2975

Szczegóły
Tytuł 2975
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2975 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2975 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2975 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Konrad Fia�kowski Poprzez pi�ty wymiar Podobno cztery wsp�rz�dne wystarcz�, aby jednoznacznie okre�li� w�asne miejsce w czasoprzestrzeni. Zaczynam wi�c t� dziwn� histori� od wsp�rz�dnych. W sam� histori� wierzy� nie musicie. Zreszt�, czy uwierzyliby�cie, nawet gdybym stara� si� was przekona�... A wi�c by�o to jesieni�, jesieni�, kt�ra wzgl�dem chwili, w kt�rej to pisz�, jest przesz�o�ci�. Tak wi�c wsp�rz�dn� czasow� ju� okre�li�em. Teraz miejsce. Historia zacz�a si� w moim redakcyjnym pokoiku. Siedzia�em za biurkiem i wystukiwa�em na maszynie jaki� reporta�. Nie pami�tam nawet jaki, ale to niewa�ne. Do�� �e by�em w redakcji, w samym �r�dmie�ciu. Ulic� przeje�d�a�y samochody, o�wietlone tramwaje, z kina naprzeciw wychodzili ludzie i biegli na przystanek; gdzie� nade mn� w mieszkaniu gra�o radio. I w�a�nie wtedy zacz�o si�. Zadzwoni� telefon. - Czo�em, Jasiu. Dobrze, �e ci� z�apa�em - to by� Kopot, fizyk. - Jak si� masz? Co si� sta�o? - M�j aparat got�w. - Ciesz� si�, ale o czym m�wisz? - No, o TITROMIE. - Aha - powiedzia�em to zdaje si� bez specjalnego entuzjazmu, bo Kopot poczu� si� ura�ony. - No, chcia�e� kiedy� przyjecha� na pr�b� titroma. Zaczyna si� za par� minut w Instytucie. Przepraszam, �e tak p�no ci o tym m�wi�, ale wiesz, jak to jest z przygotowaniami do do�wiadcze�. Zajmuj� zawsze dwa razy wi�cej czasu, ni� mo�esz im po�wi�ci�. Tym razem tak samo, ale mam nadziej�, �e za to pr�ba si� uda. A wtedy masz murowan� bomb� na pierwsz� stron�. - Dobrze, ale powiedz mi chocia�, do czego ten... no... - Titrom. - ... w�a�nie, wi�c do czego ten turom s�u�y? - Zobaczysz, jak przyjedziesz. - Obawiam si�, �e i tak niewiele z tego zrozumiem. - Zrozumiesz na pewno. W ka�dym razie wyniki b�d� dla ciebie rewelacj�, zreszt� przemawiaj�c� do ka�dego. - Przesta� si� chwali� i powiedz chocia� dwa s�owa, �ebym nie wyszed� na zupe�nego ignoranta przed twoimi kolegami. Pomy�l, przyjaciel wielkiego cz�owieka, to zobowi�zuje, nawet wtedy, gdy wielki cz�owiek jest fizykiem. - Przekona�by� mnie mo�e, ale jest ju� zbyt p�no. Nie mam czasu. Musz� zaczyna� do�wiadczenie. Przyjed� zobaczysz. No, to na razie. Czekam na ciebie. - Jestem za chwil�! - krzykn��em w s�uchawk�. Porwa�em p�aszcz i wybieg�em w jesienny wiecz�r. M�y�o i moje buty na gumie �lizga�y si� po mokrych p�ytach chodnika. Latarnie �wieci�y w owalu rozproszonego deszczem �wiat�a. Po asfalcie z szumem opon sun�y samochody. W o�wietlonym oknie kwiaciarni naprzeciw fioletowia�y w ogromnym wazonie chryzantemy. Sta�em na kraw�niku, zatrzymuj�c taks�wki. Zaj�ta, znowu zaj�ta. Wreszcie jedna zwolni�a i zjecha�a ze �rodka ulicy zatrzymuj�c si� przede mn�. - Instytut - rzuci�em kierowcy. Latarnie, jedna za drug�, pozostawa�y w