�ry si� roz�azi jak wilgotny krab, wyci�gaj�cy daleko swe macki, z kt�rych cieknie szara, ci�gn�ca si� ciecz deszczowa. W piecu zielonym o kaflach l�ni�cych, piecu dostatnim, brzuchatym, stanowi�cym dum� s�uszn� i przedmiot wyzysku ze strony wynajmuj�cych gazd�w, tli si� kilka mokrych szczapek. Sycz�, piszcz�, pluj�, gniewaj� si� na te p�omyczki nie�mia�e, kt�re do nich doskakuj�, chwytaj�, chc� obj��, zniszczy� i nie potrafi�. Przed piecem, owini�ta pledem, siedzi Tu�ka. Ko�o okna, owini�ta pledem, siedzi Pita. Obie jednako wyci�gn�y nogi, obie jednako ukry�y podbr�dki w fa�dy pled�w. Tu�ka patrzy z pogard� na ten n�dzny ogie�, nie mog�cy zwalczy� paru ga��zek so�niny. Pita patrzy z podziwem na smugi deszczowe, zwalczaj�ce wszystko. Zaciek�o��, w�ciek�a nienawi��, p�d jaki� dziki, nieukr�cony, ch�� zag�ady, zniszczenia tego mrowiska, tych cia� ludzkich, pozbawionych ju� sier�ci i tul�cych si� w sier�� innych zwierz�t, to pragnienie przemoczenia zgni�ego na wskro� istoty ludzi, drzew, ziemi, rzeczy, rozmoczenia duszy zbiorowej tych objaw�w �ycia, rozszala�o si� w tej ulewie, wyj�cej chromatyczn� gam� w obramowaniu g�r przechodz�cych w stan legendy. G�r tych nie ma, znik�y jakby okryte rozsnutymi w�osami jakich� wampirzyc, kt�re susz� w ten spos�b swe w�osy, susz�, wy�ymaj� bezlito�nie, chichoc�c wichrem, �omoc�c pi�tami po twardych dachach zakopia�skich cha�up. Tu�ka nigdy jeszcze nie by�a tak d�ugo odosobniona i pozostawiona sobie i w�asnym resursom, jakie ka�dy ma w duszy. Ju� po raz tysi�czny mo�e przetrawia�a swe istnienie, uk�ad, jaki zrobi�o z ni� �ycie, charakter tych, kt�rzy jej istnienie sprz�gli ze swoim. Siebie tylko samej nie bada, nie ws�uchuje si� w nic swego, bo nie wie, jak si� do tego zabra�. I tamtych innych nie s�dzi g��boko�ci�, odpowiedni� do ich bol�w lub chwil zadumy. Przedstawia ich sobie w fazie spokoju i r�wnowagi. St�d ma wra�enie, �e wszystko doko�a niej by�o w �yciu w porz�dku dla innych i �e nic nie wykracza�o poza ramy �ci�le okre�lonego rozumnego post�powania. Ten ,,rozum" zdawa�o si� Tu�ce, �e jest jej zas�ug� i �e to ona swoim taktem daje nut� dominuj�c� ca�emu otoczeniu. Nigdy tak nie odczuwa�a tego, jak obecnie, gdy oddali�a si� od owego "wn�trza" przy ulicy Wareckiej. Dawniej zdawa�o si� jej, �e �w rozumny ton domu wyp�ywa z uk�adu fakt�w, kt�re, pi�trz�c si�, utworzy�y ich wsp�lne �ycie. Obecnie stara�a si� doszuka� przyczyny i od razu t� przyczyn� ujrza�a, i u�wi�ci�a siebie, nie badaj�c, czy rzeczywi�cie mia�a na to do�� si�y, a je�li j� mia�a, sk�d si�a ta pochodzi�a w�a�nie. Spojrza�a na c�rk� i utwierdzi�a si� w tym przekonaniu. To grzeczne dziecko, patrz�ce tak spokojnie w okno, by�o bezwarunkowo "rozumne". Pita siedzia�a jak doros�a