3006

Szczegóły
Tytuł 3006
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3006 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3006 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3006 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

TAD WILLIAMS SMOCZY TRON SCAN-DAL Nota od autora Podj��em trud, trud p�yn�cy z mi�o�ci do �wiata i z potrzeby ukojenia wznios�ych serc, bo takie serca mi�uj�, a �wiat jest mi drogi. Nie o zwyk�ym �wiecie m�wi�, nie o tych, kt�rzy (jak s�ysza�em) nie potrafi� przyj�� smutku i t�sknoty, lecz rozkoszy tylko pragn�. (Niech wi�c B�g pozwoli im w niej trwa�!) Opowie�� ma nie m�wi o ich �wiecie i �yciu; o innych b�d� opowiada�. W �wiecie, o kt�rym my�l�, w jednym sercu znajdziesz gorzk� s�odycz i drogi smutek, rozkosz serca i b�l t�sknoty, rado�� smutku i smutek �mierci, rado�� �mierci i smutek �ycia. W takim to �wiecie pragn� zamieszka� a� do zbawienia lub do zatraty. Gottfried von Strassburg (autor Tristana i Izoldy) Nie by�oby tej ksi��ki, gdyby nie pomoc wielu ludzi. Chcia�bym wyrazi� swe podzi�kowania nast�puj�cym osobom: Evie Cumming, Nancy Deming-Williams, Arthurowi Ross Evansowi, Peterowi Stampfelowi i Michaelowi Whelanowi. Wszyscy oni czytali ten piekielnie d�ugi r�kopis, s�u�yli m�dr� rad� i pomoc�. Dzi�kuj� te� Andrew Harrisowi za pomoc logistyczn�, kt�ra daleko wykracza�a poza przyjacielskie wsparcie. Szczeg�lne wyrazy wdzi�czno�ci jestem winien Betsy Wollheim i Sheili Gilbert, moim wydawcom, kt�re d�ugo i wytrwale pomaga�y mi, bym napisa� t� ksi��k� najlepiej, jak potrafi�em. Oni wszyscy to wspaniali ludzie. Ksi��k� t� dedykuj� mojej mamie, Barbarze Jean Evans, dzi�ki kt�rej pokocha�em Toad Hali, lasy the Hundred Aker, hrabstwo oraz mn�stwo innych ukrytych miejsc i pa�stw poza polami, kt�re znamy. Ona r�wnie� wszczepi�a we mnie trwale pragnienie dokonywania w�asnych odkry� i dzielenia si� nimi z innymi. Z ni� chcia�bym si� t� ksi��k� podzieli�. PRZEDMOWA ...Ogromna jest ksi�ga szalonego kap�ana Nissesa, twierdz� ci, kt�rzy j� trzymali, wa�y tyle co ma�e dziecko. Znaleziono j� u boku Nissesa, gdy le�a� martwy, z u�miechem na twarzy obok okna wie�y, z kt�rej to wcze�niej jego pan, kr�l Hjeldin, skoczy� i �ycie swe zako�czy�. Rdzawy atrament - sporz�dzony z jagni�cej b�ony, ciemiernika i ruty oraz z jakiej� bardzo g�stej i czerwonej cieczy - wysech� mocno i kruszy si�, z �atwo�ci� opadaj�c ze stron. Ksi�g� oprawiono w g�adk� sk�r� zwierz�cia nieznanego pochodzenia. Ci �wi�ci ludzie z Nabban, kt�rzy czytali ksi�g� po �mierci Nissesa, uznali j� za blu�niercz� i niebezpieczn�, lecz z nieznanych powod�w nie spalili jej, jak to zwykle si� dzieje w takich wypadkach. Tak wi�c d�ugo przele�a�a ona w przepastnych archiwach Matki Ko�cio�a, w najg��bszej i najbardziej tajemniczej krypcie, gdzie spoczywa Sancellan Aedonitis. Teraz jednak znikn�a z onyksowej szkatu�y, w kt�rej j� z�o�ono. Archiwa nie m�wi�, gdzie si� znajduje. Ci, co czytali te blu�nierstwa Nissesa, twierdz�, �e s� tam wszystkie tajemnice Osten Ard i te z mrocznej przesz�o�ci, i te, kt�re s� cieniem rzeczy jeszcze nie narodzonych. Aedoniccy kap�ani, co ksi�g� badali, m�wi� tylko, �e to blu�nierstwa. Doprawdy, mo�e tak by�, �e pisma Nissesa w r�wnym stopniu poprzedzaj� to, co b�dzie, jak i opisuj� to, co by�o. Nie jest wiadome, czy wielkie wydarzenia naszego wieku - w szczeg�lno�ci rz�dy i triumf Prestera Johna - zawarte s� w przepowiedniach kap�ana, cho� m�wi si�, �e jest to mo�liwe. Wi�ksza cz�� pracy Nissesa jest tajemnicza, jej sens ukryty w dziwnych rymach i niejasnych odno�nikach. Nigdy nie przeczyta�em ca�ej pracy, a wi�kszo�� spo�r�d tych, co to uczynili, dawno ju� zmar�a. Tytu� ksi�gi zapisany jest prostym pismem runicznym z p�nocy, gdzie urodzi� si� Nisses. Brzmi on Du Svardenvyrd, co znaczy Dzieje Mieczy... �ycie i rz�dy Kr�la Johna Prezbitera Morgenes Ercestres OSTRZE�ENIE AUTORA Niech pami�taj� w�drowcy po krainie Osten Ard, by nie dawa� �lepej wiary starym zasadom, a wszystkich rytua��w strzec uwa�nym okiem, gdy� cz�sto kryj� one to, czego nie widzimy. Lud Qanuc z zakutych w �niegi g�r Trollfells takie oto ma przys�owie: "Ten, kt�ry pewien jest ko�ca rzeczy, b�d�c u ich pocz�tku, mo�e by� albo wielkim m�drcem, albo wielkim g�upcem; lecz bez wzgl�du na to, kt�rym z nich jest, z pewno�ci� jest on nieszcz�liwy, gdy� ugodzi� ju� w serce cudu". Miej si� na baczno�ci, przybyszu: Unikaj przypuszcze�. Lud Qanuc ma te� inne przys�owie: "Witaj, przybyszu. Zdradliwe dzisiaj s� �cie�ki". CZʌ� PIERWSZA SIMON GAMO� 1.PASIKONIK I KR�L W DNIU tym da�o si� dostrzec niespotykane poruszenie w u�pionym zamku Hayholt, w jego labiryncie cichych korytarzy i poro�ni�tych winem dziedzi�c�w, w celach mnich�w jak i w wilgotnych, ocienionych komnatach. Dworzanie i s�u�ba wytrzeszczali oczy i szeptali. Podkuchenni rzucali sobie znacz�ce spojrzenia znad zmywalnie w wype�nionej par� kuchni. Na wszystkich dziedzi�cach i korytarzach wielkiej twierdzy s�ycha� by�o st�umione rozmowy. S�dz�c z nastroju og�lnego podniecenia, mo�na by wnosi�, �e to pierwszy dzie� wiosny, jednak olbrzymi kalendarz w za�mieconej komnacie Doktora Morgenesa wskazywa� co innego: by� to dopiero miesi�c Novander. Jesie� nie chcia�a jeszcze odej��, a ju� zbli�a�a si� zima. Nie pora roku odmieni�a ten dzie�, lecz miejsce - Sala Tronowa Hayholt. Przez trzy d�ugie lata jej drzwi zamkni�te by�y na rozkaz Kr�la, a kolorowe okna zas�oni�te. Zakazano tam wchodzi� nawet s�u��cym, kt�rzy zwykle sprz�tali sal�; zakazu tego �cierpie� nie mog�a ochmistrzyni. Trzy lata i trzy zimy nikt nie narusza� spokoju komnaty, lecz dzisiaj by�o inaczej -w zamku wrza�o. By� wszelako kto�, czyjej uwagi nie przyci�ga�a ta d�ugo nie odwiedzana sala. �w kto� by� jak pszczo�a w hucz�cym ulu, kt�rej bzyczenie nie wsp�brzmia�o z pozosta�ymi. Ch�opiec siedzia� w sercu Ciernistego Ogrodu, w niszy mi�dzy czerwonym murem kaplicy a pozbawionym li�ci �ywop�otem i mia� nadziej�, �e nikt go nie potrzebuje. Jak dot�d dzie� by� irytuj�cy. Wszystkie kobiety zaj�te, zbyt zabiegane, by odpowiada� na pytania, �niadanie sp�nione i zimne. Jak zwykle wydawali mu sprzeczne polecenia i nikt nie mia� czasu zainteresowa� si� jego problemami... Nic nowego - pomy�la� ze smutkiem. Ca�e to popo�udnie by�oby stracone, gdyby