2971
Szczegóły |
Tytuł |
2971 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2971 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2971 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2971 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Fleszarowa-Muskat
TAK TRZYMA�!
WIATR OD L�DU
"M�g�by by� troch� wy�szy", m�wi�a matka, przyr�wnuj�c
go do ojca, kt�ry musia� si� schyla� wchodz�c do izby, jakby
k�ania� si� �wi�tym obrazom i jej, szyj�cej pod nimi coraz to
nowe pieluszki. Sp�odzili razem ca�� gromad� dzieci, a Krzy-
sztof by� w niej najstarszy, i najpierwszy zacz�� si� wybiera�
w �wiat z tego miejsca, sk�pego we wszystko, nawet
w nadziej�, przychyln� tylko narodzinom ludzi.
Przybywa�o ich coraz wi�cej we wsi, i w domu nauczyciela,
a ten, cho� pierwszy powinien by� wzywa� do opami�tania,
co ranka w klasie dusznej i ciasnej od�piewywa� w duszy
hymn na cze�� tej obfito�ci, kt�ra zdawa�a si� by� potrzebna
i nieodzowna narodowi, powstaj�cemu z niewoli, budz�ce-
mu si� do �ycia.
Szko�a dach mia�a s�omiany - wie� by�a ca�a pod s�om�,
z�ot� i po�yskuj�c� w s�o�cu, gdy j� k�adziono �wie��
i dopiero co zdj�t� z pola, a brudn� i ciemn� po deszczach,
po �niegach, po latach.
Ze wsi droga wyboista i ka�u�asta wiod�a do miasteczka.
Krzysztof, przyswoiwszy sobie nauki ojcowskie - a zaj�o
mu to czasu niewiele, bo szko�a by�a dwuklasowa - prze-
mierza� j� dwa razy dziennie, o �wicie i o zmroku, i gdy mia�
ju� za sob� kilometr�w tyle, �e m�g�by z dziesi�� razy przej��
ca�� Polsk� od morza do g�r, przyni�s� do domu papierek,
kt�ry nie dawa� mu w �yciu nic, ale nad kt�rym matka
zap�aka�a. Do miasta, gdzie by�o gimnazjum, chodzi� nie
m�g� - cho� raz si� wybra�, ale omdla� na kt�rym� tam
kilometrze - wi�c jeden rok sp�dzi� w domu, zagrzebany
w stare ksi��ki na strychu, pogryzaj�c chleb, kt�ry matka
mu przynosi�a.
Do nast�pnej jesieni podr�s�, zm�nia� i doszed� do
miasta.
Kiedy tu stan��, wyda�o mu si�, �e to ju� wszystko, �e nie
b�dzie przed nim �adnej trudnej rzeczy. A to w�a�ciwie by�o
nic, i trudny by� ka�dy dzie�, kt�ry tu rozpoczyna�, w�r�d
obcych ludzi, w�r�d obcego �wiata. Nie przez ca�y czas,
kt�ry tu sp�dzi�, m�g� si� uczy�; pracowa� u rze�nika,
u piekarza, w sk�adzie z opa�em, jako ch�opiec na posy�ki
u rejenta, ale potem wraca� do �awki i trzyma� si� jej
kurczowo, dop�ki znowu go z niej nie wyrwa� g��d. Nie
umia� z nim walczy�, nikt nie umia� z nim walczy�, i nie
takich jak on rzuca� na kolana - przed rze�nikami, przed
piekarzami, przed tymi, u kt�rych mo�na by�o by� na
posy�ki.
Miasto tylko w jednym wydawa�o mu si� rajem: pe�no tu
by�o ksi��ek, pism, gazet, gdzie si� tylko obr�ci�, przydarza-
�o si� co� do czytania; ze szkolnej biblioteki dostawa� ksi��ki
nawet wtedy, gdy przerywa� nauk�, rejent dawa� mu naza-
jutrz swoj� gazet�. Z niej to dowiedzia� si�, �e na pomocy,
nad brzegiem morza, kt�rego nie m�g� sobie nawet wyobra-
zi�, buduj� port i miasto, �e ci�gn� tam ludzie z ca�ej Polski,
bo to nie tylko praca, ale co� wielkiego, wa�nego, najwa�-
niejszego dla kraju i ludzi.