kobieta, pro�ciuchna, milutka, z�o�ywszy n�ki w �liczn� lini�, tak jak siadaj� baletniczki w chwilach odpoczynku. Siedzia�a tak ca�ymi dniami, nie m�cz�c matki, nie pytaj�c o nic, wpatrzona w rozmok�y przed oknami las maluchnych �wierk�w, wystarczaj�ca sobie czy udaj�ca doskonale to wystarczanie. W ka�dym razie rozumna. Tu�ka powr�ci�a zn�w wzrokiem do n�dznego ognika, kt�ry powoli przygasa� zupe�nie we wn�trzu pieca. Je�eli wszystko by�o "rozumne" w jej �yciu, to by�y przecie� te drobiazgi, te kwestie pieni�ne, kt�re nie sz�y tak, jak ona sobie �yczy�a. Wprawdzie nigdy nie by�o owych �miesznych walk, owych "potrzebuj�, musisz mi da� wi�cej", bo na tym by�aby ucierpia�a atmosfera wysokiej uprzejmo�ci, w jakiej si� p�awiono, ale braki przy- kre, pokrywane sztucznymi wysi�kami, d�awi�y nieraz Tu�k� i przeszywa�y j� na wskro� wielkim uczuciem gniewu. - O�eni� si�, niech ma na dzieci i na �on�. Z tej zasady wychodzi�a Tu�ka i z niej powstawa�y te ukrywane p�omienie gniewne, gdy musia�a zgodzi� si�, �e na co� jej nie sta�. I teraz chwilami doznaje takiej b�yskawicy, przejmuj�cej j� po prostu fizycznym b�lem. M�� da� jej ma�o pieni�dzy na owo Zakopane. I dlatego nie mog�a zajecha� do �adnego z zak�ad�w ani pensjonat�w. Tam bawi� si� w takie d�d�yste dnie. Ona musia�a wynaj�� pok�j w ma�ym domku i teraz siedzi odosobniona, odci�ta od ludzi, w jednym pokoju z Pit�, jakby uwi�ziona. Lekarz w Warszawie m�wi�: ,,Niech si� pani rozrywa, niech pani stara si� by� weso��, to i apetyt wr�ci, si�y si� znajd�..." Cho�by przez wzgl�d na jej zdrowie m�g� si� ostatecznie postara� o wi�cej pieni�dzy. Po�ow� pieni�dzy mieli usk�adane, drug� dopo�yczy�. Skoro ju� po�ycza�, m�g� wzi�� wi�cej; by�oby si� sp�aci�o ratami czy jak tam. M�wi�, �e mu ci�ko przysz�o, ale nie powinien by� i tego m�wi�, bo to by�o niedelikatno�ci� z jego strony, i ona ukara�a go w ten spos�b, �e spojrza�a na niego ch�odno i powiedzia�a: - Przepraszam ci�... ale musz� zwr�ci� ci uwag�, i� jeste� niedelikatny... Przeprosi� j� zaraz, tylko co�, jakby ironia, zaigra�o mu naoko�o ust. Uda�a jednak, �e tego nie widzi, i aby poprze� sw� wy�szo��, rozkaszla�a si� dyskretnie i wysz�a z pokoju. W ten rozumny spos�b za�atwia�a najcz�ciej kwestie finansowe. Poza tym jednak to pow�ci�ganie si�, to trzymanie na uwi�zi pewnej dozy temperamentu, jaki posiada� musia�a, kosztowa�o j� troch� nerw�w i zdrowia. Nagromadzone razem te wysi�ki rzeczywi�cie podkopa�y troch� jej organizm, wstrz��ni�ty dwukrotnym p�ucnym zapaleniem. Mog�a �mia�o liczy� si� do "chorych", cho� wygl�da�a �wie�o i zdrowo. Piel�gnowa�a jednak do�� troskliwie sw� cer� i figur� zgrabnej warszawianki i g��wnie tej staranno�ci zawdzi�cza�a ten dobry wygl�d. Rano by�a ��ta i mia�a oczy podkr��one, a usta