tyle. D�ugie, o�wietlone rz�dy sklep�w, neony. Potem jakie� ogr�dki, kasztanowa aleja i ��te li�cie przylepione do asfaltu, wreszcie podjazd przed Instytutem. W portierni za szyb� drzema� staruszek z siw�, szczeciniast� brod�. Zapuka�em w szyb�. - Kt�r�dy do pracowni doktora Kopota? Mo�e mi pan powiedzie�? - A jest... jest - staruszek podni�s� si� z krzes�a. - Ale kt�r�dy tam si� idzie? - Prosto tymi schodami na pierwsze pi�tro, potem na lewo d�ugim korytarzem, trzecie drzwi na prawo; tam jest laboratorium. - Dzi�kuj�... - niezupe�nie przekonany, czy dobrze zrozumia�em, wszed�em na schody. Pierwsze pi�tro, korytarz, drzwi. To chyba tu. Wszed�em. Pok�j by� pusty, ciemny. Tylko z boku przez uchylone drzwi wpada�a smuga �wiat�a. W p�mroku dostrzeg�em pod �cianami jakie� aparaty. Zwoje kabli wi�y si� po pod�odze i znika�y w o�wietlonej sali. Brodz�c w�r�d nich, dotar�em do drzwi. Tu� za drzwiami, dwa kroki ode mnie, le�a�a na pod�odze gruba metalowa p�yta. O�wietlona reflektorem, zdawa�a si� by� centralnym punktem sali. Ku niej zwraca�y si� ryje kilku dziwnych aparat�w rozstawionych wok�. Dalej, pod �cianami, b�yszcza�y punktami �wiat�a tablice kontrolne. Tam dostrzeg�em Kopota i kilku innych m�czyzn. Ubrani w bia�e fartuchy, dyskutowali o czym� tak za�arcie, �e z dala wygl�da�o to raczej na k��tni�. S��w nie s�ysza�em. Gin�y w basowym pomruku pr�d�w. Nie widzieli mnie w og�le. Chcia�em do nich podej��, lecz wola�em nie zbli�a� si� do dziwacznych aparat�w. Zdecydowa�em si� przej�� najkr�tsz� drog� wprost przez metalow� p�yt�. Zaledwie jednak stan��em na niej jedn� nog�, �wiat�a na tablicach zamruga�y. Wszyscy odwr�cili si� jak na komend�. Widzia�em dok�adnie twarz Kopota. Wykrzywi� si� niesamowicie. Chcia�em si� cofn��. Nie zd��y�em. Poczu�em ciep�o przenikaj�ce ka�d� chyba kom�rk� mego cia�a. Przed oczyma zaja�nia�a mi bia�a, ja�niejsza od s�o�ca plama i straci�em r�wnowag�. Zrobi�o si� ciemno i upad�em. Le�a�em na metalowej p�ycie. Czu�em jej ch��d pod palcami. W laboratorium zgas�y lampy i nie widzia�em ju� nikogo. W upiornej ciszy �wiat�o ksi�yca rysowa�o na pod�odze krzy�e okienne. Co si� sta�o z Kopotem i z nimi wszystkimi? Czy�bym ich zabi�? Jakie� wy�adowanie... zreszt�, czy ja wiem, co mog�o si� sta�. Spojrza�em na miejsce, gdzie stali; wyt�aj�c wzrok, wypatrywa�em na pod�odze zarysu bia�ych fartuch�w. Nie, tam na pewno nikt nie le�a�. W ca�ym laboratorium nie by�o nikogo. N i k o g o ! Ostro�nie wsta�em. Stara�em si� zrozumie�, co si� tu sta�o, i jednocze�nie czu�em, �e zaczynam si� ba�. Wolno, krok za krokiem, rozgl�daj�c si� na wszystkie strony, cofn��em si� ku drzwiom. Nacisn��em klamk�. By�y zamkni�te. Czy�bym znalaz� si� w pu�apce? Czu�em krople potu wyst�puj�ce mi na czo�o. W k�cie laboratorium co� trzasn�o. Nie wytrzyma�em. Z ca�ych si� zacz��em wali� w drzwi. Echo uderze� nios�o si� korytarzami a ja wali�em bez opami�tania. Nagle przesta�em. A mo�e tamte drzwi, kt�rymi wszed�em, s� otwarte. Przecie� kable... Skoczy�em