Za rok, mo�e za dwa �ata g�odu dosta�by ten papierek, nad
kt�rym po raz drugi matka by zap�aka�a, tym razem z ulg�
i nadziej� - ale ponios�a go niecierpliwo��, wrzuci� do
kuferka podarte koszule, przeliczy� papierowe marki, kt�-
rych wtedy przybywa�o coraz wi�cej, aby coraz mniej mo�na
by�o za nie kupi�, i ruszy� w drog�. Najpierw jednak tam,
gdzie trzeba by�o si� po�egna�.
Matka powiedzia�a: - Wracaj, synku, z Bogiem. - Mo�e
nie bra�a powa�nie tej jego wyprawy na p�noc, mo�e si� jej
tylko ba�a i potrzebna si� jej wydawa�a boska opieka nad jej
najstarszym, wyruszaj�cym tak daleko, prawie nie wiadomo
dok�d, poza zasi�g czyichkolwiek do�wiadcze�. Nie wyob-
ra�a�a sobie, �e on mo�e tam dotrze�, by�o to tak samo
niemo�liwe, jak ta ca�a budowa nowego miasta, ku kt�remu
d��y�: budowa nowego miasta, od pocz�tku, kamie� po
kamieniu, dach po dachu, kto�, kto w to wierzy� by�
oszala�ym g�upcem, otumanionym w�asnym niepokojem
biedakiem, kt�ry pr�dzej czy p�niej musi z gorycz� w sercu
wr�ci� do domu. Powiedzia�a wi�c: "Wracaj, synku, z Bo-
giem", a Krzysztof w tym jednym zdaniu us�ysza� to
wszystko, o czym my�la�a, cho� s�owa by�y sk�pe, u�ywane
przez wszystkie matki od pocz�tku �wiata.
Wtedy w�a�nie, gdy �egna� si� z bra�mi, gdy ca�owa�
najm�odszego w ko�ysce, zauwa�y�a, �e m�g�by by� wy�szy,
�e m�g�by wzi�� wzrost po ojcu, cho� i ta jej rodzona kr�po��
wyda�a si� jej pi�kna, m�ska i dorodna, jak wszystko w jej
ch�opaku, kt�ry ch�opakiem w�a�nie by� przesta�.
Z podniesion� g�ow� wysz�a z nim na pr�g, mi�dzy ludzi,
kt�rzy wylegli na drog�, mi�dzy ludzi, kt�rzy my�leli: "kiedy
dziecko w �wiat idzie, w domu l�ej", a w niej serce si� dar�o
na strz�py; ale w oczach nie powinno by� �ez, teraz nie,
dopiero potem, kiedy nikt nie zobaczy, �e p�acze.
Ojciec zostawi� dzieci w klasie, ale kiedy nadesz�a chwila
po�egnania, zabrak�o mu s��w, kt�re mia� mu powiedzie�,
a kt�re p�niej �agodzi�y w nim zawsze ka�dy �al za
nieobecnym: oto tak mia�o by�, tak powinno by�, tego od
losu oczekiwa�. Syn szed� dalej, wy�ej, dok�d�, dok�d on nie
doszed�, w tym by�a zawsze ojcowska nadzieja, ojcowska
pociecha po w�asnych kl�skach, po w�asnym zatrzymaniu sie-
nie w tym miejscu, w kt�rym si� chcia�o zatrzyma�.
- Tato - powiedzia� do niego - teraz wszystko si�
odmieni!
U�cisn�� go i zostawi� ich oboje - ojca i matk� - na
progu szko�y, na pewno m�odych jeszcze, skoro syna mieli
w ko�ysce, ale postarza�ych nagle tym jego odej�ciem,
odej�ciem najstarszego w �wiat.
Nie ogl�da� si�, nie obejrza� si� ani razu, a kiedy doszed�
do zakr�tu przy ko�ciele, zacz�� biec, i bieg�, dop�ki mu tchu
starczy�o, a �omotanie serca by�o ju� tylko zm�czeniem,
niczym wi�cej. .
