2973

Szczegóły
Tytuł 2973
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2973 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2973 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2973 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Konrad Fia�kowski Stra�nik Odkry�em go w trzeciej godzinie po opuszczeniu bazy. Wyjecha�em seleno�azem na objazd automatycznych stacji grawimetrycznych. Rozrzucone na obwodzie sp�aszczonej elipsy, w ognisku kt�rej le�a�a baza, odwiedzane by�y raz na tydzie� przez kogo� z naszego zespo�u. W�a�ciwie tym razem jecha� mia� Krab, ale czeka� na wideofoniczne po��czenie z Ziemi� i pojecha�em ja. Obs�uga tych stacji by�a prosta i w�a�ciwie m�g� j� z powodzeniem wykonywa� automat. Podje�d�a�o si� do zasobnika, wyjmowa�o z jego wn�trza ma�y, b�yszcz�cy kryszta� mnemotronu, zawieraj�cy tygodniowy zapis pracy stacji, wk�ada�o nowy, na oko nie r�ni�cy si� niczym od zapisanego, zamyka�o zasobnik, pobie�nie sprawdza�o zespo�y i to by�o wszystko. Nale�a�o jedynie uwa�a�, by nie pomyli� mnemotron�w i nie nagra� powt�rnie zapisu na tym samym krysztale. Zdarzy�o si� to kiedy� w�a�nie Krabowi. Przywi�z� do bazy nie zapisany kryszta� i roz�o�yli�my ca�� stacj� w poszukiwaniu uszkodzenia, zanim wpadli�my na pomys�, by sprawdzi� zapis w pozosta�ym mnemotronie. Oczywi�cie, gdyby wymian� mnemotron�w przeprowadza� automat, nie pomyli�by si� w ten spos�b i to by� argument. - Nie - powiedzia� naczelny kosmik bazy, wys�uchawszy nas wtedy - nie zgadzam si� na �aden automat. Automat zrobi swoje, ale nie wyka�e �adnej elastyczno�ci dzia�ania, gdyby si� cokolwiek wydarzy�o. - Ale co si� w�a�ciwie mo�e wydarzy�? - pomy�la�em wtedy. Naczelny kosmik, jakby przewiduj�c to pytanie, doda�: - To prawda, �e nic si� na og� nie dzieje, ale zawsze jakie� prawdopodobie�stwo zdarze� niezwyk�ych istnieje, nieprawda�? - u�miechn�� si�. - Szcz�tkowe... - powiedzia� Krab. - Masz racj�, szcz�tkowe, ale prawd� m�wi�c, co wy tu macie do roboty? I tak wszystko prawie robi� automaty. Na to nie by�o odpowiedzi. Je�dzili�my wi�c na zmian� z Krabem, a czasem je�dzi� jeszcze kto�, kto nie mia� akurat nic innego do roboty. W ko�cu okaza�o si�, �e kierownik mia� w pewnym sensie racj�, bo automat nigdy by go nie odkry�. Automat pojecha�by przecie� zwyk�� tras�, mimo �e trzecia stacja zosta�a rozbita. Automat nie zmodyfikowa�by swego post�powania tylko z tego powodu, �e jaki� meteor unicestwi� stacj�. Pojecha�by tam, wysiad�, zrealizowa� wbudowany w jego �wiadomo�� rozkaz: "Odejd�, je�li promieniotw�rczo��" (wszystkie automaty ksi�ycowe maj� wbudowany ten rozkaz, rozbicie bowiem stosu przez meteor jest tu przy braku chroni�cej warstwy atmosfery do�� cz�ste). Wsiad�by wi�c z powrotem do seleno�azu i pojecha� do nast�pnej stacji. I wszystko to powtarza�oby si� za ka�dym objazdem, chyba �e by�by to samoucz�cy si� automat wysokiej klasy. Ale kto takich automat�w u�ywa do kontroli stacji? Ja za� wiedz�c, �e trzecia stacja jest rozbita, wybra�em