spalone. Sypia�a �le, zrywa�a si� i doznawa�a ci�g�ego uczucia niepokoju, a ta uprzejma spokojno�� jej ruch�w zaczyna�a j� kosztowa� du�o wysi�ku. Chwilami zdawa�o si� jej, �e dusi si�, wychodzi�a na balkon, pi�a wod� i powraca�a do normalnego stanu. Lecz zn�w przychodzi� jaki� okres niepokoju, duszno�ci, zdenerwowania i wtedy musia�a przyzywa� na pomoc ca�y "rozs�dek", aby nie wyda� si� z istotnym stanem swego zdrowia. Bo k�ad�a te wszystkie objawy na karb fizycznego niedomagania. Niczego wi�cej. Zreszt� mia�a ju� trzydzie�ci trzy lata i chwilami my�la�a, �e to wszystko s� oznaki zbli�aj�cej si� staro�ci. - Starzej� si�... - my�la�a z dziwn� i bolesn� gorycz�. I c�? To kolej rzeczy nieuniknionych. Tylko trzeba umie� starze� si� z godno�ci� i rozumem. ....... Deszcz la� ci�gle z jednak� si�� i teraz ju� potokami sp�ywa� po szybach, bo bi� uko�nymi strugami i rozp�aszcza� si� na szkle jakby t�uszczem przepojony. Ani to zna� by�o, i� przysz�o po�udnie i nad g�rami si� rozsnu�o. Pokorne by�y i �adne wobec tej nawa�nicy, trwaj�cej ju� dnie ca�e. Z dachu p�yn�y strumienie i zdawa�y si� ��obi� do�y w rozmok�ej rudawej ziemi. Jeden taki strumie� bi� w u�o�ony z kamieni ko�o progu stopie� i znalaz�szy otw�r wytryskiwa� w g�r� z zaciek�o�ci� rozplutego i rozw�cieczonego zwierz�cia. Pod dachem tuli�y si� wr�ble �wierkaj�c cichutko. Jaka� sp�oszona kawka dar�a si� przez chwil� i znik�a w szarej pluchocie. Tu�ka powsta�a od pieca i podesz�a do okna. R�wnocze�nie prawie cichutko Pita powsta�a od okna i jak cie� posun�a w stron� pieca. Zamieni�y si� na krzes�a i utkwi�y �renice w inne przedmioty, lecz nie zamieni�y z sob� ani jednej my�li. Nie czu�y potrzeby. Tu�ka usiad�a na krze�le, kt�re przed chwil� zajmowa�a c�rka, i zupe�nie t� sam�, co i dziecko, lini�, wyci�gn�a przed siebie nogi obute w popielate buciki. Zmieni�a poz� i miejsce, lecz te same my�li powlok�y si� za ni�. Ci�gle prze�uwa�a swe dotychczasowe �ycie. Ci�gle b��dzi�a po mieszkanku na Wareckiej ulicy. Nie dlatego, �eby t�skni�a za pozostawion� tam rodzin�, lecz z przyzwyczajenia i na�ogu. Ona nigdy nie bada�a si�, czy kocha swe dzieci, a zw�aszcza, jak je kocha. Wiedzia�a, �e to jej obowi�zek, a to, co by�o obowi�zkiem, rozum jej ka�e wype�nia�. A wi�c tak, naturalnie, kocha�a te grzeczne i mi�e istoty, kt�re by�y �adnie u�o�one same przez si�, uczy�y si� dobrze, nie chorowa�y i nie zabiera�y du�o miejsca. Wie, �e ju� nie ma ich na Wareckiej, �e s� na wsi, �e im jest dobrze, dlaczego ma si� o nie troszczy�? B��dzi jednak zn�w po swoim mieszkaniu. Nudzi j� to i m�czy. Dudnienie bosych n�g w sieni. Sapanie, macanie klamki i wreszcie wpadni�cie zlanej deszczem ga�dziny z mena�kami. - Dobre po�udnie! Od pieca senny i zdziwiony wzrok Pity pada