nie odkry� olbrzymiego �uka, kt�ry paradowa� przez ogr�d niczym zadowolony wie�niak. Ch�opiec za pomoc� patyka poszerzy� w�sk� drog�, jak� owad wyskroba� pod �cian� w czarnej i zimnej ziemi, lecz zdobycz nie rusza�a si�. Tr�ci� lekko l�ni�cy pancerz, ale uparty �uk nadal tkwi� w miejscu. Ch�opiec nachmurzy� si� i przygryz� g�rn� warg�. - Simon! Na �wi�te Stworzenie, gdzie� si� podziewa�! Bezw�adna d�o� wypu�ci�a ga��zk�, jakby ch�opiec zosta� ugodzony strza�� w samo serce. Odwr�ci� si� wolno i dostrzeg� stoj�c� nad nim posta�. - Nigdzie... - zacz�� Simon, lecz w tym momencie ko�ciste palce chwyci�y nagle jego ucho i podci�gn�y do g�ry tak, �e wsta� sycz�c z b�lu. - Nie wa� mi si� nigdy zaczyna� od "nigdzie", ma�y wa�koniu - warkn�a mu prosto do ucha Rachel, zwana Smokiem, ochmistrzyni, a by�o to mo�liwe tylko dlatego, �e wspi�a si� na palce, a ch�opiec jak zwykle si� garbi�. Normalnie Simon przewy�sza� j� o dobr� stop�. - Prosz� wybaczy�, przepraszam - wymamrota� Simon, a jednocze�nie ze smutkiem stwierdzi�, �e �uk zacz�� kierowa� si� do szczeliny w kaplicznym murze, gdzie by� nieosi�galny. - Nie b�dziesz wci�� zbywa� mnie swoim "przepraszam" - odburkn�a Rachel. - Wszyscy w tym domu urabiaj� sobie r�ce po �okcie, tylko nie ty! Ale jakby i tego by�o ma�o, jeszcze musz� traci� sw�j cenny czas, �eby ci� znale��! Simon, jak mo�esz by� takim niegodziwcem, zamiast zachowywa� si� jak m�czyzna? Jak mo�esz? Ten czternastoletni, wielce skonfundowany teraz ch�opiec nic nie odpowiedzia�. Rachel wpatrywa�a si� w niego. "Wystarczy popatrze� na te rude w�osy i piegi - pomy�la�a - a jak jeszcze zacznie zezowa� i marszczy� si�, tak jak teraz, to ju� zupe�nie wygl�da na p�g��wka". Simon te� wpatrywa� si� w swoj� prze�ladowczyni�. Rachel sapa�a gniewnie, wypuszczaj�c ustami k��by pary. Widzia�, �e dr�y, cho� nie potrafi� powiedzie� czy ze z�o�ci, czy z zimna. Zreszt� nie mia�o to znaczenia. Pogarsza�o jedynie jego samopoczucie. "Wci�� czeka na odpowied� - pomy�la�. - Wygl�da na bardzo zm�czon� i z��". Skuli� si� jeszcze bardziej i wbi� wzrok w swe stopy. - No c�, w takim razie chod� ze mn�. Dobry B�g wie, �e potrafi� znale�� zaj�cie dla leniwego ch�opaka. Czy nie wiesz, �e Kr�l wsta� z �o�a bole�ci? Nie wiesz, �e uda� si� do Sali Tronowej? Jeste� g�uchy i �lepy? Chwyci�a go za �okie� i poprowadzi�a przez ogr�d. - Kr�l? Kr�l John? - spyta� zaskoczony Simon. - Nie, gamoniu, kr�l Zawalidroga. Naturalnie, �e Kr�l John! - Rachel zatrzyma�a si�, by wsun�� pod czepek kosmyk rzadkich, stalowosiwych w�os�w. Jej d�o� dr�a�a. - No, pewnie si� cieszysz - powiedzia�a. - Tak mnie zdenerwowa�e�, �e obrazi�am imi� naszego starego, dobrego Kr�la Johna. A on jest tak chory. -Zasapa�a g�o�no i pochyli�a si�, by wymierzy� mu kolejnego klapsa w rami�. -Chod� ze mn�. - Pocz�apa�a przed siebie, a ma�y niegodziwiec za ni�. SIMON nie zna� innego domu poza tym starym zamkiem zwanym Hayholt, co znaczy�o G��wna Wie�a. Dobra to by�a nazwa. Wie�a Zielonego Anio�a, stanowi�ca najwy�szy punkt twierdzy, wyrasta�a ponad najstarsze i najwy�sze drzewa. Gdyby umieszczony na jej szczycie anio� cisn�� kamie� sw� zielonkaw� d�oni�, to spada�by on prawie dwie�cie �okci, zanim by chlupn�� do s�onawej fosy, m�c�c tym samym spok�j wielkich szczupak�w, kt�re p�ywa�y tu� pod powierzchni� wiekowego b�ota. Hayholt by� starszy od wszystkich pokole� ch�op�w z Erkynland, kt�rzy rodzili si�, pracowali i umierali na polach i w wioskach otaczaj�cych zamek. Ludzie z Erkynlandu byli tylko kolejnym pokoleniem, kt�re ro�ci�o sobie do niego prawo. Wielu przed nimi nazywa�o twierdz� swoj�, lecz nikomu nie uda�o si� zagarn�� jej dla siebie. Na okalaj�cym pot�n� twierdz� murze zewn�trznym wida� by�o �lady pracy wielu r�k z r�nych czas�w: grubo ciosany kamie� i drewno Rimmersmen�w, chaotyczne �aty i dziwne rze�by Hernystirczyk�w, a nawet misterne kamienne rze�by ludzi z Nabban. Lecz ponad tym wszystkim wznosi�a si� Wie�a Zielonego Anio�a, zbudowana r�koma nie�miertelnych Sith�w na d�ugo przed przybyciem w te strony ludzi. Do nich to na�wczas nale�a�o ca�e Osten Ard. To Sithowie pierwsi zacz�li tu budowa�; postawili t� twierdz� na przyl�dku, by strzeg�a Kynslagh i drogi wodnej do morza. Sw�j zamek nazwali Asu'a, domem wielu pan�w. Je�li rzeczywi�cie tak by�o, to trafne nadali mu imi�. Prawy Lud znikn�� ju� z trawiastych r�wnin i wy�yn, odszed� do las�w, skalistych g�r i innych mrocznych miejsc nie nadaj�cych si� do zamieszkania przez ludzi. Pozosta�y tylko ruiny zamku, kt�ry by� teraz domem dla nowo przyby�ych. Asu'a pozostaje nieodgadniony; dumny, cho� zniszczony, pogodny i gro�ny, najwyra�niej oboj�tny na zmiany kolejnych mieszka�c�w. Asu'a - Hayholt. Wyrasta niczym g�ra nad miastem i okolic�, pochylony nad swymi lennami jak �pi�ca, troskliwa nied�wiedzica w�r�d ma�ych nied�wiedzi. SIMON cz�sto sprawia� wra�enie, �e jest jedyn� osob� w wielkim zamku, kt�ra nie znalaz�a tu swego miejsca w �yciu. Kamieniarze naprawiali pomalowany na bia�o front rezydencji i podpierali krusz�ce si� �ciany zamku - cho� niekiedy proces kruszenia post�powa� szybciej ni� naprawy. Robili to, nie zastanawiaj�c si�, jak ten �wiat si� kr�ci i dlaczego. Kuchenni ch�opcy i lokaje pogwizdywali weso�o, przetaczaj�c ogromne beki bia�ego wina i solonej wo�owiny. Pod czujnym okiem zarz�dcy dworu targowali si� z ch�opami o w�sat� cebul� i przesi�kni�t� sol� marchew, kt�re to warzywa co rano przynosili w workach do kr�lewskiej kuchni. Rachel i jej pokoj�wki te� nie mia�y chwili wytchnienia. Wymachiwa�y miot�ami ze zwi�zanej s�omy i goni�y k��by kurzu, jakby zagania�y p�ochliwe owce. Przeklina�y pod nosem tych, kt�rzy opu�cili w�a�nie sprz�tane komnaty, i �ciga�y ka�dego niechluja i leniucha. W obliczu ca�ej tej krz�taniny niezdarny Simon by� przys�owiowym pasikonikiem w gnie�dzie mr�wek. Wiedzia�, �e nigdy nie zdob�dzie �adnej licz�cej si� pozycji. Wielu mu ju� o tym m�wi�o, a wi�kszo�� z nich by�a starsza i pewnie m�drzejsza od niego. Osi�gn�wszy wiek, w kt�rym inni ch�opcy starali si� przejmowa� obowi�zki m�czyzn, Simon wci�� by� jeszcze zawalidrog� i w��cz�g�. Bez wzgl�du na to, co mia� do zrobienia, po jakim� czasie jego uwaga i tak zwraca�a si� ku czemu� innemu. Zaczyna� marzy� o bitwach, olbrzymach i morskich podr�ach na wielkich