inn� drog�. Ostatecznie specjalnych dr�g na Ksi�ycu nie ma, a ksi�ycowy �wir wsz�dzie tak samo nadaje si� do jazdy. Postanowi�em wi�c jecha� od razu z drugiej stacji do czwartej. Przecina�em w ten spos�b elips� mniej wi�cej r�wnolegle do ma�ej osi. Du�a oszcz�dno�� czasu, a przede wszystkim nowa trasa. W ko�cu nie jest prawd� to, co m�wi si� na Ziemi, �e Ksi�yc jest lepiej znany na przyk�ad od Himalaj�w. Mo�e rzeczywi�cie mapy jego s� dok�adniejsze. Ale co innego sporz�dza� map� z wysoko�ci kilkudziesi�ciu kilometr�w, a co innego przej�� przez py�, w kt�rym nie odcisn�� si� jeszcze nigdy but kosmonauty. Ma to posmak wyprawy w nieznane, mimo �e wystarczy spojrze� na map�, by wiedzie� dok�adnie, w kt�rym miejscu si� wyjdzie. Przejrza�em map� i zanim dojecha�em do drugiej stacji, wiedzia�em, �e wystarczy skr�ci� do niej dolin� w lewo, potem przejecha� przez dno �redniej wielko�ci krateru, wydrapa� si� do jednej z prze��czy i ju� kilka kilometr�w za ni� ci�gn�� si� zwyk�y szlak wracaj�cy ku czwartej stacji. Wymieni�em wi�c mnemotron, przejecha�em przez niewielki taras, na kt�rym wzniesiono stacj�, i by�em ju� na dnie doliny. Zapali�em reflektory seleno�azu, bo chocia� �wieci�o S�o�ce ~i na tarasie by�o tak jasno, a� bola�y oczy, w dolinie panowa� czarny, prawdziwie kosmiczny mrok. Prawdopodobnie kiedy�, przed wiekami, taras wraz z dnem doliny zapad� si� podczas wstrz�s�w wulkanicznych, faluj�cych powierzchni� globu i teraz znajdowa� si� kilkadziesi�t metr�w poni�ej swego dawnego poziomu. Nic jednak nie wskazywa�o na t� katastrof� sprzed wiek�w. Dno doliny by�o r�wne, kamieni ma�o, a i to tylko du�e, uprz�tni�te jakby pot�n� miot�� pod skalne �ciany. Pomy�la�em, nie bez zadowolenia, �e widocznie ju� w epoce fa�dowa� g�rotw�rczych zaplanowano dla mnie t� drog�. Ba, uprz�tni�to nawet py�, tak �e jecha�em po twardej powierzchni ska� pumeksowych do�� szybko, bo wi�ksze kamienie widzia�em z daleka; rzuca�y d�ugie cienie w ostrych �wiat�ach seleno�azu. Zobaczy�em go nagle. W pierwszej chwili my�la�em, �e to g�az o foremnym, prostok�tnym kszta�cie, ale wtedy w �rodku prostok�ta zajarzy�o si� niewielkie zielone ko�o. R�wnocze�nie zabucza� detektor radaru - zosta�em o�wietlony wi�zk� fal radarowych, a odbiornik fonii, dostrajaj�cy si� automatycznie do odbieranej cz�stotliwo�ci, szczekn�� co� kr�tko. Potem zastanawia�em si� niejednokrotnie, co wtedy my�la�em, i przyzna� musz�, �e chyba nie by�o to raczej nic konstruktywnego, w ka�dym razie nie by�o to "analityczne uj�cie zagadnienia", zalecane przez podr�czniki kosmiki w nag�ych a nieprzewidzianych wypadkach. Po prostu pod�wiadomie uzna�em prostok�tn� bry�� za automat i wyskoczy�em z seleno�azu, by go z bliska obejrze�. Przebieg�em mo�e pi�� krok�w, gdy o�lepi� mnie b��kitny b�ysk i mono izolacji skafandra poczu�em podmuch gor�ca. Pad�em w�r�d ska� pod �cian� doliny i obejrza�em si� za siebie. M�j seleno�az, a w�a�ciwie resztki poskr�canego �elastwa, jakie z niego zosta�y, �arzy�y