ku drzwiom. Zamkni�te na g�ucho, nie drgn�y nawa pod moim naciskiem. I co najwa�niejsze, kable znikn�y. Wtem, gdzie� na zewn�trz, na korytarzu, us�ysza�em kroki, w�a�ciwie powolne cz�apanie. W zamku zgrzytn�� klucz, drzwi si� uchyli�y i przez szpar� wpad�a smuga �wiat�a. Kto� wszed� i przekr�ci� kontakt. O�lepiony �wiat�em zamruga�em oczyma. W rogu sta� staruszek z portierni. - Co pan tu robi? Sk�d pan si� tu wzi��? - W oczach jego dostrzeg�em bezgraniczne zdumienie. - Gdzie... gdzie Kopot? - wyj�ka�em. - O tej porze pewnie �pi w domu. Ale czego pan tu szuka? - Kopot um�wi� si� ze mn�. - Co, o pierwszej w nocy? - No, nie... - Ale jak pan tu wszed�? - staruszek podejrzliwie spojrza� na okna. - Przecie� sam mnie pan przed chwil� wpu�ci�. Staruszek popatrzy� na mnie, jakby dopiero teraz mnie zobaczy�. Przygl�da� mi si� przez chwil� zastanawiaj�c si� widocznie, z kim ma do czynienia. Potem powiedzia� zupe�nie spokojnie: - Panie, chcesz pan robi� wariata ze mnie? Nie t�dy droga. Wej�� pan tu nie m�g�, bo wszystko zamkni�te. M�g�, pan tu tylko zosta� z wieczora. Przyznaj si� pan... Rozumiem, r�nie w �yciu bywa... - ods�oni� w u�miechu spr�chnia�e z�by. - To pan robisz ze mnie wariata. Przecie� dziesi�� minut temu wszed�em tutaj i sam mi pan pokaza� drog�. A w og�le powiedz pan, gdzie jest Kopot - r�wnocze�nie zda�em sobie spraw�, �e nie m�wi�, tylko g�o�no krzycz�. - M�wi�em ju�. O tej porze prawdopodobnie �pi. - Ale widzia�em go tu przed chwil�. - Mo�e pan do mego zatelefonowa� i sprawdzi� staruszek sta� si� podejrzanie uprzejmy. - Po co mam do niego dzwoni�? Przecie� je�li nawet wyszed�, to do domu jeszcze nie dojecha�. - Na to panu nic nie poradz�. - Ale przecie� wychodzi� przed chwil�? - Owszem, widzia�em, jak wychodzi� o jedenastej rano. O pierwszej w nocy nigdy w Instytucie go nie ma. - O kt�rej? - O pierwszej. Spojrza�em na zegarek. - Ale przecie� teraz dopiero dziesi�ta. Tym razem staruszek cofn�� si� o kilka krok�w. - Niew�tpliwie powiniene� pan do niego zatelefonowa� zacz�� przymilnym tonem. - Chod�my st�d. Zaraz pana zaprowadz�. Otworzy� drzwi i pu�ci� mnie przed sob�. Zamykaj�c uwa�a�, by nie odwr�ci� si� do mnie ty�em. Telefon by� w portierni. Nakr�ci�em numer Kopota. S�ysza�em brz�czenie sygna�u. Dopiero po dobrej minucie kto� odebra�. - Z doktorem Kopotem... - zacz��em. - Jestem przy telefonie - powiedzia� niewyra�nie jak cz�owiek zbudzony z g��bokiego snu. - M�wi Jasio. Zaprosi�e� mnie, ja przyszed�em, a tutaj... - Gdzie ja ci� zaprosi�em? - senno�� w g�osie Kopota ust�powa�a miejsca nie ukrywanemu zniecierpliwieniu. - Zaprosi�e� mnie na do�wiadczenie, ja przyjecha�em... - Na jakie do�wiadczenie? - Nie wiem, powiedzia�e�, �e na bombowe... - Jasiu, je�eli nawet o czymkolwiek wspomnia�em, to naprawd� nie pow�d, by mnie budzi� w �rodku nocy... - Ale sam chcia�e�, �ebym natychmiast przyjecha�. - Jasiu, jeste�-zalany. To si� zdarza ka�demu. Ale ja chc� spa�. Nie dzwo� ju� wi�cej do mnie jutro pracuj� od