l�ni�cych okr�tach... i wtedy przedmioty w jaki� dziwny spos�b t�uk�y si�, gubi�y lub te� zachowywa�y si� nie tak, jak trzeba. Bywa�y chwile, �e znika� na dobre. Czai� si� w zakamarkach zamku jak ledwie widoczny cie�. Potrafi� wspina� si� po murach r�wnie dobrze jak naprawiaj�cy dach robotnicy czy szklarze. Zna� tyle przej�� i kryj�wek, �e ludzie z zamku nazywali go "ch�opcem duchem". A Rachel cz�sto targa�a go za uszy i nazywa�a gamoniem. WRESZCIE Rachel pu�ci�a jego rami�. Simon sun�� ponury za ochmistrzyni�, jakby by� patykiem, kt�ry zaczepi� si� o r�bek jej sp�dnicy. Odkryto go, �uk uciek� i ca�e popo�udnie zepsute. - Co mam zrobi�, Rachel? - wymamrota� niezbyt uprzejmie. - Pom�c w kuchni? Rachel prychn�a pogardliwie i sun�a dalej, wygl�daj�c niczym borsuk w sp�dnicy. Simon spojrza� z �alem za siebie na zapewniaj�ce bezpiecze�stwo �ywop�oty i drzewa ogrodu. Zlewaj�cy si� odg�os krok�w obojga zabrzmia� g�o�no w d�ugim, kamiennym korytarzu. WYCHOWA�Y go pokoj�wki, lecz odk�d jasne si� sta�o, �e - pomijaj�c fakt, jego ch�opi�co�ci - nie mo�na mu powierza� delikatnych prac domowych, wci�� starano si� znale�� dla niego odpowiednie zaj�cia. Przydzielono go do prac w kr�lewskich kuchniach, ale nawet przy tak prostych czynno�ciach nie zawsze si� sprawdza�. Pozostali podkuchenni u�miechali si� i tr�cali na widok Simona, kt�ry z r�koma po �okcie w gor�cej wodzie, z zamkni�tymi oczami i rozanielon� min� poznawa� w�a�nie sekrety ptasiego lotu lub ratowa� ba�niow� dziewic� przed wyimaginowanymi potworami, gdy tymczasem jego skrobak odp�ywa� w drugi koniec zmywalnicy. Legenda g�osi, �e sir Fluiren, krewny znanego sir Camarisa z Nabban, jako m�odzieniec przyby� do Hayholt, by zosta� rycerzem. B�d�c cz�owiekiem niespotykanej pokory, przez rok pracowa� w przebraniu w tej samej pomywalni. S�u�ba kuchenna - jak g�osi�a legenda - dra�ni�a si� z nim, nazywaj�c "�licznymi R�czkami", a to dlatego, �e pomimo okropnej pracy, jak� tam wykonywa�, jego d�onie pozosta�y nieskazitelnie bia�e. Simonowi wystarczy�o spojrze� na swe pop�kane paznokcie i zaczerwienione d�onie, by upewni� si�, �e bynajmniej nie jest osieroconym synem jakiego� wielkiego pana. By� tylko zmywaczem i zamiataczem, nikim innym. Wszystkim wiadomo by�o, �e Kr�l John zabi� Czerwonego Smoka b�d�c niewiele starszy od niego. Simon za� mocowa� si� z miot�ami i garnkami. Nie mia�o to wi�kszego znaczenia. Teraz �wiat by� inny, spokojniejszy ni� za czas�w m�odo�ci Johna,do czego w du�ej mierze przyczyni� si� sam stary Kr�l. Nie by�o smok�w -przynajmniej �ywych - kt�re czai�yby si� w ciemnych, nie ko�cz�cych si� korytarzach Hayholt. Najbardziej przypomina�a je Rachel ze sw� ponur� twarz� i okropnymi, szczypi�cymi palcami. Doszli do przedpokoju Sali Tronowej, w kt�rym panowa�o teraz znaczne o�ywienie. Pokoj�wki biega�y gor�czkowo od �ciany do �ciany niczym schwytane do butelki muchy. Rachel sta�a z pi�ciami na biodrach i patrzy�a na swe kr�lestwo. Jej zaci�ni�te w u�miechu w�skie usta m�wi�y, �e jest zadowolona. Simon przyczai� si� pod zdobion� gobelinami �cian�. Zgarbiony, obserwowa� k�tem oka Hepzibah, now� dziewczyn�. Pulchna i k�dzierzawa chodzi�a rozgl�daj�c si� bu�czucznie. Sz�a teraz, chlapi�c wod� z niesionego wiadra. Dostrzeg�a spojrzenie Simona i u�miechn�a si� szeroko, ucieszona. Simon poczu�, jak p�on� mu policzki, wi�c odwr�ci� si� i chwyci� za koniec obstrz�pionego gobelinu. Nie usz�o to jednak uwagi Rachel. - O, Panie, powinno si� go wych�osta� jak os�a. Czy nie m�wi�am ci, by� si� zabra� do pracy? No, to do roboty! - Do roboty? Jakiej roboty? - krzykn�� Simon i struchla�, s�ysz�c z ko�ca korytarza d�wi�czny chichot Hepzibah. Zmieszany, uszczypn�� si� w rami�, bola�o. - We� t� miot�� i id� pozamiata� pokoje Doktora. Ten cz�owiek mieszka jak szczur, a skoro Kr�l ju� wsta�, to nigdy nie wiadomo, dok�d zechce p�j��. -Jej ton m�wi�, �e ludzka przekora nie jest obca nawet tak znamienitym osobom jak Kr�l. - Pokoje Doktora Morgenesa? - zapyta� Simon. - Po raz pierwszy od przy�apania w ogrodzie wst�pi�a w niego nadzieja. - Zaraz to zrobi�! -Chwyci� miot�� i pop�dzi� przed siebie. Rachel prychn�a i odwr�ci�a si�, by popatrze� na idealnie wysprz�tany przedpok�j. Przez chwil� zastanawia�a si�, co te� mo�e si� dzia� za tymi ogromnymi drzwiami do Sali Tronowej, lecz zaraz porzuci�a t� my�l z r�wn� stanowczo�ci�, z jak� trzepn�aby nadlatuj�cego komara. Za pomoc� gro�nego wzroku i klaszcz�cych d�oni wyprowadzi�a swe wojsko z przedpokoju do kolejnej, rozstrzygaj�cej bitwy ze swym arcywrogiem, kt�rym by� nieporz�dek. W SALI za drzwiami wzd�u� �cian wisia�y rz�dy zakurzonych chor�gwi. Stanowi�y one fantastyczny, nieco wyp�owia�y ju� zwierzyniec: z�ocisty rumak z Clan Mehrdon, l�ni�cy grzebie� zimorodka z Nabban, sowa i w�, wydra, jednoro�ec i bazyliszek. Rz�dy milcz�cych, �pi�cych stwor�w. Ani jeden podmuch nie poruszy� postrz�pionymi tkaninami, nawet paj�czyny wisia�y puste i pozrywane. A jednak w Sali Tronowej nast�pi�a jaka� niewielka zmiana. Co� ponownie o�y�o w pogr��onej w cieniu komnacie. Kto� �piewa� cicho g�osem ma�ego ch�opca lub mo�e starca. W przeciwleg�ym ko�cu sali wisia� ogromny gobelin; umieszczono go na kamiennej �cianie mi�dzy postaciami Wielkich Kr�l�w Hayholt. Gobelin przedstawia� kr�lewski herb: Smoka i Drzewo. Stra� honorowa, sk�adaj�ca si� z sze�ciu masywnych, malachitowych pos�g�w, otacza�a ogromny, ci�ki tron, kt�ry wygl�da�, jakby w ca�o�ci wyrze�biono go z po��k�ej ko�ci s�oniowej. Boczne oparcia tronu by�y poskr�cane i powyginane. G�r� oparcia zwie�cza�a olbrzymia, uzbrojona w mn�stwo z�b�w w�owa czaszka, kt�rej oczodo�y zia�y czerni�. Na tym w�a�nie tronie i przed nim zasiad�y dwie postacie. Mniejsza, ubrana w wytarty str�j b�azna, �piewa�a; to jej g�os unosi� si� z podn�a tronu, g�os zbyt s�aby, by odbi� si� najmniejszym nawet echem. Nad ni� pochyla�a si� jaka� wychudzona posta�, kt�ra siedzia�a na kraw�dzi tronu niczym wiekowy ptak drapie�ny - zm�czony, sp�tany drapie�nik, przykuty do wyblak�ej ko�ci. Kr�l, z�o�ony niemoc� i chory, powr�ci� do swej mrocznej sali. S�ucha�, zacisn�wszy swe d�ugie, �ylaste d�onie na oparciach ogromnego po��k�ego tronu, jak siedz�cy u jego st�p ma�y cz�owieczek �piewa. Kr�l by� wysokim m�czyzn�, kiedy� nawet bardzo wysokim, lecz