si� jeszcze. Wypromieniowuj�c energi� przechodzi�y z koloru czerwonego w wi�niowy, coraz ciemniejszy, a� wreszcie sta�y si� tak czarne, jak otaczaj�ce je kamienie i �ciany kotliny. Wtedy przesta�em je widzie�. W og�le nie widzia�em niczego, pogr��ony w czerni dna doliny. Tylko w g�rze p�on�y o�lepiaj�co jasne kraw�dzie kotliny, tak jasne, �e gas�y przy nich gwiazdy niewidzialne dla zw�aj�cych si� �renic. Dopiero teraz, gdy ju� le�a�em za kamieniem, zacz��em si� ba�. Chcia�em si� zerwa� i ucieka�, ucieka� z powrotem jak najszybciej w kierunku bazy, donie�� im o inwazji. Bo �e to by�a inwazja, nie w�tpi�em ani przez chwil�. Przecie� �adne ziemskie automaty nigdy nie atakuj�. Nigdy ! ! ! To jest pierwsze fundamentalne za�o�enie ich pseudopsychiki. A mo�e, gdy wr�c�, nie b�dzie ju� bazy, nie b�dzie niczego, tylko wielki krater wype�niony szklist� stygn�c� mas� przechodz�c� z czerwieni w podczerwie�... A nad tym kraterem sta� b�d� "prostok�ty", nieruchome z p�on�cym zielonym ko�em po�rodku. Chcia�em ucieka�, lecz wtedy gdzie� z pod�wiadomo�ci wyp�yn�o pierwsze przykazanie Mopsa (tak nazywali�my naszego profesora), kt�ry przy semestralnym egzaminie z kosmiki nieodmiennie pyta� pierwszoroczniak�w, co by zrobili, gdyby nagle w pr�ni w ich kabinie pojawi� si� kosmiczny przybysz w kszta�cie z�ocistej promieniuj�cej kuli. Zazwyczaj zapytany pierwszoroczniak, kt�ry nie zd��y� jeszcze zasi�gn�� j�zyka na gie�dzie, proponowa� nieprawdopodobne rozwi�zania, obracaj�ce si� wok� wyrzucenia siebie lub go�cia z rakiety, wtedy Mops u�miecha� si� pob�a�liwie. - Czy nie s�dzisz, �e w�a�ciw� rzecz� by�oby najpierw pomy�le�? - pyta� delikwenta. Wi�c chyba wtedy, gdy le�a�em mi�dzy tymi g�azami na dnie ksi�ycowej doliny, przysz�o mi na my�l pytanie Mopsa. A gdy cz�owiek nakazuje sobie my�lenie, strach znika, a raczej chowa si� w pod�wiadomo�ci i wtedy mo�na ju� my�le�. A wi�c co si� w�a�ciwie sta�o? Seleno�az zbli�y� si� do "prostok�ta", od tego wszystko si� zacz�o. Wtedy "prostok�t" sta� si� aktywny. Zapali� zielone ko�o, o�wietli� pojazd radarem i zniszczy� go. Ale zaraz, co� tu si� nie zgadza. Zanim przecie� wystrzeli� sw�j promienisty �adunek, na kilka sekund przedtem, bo w tym czasie zd��y�em otworzy� klap� i przebiec kilka metr�w, rzuci� jakie� wezwanie na fonii. Po co? To by�o co najmniej niejasne. Mo�e pyta� o co�. Ale o c� m�g� pyta� w nieznanym j�zyku? Czego chcia� si� dowiedzie� ode mnie, pilota zniszczonego w chwil� potem seleno�azu? Nie potrafi�em odpowiedzie� na to pytanie, ale przynajmniej by�em ju� teraz zupe�nie spokojny. Musia�em si� st�d wydosta�, zawiadomi� baz�, a je�li baza jest zniszczona Ziemi�. Tak, to by�o jasno sformu�owane zadanie. Co wi�c si� stanie, gdy wstan� i zaczn� ucieka�? Prawdopodobnie "prostok�t" o�wietli mnie radarem, zapyta o co� albo nie zapyta, a nast�pnie zniszczy. Nie, nie mog�em ryzykowa�. Mog�em jeszcze wzywa� pomocy. Radio nie wchodzi�o w rachub�. Fale jego rozchodz� si� prostoliniowo, nie dotr� wi�c