Teraz pozosta�o jeszcze tamto: dw�r na wzg�rzu, stary
dach rozpadaj�cy si� tak samo, jak szko�a i mieszkanie
nauczyciela. By�a to ta sama tutejsza n�dza, tylko jakby
zakrojona na wi�ksz� skal�, pa�ska i dumna, wymagaj�ca
wi�kszego wysi�ku, �eby j� ukry�. Pami�ta� r�ce pani Wol-
skiej, kt�re, gdy siedzia�a w fotelu, zaplata�a na kolanach,
ale i tak wida� by�o, jak dr�� jej palce, posinia�e z zimna,
opuchni�te na stawach z odmro�enia. Przyszed� z ojcem,
�eby upomnie� si� o drzewo, o deputat dla szko�y. By�a
pierwsza powojenna zima, powsta�a ojczyzna objawi�a si�
we wsi najpierw urz�dem so�tysa, a potem zaraz szko��,
prawdziw� polsk� szko��, kt�r� wszak�e trzeba by�o wyre-
montowa�, wyposa�y� w �awki, a z nastaniem mroz�w
ogrzewa�. Do �wiadcze� tych zobowi�zane by�y cz�ciowo
dwory, ale dw�r dworowi nier�wny, ojciec, zobaczywszy
przed sob� r�ce pani Wolskiej, podobne jego w�asnym, nie
m�g� wykrztusi�, z czym przyszed�, zacz�� b�ka� pod nosem,
�e dzieci si� ucz�, �e jakie to szcz�cie, �e dzieci si� ucz�, �e to
najwa�niejsze ze wszystkiego. "Tak - powiedzia�a pani
Wolska. - Tak. To najwa�niejsze ze wszystkiego. - A po-
tem zaraz, tym samym tchem: - Pan wie, panie Grabie�, �e
m�j syn z wojny jeszcze nie wr�ci�". "Wiem, prosz� pani
dziedziczki", szepn�� ojciec. "Dosta�am w�a�nie od niego
list. Naczelnik nie rozpuszcza jeszcze wojska. Wisi co�
w powietrzu. Tak si� boj�, tak si� boj�... w nocy spa� nie
mog�..." "Niech si� pani dziedziczka uspokoi - zacz��
ojciec tak gor�co, jakby przyszed� tu tylko po to, �eby j�
pociesza� - syn na pewno wr�ci i w maj�tku wszystko si�
poprawi..." "Da�by B�g, da�by B�g!" R� - pani ".''..Iskiej
nareszcie si� rozplot�y, oderwa�y si� "d s"'''ie, bo po
policzkach zacz�y p�yn�� �zy, cz�ste �zy :;"w*.nych kobiet,
i trzeba je by�o powstrzyma� chusteczk�, a potem na niej
zacisn�� palce, tak samo kurczowo, jak na kolanach. "Je�li
bym m�g� by� w czym pomocny... - Ojciec uni�s� si� nieco
z krzes�a; zajmowa� na nim i tak tylko brze�ek, przy czym
cia�o jego znajdowa�o si� w jakim� osobliwym zawieszeniu,
co mia�o wyra�a� zar�wno szacunek, jak i natychmiastow�
gotowo�� do powstania i wyniesienia si� z pokoju. - Je�li
bym m�g�... ja zawsze z ochot�..." "Owszem - powiedzia�a
pani Wolska po d�ugiej chwili - b�d� panu bardzo zobowi�-
zana. Mo�e by mi pan wykoncypowa� podanie do starostwa
o zwolnienie z szarwarku. I drugie..." Nie s�ucha� ju�, o czym
ojciec rozmawia� z dziedziczk� - w drugim pokoju co� si�
poruszy�o, lekkie kroki przybli�y�y si� ku uchylonym
drzwiom, czeka� z dr�eniem serca, a� si� otworz�, a kiedy to
nast�pi�o, kiedy j� w nich zobaczy�, przestraszy� si� j�ku,
kt�ry nagle us�ysza�, ale na szcz�cie tylko ojciec zwr�ci� ku
niemu g�ow�. "Mamo -powiedzia�a Karolinka, nie podno-
sz�c oczu. Warkocze ko�ysa�y si� lekko na jej piersi. - P�jd�
troch� do parku". "Teraz? - zdziwi�a si� pani Wolska.