teraz zgarbi� si� jak modl�cy si� mnich. Mia� na sobie b��kitn�, lu�n� szat� i nosi� brod� niczym prorok z Usir. Na jego kolanach le�a� miecz, l�ni�cy, jakby dopiero co wyczyszczony. Na g�owie mia� �elazn� koron� wysadzan� emeraldami barwy morskiej toni i tajemniczymi opalami. Siedz�cy u st�p Kr�la b�azen zamilk� na chwil�, po czym zaintonowa� inn� pie��: Czy potrafisz krople deszczu zliczy�, Gdy s�o�ce niebem zaw�adnie? Czy potrafisz rzek� przep�yn��, Gdy jej nurt wyschnie? Czy potrafisz chmur� schwyta�? Nie, i ja te� nie... A wiatr wota: "zaczekaj", I dalej mknie, A wiatr wola: "zaczekaj", I dalej mknie... Kiedy pie�� ucich�a, wysoki starzec w b��kitnej szacie opu�ci� r�k�, a b�azen chwyci� jego d�o�. Obaj milczeli. John Prezbiter, W�adca Erkynlandu i Wielki Kr�l ca�ego Osten Ard, pogromca Sith�w i obro�ca prawdziwej wiary, ten, kt�ry dzier�y miecz zwany Bia�ym Gwo�dziem, pogromca smoka Shurakai... Prester John raz jeszcze zasiad� na swym tronie ze smoczej ko�ci. By� bardzo, bardzo stary, na jego twarzy widoczne by�y �lady �ez. - Ach, Towser - westchn��, wiek os�abi� jego dono�ny g�os - to pewne, �e nikt inny, jak tylko bezlitosny B�g przywi�d� mnie do tego �a�osnego stanu. - By� mo�e, m�j panie. - Na pomarszczonej twarzy kar�a w kraciastymkaftanie pojawi� si� u�miech. - By� mo�e... lecz bez w�tpienia niejeden nie wspomina�by o braku lito�ci, gdyby postawi� go na twoim miejscu. - O tym w�a�nie m�wi�, stary przyjacielu. - Kr�l potrz�sn�� g�ow� ze z�o�ci�. - W tym mrocznym okresie �ycia, u progu niemocy, wszyscy staj� si� r�wni. Pierwszy lepszy pomocnik krawca wi�cej ma przyjemno�ci z �ycia ni� ja! - Ale tam, m�j panie, m�j panie... - Towser pokr�ci� siw� g�ow�, lecz dzwoneczki u jego czapki nie zadzwoni�y, dawno ju� pozbawiono je serc. -M�j panie, nies�uszne narzekanie, cho� pora na nie. Wszyscy ludzie, wielcy i mali, staj� w obliczu takiej chwili. Twoje �ycie by�o wspania�e. Prester John podni�s� Bia�y Gw�d� i trzyma� go, jakby to by� �wi�ty krzy�. Przes�oni� oczy d�ug�, wychudzon� d�oni�. - Czy znasz histori� tego miecza? - zapyta�. Towser podni�s� szybko g�ow�; nieraz s�ysza� t� opowie��. - Opowiedz mi, Kr�lu - powiedzia� cicho. Prester John u�miechn�� si�, lecz nie spuszcza� wzroku ze sk�rzanej r�koje�ci miecza. - Miecz, m�j ma�y przyjacielu, to przed�u�enie prawej r�ki m�czyzny... i ostrze jego serca. - Uni�s� miecz wy�ej, by odbi�o si� w nim �wiat�o jednego z ma�ych, wysoko po�o�onych okien. - Tak samo jak cz�owiek jest dobr�, praw� r�k� Boga. Cz�owiek jest wykonawc� woli Bo�ego Serca. Rozumiesz mnie? Nagle pochyli� si�, skryte pod krzaczastymi brwiami oczy o�ywi�y si�. -Czy wiesz, co to jest? - Dr��cym palcem wskaza� na powyginany, nieco rdzawy kawa�ek metalu, przymocowany do r�koje�ci miecza z�otym �a�cuchem. - Powiedz mi, panie. - Towser dobrze wiedzia�, co to jest. - Jest to jedyny gw�d� z prawdziwego Drzewa Egzekucji, jakie zosta�o w Osten Ard. - Prester John podni�s� r�koje�� do ust i uca�owa� j�, po czym przy�o�y� ostrze do twarzy. - Ten gw�d� pochodzi z d�oni Usiresa Aedona, naszego Zbawcy... z Jego d�oni... - W oczach Kr�la na chwil� odbi�o si� padaj�ce z g�ry �wiat�o, p�on�y teraz. - Jest te� relikwia - doda� po chwili - palec um�czonego �wi�tego Eahlstana, kt�rego zabi� smok, tutaj, w tej r�koje�ci... Zamilk�, a gdy Towser podni�s� g�ow�, jego pan znowu p�aka�. - Wstyd! - j�kn�� John. - Nie jestem godzien, by by� mieczem Bo�ym. Tyle grzech�w, taki ci�ar wci�� na mej duszy. Oto rami�, kt�re kiedy� zabi�o Czerwonego Smoka, teraz z ledwo�ci� podnosi czark� z mlekiem. Och, umieram, m�j drogi Towser, umieram! Towser pochyli� si�, zdj�� jedn� z d�oni Kr�la z r�koje�ci i uca�owa� j�, gdy tamten wci�� p�aka�. - Prosz�, panie - odezwa� si� - nie p�acz ju�. Wszyscy musz� umrze�, ty, ja, wszyscy. Je�li nie zabije nas nasza m�odzie�cza g�upota czy te� jakie� nieszcz�cie, to musimy �y� jak drzewa: coraz to starsi, a� kiedy� pochylimy si� i upadniemy. Nie ma co si� sprzeciwia� woli Bo�ej. - Ale to ja zbudowa�em to kr�lestwo! - G�os Johna Prezbitera zadr�a� gniewem. Wyrwa� d�o� z u�cisku b�azna i �cisn�� oparcie tronu. -To chyba usprawiedliwi grzeszne plamy na mej duszy, nawet te najciemniejsze! Chyba B�g zapisze to w swojej Ksi�dze Rachunk�w! Wyci�gn��em tych ludzi z b�ota, kara�em niegodziwc�w, przegna�em z okolic Sith�w, da�em ch�opom prawo i sprawiedliwo��... ca�e to dobro, kt�re uczyni�em, musi przecie� mie� znaczenie! - Znowu zamilk�, jakby my�lami by� gdzie indziej. - Ach, m�j stary przyjacielu - zacz�� znowu gorzko - teraz za to nie potrafi� nawet zej�� na targ przy G��wnym Trakcie! Musz� le�e� w ��ku albo cz�apa� po zamku podpierany r�koma m�odszych. Moje... moje kr�lestwo ogarnia korupcja, a poddani szepc� i skradaj� si� na palcach przed moj� sypialni�. Wszystko pogr��y�o si� w grzechu! S�owa Kr�la odbi�y si� echem od kamiennych �cian komnaty i powoli zamar�y gdzie� wysoko w unosz�cym si� kurzu. Towser ponownie uj�� jego d�o� i trzyma� j�, dop�ki Kr�l si� nie uspokoi�. - No, c� - Prester John przem�wi� po d�u�szej chwili - mam przynajmniej nadziej�, �e m�j Elias b�dzie rz�dzi� lepiej ode mnie. W obliczu ca�ego tego zepsucia - zatoczy� r�k� wok� Sali Tronowej - postanowi�em dzisiaj wezwa� go z Meremund. Musi si� przygotowa� do przej�cia korony. - Kr�l westchn��. - Chyba powinienem ju� przesta� p�aka� jak baba i zacz�� cieszy� si� tym, czego niejeden kr�l by pozazdro�ci�: silny syn, kt�ry b�dzie po mnie panowa� w ca�ym kr�lestwie. - Masz dw�ch silnych syn�w, panie. - Ach - Kr�l skrzywi� si� - Josua. Wiele mo�na o nim powiedzie�, ale chyba nie to, �e jest silny. - Jeste� dla niego zbyt surowy, panie. - Bzdura. Co to, chcesz mnie poucza�, b�a�nie? Znasz syna lepiej od ojca? - D�o� Johna dr�a�a. Przez moment wydawa�o si�, �e b�dzie pr�bowa� wsta�, lecz w ko�cu uspokoi� si�. - Josua to cynik - zacz�� Kr�l spokojnym ju� g�osem. - Cynik i melancholik, oboj�tny dla poddanych, a przecie� kr�lewskiego syna otaczaj� sami poddani, i ka�dy to potencjalny morderca. Nie, Towse, m�j m�odszy syn jest dziwakiem, szczeg�lnie od czasu... gdy straci� r�k�. Ach, lito�ciwy Aedonie, mo�e to moja wina. - Jak to, panie? - Powinienem o�eni� si� powt�rnie po �mierci Ebekah. Bez kr�lowej ten dom jest zimny, mo�e dlatego ch�opiec tak