do bazy z tej doliny o pionowych �cianach, nadajnik jest zbyt s�aby, �eby jego sygna� zosta� odebrany z automatycznych satelit�w okr��aj�cych Ksi�yc. Zosta�a rakietnica. Wystrzel� rakiet�. Z samej bazy nikt jej nie dostrze�e. Baza le�y daleko, za bliskim ksi�ycowym horyzontem. Chyba �e kto� przypadkowo, ale na to nie ma co liczy�. Nie pozostaje wi�c nic innego... Ale� nie, jaki� ze mnie idiota, �e od razu na to nie wpad�em. Przecie� mam naboje "radarowe". Normalnie wystrzeliwuje si� je w g�r�, gdzie p�kaj�, rozsiewaj�c w pr�ni drobne kryszta�ki. Od chmury takich kryszta�k�w fale radaru odbijaj� si� na ekranach odbiornik�w, powstaje ma�a plamka. Dy�urny czuwaj�cy przy odbiorniku melduje: - W sektorze... obiekt nieznanego pochodzenia. Identyfikacja obiektu jest jednoznaczna z odnalezieniem rozbitka. Tym razem jednak wystarczy wystrzeli� nab�j tu w dolinie, �eby... "prostok�t" o�lep�. Bo to przecie� jasne, �e nacelowuje on sw�j miotacz na ruchomy obiekt wed�ug namiar�w radarowych. Wyj��em wi�c rakietnic�, za�adowa�em wyj�ty ze specjalnej przegrody torby "radarowy nab�j" i nagle spostrzeg�em, �e w dolinie robi si� coraz ja�niej. Pomy�la�em, �e to mo�e jaka� rakieta ogniem swych gaz�w wylotowych o�wieca g�azy. Spojrza�em w g�r�. Niestety, to tylko Ziemia kraw�dzi� swej tarczy wschodzi�a zza otaczaj�cych dolin� ska�. Skierowa�em rakietnic� wprost w ska�y, tam gdzie sta� "prostok�t". Wybuch, jak wszystko na Ksi�ycu, by� bezg�o�ny. Ze ska� powsta�a bia�a chmura. Momentalnie wype�ni�a dolin� i wznios�a si� setki metr�w ponad jej kraw�d� jakby pot�na erupcja ksi�ycowego gejzeru. Podnios�em si� i zacz��em biec kotlin� z powrotem. Pocz�tkowo chmura by�a tak g�sta, �e czu�em si� jak we mgle. Wpada�em na kamienie lub trafia�em wprost na �ciany doliny. Tak by�o do zakr�tu. Min��em zakr�t i dojrza�em prze�wiecaj�c� przez bia�y opar tarcz� Ziemi. Od wystrza�u min�y najwy�ej dwie minuty, ale mg�a ju� zd��y�a si� przerzedzi�, opada�a bowiem na Ksi�ycu r�wnie szybko jak rzucony w g�r� kamie�. Dalej by�o ju� zupe�nie widno, tak �e mog�em swobodnie biec. By� to szybki, ksi�ycowy bieg, kt�rego nie hamuje powietrze, a ka�dy krok jest ponad dziesi�ciometrowym skokiem. W ka�dym razie drog� powrotn� przeby�em szybciej ni� przedtem seleno�azem i ju� po kilku minutach wzywa�em z drugiej stacji baz�. Czeka�em na jej sygna� boj�c si� r�wnocze�nie, �e go nie us�ysz�. Ale nadszed� jak zwykle czysty, wyra�ny, bez zak��ce�. - Praktykant Rob do naczelnego kosmika bazy. Pilne! powiedzia�em do mikrofonu. Dy�urny automat potwierdzi� odbi�r i teraz czeka�em. - Naczelny kosmik. S�ucham... - odezwa� si� po chwili g�o�nik. - Praktykant Rob melduje, �e odkry� automat niszcz�cy... - O czym ty m�wisz? - Ten automat zniszczy� m�j seleno�az... i mnie prawie te�... Tam po drugiej stronie kosmik milcza� chwil�. - Sk�d m�wisz? - zapyta� wreszcie kr�tko. - Z drugiej stacji. - Czy dobrze si� czujesz? - Tak... nie zdo�a� mnie trafi�. - Ja si� pytam, czy w og�le dobrze