samego rana. - Przecie� o si�dmej ty sam... - To by� na pewno kto� inny. Prosz� ci�, Jasiu, jak przyjaciel, id� te� spa�. - Po co w takim razie jecha�em do tego Instytutu? - Co? Jeste� w Instytucie? Sk�d dzwonisz? - Z portierni. Na drugim ko�cu s�uchawki Kopot milcza� przez chwil�. Potem odezwa� si� swoim rzeczowym, spokojnym g�osem: - Daj mi do telefonu portiera. Wr�czy�em s�uchawk� stoj�cemu obok staruszkowi. Kopot m�wi� co� przez chwil�, a staruszek raz po raz powtarza�: - Tak jest, panie doktorze. Zrozumia�em. Potem odda� mi ceremonialnie s�uchawk�. - S�uchaj, Jasiu. Na przysz�o�� wyg�upiaj si� na w�asny rachunek. Nie chcia�bym w ka�dym razie, �eby si� roznios�o, i� moi przyjaciele rozrabiaj� po w�dce w Instytucie. S�uchaj wi�c, powiedzia�em portierowi, �e jeste� dziennikarzem pisz�cym reporta� o nocnych str�ach i w zwi�zku z tym bada�e� jego czujno��, rozumiesz? A teraz naprawd� id� do domu, - Chcia�em ci tylko opowiedzie�... - Dobranoc - Kopot powiedzia� to stanowczym tonem i zaraz potem brz�kn�a od�o�ona s�uchawka. Wzruszy�em ramionami. - Prosz� bardzo, zaraz panu otworz� drzwi wej�ciowe staruszek z kluczem w r�ku poszed� przodem. Z dworu powia�o �wie�ym nocnym powietrzem. Nad kamiennymi schodami zap�on�a lampa. Wyszed�em. - Ale pan nie napisze, �e mnie pan podszed� - w g�osie staruszka wyczu�em pro�b�. - Wie pan, cz�owiek ju� stary, troch� si� zdrzemnie, ale jakby si� dowiedzieli, mogliby z pracy zwolni�. - Nic nie napisz�... - b�kn��em. - Serdecznie dzi�kuj�, ale te� pan wszed�e� jak duch... Jak duch. Ale ja rzeczywi�cie wszed�em jak duch, i co gorsza, w niezrozumia�y dla mnie spos�b. A mo�e Kopot zrobi� mi kawa�? Ale co� by przecie� teraz ju� powiedzia�. Zreszt� w jaki spos�b zd��y� doj�� do domu. Nie, to zupe�nie niemo�liwe. A mo�e on jednak mia� racj� i ja si� po prostu zala�em. Ciekawe tylko, w jaki spos�b i kiedy. Nic takiego nie pami�tam, ale to �aden dow�d. Z drugiej strony, pami�tam jednak wszystko, i to logicznie, po kolei. Przecie� Kopot telefonowa� do mnie i zaprosi� mnie. Nie�adnie to z jego strony, �e si� teraz wypiera. Chyba musia�em przele�e� na tej p�ycie kilka godzin. Przedtem pada� deszcz... Tak, le�a�em tam par� godzin, tylko dlaczego mnie nie cucili, nie ratowali? A mo�e uznali mnie za martwego i chcieli tylko ukry� cia�o? Zostawili mnie w laboratorium i czekali dogodnej chwili, �eby mnie wynie��. Ale w takim razie ten Kopot to zimny dra�. Spa� w takich okoliczno�ciach albo udawa� zaspanego! Tylko po co mieliby ukrywa� cia�o? Ostatecznie wypadek podczas do�wiadczenia to nie �adna zbrodnia. Pogr��ony w takich rozmy�laniach, doszed�em wreszcie do domu. Dozorca po otworzeniu bramy przyjrza� mi si� dok�adnie. - Naprawd�, panie redaktorze, zdawa�o mi si�, �e pan przed godzin� przyszed� - odpowiedzia� na moje powitanie. Zrobi�o mi si� troch� nieweso�o. - Zdawa�o si� panu - odpowiedzia�em najpewniej, jak mog�em. - Ale� oczywi�cie - zgodzi� si� po�piesznie. - Inaczej by� nie mog�o. Skoro pan teraz