zdziwacza�. Ale przecie� Elias jest inny. - W ksi�ciu Eliasie jest jaka� okrutna bezpo�rednio�� - mrukn�� Towser, lecz Kr�l nie zareagowa� na t� uwag�, nawet je�li j� us�ysza�. - Chyba trzeba dzi�kowa� Bogu za to, �e Elias jest moim pierworodnym. Widz� w nim odwa�ny, �o�nierski charakter. My�l�, �e gdyby to on by� m�odszy, Josua nie czu�by si� bezpiecznie na tronie. - Kr�l John pokiwa� g�ow�, przytakuj�c swej my�li, po czym schyli� si� i chwyci� ucho b�azna. Wykr�ci� je, jakby tamten by� pi�cioletnim ch�opcem. - Towse, przyrzeknij mi jedno... - Co, panie? - Kiedy umr�, pewnie wkr�tce, nie s�dz�, bym doczeka� ko�ca zimy, musisz przyprowadzi� Eliasa do tej sali... My�lisz, �e koronacja odb�dzie si� tutaj? Niewa�ne, je�li tak b�dzie, poczekasz do ko�ca. Przyprowad� go tutaj i daj mu Bia�y Gw�d�, tak, zatrzymaj go u siebie. Boj� si�, �e mog� umrze�, gdy on b�dzie w Meremund albo gdzie indziej, a chc�, by miecz trafi� bezpo�rednio do jego r�k z moim b�ogos�awie�stwem. Rozumiesz, Towse? Dr��cymi r�koma wsun�� miecz z powrotem do zdobionej pochwy i przez chwil� mocowa� si�, �eby odczepi� pendent, na kt�rym wisia�. Wi�zanie zapl�ta�o si�, wi�c Towser przykl�kn�� i sam zacz�� rozpl�tywa� w�ze� mocnymi d�o�mi. - Jakie to b�ogos�awie�stwo, panie? - spyta� mocuj�c si� z w�z�em. - Powiedz mu to, co ci powiedzia�em. Powiedz, �e ten miecz to ostrze jego serca i r�ki, tak samo jak i my jeste�my instrumentami serca i r�ki Boga, naszego Ojca... i powiedz mu jeszcze, �e nie ma ceny, nawet najwi�kszej, kt�rej by warte by�o... - Zawaha� si� i zas�oni� d�oni� oczy. - Nie, zapomnij o tym. Powiedz tylko to, co ci m�wi�em o mieczu. Powiedz mu to. - Powiem, m�j Kr�lu - odpar� Towser. Rozwi�za� ju� w�ze�, lecz wci�� kl�cza� ze zmarszczonym czo�em. -Ch�tnie spe�ni� twe �yczenie. - Dobrze. - Prester John opar� si� w swym smoczym fotelu i zamkn�� szare oczy. - Za�piewaj mi jeszcze, Towse. Towser zacz�� �piewa�. Zakurzone chor�gwie ponad ich g�owami zda�y si� ko�ysa� lekko, jakby jaki� szept przemkn�� w�r�d zebranych tu pradawnych czapli, pos�pnych nied�wiedzi i innych dziwniejszych jeszcze stworze�. 2. OPOWIE�� ZA DWIE �ABY "W LENIWYM umy�le diabe� sadzi swoje kwiaty". Simon przypomnia� sobie jedno z ulubionych powiedze� Rachel, patrz�c na ko�skie zbroje porozrzucane wzd�u� g��wnej nawy kaplicy. Jeszcze przed chwil� szed� podskakuj�c weso�o wy�o�on� p�ytkami alej� obok kaplicy, by posprz�ta� komnaty Doktora Morgenesa. Zrozumia�e, �e wymachiwa� przy tym troch� miot��. Udawa�, �e to chor�giew z Drzewem i Smokiem, jak� nosi gwardia Prestera Johna, i �e prowadzi ich do boju. Powinien by� troch� uwa�a�, gdzie macha, ale z drugiej strony - co za idiota porozwiesza� ko�sk� zbroj� w kaplicy? Naturalnie, gdy spada�a, ha�as by� okropny i Simon spodziewa� si� w ka�dej chwili zobaczy� posta� ko�cistego i m�ciwego ojca Dreosana. Simon zacz�� w po�piechu zbiera� porozrzucane cz�ci zbroi. Spiesz�c si� przypomnia� sobie inne powiedzenie Rachel: "Bezczynnym d�oniom diabe� zawsze podsunie jak�� czarn� robot�". Pomy�la�, �e to g�upie i rozz�o�ci� si�. To nie leniwy umys� i puste d�onie przysparza�y mu k�opot�w. Nie, to przez to "robienie" i "my�lenie". Gdyby tak dali mu �wi�ty spok�j. Nim pojawi� si� ojciec Dreosan, zd��y� u�o�y� pancerze w do�� chaotyczny stos i Wsun�� pod st� przykryty obrusem. Przy okazji nieomal przewr�ci� ustawiony na stole z�oty relikwiarz, lecz w ko�cu, ju� bez wi�kszych nieszcz��, ca�a zbroja znikn�a. Jedynie ja�niejsza plama na �cianie zdradza�a, �e co� takiego kiedykolwiek tam wisia�o. Simon podni�s� miot�� i przejecha� ni� po okopconej �cianie, by plama nie wyr�nia�a si� zbytnio, po czym ruszy� szybko przej�ciem obok kr�tych schod�w na ch�r. Kiedy ponownie znalaz� si� w Ciernistym Ogrodzie, z kt�rego tak brutalnie porwa� go Smok, zatrzyma� si� na chwil�, by pooddycha� �wie�ym zapachem ro�linno�ci i pozby� si� resztek smrodu �ojowego myd�a. W koronie �wi�tecznego D�bu dostrzeg� co�, co przyci�gn�o jego uwag�. By�o to bardzo stare drzewo w drugim ko�cu ogrodu. Jego niezwykle poskr�cane i powyginane ga��zie sprawia�y wra�enie, jakby przez wieki ros�o przykryte jakim� olbrzymim koszem. Simon zmru�y� oczy i os�oni� je d�oni� przed s�o�cem. Ptasie gniazdo! I to o tej porze roku! W�a�ciwie nie by�o to tak daleko. Upu�ci� miot�� i ruszy� w g��b ogrodu, gdy przypomnia� sobie nagle, �e mia� i�� do Morgenesa. Gdyby to by�o jakiekolwiek inne polecenie, Simon by�by ju� na drzewie, lecz mo�liwo�� spotkania si� z Doktorem stanowi�a nie lada gratk�, nawet je�li wi�za�o si� to z prac�. Obieca� sobie, �e wkr�tce zajmie si� gniazdem, i ruszy� przez �ywop�oty do furty Muru Wewn�trznego. W tym momencie ukaza�y si� tam dwie postacie, kt�re zmierza�y teraz w jego stron�. Jedna z nich by�a kr�pa i powolna, druga jeszcze bardziej przysadzista i niemrawa. Byli to Jakob, kupiec handluj�cy artyku�ami gospodarstwa domowego, i jego pomocnik Jeremias. On w�a�nie ni�s� na ramieniu torb�, wygl�daj�c� na ci�k�, i szed� wolniej ni� kiedykolwiek, cho� trudno to sobie wyobrazi�. Simon zagada� do nich, gdy go mijali. Jakob u�miechn�� si� i pomacha� mu. - Rachel chce nowych �wiec do jadalni - zawo�a� kupiec - no to je dostanie! - Jeremias wykrzywi� twarz w u�miechu Simon po pochy�ej murawie dotar� do poka�nej str��wki. Mia� teraz za sob� blanki, nad kt�rymi wida� by�o jeszcze par� promieni zachodz�cego s�o�ca. Cienie proporc�w z Zachodniej �ciany trzepota�y na trawie jak ciemne ryby. Niewiele starszy od Simona stra�nik, ubrany w czerwono-bia�� liberi�, u�miechn�� si� i kiwn�� g�ow� na widok znanego szpiega, kt�ry przebieg� obok niego z pot�n� miot�� w d�oni, pochylony, na wypadek gdyby okropna Rachel wychyli�a si� z kt�rego� okna twierdzy. Zwolni�, gdy przebieg� przez barbakan i skry� si� za wysok� furt�. Na fosie k�ad� si� s�aby cie� Wie�y Zielonego Anio�a. Zniekszta�cona posta� anio�a z triumfem stoj�cego na jej iglicy nurza�a si� w promieniach s�o�ca po drugiej stronie fosy. Simon pomy�la�, �e skoro ju� tu jest, to mo�e z�apa� par� �ab. Nie powinno mu to zaj�� du�o czasu, a Doktorowi cz�sto przydawa�y si� takie rzeczy. Mo�na by to w�a�ciwie potraktowa� jako cz�� tego samego polecenia. Musia� si� jednak pospieszy�, gdy� zbli�a� si� ju� wiecz�r. S�ysza� �wierszcze, kt�re zabiera�y si� do