-Ju� prawie ciemno!" "Przecie� znam ka�d� �cie�k�". "Ale
mimo to. I twoje buciki... w parku tyle �niegu..." "Nic mi nie
b�dzie", burkn�a Karolinka z uporem. Wci�� jeszcze nie
podnosi�a powiek, ale by� pewien, �e patrzy na niego, �e nie
spuszcza z niego oczu. By�a m�odsza od niego o ca�e trzy lata,
mia�a ju� czterna�cie, ale matka ubiera�a j� wci�� jak
dziecko. Buntowa�a si� zapewne, tak jak i on, przeciwko
swoim za kr�tkim r�kawom i pocerowanym po�czochom,
i by� to od razu bunt przeciwko wszystkiemu, przeciwko
innym sprawom, kt�rych tak samo nie rozumia�a. "Prawie
ciemno", powt�rzy�a matka. "Ja z ni� p�jd�", wyrwa� si�
spod �ciany, pod kt�r� sta�, zapomniany przez ojca i dziedzi-
czk�. Karolinka jednym szarpni�ciem karku przerzuci�a
warkocze na plecy i patrzy�a ju� teraz ku matce �mia�o,
prawie z wyzywaj�cym oczekiwaniem. "M�j ch�opak jest
silny - zacz�� ojciec - nawet gdyby co..." Pani Wolska
powoli odwraca�a ku niemu g�ow�. "Gdyby co?" powt�rzy-
�a. "... gdyby by� kto� w parku... r�ni ludzie si� teraz
w��cz�... - ojciec urwa�, speszony jakby w�asn� �mia�o�ci�
i tym, �e uwiod�a go na kr�tk� chwil� my�l o spacerze syna
z panienk� ze dworu. - Ch�opak jest silny - powt�rzy�.
- Niejednemu da�by rad�". "No dobrze - powiedzia�a
pani Wolska po mo�e zbyt d�ugim namy�le - niech id�. Ale
nie na d�ugo!" krzykn�a, gdy obydwoje byli ju� w drzwiach.
Podczas tego spaceru oczywi�cie nic si� nie zdarzy�o. Jakie�
jedno kr�tkie dotkni�cie r�ki, gdy trzeba by�o przej�� po
kamieniach przez nie zamarzni�ty jeszcze strumyk, wsp�lny
bieg alej�, zdyszany, gor�cy oddech na policzku, oparcie na
ramieniu przy otrzepywaniu but�w ze �niegu. Nie by�o tego
wiele, ale mia� to ze sob� przez ca�y czas, gdy wr�ci� na nauk�
do miasta, aby potem straci� wszystko jednego dnia, jednego
dnia przy spotkaniu przed rze�nikiem, gdzie go zobaczy�a
d�wigaj�cego przed sob� pe�en kosz czarnych salceson�w
i kaszanki. Gdyby w tym koszu by�y owoce, kwiaty,
ksi��ki... - ca�e zdarzenie mia�oby inny sens. Ale - Bo�e
drogi! - po�yskiwa�y w nim od t�uszczu zwoje kiszki
i zwaliste salcesonowe bochny, oczom m�odej panny, przy-
wiezionej ze dworu na egzamin do miasta, widok ten wyda�
si� odra�aj�cy i straszny. Bo by� to ju� inny dw�r, wsparty
warszawsk� karier� m�odego pana Wolskiego, kt�ry szybko
dos�u�y� si� rangi kapitana i by� podobno gdzie� tam
najwy�ej, przy samym Marsza�ku. Pewne sprawy ko�cz� si�
do�� wyra�nie, mimo �e si� wyra�nie nie zacz�y - zrozu-
mia� to od razu, ale teraz, kiedy st�d odchodzi�, zapragn��
jednak zobaczy� jeszcze raz t� swoj� udr�k�, poni�enie i �al,
�e nie mog�o by� inaczej.
Skr�ci� pod g�r� w stron� parku, dziwi�c si� ceglanemu
ogrodzeniu, kt�re go teraz otacza�o, okaza�ej wjazdowej
bramie i alei poza ni�, kt�ra nigdy jeszcze nie by�a tak
starannie wysypana �wirem. Z ganku przed domem docho-
dzi� o�ywiony gwar wielu g�os�w, rozpozna� w nim ten,
kt�ry zna�, i zaszy� si� w g�szczu przekwit�ego ja�minu, �eby
patrze� nie b�d�c widzianym, �eby s�ucha�, cho� s�owa nie
by�y zwr�cone do niego.
Na ganku roi�o si� od mundur�w, widocznie m�ody pan
przywi�z� go�ci. Przyjmowa� ich teraz okazale, nie tylko
tym, co znoszono na st� z piwnic i spi�arni, ale i ca�� urod�
letniego popo�udnia, kt�re w mie�cie nie mia�o tej woni ani
barwy.
- Ech! Polak mo�e by� szcz�liwy tylko na wsi - m�wi�
kto� z zachwyconym rozmarzeniem w g�osie.