wychodzi, a przedtem nie schodzi�, to znaczy, �e wtedy pan nie wchodzi�, a raczej ten kto wchodzi�, to nie by� pan. - Oczywi�cie - powiedzia�em. - Tylko kto to m�g� by�? - zmartwi� si� nagle dozorca. Zostawi�em go przy bramie, gdy rozwi�zywa� ten problem, i wind� wjecha�em na czwarte pi�tro. Przekr�ci�em klucz. Wszed�em do ciemnego korytarza. Drzwi do pokoju by�y uchylone i odnios�em wra�enie, �e tam kto� jest. Wsun��em si� do pokoju, tu� przy �cianie, i us�ysza�em w ciemno�ci czyj� ci�ki oddech. Rzuci�em si� do kontaktu, potykaj�c si� w ciemno�ci o jakie� buty. Zdawa�o mi si�, �e oddech s�ysz� tu�, tu� nad uchem. Przekr�ci�em kontakt. Ujrza�em ��ko. W ��ku le�a� cz�owiek. Spa�. Kt� to m�g� by� ? Moje zaskoczenie by�o zupe�ne. Podszed�em do ��ka i spojrza�em w jego twarz. Krzykn��em. On poruszy� si� niespokojnie. Tak, nie omyli�em si�. Tym cz�owiekiem by�em ja. Wyskoczy�em z mieszkania i przesadzaj�c po dwa stopnie naraz zbieg�em w d�. W bramie dzwoni�em d�ugo. Dozorca wybieg�, dopinaj�c p�aszcz. - Co si� sta�o? Panie redaktorze, co si� sta�o? - by� przera�ony. Nie odpowiedzia�em. Bieg�em ulic� w d�, byle pr�dzej. Tam gdzie� za rogiem sta�y taks�wki. Szarpn��em drzwiczki auta i jednym tchem rzuci�em adres Kopota. To, co ujrza�em, przekracza�o mo�liwo�ci mojej wyobra�ni. Przecie� widzia�em dok�adnie jego, a w�a�ciwie moje w�osy, m�j nos, nawet moj� marynark� rzucon� na krzes�o. Nie mia�em w�tpliwo�ci, �e to tylko fragment zdarze� dzisiejszego wieczoru. Klucz do nich spoczywa� w r�ku Kopota. Na dzwonek d�ugo nikt nie odpowiada�. Wreszcie us�ysza�em kroki i w drzwiach stan�� Kopot w szlafroku. - Co, znowu ty ! - zawo�a� na powitanie. - M�wi�em ci, �eby� poszed� spa�. - S�uchaj, musisz mi co� wyja�ni�, ale przede wszystkim wierz mi, �e nie pi�em kropli alkoholu. - Komu tyto b�dziesz m�wi�, Jasiu - Kopot filuternie zmru�y� oko. - Ale� ja naprawd� nie pi�em! Kopot spojrza� na mnie przenikliwie. - Dotychczas nigdy nie stara�e� si� uchodzi� za abstynenta. Chuchnij. Rzeczywi�cie, chyba nie pi�e�. Ale w takim razie co tu robisz? Chyba sta�o si� co� powa�nego? - W jego g�osie wyczu�em niepok�j. - Chod� do �rodka. - Nie wiem, czy sta�o si� co� powa�nego, ale w ka�dym razie co� niesamowitego i niezrozumia�ego - urwa�em. - Powiedz. - Powiedz najpierw, czy� si� nie umawia� dzisiaj ze mn� o si�dmej? - Nie. - Ale by�e� w Instytucie? - Nie. Mia�em zebranie Towarzystwa Astronautycznego. - Ale jednak zaprosi�e� mnie na do�wiadczenie z tym aparatem, no, jak on si� tam nazywa? - Chodzi ci o titrom? - O, w�a�nie. Wi�c zaprasza�e� mnie? - Nie. Mia�em co prawda zamiar... - Wi�c kto mnie zaprasza�? Ale to jeszcze nie jest najdziwniejsze. Co powiesz na to, �e ci� widzia�em po si�dmej w Instytucie? - �e ci si� wydawa�o... - Zgoda, ale czy potrafisz mi wyt�umaczy�, dlaczego przychodz�c do w�asnego domu znajduj� we w�asnym ��ku siebie, pomimo �e stoj� obok ��ka? - widzia�em, jak twarz Kopota o�ywia si� w miar� wypowiadania przeze mnie tych