jednego z ostatnich koncert�w w tym roku, oraz konkuruj�ce z nimi �aby. Brodz�c w poro�ni�tej liliami wodzie, Simon zatrzyma� si� na chwil�, by pos�ucha� i popatrze� na coraz bardziej granatow� wschodni� cz�� nieba. Poza pokojami Doktora Morgenesa fosa by�a jego najulubie�szym miejscem w �wiecie... �wiecie, kt�ry on zna�. Westchn�� bezwiednie, �ci�gn�� z g�owy bezkszta�tny kapelusz i poszed� w miejsce stawu, gdzie trawa i hiacynty by�y najg�stsze. Kiedy ociekaj�cy wod� Simon, z �ab� w ka�dej kieszeni, dotar� do �ciany �rodkowej i stan�� przed drzwiami Morgenesa, s�o�ce schowa�o si� ju�, a wiatr �wista� w olchach okalaj�cych fos�. Zastuka� w solidne drzwi, uwa�aj�c, by nie dotkn�� dziwnego znaku, jaki wyrysowano na nich kred�. Przykre do�wiadczenie nauczy�o go, �eby bez pytania nie dotyka� rzeczy nale��cych do Doktora. Up�yn�o par� chwil, nim us�ysza� g�os Morgenesa. - Id� sobie. - G�os wyra�a� zniecierpliwienie. - To ja... Simon! - zawo�a� ch�opiec i ponownie zapuka�. Tym razem nast�pi�a d�u�sza przerwa, a potem us�ysza� odg�os szybkich krok�w. Drzwi otworzy�y si�. Morgenes, kt�ry si�ga� Simonowi zaledwie do brody, sta� o�wietlony z ty�u jasnoniebieskim �wiat�em. Przez chwil� patrzy� przed siebie nieprzytomnie. - Co? - odezwa� si� wreszcie. - Kto? Simon roze�mia� si�. -To ja. Chce pan �aby? - Wyci�gn�� jednego z je�c�w i trzyma� wysoko za �lisk� nog�. - Och, och! - Doktor wydawa� si� budzi� z g��bokiego snu. - Simon... ale� tak, naturalnie! Wejd�, ch�opcze! Przepraszam ci�... Jestem troch� roztrzepany. - Otworzy� drzwi o tyle, by Simon m�g� w�lizn�� si� do w�skiego korytarza, po czym je zamkn��. - �aby, m�wi�e�? Hm, �aby... - Doktor obszed� go i poprowadzi� korytarzem. W �wietle porozwieszanych w ca�ym holu niebieskich lamp paj�cza posta� Doktora zdawa�a si� skaka� jak ma�pa. Simon szed� za nim, nieomal dotykaj�c ramionami zimnych, kamiennych �cian. Nie m�g� poj��, jak to mo�liwe, by w pokojach Doktora, kt�re z zewn�trz wydawa�y si� tak ma�e - obserwowa� je z mur�w obronnych i zmierzy� krokami - by�y takie d�ugie korytarze. Rozwa�ania Simona przerwa� nagle straszliwy ha�as, kt�ry dobiega� gdzie� z odleg�ych pomieszcze� - jakie� gwizdy, walenie i co�, co przypomina�o ujadanie sfory wyg�odnia�ych ps�w. -Morgenes podskoczy� zdziwiony i powiedzia�: - Och, na wszelkie imi� Stworzenia, zapomnia�em uci�� �wiecom knoty. Zaczekaj tu. Ma�y m�czyzna odszed� szybko korytarzem, powiewaj�c cienkimi, siwymi w�osami. Uchyli� nieco drzwi na jego drugim ko�cu - w tym momencie wycie i �wisty wzmog�y si� znacznie - i w�lizn�� si� szybko do �rodka. Simon us�ysza� st�umiony krzyk. Okropny ha�as usta� nagle, r�wnie szybko jak... jak... "Jak ucinanie �wiecom knot�w" - pomy�la�. Doktor wystawi� z pokoju g�ow�, u�miechn�� si� i skin�� na niego. Przyzwyczajony do podobnych scen Simon poszed� ostro�nie za Morgenesem do jego pracowni. Szybkie wej�cie grozi�o, w najlepszym razie, wdepni�ciem w co� dziwnego i nieprzyjemnego w dotyku. Simon nie dostrzeg� niczego, co mog�oby by� przyczyn� tak okropnych wrzask�w. Wci�� zastanawia� si� nad r�nic� mi�dzy wygl�dem pokoi Morgenesa z zewn�trz - przerobione pomieszczenia stra�y, d�ugie na jakie� dwadzie�cia krok�w, wci�ni�te w p�nocno-wschodni r�g poro�ni�tej winem �ciany �rodkowej - a widokiem wn�trza; by�a to niska, acz przestronna komnata, prawie tak d�uga jak plac turniejowy, cho� nie tak szeroka. Przez rz�d ma�ych, wychodz�cych na dziedziniec okien zagl�da�o wieczorne s�o�ce. Simon popatrzy� na przeciwleg�y koniec pokoju i stwierdzi�, �e z trudem dorzuci�by tam kamieniem. Nie pierwszy raz doznawa� tutaj dziwnych uczu�. Pomijaj�c te okropne wrzaski, komnata wygl�da�a tak jak zwykle - to znaczy, jakby banda zwariowanych handlarzy roz�o�y�a tutaj swoje kramy, a potem uciek�a w pop�ochu przed nadci�gaj�c� burz�. Stoj�cy pod lew� �cian� refektarzowy st� pe�en by� powyginanych, szklanych rurek, pude�ek i p��ciennych woreczk�w wype�nionych proszkami i ostro pachn�cymi solami, jak r�wnie� przedziwnymi drewnianymi konstrukcjami, kt�re podtrzymywa�y flakony, retorty i inne, trudne do nazwania pojemniki. Na �rodku sto�u znajdowa�a si� ogromna mosi�na kula z malutkimi zakrzywionymi rynienkami, kt�re wystawa�y z jej l�ni�cej powierzchni. Kula zdawa�a si� unosi� w naczyniu wype�nionym srebrzyst� ciecz�, kt�re z kolei umieszczono na rze�bionym tr�jnogu z ko�ci s�oniowej. Z rynienek bucha�a para, a wtedy mosi�na kula obraca�a si� powoli. Jeszcze dziwniejsze przedmioty zalega�y pod�og� i p�ki. Wypolerowane kamienne bloki, miot�y i sk�rzane skrzyd�a zakrywa�y p�yty pod�ogi, a mi�dzy nimi sta�y zwierz�ce klatki - niekt�re puste, inne nie - metalowe szkielety nieznanych zwierz�t, pokryte wystrz�pionymi sk�rami i �le dobranymi pi�rami, pod zdobionymi gobelinami �cianami sta�y tafle czystego kryszta�u... a do tego jeszcze ksi��ki, ksi��ki i ksi��ki, porzucone w trakcie czytania, wygl�da�y jak olbrzymie niezdarne motyle. By�y tam te� szklane kule wype�nione kolorowymi cieczami, kt�re bulgota�y bez podgrzewania oraz p�askie pud�o pe�ne l�ni�cego, czarnego piasku; piasek przesypywa� si� bez ko�ca, jakby wia� tam niewyczuwalny pustynny wiatr. Z zawieszonych na �cianach drewnianych szafek wyskakiwa�y od czasu do czasu malowane drewniane ptaki, kt�re piszcza�y niespodziewanie i znika�y. Opr�cz tego wisia�y tam ogromne mapy r�nych pa�stw; ich geografia by�a Simonowi zupe�nie obca - cho� musia� przyzna�, �e tak czy owak nie mia� on o niej zbyt du�ego poj�cia. Kr�tko m�wi�c, jaskinia Doktora by�a rajem dla ciekawskiego m�odzie�ca. Bez w�tpienia by�o to najcudowniejsze miejsce w Osten Ard. Morgenes przechadza� si� w odleg�ym ko�cu pokoju pod map� spadaj�cych gwiazd, kt�re po��czone liniami tworzy�y kontur przedstawiaj�cy dziwnego ptaka o czterech skrzyd�ach. Nagle Doktor zagwizda� zwyci�sko, pochyli� si� i zacz�� grzeba� niczym wiewi�rka. Lecia�y papierowe zwoje, jaskrawo pomalowane kawa�ki tkanin oraz miniaturowe sztu�ce i puchary, kt�re wygl�da�y, jakby pochodzi�y z jakiego� karlego sto�u. Wreszcie wsta�, trzymaj�c du�e szklane pud�o. Podszed� ostro�nie do sto�u, postawi� na nim pojemnik i zdj�� ze stojaka dwie buteleczki. Jedna z nich zawiera�a ciecz koloru zachodniego nieba; wydziela� si� z niej dym jak z kadzid�a. Druga pe�na by�a