A kto� inny wo�a� na ca�e gard�o:
- Panno Karolino! O�wiadczam si� pani ju� drugi rok.
Drugi rok! Czy pani to zauwa�a?
- Zauwa�am - odpowiedzia�a panna.
Sta�a na samym brzegu ganku i j� jedn� widzia� dok�adnie,
ca��, rozja�nion� s�o�cem, ale czego� jakby smutn�, a mo�e
chcia�, �eby by�a smutna i zgaszona w tej ostrej jaskrawo�ci
po�udnia.
Odszed� z tego miejsca pocieszony jakby tym smutkiem
i wyda�o mu si�, �e jednak co� st�d zabiera, zatrzymuje na
w�asno��.
Z Przeworska, dok�d zaszed� na wiecz�r, dojecha� kolej�
do Jaros�awia. Mia� szcz�cie, poci�g do Krakowa odchodzi�
za godzin�. Dowiedziawszy si� w kasie, ile kosztuje bilet,
wyj�� z kieszeni papierki, dr��c, �e ich nie starczy, �e
po�liniony palec zawi�nie w powietrzu, zanim doliczy si�
potrzebnej sumy. Z podniecenia myli� si�, liczy� po raz drugi
i trzeci, ale tych pieni�dzy by�o akurat, m�g� nawet od�o�y�
kilka papierk�w mi�dzy ceratowe �cianki portfela na pier-
wszy dzie� tam, kiedy ju� stanie na miejscu i b�dzie musia�
rozejrze� si� za jakim� spaniem i jedzeniem. Pomy�la�
z wdzi�czno�ci� o rejencie, kt�ry dowiedziawszy si�, dok�d
si� wybiera, nie potr�ci� mu dziewi�ciu dni brakuj�cych do
ko�ca miesi�ca. Czyta� t� sam� gazet�, oczadzia�y by� tymi
samymi wie�ciami z p�nocy, bo �aden Polak nie m�g�
oprze� si� zdaniom wybitym najwi�ksz� czcionk�: "Polska
buduje w�asny port nad Ba�tykiem! Uniezale�niamy si� od
Gda�ska!" Rejent mia� �zy w oczach. "Jed�, ch�opcze!
- m�wi�. - Buduj! Byle pr�dko! Gdyby nie �ona i dzieci,
sam rzuci�bym to wszystko i pojecha�bym z tob�".
Dzi�ki wi�c czu�emu na wielkie narodowe chwile sercu
rejenta pieni�dzy starczy�o, Krzysztof, wysypawszy ogrom-
n� stert� papierk�w przed zdumionego kasjera, za��da�
biletu do samej Gdyni.
Z Jaros�awia nie je�d�ono tak daleko. Owszem, przed
wojn� panie z okolicznych dwor�w przed pocz�tkiem ka�-
dego sezonu wybiera�y si� po stroje do Wiednia. Do k�pieli
morskich udawano si� na po�udnie do Raguzy, Nicei lub
Konstancy. Wprawdzie w Gdyni by�a ubieg�ego roku jedna
z nauczycielek, odwa�na m�oda panna, ale zdecydowa�a si�
na t� podr� podczas wakacji, kt�re sp�dza�a w Krakowie.
- M�g�by pan z ni� porozmawia� - powiedzia� kasjer
�yczliwie, wci�� zdumiony zamiarami niezwyk�ego pasa�era.
- Poda�bym panu adres, dowiedzia�by si� pan od niej
czego� bli�szego. - Zgarn�� do szuflady pieni�dze, ugniata�
je przez chwil�, aby mocj� zamkn��, i patrzy� wyczekuj�co.
- - Nie, dzi�kuj� - powiedzia� Krzysztof.
^ - Godzina nie jest jeszcze taka p�na - namawia�
kasjer. - Ona d�ugo w noc siedzi nad zeszytami. Wiem, bo
to moja s�siadka.
- Nie, dzi�kuj� - powt�rzy�.
- Jak pan chce - kasjer westchn��, daj�c Krzysztofowi
do zrozumienia, �e odt�d nie bierze ju� na siebie �adnej
odpowiedzialno�ci. - Prosz�, ma pan tu bilet. W Krakowie
si� pan przesiada. W Koluszkach i w Toruniu. A w Krako-
wie niech pan p�jdzie chocia� Wawel zobaczy�. By� pan tam
kiedy?
- Nie by�em.