s��w. - Wi�c dzia�a... - powiedzia� to prawie z entuzjazmem. - Nie wiem, co tam dzia�a, lecz powiedz mi, czy majacz�, czy zwariowa�em... - Nie, jak najbardziej nie. Pozw�l, Jasiu, �e ci� u�cisn�. Przynosisz mi fantastyczn� wiadomo��. Nic nie mog�oby mi sprawi� wi�kszej rado�ci. To wielki dzie�. Chod�, napijemy si� wina. Kopot podszed� do barku, otworzy� i wyj�� z jego g��bi butelk�. Patrzy�em zdumiony w najwy�szym stopniu. Kopot, od kiedy go zna�em, by� stuprocentowym abstynentem, i to niez�omnym tak, �e to wino mo�na by�o zaliczy� do niesamowitych wydarze� dnia. - Nie wiem, z czego si� tak cieszysz - powiedzia�em, gdy och�on��em z pierwszego zdumienia. - Ja w tym, �e zobaczy�em drugiego siebie, nie widz� nic radosnego. - Ty nie rozumiesz, ale to jest zapowied�, gwarancja prawie, �e moje do�wiadczenia si� powiod�. - A dzisiaj ci si� nie uda�y? - Dzisiaj nie robi�em do�wiadcze�. Zrobi� je w niedziel�. - W przysz�ym tygodniu? - Nie, w tym. - Jak to? - Po prostu, dzisiaj jest czwartek. Spojrza�em na niego t�pym wzrokiem. - Ale przecie�... - Przecie� co... ? Przecie� czwartek min�� kilka dni temu lub b�dzie za kilka dni. To chcia�e� powiedzie�? - No... tak. - Ot� niekoniecznie... S�ysza�e�... - Kopot!!! To powiedzia� kto� za mn�. Odwr�ci�em si� gwa�townie. W pokoju sta�o dwu m�czyzn. - Kopot, ty si� zapominasz. - Ale�... - twarz Kopota sta�a si� szara i bez wyrazu. - Nie musisz si� t�umaczy�, Kopot. Chcia�e� mu wszystko powiedzie�. - Wielki naukowiec... wielki fizyk, �miechu warte - doda� . drugi. - Ja naprawd� s�owa bym mu nie powiedzia�... - Wystarczy, �e go przenios�e� w czasie. Zdaje si�, ju� zupe�nie zapomnia�e�, �e przyjecha�e� tu na stypendium historyczne... Zaczynasz si� bawi� w geniusza z ich epoki... - Ale�, panowie - przerwa�em - co to wszystko ma znaczy�? - Nie przeszkadzaj nam, ch�opcze. Jeste�my starymi przyjaci�mi Kopot - za�mia� si�. - Brzydko si� zachowa�e�, Kopot. Nie m�wi� ju� o tym winie... Zdzicza�e� troch�. . - Gdyby�my si� w por� nie zjawili, zrobi�by� nam taki kawa� jak Eliasz. - Nic podobnego. Zreszt� to przecie� inna epoka. - Par� tysi�cy w t� czy w tamt� stron� nie zmienia postaci rzeczy. On te� twierdzi�, �e nic nie zrobi�, tylko pounosi� si� troch� na antygrawitorach. A oni m�wi� o nim do dzisiaj. - Uwa�ajcie - przerwa� Kopot - przecie� Jasio s�ucha... - Nie szkodzi. Po ostatnich eksperymentach w Ameryce wiemy ju� przecie�, �e je�li nawet jeden z nich wie co� o nas, reszta mu nie wierzy. - On jest dziennikarzem... - Nie szkodzi. W tej epoce naukowcy i tak nie dopuszcz� go do g�osu. Wiesz co, Uon.