si� czujesz? To mnie dotkn�o. Co on sobie w�a�ciwie wyobra�a? - Jak najlepiej - powiedzia�em. - Sk�adam formalny raport i prosz� zapami�ta� to u automatu dy�urnego. - Dobrze ju�, dobrze... - powiedzia� kosmik. - Nie masz si� czego obra�a�. Zaraz przylecimy rakiet� do drugiej stacji i zobaczymy, co tam jest naprawd�. Rzeczywi�cie, nie up�yn�o dziesi�� minut, jak wyl�dowali. Naczelny kosmik, Krab i Uten - neuronik. Poza tym przywie�li dwa androidy. Gdy opowiada�em, Krab patrzy� na mnie z podziwem. Uten u�miecha� si� z niedowierzaniem, a twarz kosmika nie wyra�a�a nic, podobnie jak "twarze" android�w. - A gdzie jest tw�j seleno�az? - zapyta� Uten. - Stoi w g��bi tej doliny. - Chodzmy wi�c do niego. - On stoi w zasi�gu "prostok�ta". Tam nie mo�na podej��... - Sami zobaczymy - powiedzia� Uten. - Idziemy? zwr�ci� si� z pytaniem do kosmika. - Nie b�dziemy ryzykowa�. Co taro jest, trudno powiedzie�, ale w ka�dym razie nie b�dziemy ryzykowa�. P�jd� androidy, a my b�dziemy je obserwowa� z rakietki. Uten wzruszy� ramionami. Nic nie odpowiedzia�, ale wida� by�o, �e nie wierzy w �adne "prostok�ty". Uwa�a� si� za znawc� Srebrnego Globu i nie m�g� sobie wyobrazi�, �e byle praktykant mo�e odkry� tu co�, co by jemu nie by�o znane. Wsiedli�my jednak do rakietki i wystartowali w g�r�, podczas gdy androidy ruszy�y dolin�. - To tu - powiedzia�em. - Rzu�my flar�. - Androidy jeszcze nie dosz�y. Rzucimy, gdy b�d� ju� blisko - powiedzia� kosmik. Wisieli�my wi�c nad dolin�. Rakietka wyrzuca�a z dysz czerwony p�omie�. Jej ci�g r�wnowa�y� ksi�ycow� grawitacj�. - Ju� s� - powiedzia� Uten patrz�c w ekran radaru. O... - doda�, bo nagle na ekranie zjawi� si� obcy sygna�. - Flar� - zarz�dzi� kosmik. Krab nacisn� d�wigni� i bia�y p�omie� zacz�� spada� na dno doliny. Nie dolecia� nawet do po�owy drogi, gdy na dole b�ysn�o i b��kitny piorun, ja�niejszy od flary, o�wietli� ka�dy kamie�, ka�de za�amanie �cian doliny. Jeden sygna� radarowy zgas� - jeden z android�w przesta� istnie�; przesta�y istnie� r�wnie� jego radarowe oczy. Drugi, wyra�nie teraz widoczny w blasku flary, pos�uszny swemu sprz�eniu samozachowawczemu, pr�bowa� si� wycofa�. Nie zd��y�. Drugi b�ysk... i roz�arzony na chwil� sta� si� tak�e stert� nadpalonego z�omu. - No, Uten, ty nawet by� si� nie �arzy� - powiedzia� Krab. Uten nie odrywa� wzroku od ekranu. - Tak, to chyba inwazja - powiedzia� cicho. Kosmik tymczasem ��czy� si� przez baz� z Ziemi�. Potem relacjonowa� komu� z ziemskiego Instytutu Kosmiki przebieg zjawiska. S�ucha�em kr�tkich zda�, a jednak nie bardzo wiedzia�em, o czym m�wi�. G�owa mi ci��y�a i mia�em md�o�ci. Pami�tam jeszcze, �e gdy kosmik sko�czy� m�wi� z Ziemi�, zapyta� go Uten - Dlaczego nie wspomnia�e� nic o inwazji? - Bo inwazji nie przeprowadza si� jednym automatem w bezludnej ksi�ycowej dolinie. - Wi�c co to jest? Kosmik u�miechn�� si�. - Gdybym wiedzia�, niepotrzebni byliby ci wszyscy specjali�ci, kt�rzy tu przylec�. - Ja... - chcia�em powiedzie�, �e ja tak�e my�la�em o inwazji, ale