- No widzi pan. W Krakowie pan nie by�, a od razu tak
daleko pana niesie. Niedobrze. Wawel niech pan zobaczy.
Wawelu nie zobaczy�. Nie ruszy� si� z dworca, jakby si�
ba�, �e ten poci�g, kt�ry tu sta� na torze przez ca�� noc,
odjedzie przed czasem, nie doczekawszy swojej godziny.
Chodzi� po peronie, pogryzaj�c chleb, wci�ni�ty mu do
kuferka przez matk�, i nie spuszcza� oka z wagon�w, kt�re tu
sta�y, z��czone wreszcie razem, cho� nie zatarte napisy
g�osi�y ich niedawn� przynale�no�� do kolei Austro-W�gier,
do Kr�lestwa Kongresowego i Niemieckiego Cesarstwa.
Teraz w jednym z nich ko�ata� si� mia�y jego nadzieje od
Krakowa do Koluszek, zanim zn�w taki sam sk�ad: austro-
-w�giersko-niemiecko-kongresowy, nie powiezie go dalej na
p�noc.
Pi� mu si� chcia�o, czu� w ustach drewnian� sucho��,
twarde zesztywnienie j�zyka i gard�a; upewniwszy si� jeszcze
raz, o kt�rej odchodzi poci�g, zaszed� do bufetu, gdzie
w zaduchu i t�oku, przy stolikach zastawionych kuflami,
spali wsparci na �okciach podr�ni. Piwo wyda�o mu si�
dro�sze od herbaty, a i co do niej wola� si� upewni�, ile
kosztuje, ceny teraz sz�y w g�r� z dnia na dzie�, z nocy na
noc.
- Dwadzie�cia tysi�cy marek - powiedzia�a kelnerka,
nie wstaj�c zza kontuaru, za kt�rym podrzemywa�a sobie
tak�e, w oczekiwaniu na rann� zmian�.
- Ile? - wykrztusi�.
- Dwadzie�cia tysi�cy - powt�rzy�a. - Od wczoraj.
- Dzi�kuj� - powiedzia�. - Przepraszam.
- Nie ma za co - burkn�a, opieraj�c zn�w g�ow�
o wy�o�on� cerat� lad�. - Teraz ka�dy si� pyta, zanim
zam�wi.
Mimo woli dotkn�� r�k� portfela ukrytego w tylnej
kieszeni spodni; cho� wypchany papierkami, wyda� mu si�
zupe�nie cienki.
Zanim dojecha� do Torunia, ju� go nie mia�.
W Koluszkach przesiad� si� do poci�gu prawie pustego,
ale w Kutnie czeka� na peronie t�um i od razu zrobi�o si�
ciasno, a potem na ka�dej stacji przybywa�o ludzi, drzwi
domyka�y si� z trudem, konduktor biega� wzd�u� poci�gu
i krzycza�, �e poci�g nie odjedzie, dop�ki drzwi nie zostan�
zamkni�te.
W�a�nie w takiej chwili, gdy wszyscy czekali na szarpni�cie
lokomotywy, zawo�a� wielkim g�osem:
- Portfel! M�j portfel! Skradziono mi pieni�dze!
W �cisku i zgie�ku, jaki panowa� w wagonie, nikt na to nie
zwr�ci� uwagi. Tylko napieraj�cy na niego z przodu cz�owiek
o poka�nym wzro�cie i pot�nej piersi mrukn�� z wysoka:
- Nie wygl�dasz na to, �eby� je mia�.
- Konduktor! - zawo�a�. - Gdzie jest konduktor?
Okradzione mnie z pieni�dzy!
- Cicho b�d�, g�wniarzu! - odezwa� si� teraz kto�
z ty�u. Krzysztof nie widzia� jego twarzy, ale czu� go na
plecach, na ca�ym sobie, od �ydek po kark.
- Moje pieni�dze! - j�kn�� ju� ciszej.
- Dopiero jedziesz, �eby je zarabia� - powiedzia� ten
z przodu, odwracaj�c si� do niego ty�em. - Wszyscy
jedziemy, �eby zarabia�. Komu potrzebne twoje zasmarkane
pieni�dze?
Konduktora si� nie dowo�a�, nikt z podr�nych nie
pospieszy� mu z pomoc�, poszarpa� si� przez chwil� mi�dzy
dwoma �ciskaj�cymi go cia�ami, poszamota� si� i - umilk�.