- zwr�ci� si� do drugiego proponuj�, �eby�my z nim zrobili drugi eksperyment. Wie ju� przecie� troch�... - A sprawdzi�e�, kto by� jego synem, wnukiem? Ten ich spos�b m�wienia zirytowa� mnie troch�. - Mo�e by�cie wreszcie powiedzieli, o czym w�a�ciwie m�wicie. S�uchaj, Kopot, sk�d wzi��e� takie typy... - Daj spok�j, Jasiu - Kopot by� wyra�nie zdenerwowany. - Zaraz ci wyt�umacz�, Jasiu - ten, kt�rego nazywano Uon, u�miechn�� si� do mnie. - Ot� nasz drogi przyjaciel Kopot, specjalista od socjologii epok zamierzch�ych, zosta� wys�any na stypendium w dwudziesty wiek... - Wys�any sk�d? - No, z naszej epoki... z przysz�o�ci... Nie przem�cza� si� tu zreszt� zbytnio i u�ywa� dwudziestowiecznego �ycia. Widzisz, takie wino na przyk�ad jest nie do pomy�lenia w naszych czasach. Potem nasz drogi Kopot wyst�pi� z projektem zbudowania titroma... Nie wynika z tego, �e jest wielkim naukowcem. Takie titromy buduje w naszej epoce ka�de dziecko ju� w przedszkolu. Chcia� bada� reakcje ludzi waszego stulecia na ten b�d� co b�d� interesuj�cy dla was wynalazek. Oczywi�cie o przenoszeniu ludzi w czasie nie by�o mowy... i przenosz�c ciebie nadu�y� zaufania. - Ale� on wszed� przypadkiem, naprawd� przypadkiem. - Powiniene� si� by� przed tym zabezpieczy�, nieprawda�, Nou? Ludzie z naszej epoki odpowiadaj� za swe pomy�ki. - Nie rozumiem - powiedzia�em twardo. - Czego nie rozumiesz? - zdziwi� si� Nou. - Tego... przenoszenia w czasie. - To przecie� proste. Elementarna teoria "przeskok�w". �yjemy w normalnej czterowymiarowej przestrzeni. Ludzie z waszej epoki potrafi� si� porusza� tylko w trzech wymiarach, natomiast czas p�ynie dla nich zawsze "naprz�d". - I c� w tym dziwnego? - To, �e naprawd� przez pi�ty wymiar mo�na si� dosta� w ka�dy punkt tej czterowymiarowej przestrzeni... mo�na si� przenie�� do jutra, do wczoraj, do dnia narodzin swojej matki, w epok� lodowcow� czy jeszcze odleglejsze czasy... - Jak mo�na si� przenie�� do czego�, czego przecie� nie ma? Przecie� nie wm�wicie mi chyba, �e dzie� wczorajszy istnieje... - Oczywi�cie, �e istnieje. Tak samo jak dzie� jutrzejszy... - Bzdura - powiedzia�em i roze�mia�em si� w nos temu Nou. Nie zrobi�o to na nim wra�enia. - Czekaj. Spr�buj� ci to wyt�umaczy� przez analogi�. Wyobra� sobie, �e idziesz �cie�k� w�r�d p�l. Wyobra� sobie jeszcze, �e nie potrafisz spojrze� za siebie, nie potrafisz, �eby� nie wiem jak chcia�. Idziesz wi�c �cie�k�, a przy tej �cie�ce ro�nie drzewo. Wiesz, �e istnieje, gdy do niego si� zbli�ysz; po prostu widzisz je. Lecz gdy je miniesz, przestaje dla ciebie istnie�. Nigdy wi�cej go nie zobaczysz, bo nie potrafisz si� odwr�ci�. Znikn�o dla ciebie jak dzie� wczorajszy... Przez chwil� my�la�em intensywnie, a potem zapyta�em - Wi�c twierdzisz, �e nie potrafimy si� odwraca� w czasie... do wczoraj, tak jak ten tw�j przyk�adowy go�� nie m�g� odwr�ci� si�, by zobaczy� to drzewo... - Wspaniale. W�a�nie o to chodzi. Musisz wiedzie�, �e w og�le "odwraca� si�" mo�na, ale niestety to nie jest takie proste. Trzeba umie� "odwraca� si�" w czasie. Nie mo�emy odwracaj�c si� nic zmienia� w waszym �wiecie, bo nast�pstwa tego przenosz� si� w przysz�o�� i zmieniaj� nasz �wiat... - Jak to zmieniaj�? - To po prostu s�awny "paradoks dziadka". Ach prawda, ty nie mo�esz jeszcze nic o nim wiedzie�. Wi�c wyobra� sobie, �e przenosisz si� kilkadziesi�t lat w przesz�o�� i zabijasz swego dziadka, gdy by� jeszcze