czego� niebieskiego i kleistego, co wolno opada�o na dno pojemnika, gdy Morgenes wla� do niego zawarto�� obu butelek. Po zmieszaniu oba p�yny sta�y si� prze�roczyste niczym g�rskie powietrze. Doktor wykona� szeroki gest, jakby to by�o przedstawienie, i zastyg� tak na chwil�. - �aby? - zapyta� i skin�� palcem. Simon pop�dzi� do niego i wyci�gn�� obie z kieszeni kurtki. Doktor wzi�� je i zamaszystym ruchem wrzuci� do zbiornika. Zaskoczone p�azy chlupn�y do prze�roczystej cieczy, opad�y powoli na dno, po czym zacz�y energicznie p�ywa� w swym nowym domu. Simon roze�mia� si� r�wnie zaskoczony, co ubawiony. - Czy to woda? Starzec popatrzy� na niego niebieskimi oczami. - Mniej wi�cej, tak, mniej wi�cej... A zatem - Morgenes przeczesa� rzadk� brod� zakrzywionymi palcami - a zatem, dzi�kuj� ci za �aby. Chyba ju� wiem, co z nimi zrobi�. To ca�kiem bezbolesne. Mo�e nawet im si� spodoba, cho� w�tpi�, czy polubi� noszenie but�w. - But�w? - zdziwi� si� Simon, lecz Doktor by� ju� gdzie indziej, zaj�ty zwalaniem stosu map z niskiego sto�ka. Skin�� na ch�opca, by usiad�. - No, m�ody cz�owieku, jak�� to zap�at� uznasz za godn� twej dzisiejszej pracy? Chcesz pi�taka? A mo�e wola�by� za kompana Coccindrilis? - Doktor cmokn��, wymachuj�c wypchan� jaszczurk�. Simon rozwa�a� przez chwil� propozycj� otrzymania jaszczurki - �wietnie by�oby w�o�y� j� do kosza z bielizn� tej nowej dziewczyny, Hepzibath - lecz zmieni� zdanie. Irytowa�o go, �e wci�� zaprz�ta sobie g�ow� sprz�taniem i pokoj�wkami. Pomy�la�, �e mo�e otrzyma� co�, czego si� nie zapomina, lecz i t� my�l odrzuci�. Wreszcie powiedzia�: - Chc� pos�ucha� opowie�ci. - Opowie�ci? - Morgenes pochyli� si� nad nim z figlarn� min�. - Opowie�ci? Je�li chcesz czego� takiego pos�ucha�, to lepiej udaj si� do stajni do starego Shema, stajennego. - Nie, nie o takie mi chodzi - zaprzeczy� szybko Simon. Mia� nadziej�, �e nie obrazi� Doktora. Starzy ludzie byli tacy dra�liwi! - Opowie�ci o prawdziwych rzeczach. O tym, jak by�o kiedy�- no, bitwy, smoki - o rzeczach, kt�re si� wydarzy�y. - Aha. - Morgenes wyprostowa� si�, a na jego twarzy ponownie pojawi� si� u�miech. - Rozumiem. M�wisz o historii. - Doktor zatar� r�ce. - To ju� brzmi lepiej, du�o lepiej! - Wsta� dziarsko i zacza� si� przechadza�, st�pajac uwa�nie mi�dzy rozrzuconymi na pod�odze rupieciami. - A wi�c, m�odzie�cze, o czym chcia�by� us�ysze�? O upadku Naarved? A mo�e o Bitwie pod Ach Samrath? - Niech pan mi opowie o zamku - poprosi� Simon. - Hayholt. Czy zbudowa� go Kr�l? Jaki jest stary? - O zamku... - Doktor przesta� chodzi�, uni�s� po�� swej burej, znoszonej szaty i zamy�lony zacz�� pociera� ulubione kuriozum Simona: by�a to zbroja dziwnego kszta�tu, pomalowana na jasnoniebiesko i ��to, a wykonana w ca�o�ci z wypolerowanego drewna. - Hm... zamek - powt�rzy� Morgenes. - Tak, to z pewno�ci� b�dzie warte co najmniej dw�ch �ab. Ale gdybym chcia� ci opowiedzie� ca�� histori�, to musia�by� osuszy� fos� i przywie�� mi tu fur� swoich pokrytych brodawkami wi�ni�w. My�l� jednak, �e chcesz dzi� us�ysze� najistotniejsze fakty, kt�re z pewno�ci� jestem w stanie ci przedstawi�. Posied� tu chwilk� spokojnie, a ja poszukam czego� do przep�ukania gard�a. Simon stara� si� siedzie� spokojnie. Morgenes podszed� do d�ugiego sto�u i wzi�� puchar z pienist�, br�zow� ciecz�. Pow�cha� j� podejrzliwie, zbli�y� do ust i upi� ma�y �yk. Po chwili zastanowienia obliza� g�rn� warg� i zadowolony poci�gn�� za brod�. - Ach, ciemne z Stanshire. Nie ma w�tpliwo�ci, �e to piwo! O czym to m�wili�my? Ach, tak, o zamku. - Morgenes zrobi� miejsce na stole i, trzymaj�c ostro�nie naczynie, podskoczy�; zrobi� to z zaskakuj�c� �atwo�ci�. Jego obute w pantofle stopy dynda�y p� �okcia nad pod�og�. Poci�gn�� kolejny �yk. - Zdaje si�, �e nasza historia zaczyna si� na d�ugo przed Kr�lem Johnem. Zaczniemy od pierwszych ludzi, kt�rzy przybyli do Osten Ard - prostego ludu, �yj�cego na brzegach rzeki Glenivent. Byli to przewa�nie pasterze i rybacy, wygnani mo�e z utraconego Zachodu, kt�rzy przyw�drowali tu przez jakie� nie istniej�ce dzisiaj po��czenie l�dowe. Nie sprawiali oni wi�kszego k�opotu panom Osten Ard... - Zdawa�o mi si�, �e powiedzia� pan, i� to oni byli pierwszymi, kt�rzy tu przybyli - przerwa� mu Simon ucieszony w duchu, �e przy�apa� Morgenesa na nie�cis�o�ci. - Nie, ja powiedzia�em, �e byli pierwszymi lud�mi. Ziemia ta by�a w posiadaniu Sith�w na d�ugo przed przyj�ciem tu pierwszego cz�owieka. - Chce pan powiedzie�, �e naprawd� istnia� Ma�y Lud? - zapyta� z u�miechem Simon. - Tak jak opowiada Shem, stajenny? Pukaki, niski i tym podobne? -To by�o ciekawe. Morgenes zaprzeczy� zdecydowanie i �ykn�� piwa. - Nie tylko istnia�, ale istnieje - cho� tutaj wybiegamy naprz�d w mojej historii - i bynajmniej nie jest to "ma�y lud"... ale, ale, m�odzie�cze, pozw�l mi kontynuowa�. Simon pochyli� si�, staraj�c zachowa� cierpliwo��. - S�ucham. - Tak wi�c, jak ju� wspomnia�em, ludzie ci i Sithowie byli zgodnymi s�siadami. No, zdarza�y si� sporadyczne k��tnie o pastwiska lub tym podobne, lecz poniewa� ludzie nie stanowili zagro�enia, Prawy Lud okazywa� si� wielkoduszny. Z czasem ludzie zacz�li budowa� miasta, nieraz odleg�e od teren�w Sith�w zaledwie o p� dnia piechot�. P�niej na skalistym przyl�dku Nabban powsta�o ogromne kr�lestwo i ludzie z Osten Ard zacz�li spogl�da� na nie �akomym wzrokiem. Jak tam, ch�opcze, nad��asz za moj� histori�? Simon skin�� g�ow�. - To dobrze. - Tu nast�pi� kolejny, d�ugi �yk. - Tak wi�c, by�o tamdo�� miejsca dla wszystkich, a� do chwili, gdy wod� przyp�yn�o czarne �elazo. - Co? Czarne �elazo? - Simon zamilk� natychmiast uciszony gro�nym spojrzeniem Doktora. - Rimmersmeni, �eglarze z prawie zapomnianego Zachodu - ci�gn�� Morgenes. - Przyp�yn�li od p�nocy w swych d�ugich, w�owych �odziach, waleczni jak nied�wiedzie. - Rimmersmeni? - powt�rzy� zdziwiony Simon. - Jak ksi��� Isgrimnur, kt�ry w�a�nie jest na dworze? Na �odziach? - Tak, przodkowie Ksi�cia byli wielkimi �eglarzami, zanim tu przybyli - zapewni� go Morgenes. - Lecz kiedy zjawili si� po raz pierwszy, nie szukali pastwisk ani p�l uprawnych, przyjechali tylko rabowa�. Najwa�niejsze jednak by�o to, �e przywie�li ze sob� �elazo lub przynajmniej tajemnic� jego topienia. Z �elaza robili miecze, w��cznie i inne rodzaje