zakr�ci�o mi si� w g�owie i plecami opar�em si� o pulpit rozrz�du. Krab mnie przytrzyma�. - Co ci jest? - zapyta�. - Nic, kr�ci mi si� tylko w g�owie... - chcia�em jeszcze co� doda�, ale nast�pnym moim wspomnieniem jest dopiero bia�y kitel naszego lekarza z bazy. Mia�em chorob� popromienn�. Podobno sta�em za blisko strumienia energii, kt�ry zniszczy� seleno�az, i dosta�em jak�� ko�sk� dawk�. Wi�kszo�� jej zatrzyma� wprawdzie m�j skafander, ale to, co przesz�o przez moje cia�o, wystarczy�o, by mnie zapakowa� do ��ka. Solem, lekarz naszej bazy, zachwycony, �e wreszcie ma pacjenta, odwiedza� mnie osiem raty dziennie i g��wnie jego staraniom zawdzi�czam, �e zosta�em w bazie i nie wr�ci�em pierwsz� rakiet� na Ziemi�. On te� przynosi� mi najnowsze wiadomo�ci. - Wiesz, Rob, wylecieli dwie godziny temu, by przywie�� ten "prostok�t" do bazy - wpad� do mnie podniecony. - Jak to, chc� rozbi� baz�? - Nie, oczywi�cie, �e nie. Zabieraj� si� do niego w jaki� przemy�lny spos�b. Wygaszaj� mu fale... czy co� takiego. - To si� nie zawsze udaje... - Nie martw si�. Ju� oni si� do tego dobrze przygotowali. Prrylecia�a grupa kilkunastu specjalist�w z Ziemi. M�wi� ci, ruch w bazie jak na kosmodworcu. S� te� jacy� dziennikarze z wideotronii. Chcieli ciebie zobaczy�, ale pos�a�em ich do wszystkich kosmicznych diab��w. - To ja jestem tak ci�ko chory? - Ale� nic podobnego, gdyby tak by�o, polecia�by� od razu na Ziemi�. Nie mo�esz my�le� w ten spos�b, to fatalnie przed�u�a rekonwalescencj�. - No, w�a�ciwie ja si� czuj� zupe�nie dobrze... - A widzisz. Ja te� twierdzi�em ca�y czas, �e nic ci nie jest, wbrew jakiej� s�awie medycznej z Ziemi, kt�ra odbywa�a tu ze mn� telekonsylium. - Genialnie zrobi�e�, Solem, �e� mnie tu zatrzyma�. W jakim� sanatorium na Ziemi dowiadywa�bym si� wszystkiego dopiero z teledziennik�w i nie m�g�bym by� obecny chocia�by przy dzisiejszym badaniu "prostok�ta". Nie darowa�bym sobie tego do ko�ca �ycia. Przy ostatnich s�owach Solem zacz�� si� niespokojnie wierci�. - No wiesz, chyba ci� nie b�d� m�g� jeszcze pu�ci� do tego "prostok�ta". - Czy�by ze mn� by�o a� tak �le? - uda�em przestrach. - No nie, ale... - Solem, nie strasz mnie niepotrzebnie. Sam powiedzia�e�... - Zreszt�, Solem, i tak wiesz, �e tam p�jd�, wi�c o co chodzi. "Prostok�t" przywie�li p� godziny p�niej. Stali�my wszyscy w centralnej sali bazy, gdy nadeszli najpierw specjali�ci w ci�kich przeciwpromiennych skafandrach, a za nimi automaty d�wigaj�ce "protok�t". Oczywi�cie to nie by� prostok�t, lecz pot�ny prostopad�o�cian z wystaj�cymi czu�kami anten... Automaty z�o�y�y go ostro�nie na posadzce i odst�pi�y na boki pod naporem ludzi... Pot�ny metalowy blok le�a� nieruchomy, pozbawiony wyrzutni promienistych, kt�re poprzednio wymontowa�y ju� automaty... Ci, kt�rzy przyszli, zdejmowali skafandry i przybierali znowu zwyk�e, ludzkie kszta�ty. Tu�, mo�e dwa kroki przed sob�, dostrzeg�em cz�owieka, kt�rego ju� gdzie� widzia�em. Zrzuci� skafander, przyg�adzi� swoj� rozczochran� rud� brod� i