na t� g�ralk� z rozchamran� na piersiach koszul�, w serdaku o wywr�conym w�osie, z chustk� ��t�, spran� deszczem na kosmykach w�os�w czarnych jak hebany. A dla kontrastu z t� czerni� i g�stw� w�os�w m�odych i zdrowych - twarz dzika, na wp� zwi�d�a, bez wieku, podobna do zb�oconego jesiennego li�cia, wbitego w ziemi� bezlito�nie, a potem wichur� wydartego z b�ota i rzuconego o mro�nym wieczorze w przestrze� bezdro�n�. Ta kobieta nie ma oznaczonych lat. Starcze bruzdy twarz ryj�, oczy iskrz� si� temperamentem m�odo�ci. Pod serdakiem pier� zwi�d�a. a nogi jak m�odej kozicy, co po reglach skacze. Przypad�a do sto�u, uderzy�a w niego mena�kami, rzuci�a talerze, widelce, �y�ki, no�e... Pokaza�a rz�d bia�ych, czystych z�b�w. Psota? - ha?... - wyrzek�a ocieraj�c szerokie r�ce o fartuch. Pita patrza�a ci�gle na ga�dzin� jak na ciekawy obraz lub ilustracj� w jakim� dzienniku. G�ralka wzrok dziewczyny podchwyci�a. - Cni si� wam? Pita z przyzwyczajenia u�miechn�a si�, cho� nic nie rozumia�a. - Nie banujcie, bo si� osbiere. Pan Jezus da, �e si� osbiere! U�mieszek uprzejmy Pity przechodzi w ironi�. - Pojed�cie se, to si� wam tak cni� nie b�dzie. Chmury uciekn� �y�kie i b�dziecie wartko latali po ulicy, kielko sami zekcecie!... Tu�ka podesz�a do sto�u i porz�dkowa�a nakrycie. - Moja ga�dzino, a to wasz dom b�dzie tak ca�y sta� pustk�? - spyta�a. - Nie... - odpar�a g�ralka - do tej izby naprzeciw przyjedzie jeden pan niep�ony. - On ju� trzeci rok do nas przyje�d�a. Mia� ju� by�, ale cosi kansi si� sta�o i ni ma go do dzisiok. Ale przyjedzie. Pita i Tu�ka siedzia�y ju� za sto�em i matka dostrzeg�a, �e dziecko, zamiast je��, pilnie obserwuje g�ralk�, u�miechaj�c si� ironicznie. - Pito, prosz� ci�, jedz zup�! - wyrzek�a, o ile mo�no�ci najrozumniejszym tonem. - Panienka nie rozd�ta, to si� i bele cem na�re... - t�umaczy ga�dzina. Podchodzi do pieca, obciera z lubo�ci� kafle mokrym fartuchem, a potem patrzy z dum� na "kanap�''', kt�r� naby�a umy�lnie, aby m�c podwy�szy� czynsz od "sezonu". - Pikna kanapka? co?... - pyta ��daj�c przy�wiadczenia. - Chcia�am was prosi�, �eby�cie j� wynie�li - odpowiada Tu�ka. Oczy ga�dziny ma�o nie wyskocz� z orbit�w. - Locego? - Bo j� czu� sianem. Ga�dzina widocznie uczu�a si� dotkni�ta. - Pikna kanapka - powt�rzy�a - ale jak jej nie chcom, to jom damy panu, co przyjedzie wnetki. Po chwili zn�w z lubo�ci� zacz�a piec �ciera� fartuchem. - Pikny piec... - zamamrota�a. - C�, kiedy si� w nim nie chce pali� - odrzuci�a Tu�ka. - O!... co te� ta gadajom... takie tafle �kl�ce, to je pikny piec. Da�ak za niego du�o pieni�dzy. - Mo�e... ale patrzcie, co tu dymu... - E!... bo co wam powiem... to bez te kawcyska. - Jak to? - Ano... nie s�ysom, jak si� to drej�? - Ach!... to kawki. - No, ale