broni, kt�re nie p�ka�y, jak te wykonane z br�zu w Osten Ard. Ich broni� mo�na by�o nawet pokona� magi� Sith�w. Morgenes wsta� i ponownie nape�ni� sw�j puchar z przykrytej beczu�ki, kt�ra sta�a na stosie ksi��ek pod �cian�. Nie wr�ci� do sto�u, lecz sta� i palcem muska� l�ni�ce epolety zbroi. - Nikt nie potrafi� im si� d�ugo oprze�. Wydawa�o si�, �e zimny, twardy duch �elaza tkwi r�wnie g��boko w nich, jak i w ich ostrzach. Wielu ludzi uciek�o na po�udnie, szukaj�c protekcji plac�wek granicznych kr�lestwa Nabban. Tamtejsze legiony, na kt�re sk�ada�y si� dobrze zorganizowane, regularne si�y, stawia�y op�r tylko przez jaki� czas. W ko�cu i one zmuszone by�y odda� Rimmersmenom miasto Frostmarch. Wielu... wielu tam zgin�o. Simon wierci� si� uradowany. - A co z Sithami? M�wi� pan, �e oni nie mieli �elaza? - Dla nich znaczy�o ono �mier�. - Doktor po�lini� palec i wytar� nim brudne miejsce na wypolerowanym napier�niku drewnianej zbroi. - Cho� nie potrafili pokona� Rimmersmen�w w otwartej bitwie, to - tu skierowa� zabrudzony palec w stron� Simona, jakby to, co mia� powiedzie�, dotyczy�o jego osobi�cie - znali oni doskonale sw�j teren. Byli bardzo z nim z�yci, stanowili jakby jego cz��, czego nigdy nie osi�gn�liby naje�d�cy. Trzymali si� d�ugo, powoli wycofuj�c w miejsca umocnie�. A najwa�niejszym umocnieniem by� Asu'a, Hayholt - przedmiot niniejszej opowie�ci. - Ten zamek? To Sithowie mieszkali w Hayholt? - Simon nie m�g� ukry� niedowierzania. - Jak dawno temu go zbudowano? - Simonie, Simonie... - Doktor podrapa� si� w ucho i wr�ci� na swoje miejsce na stole. W oknach nie wida� ju� by�o zachodz�cego s�o�ca, a �wiat�o pochodni zmieni�o jego twarz w mask� aktora, w po�owie o�wietlon�, w po�owie ciemn�. - By� mo�e by� tu ju� zamek, kiedy przyszli pierwsi Sithowie... gdy Osten Ard by�o dziewicze i czyste jak strumie� powsta�y z topniej�cego �niegu. Pewne jest, �e lud Sith�w zamieszkiwa� tutaj na d�ugo przed przybyciem cz�owieka. By�o to pierwsze miejsce w ca�ym Osten Ard, kt�re mia�o pozna� prac� r�k rzemie�lnika. Ta twierdza strze�e dr�g wodnych pa�stwa, jej byd�o wypasa si� na najlepszych ziemiach. Jak d�ugo si�ga pami�� ludzka, sta� tu Hayholt i jego przodkowie - pogrzebane pod nim starsze cytadele. Rzeczywi�cie by�o to ju� stare miejsce, kiedy przyszli Rimmersmeni. Simonowi zakr�ci�o si� w g�owie, gdy zda� sobie spraw� z donios�o�ci tego stwierdzenia. Stary zamek wyda� mu si� nagle przygniataj�cy, kamienne �ciany - �cianami klatki. Wzdrygn�� si� i rozejrza� szybko dooko�a, jakby co� pradawnego i zazdrosnego mia�o zaraz wyci�gn�� po niego swe zakurzone d�onie. Morgenes roze�mia� si� weso�o - a by� to niezwykle m�odzie�czy �miech - i zeskoczy� ze sto�u. Zdawa�o si�, �e pochodnie za�wieci�y ja�niej. - Nie b�j si�, Simonie, my�l�, �e ty nie musisz obawia� si� magii Sith�w, a ja wiem to jak nikt inny. Dzisiaj ju� nie musisz. Zamek zosta� w du�ym stopniu zmieniony, k�adziono kamie� po kamieniu, a ka�dy �okie� po�wi�ci�y setki kap�an�w. No, mo�e si� czasem zdarzy�, �e Judith czy kto� z kuchni odwr�ci si� i stwierdzi, �e znikn�� talerz z ciasteczkami, ale my�l�, �e co� takiego da si� logicznie wyt�umaczy� m�odym ludziom obecno�ci� chochlik�w... Pukanie do drzwi przerwa�o opowie�� Doktora. - Kto tam? - zawo�a�. - To ja - odpowiedzia� ponury g�os - to ja, Inch - doko�czy� po d�u�szej przerwie. - Na ko�ci Anaxosa! - zakl�� Doktor, kt�ry uwielbia� takie egzotyczne powiedzonka. - No wi�c otw�rz drzwi... Jestem ju� za stary, by us�ugiwa� g�upcom. Drzwi otworzy�y si�. O�wietlony blaskiem z wewn�trznego korytarza m�czyzna by� prawdopodobnie wysoki, lecz pochylona g�owa i zgarbiona posta� nie pozwala�y stwierdzi� tego na pewno. Okr�g�a jak ksi�yc i pozbawiona wyrazu twarz unosi�a si� tu� nad klatk� piersiow�, nad ni� stercza�a czupryna sztywnych czarnych w�os�w, kt�re przystrzy�ono niezdarnie t�pym no�em. - Przepraszam, �e... �e przeszkadzam, Doktorze, ale... ale kaza� pan przyj�� wcze�nie, prawda? - Tubalny, powolny g�os przypomina� kapi�cy t�uszcz. Morgenes zagwizda� zdesperowany i poci�gn�� za kosmyk swych siwych w�os�w. - Tak by�o, tyle tylko, �e powiedzia�em wcze�nie po kolacji, kt�rej jeszcze nie by�o. Ale nie ma sensu ci� odprawia�. Simonie, czy pozna�e� ju� Incha, mojego pomocnika? Simon skin�� uprzejmie g�ow�. Rzeczywi�cie spotka� go dwa czy trzy razy; Morgenes wzywa� go czasem wieczorami do pomocy, pewnie do d�wigania. Z pewno�ci� tylko do tego, gdy� Inch nie wygl�da� na kogo�, komu mo�na powierzy� zgaszenie ognia przed p�j�ciem spa�. - No c�, m�ody cz�owieku, zdaje si�, �e b�d� musia� po�o�y� kres mej gadatliwo�ci, przynajmniej dzisiaj - powiedzia� starzec. - Skoro Inch ju� tu jest, musz� go wykorzysta�. Przyjd� jeszcze, to ci opowiem wi�cej, je�li b�dziesz chcia�. - Na pewno przyjd�. - Simon skin�� ponownie w stron� Incha, kt�ry popatrzy� na niego ciel�cym wzrokiem. By� ju� przy drzwiach, prawie ich dotyka�, gdy nagle co� sobie wyobrazi�: bardzo wyra�nie zobaczy� miot�� Rachel, le�a�a tam, gdzie j� zostawi�, w trawie nad fos�. Wygl�da�a jak cia�o jakiego� dziwnego, wodnego ptaka. Gamo�! Nic nie powie. Zabierze miot�� w drodze powrotnej i sk�amie Smokowi, �e praca sko�czona. Tyle mia� do przemy�lenia, a wiedzia�, �e chocia� Doktor i Rachel byli najstarszymi mieszka�cami zamku, to jednak rzadko ze sob� rozmawiali. To b�dzie najlepsze rozwi�zanie. Nie wiadomo dlaczego Simon zawr�ci�. Starzec pochylony nad sto�em bada� jaki� zw�j, a Inch sta� za nim i gapi� si� przed siebie. - Doktorze Morgenes... Us�yszawszy swe nazwisko, Doktor podni�s� wzrok i zamruga�. Wydawa� si� by� zdziwiony faktem, �e Simon jest jeszcze w pokoju - podobnie zreszt� jak i sam Simon. - Doktorze, ale� ze mnie g�upiec. Morgenes uni�s� brwi w milczeniu. - Mia�em pozamiata� pa�ski pok�j. Rachel mi kaza�a. A tu ju� wiecz�r. - Ach, tak! - Morgenes poruszy� nosem, jakby go sw�dzia�, po czym roze�mia� si� szeroko. - Pozamiata� m�j pok�j, co? No to przyjd� jutro, m�odzie�cze i zr�b to. Powiedz Rachel, �e mam dla ciebie wi�cej pracy. Niech b�dzie tak dobra i pozwoli ci przyj��. - Odwr�ci� si� do swojej ksi��ki, lecz za chwil� znowu podni�s� wzrok, zmru�y� oczy i wyd�� usta. Gdy Doktor tak patrzy� na niego w milczeniu, Simon poczu�, �e jego uniesienie ust�puje miejsca zdenerwowani