podni�s� r�k�, chc�c uciszy� gwar. - Mam dla was pierwsz� wiadomo�� - powiedzia� dono�nym g�osem. - Ten automat jest ziemskiego pochodzenia. Tym samym upada atrakcyjna hipoteza.,. inwazji - spojrza� w stron� reporter�w wideotronii, z kt�rych wi�kszo�� nadawa�a komunikaty na Ziemi�. Ale� tak, nie mog�em si� myli�, to by� Torboran, najbardziej znany historyk neuroniki. - Pochodzi on - ci�gn�� - sprzed mniej wi�cej pi�ciuset lat, to znaczy z okresu pierwszych wypraw na Ksi�yc. Poza tym mog� was zapewni�, �e nie jest to automat produkowany seryjnie. Jest to pojedynczy egzemplarz skonstruowany do cel�w specjalnych... Ostatecznie niszczenie wszystkiego, co si� rusza po powierzchni Ksi�yca, nawet w tych wiekach, nie by�o codzienn� rol� automat�w. A teraz twoja kolej, profesorze Woe - zwr�ci� si� do ma�ego, niepozornego cz�owieczka, kt�ry w�a�nie wydobywa� si� ze zbyt wielkiego dla� skafandra. - Szanowny kolega ju� mnie przedstawi�, ja musz� doda�, �e jestem lingwist�, profesorem wymar�ych j�zyk�w ery wczesnoatomowej. Wiecie chyba z historii, �e zanim trzysta lat temu wprowadzono na ca�ej Ziemi normalny j�zyk, r�ne narody m�wi�y r�nymi j�zykami, tymi, kt�re teraz jeszcze czasem s�yszy si� w dawnych pie�niach. - Przerwa� na chwil�, a poniewa� w og�le m�wi� cicho, nie�atwo go by�o zrozumie�. - �eby was ju� d�u�ej nie m�czy�, powiem tylko, i� s�owo, kt�re nadawa� ten automat, by�o ��daniem has�a w jednym z tych j�zyk�w. Automat czeka� chwil� na odpowied�, a nast�pnie, gdy nie nadchodzi�a, emitowa� wi�zk� energii... - Wcale zreszt� poka�n� jak na owe czasy... - uzupe�ni� jeden z tych, kt�rzy wr�cili. - Wi�zk� energii niszcz�c� tego, kto nie zna� has�a profesor Woe umilk�. - To ju� wyra�nie wskazuje na rol� tego automatu zagrzmia� znowu Torboran. - Pe�ni� on pewn� funkcj� logiczn�. Dzieli� bowiem zbi�r wszystkich poruszaj�cych si� w jego zasi�gu uk�ad�w na dwa podzbiory: na podzbi�r, kt�rego elementy podawa�y has�o, i podzbi�r, kt�rego elementy tego nie czyni�y, to znaczy prawdopodobnie has�a nie zna�y. Elementy tego drugiego podzbioru nale�a�o niszczy� i tu zaczyna�a si� druga, wykonawcza funkcja automatu. Tyle wiedzieli�my po wst�pnych badaniach. Wniosek, jaki si� nasuwa, jest zreszt� zupe�nie oczywisty. Ten automat pe�ni� rol� stra�nika, by� po prostu stra�nikiem. Ale stra�nik musi przecie� czego� strzec, je�li jego zachowanie ma by� logicznie uzasadnione. To co� musia�o by� dla tw�rc�w stra�nika bardzo cenne, skoro zdecydowali si� skonstruowa� tak skomplikowany, jak na owe czasy, automat. A to pozostawa�o dla nas zagadk�, automat bowiem nic takiego nie posiada�. W tym miejscu nale�y sk�oni� g�ow� przed profesorem Woe... - Ale�, profesorze Torboran, na to wpad�by ka�dy. Mnie po prostu wcze�niej si� uda�o.... - Nadmierna skromno��, drogi lingwisto. Mnie by to przez my�l nigdy nie przesz�o. �wczesne automaty by�y tak prymitywne, �e podobne rozwi�zanie by�oby dla mnie nie do przyj�cia... ..ile okaza�o si�, �e