kawcyska. Do komina si� napcha i tam si� tak w�dzi... Tu�ka ws�uchiwa�a si� w ten ochryp�y g�os z jak�� nieokre�lon� przyjemno�ci�. Skrzypia�o to, �wiszcza�o, czasem j�kn�o. Wola�a s�ucha�, ni� patrze� na t� ga�dzin�, bo twarz p�aska i jakby rozgnieciona zdawa�a si� nie mie� w sobie ani jednej iskierki �agodno�ci. Nic kobiecego. Co� surowego, kanciastego jak ca�y styl chaty, jak te belki, obciosane silnymi uderzeniami siekiery. Natomiast w g�osie co� si� �ama�o, co� tam drga�o mi�kko, zw�aszcza gdy z lubo�ci� ta kobieta zwraca�a si� ku swej w�asno�ci, ku temu, co posiad�a ju� si�� wielkiej woli i stara� ca�ej przeoranej m�odo�ci. ...... Tu�ka i Pita jad�y zimne i niesmaczne potrawy, rozmazane na dnie mena�ek. Ust�powa�y sobie wzajemnie lepsze kawa�ki, ceremoniuj�c si� coraz wykwintniej. - Prosz� ci�... prosz�, moja droga... zr�b mi t� przyjemno��, dzi�kuj� mamu�ci... Zwyczajem przyj�tym, Tu�ce zdawa�o si�, i� wype�nia obowi�zki dobrej matki, zmuszaj�c dziecko do wlewania w siebie du�ej ilo�ci letniej, t�ustej wody, nazwanej roso�em, i do usilnego darcia z�bami �yka krowiego mi�sa, ochrzczonego pol�dwic�. - Jedz... prosz� ci�... Dziewczynka �uje z widocznym, cho� pokrywanym wstr�tem szablonow� straw�, kt�ra ma j� "od�ywia�". Deszcz leje na dworze z coraz wi�ksz� zaciek�o�ci�. - Si�pi! - wyrokuje ga�dzina, kt�ra teraz wpad�a w ekstaz� przed wykrochmalonymi firankami, podpi�tymi kawa�kami niebieskiego papieru. - Pikne firanki... - zaczyna. Lecz Tu�ka, kt�ra w tej chwili czuje ca�e mizeractwo otoczenia i owej upragnionej "wiled�iatury" - postanawia czym� ubarwi� sobie i dziecku to �ycie. - Chcesz ciastko z kremem? - zapytuje Pity, odsuwaj�c z niezadowoleniem talerze. - Dzi�kuj� mamusi! - Czy tu jest cukiernia? - Hej, cegok by nie by�o. - Mo�e wasz syn by poszed� po ciastka? Dostanie za drog�. Ga�dzina parskn�a �miechem. - M�j syn? - Adyk on w Hameryce! - No, a ten m�ody g�ral, co nam tu wczoraj pomaga� rzeczy rozpakowa�? - Jakowy? - O, mamu�ciu - zawo�a�a Pita - ot, on idzie do szopy... Ga�dzina wyjrza�a przez okno, unosz�c delikatnie firank�. - Ten?... dy to... m�j... - No, wi�c... - M�j m��, a nie syn. Zapanowa�o chwilowe milczenie. ..... Do szopy poszed� i strz�sn�wszy z deszczu kapelusz J�zek Obidowski, Chrobakiem nazwany, m�� �lubny Wikty Obidowskiej, wszed� pod wystaj�cy daszek na troch� suche miejsce i ca�y na tle z�otych belek zarysowa� si� jak figurka kunsztownie odrobiona. Proste to by�o, smuk�e, �mig�e, odziane dostatnio, ca�e bia�e i m�odzie�cze. Para oczu jak latarnie, w�osy ciemne, g�ste, rysy dziwnie prostolinijne, usta troch� ironicznie u�miechni�te. Zuchwa�o�� dziwna w pozie, w nabieraniu oddechu, w b�yskaniu oczyma, �wie�o�� lic kalinna i pie�ciwa, r�ce od bezrobocia dobrowolnego