ma�ym ch�opcem. Potem wracasz do swoich czas�w i co si� okazuje... Jedno z twoich rodzic�w nigdy nie istnia�o. Ty sam nigdy si� nie urodzi�e�... - Absurd. - Tylko na pierwszy rzut oka. Ka�dy z ludzi w waszej epoce wie, �e mo�na kszta�towa� przysz�o��. Ot� przesz�o�� mo�na kszta�towa� zupe�nie identycznie... i okazuje si�, �e w�a�ciwie nie r�ni� si� od siebie niczym istotnym... - Mo�e... ale w redakcji tego i tak nie puszcz�. Takie historie nie przechodz� nawet w og�rkowym sezonie... Uon za�mia� si� rado�nie. - Z nimi w�a�nie tak jest. Gdy im si� co� powie, po prostu nie wierz�. Musz� wszystko sami sprawdzi�... - To w�a�nie stanowi pot�g� rodzaju ludzkiego, jego si��... powiedzia� drugi. - Ale pomy�l. Jeste�my lud�mi, to wida�, ale to wed�ug nich jest zbyt proste i dlatego uwa�aj� nas za Marsjan, Wenusjan czy w og�le przybysz�w z innych gwiazd. A fakt, �e jeste�my lud�mi, �e jeste�my ich potomkami, narzuca si� sam. Przecie� mo�liwo�� powstania na innej planecie istot rozumnych, zewn�trznie podobnych do cz�owieka, jest niesko�czenie ma�o prawdopodobna... - No c� - Kopot wsta� ze swego krzes�a - po tym, co ju� powiedzieli�cie, mo�ecie si� spokojnie napi� wina... To si� w og�le nie b�dzie liczy�o w og�lnym bilansie waszych przewinie�... - Mylisz si�. My robimy eksperyment. Mamy na to upowa�nienie. - A sprawdzili�cie, co Jasio b�dzie robi� potem i jak dzisiejsza rozmowa mo�e zmieni� jego �ycie... - Nie martw si�. To ju� nasza sprawa. - W ka�dym razie, je�li co� si� zmieni�o w moich czasach, b�d� wiedzia�, gdzie szuka� winnych. Nou wzruszy� ramionami, a Uon wyszed�. Po chwili wr�ci�, nios�c... Kopota, drugiego Kopota - martwego. - Niech ci� to nie przera�a - powiedzia� do mnie Nou to tylko kopia. Ona nigdy nie �y�a. Jest syntetyczna. Co prawda, jak na wasze warunki do�� doskona�a kopia i dysponuj�c waszymi �rodkami nie mo�na jednak wykry� �adnej r�nicy mi�dzy ni� a Kopotem. Dlatego wasz lekarz stwierdzi, �e Kopot umar� na serce... Nou u�miechn�� si�. - No, czas na nas - Uon u�o�y� kopi� na kanapie. - Chod�my... Wyszli�my na balkon. Uon wyj�� co� z kieszeni i w tej samej chwili, bez �adnego d�wi�ku, zjawi� si�, dos�ownie si� zjawi�, bo nie widzia�em, sk�d nadlecia�, pojazd podobny kszta�tem do ogromnej meduzy... Uon znikn�� w jego wn�trzu. Sta�em niezdecydowany, gdy nagle Nou po�o�y� mi r�k� na ramieniu. - Prze�knij to - powiedzia�. Poda� mi okr�g�� pigu�k�. - Prze�knij to, a o reszt� my si� zatroszczymy i wr�cisz tam, sk�d wyruszy�e�... Prze�kn��em j�... i sta�em na metalowej p�ycie t i t r o m a. Ludzie w bia�ych fartuchach stali przy deskach rozdzielczych jak wtedy. Jeden z nich mnie zobaczy�. - Prosz� zej�� z ekranu! - zawo�a�. - Chyba nic mi si� nie sta�o? - zapyta�em, podchodz�c do niego. - Nie, to jeszcze nie dzia�a, ale lepiej nie wchodzi� na ekran. - A kiedy uruchomicie aparat? - Zaraz, jak tylko przyjdzie Kopot - spojrza� na zegarek. - Nie wiem, dlaczego si� sp�nia. Powinien ju� tu by� od godziny... <abc.htm> powr�t