profesor Woe mia� racj�. Chodzi�o o znalezienie tego has�a. To ostatecznie dla wsp�czesnych automat�w nie takie trudne. Po prostu przejrza�y prymitywn� pami�� stra�nika i odkry�y w�a�ciwe s�owo... Potem nadali�my to s�owo jako odpowied� na wezwanie (wezwanie to powtarza� raz po raz, a potem kierowa� na nas miotacze, Kt�rych ju� nie by�o). Wi�c gdy nadali�my to s�owo, on wyemitowa� jaki� sygna� i nagle co� w g��bi doliny b�ysn�o. My�leli�my, �e to nowe miotacze... Wys�ali�my wi�c androidy, ale to by� tylko wybuch, wybuch, kt�ry ods�oni� wej�cie do skalnej groty... A tam, jak zawsze w tajemniczych grotach, znale�li�my skarb - Torboran za�mia� si� g�o�no. - Do�� zabawny skarb, szczeg�lnie jak na nasze czasy... Wyobra�cie sobie - zawiesi� g�os dziesi�tki stalowych butli nape�nionych tlenem. - I to ju� ca�y skarb? - spyta� zawiedziony jaki� m�ody dziennikarz o bia�ych prawie w�osach. Torboran nagle spowa�nia�. - A ty, m�ody cz�owieku, co� my�la�, �e znajdziemy z�oto czy kosztowno�ci ukryte przez pierwszych kosmonaut�w?... - No nie, ale... - Ale by�by� mniej zdziwiony, gdyby to by�o z�oto. Bo c� to w ko�cu tlen? Masz go pod r�k�, ile chcesz, Mo�esz nim oddycha� pod ci�nieniem atmosferycznym lub sztucznie zwi�kszonym, mo�esz go zmienia� w ozon lub spala� w p�omieniu. Bo przecie� s� regeneratory... a poza tym mo�na go przywie�� z Ziemi, ile kto chce. Czy� nie? Ale widzisz, pi��set lat temu, w czasach, z kt�rych pochodzi stra�nik, kosmonauci umierali na Ksi�ycu, gdy zabrak�o tlenu... Umierali najcz�ciej w�a�nie dla-tego. A tu, pomy�l, taki sk�ad i dziesi�tki butli. Czy to nie by� skarb? - Tlen, rozumiem. Ale w takim razie po co stra�nik? -zapyta� znowu ten sam blondyn. - Tak, ty tego nie pojmujesz i to w og�le jest dla nas trudne do zrozumienia. Oni ukrywali ten tlen wzajemnie przed sob�. - Jak to? Kosmonauci przed innymi kosmonautami? - Tak. - I nie daliby tego tlenu, nawet gdyby inni umierali? - No nie, tu chodzi�o o ca�y sk�ad. Nale�a� do jednej grupy i tylko ci mogli nim dysponowa�. Ci znali has�o... - A inni? Inni has�a nie znali. I tych stra�nik mia� zniszczy�? Tak. Gdyby chcieli zabra� tlen dla siebie. - ... - Nie, nigdy nie zniszczy� nikogo. Dopiero seleno�az Roba. Mia� ograniczony �adunek energii promienistej. Mogli�my obliczy�, ile jej zawiera� pierwotnie. - Wi�c tamci nie znale�li go, nie trafili po �ladach? Przecie� �lad raz odci�ni�ty w ksi�ycowym pyle trwa wieki... - Tam py�u nie by�o, tylko same ska�y. A mo�e oni nigdy nie szukali tego sk�adu... - A ci, co zbudowali stra�nika? Torboran wzruszy� ramionami. - W tych okolicach l�dowa�y r�ne wyprawy. Niekt�re z nich nie wr�ci�y... Jedna z nich ukry�a zapewne zapas tlenu i postawi�a stra�nika... - Dziwne to by�y czasy i dziwni ludzie - powiedzia� blondyn. - Mo�e i dziwni - Torboran m�wi� teraz cicho - ale dzi�ki nim jeste�my dzisiaj na Ksi�ycu... i nie tylko na Ksi�ycu... Spojrza� na obalony prostopad�o�cian stra�nika, wzi�� sw�j skafander i wyszed� z sali. <abc.htm> powr�t