delikatne. A z tej ca�o�ci beztroska niemal dziecinna, ta ufno��, i� z tej pi�kno�ci i smuk�ego cia�a zawsze wy�oni si� jaki� punkt wyj�cia w oparciu �yciowym, to p�yni�cie szcz�liwe bez potr�ce� o ska�y, s�owem, m�odo�� bujna, rozwichrzona, wyko�ysana wiatrami halnymi i biel� kwiat�w �niegowych. J�zef Chrobak stoi tak oparty o z�ociste, belki, on - m�� dwudziestoletni przesz�o pi��dziesi�cioletniej Wikty, i rad jest, �e si� sprzeda� dobrze w ma��e�stwo, �e go "baba g�upia" kupi�a na m�a - jego, kt�ry pr�cz "gu�ki, portecek, pasicka i fajcyska" nie mia� nic, nic. Jeno te �lepia jak latarnie albo gwiazdy w nocy �wiec�ce, a jako gencjany niebie�ciutkie, jeno te usta gor�ce zawsze, jakoby s�o�ce nad turniami, i ta g�busia g�adziu�ka i ta si�a, co to go nosi - ha�! ha�!... po ska�ach, po piargu, po �lebach, d�wigaj�c panom z miasta ich serdaki, koniaki, kocie�ki, ich strachy i zawroty g�owy. ..... - Pikny m�j m��? ha? - pyta ga�dzina niemal tym samym tonem, jakim pyta�a o piec, o kanapk�, o firanki. Lecz co� innego jest na dnie tego g�osu, co� jakby macierzy�skiego, jakby nami�tnego. Lecz to takie drobne, takie nik�e, �e ledwo, ledwo wyczuwalne. I to trzeba by� inaczej do tego usposobionym i przej�� ca�e wychowanie uczuciowe, inne ni� Tu�ka, kt�ra w tej chwili nie widzi zn�w nic wi�cej w Wikcie jak tylko posiadaczk�, chwal�c� si� zdobyt� w�asno�ci�. - To wasz m��? - pyta z pewn� niewiar� w g�osie. - A haj... Dwa roki, jake�my si� pobrali... Bezera jest le�, ale pikny. I po chwili dodaje: - To je trzeci. Jest jaki� tryumf w tym obwieszczeniu, co�, co jest prawie okrucie�stwem istoty �ywej, stoj�cej siln� jeszcze stop� na powierzchni ziemi, kryj�cej tych, kt�rzy tej stopy tryumfuj�cej zrzuci� ju� z siebie nie mog�. Tu�ka podesz�a tak�e do okna i tak razem z Pit� patrz� na owego "piknego m�a", kt�ry ju� nie napycha fajki "habryk�", ale zza pazuchy wyj�� z�amanego papierosa, prostuje go i zapala. Wicher gasi mu zapa�ki jedn� po drugiej, ale on uparcie stara si� na tym wietrze zapali� papierosa. - O!... jak to �mi papierosa - m�wi Wikta - tak si� od pan�w nauczy�, jak z nimi po g�rach lata... Ale si� to przewodnictwo sko�czy. B�dzie tylo� ich widzia�! Co� si� zagotowa�o w g��bi duszy g�ralki, bo i pi�� wyci�gn�a w stron� "piknego m�a". - Kapelus, cuch�, portki - sy�ko zamkn�, a nie pusc�! - wyrzek�a twardo. - Ale� dlaczego? Lecz nie by�o odpowiedzi. Wikta brwi marszczy�a i usta zacina�a gniewnie. - Czemu nie chcecie puszcza� m�a w g�ry? - ponowi�a pytanie Tu�ka, zwracaj�c si� prawie natarczywie ku ga�dzinie. - Jus ja wim, cemu!... - odpar�a wreszcie g�ralka i st�paj�c ci�ko, jakby chcia�a stopami ze z�o�ci przebi� deski pod�ogi, wysz�a, unosz�c z sob� mena�ki i talerze, z kt�rych dwa zdo�a�a st�uc