Powstrzymuj�c �zy bezsilnej w�ciek�o�ci, postanowi� wszcz��
alarm przy wysiadaniu w Toruniu. Mia� nadziej�, �e na
peronie b�d� stra�nicy, powinni natychmiast uj�� z�odziei,
je�li tylko uda mu si� nie spu�ci� ich z oka.
W Toruniu rozp�ta�o si� piek�o.
W momencie gdy poci�g wjecha� na peron, na przeciwle-
g�y tor podstawiono poci�g do Gda�ska i Gdyni; zanim
zd��yli wysi���, rzuci� si� ku niemu t�um czekaj�cy na
peronie. Nie by�o wi�c chwili do stracenia; tratuj�c si�
wzajemnie, odsuwaj�c w ty� powolniejszych i s�abszych,
czepiaj�c si� cudzych ramion, bark�w i g��w, walczyli
o dostanie si� do wagonu, o postawienie bodaj nogi na
stopniach.
W ci�gu tych kilku chwil zapomnia� o kradzie�y, szcz�li-
wy, �e gdy z peronu dano pot�nego dubla w plecy
zwisaj�cym ze schod�w, znalaz� si� wreszcie w wagonie,
wywa�y� bokiem drzwi do ubikacji i, pchni�ty gwa�townie,
znalaz� si� nagle na sedesie ze swoim kuferkiem na kolanach.
Pog�adzi� go z tkliwo�ci� za to, �e nie roz�upa� si� w drzazgi
podczas szturmu na wagon, �e w dalszym ci�gu kry� w sobie
jego skromny dobytek. Kilkadziesi�t tysi�cy marek, kt�re
mu skradziono, straci�y dla niego poprzedni� warto��, mo�e
naprawd� ju� jej nie mia�y i nie m�g�by si� za nie napi� nawet
herbaty... Dopiero jedziemy, �eby zarabia�, przypomnia�y
mu si� s�owa cz�owieka z wagonu, i poczu� do niego prawie
wdzi�czno��, zanim u�wiadomi� sobie, �e to jego w�a�nie
pos�dza� o kradzie�. Postanowi� pilnowa� teraz kuferka
i wydosta� si� z miejsca, w kt�re go wt�oczono, cho�
w momentach gdy nikt nie korzysta� z ubikacji, nie by�o ono
wcale takie najgorsze.
W miar� jednak przed�u�ania si� podr�y coraz cz�ciej
przedziera� si� kto� przez t�um i z ob��dem w oczach ��da�
gwa�townie, aby mu ust�pi� miejsca i opu�ci� pomieszczenie,
a gdy to si� okazywa�o niemo�liwe, bo nawet drzwi nie
mo�na by�o ruszy�, z desperacj� dokonywa� swojej czynno�-
ci przy nim.
Rozpychaj�c si� wi�c barkami, czego si� ju� nauczy�
w ci�gu tych ostatnich godzin, wydosta� si� na korytarz,
a stamt�d w g��b wagonu, gdzie, jak si� okaza�o, by�o troch�
lu�niej, jak zwykle w ka�dym t�oku, kiedy najcia�niej jest
zawsze przy drzwiach. M�g� tu nawet usi��� na swoim
kuferku i odetchn�� �wie�ym powietrzem, kt�re bi�o gwa�-
townym strumieniem z okna. My�la�, �e okno jest otwarte,
ale po prostu nie mia�o szyby, tak zreszt� jak i nast�pne,
w ca�ym wagonie nie by�o szyb.
- �eby w pi�� lat po wojnie szyb nie by�o! - narzeka�
kto�, podnosz�c ko�nierz od marynarki i wciskaj�c czapk�
na uszy, bo wiatr targa� w�osami.
- Szyby s�! - mrukn�� kto� obok.
- To dlaczego nie ma ich w oknach?
- Kiedy dojedzie pan do Gda�ska, zrozumie pan dlacze-
go.
Do Krzysztofa pochyli� si� jaki� ma�y cz�owiek stoj�cy
obok.
- Pan po raz pierwszy?
Krzysztofowi nie chcia�o si� rozpoczyna� rozmowy, ale
odpowiedzia�:
- Po raz pierwszy. Nie by�em jeszcze w Gdyni.
- Ja w Gdyni te� nie by�em. Ale pytam, czy pan od razu
za pierwszym razem dosta� si� do poci�gu? Ja w Toruniu na
peronie sta�em od wczoraj. Trzy poci�gi przepu�ci�em.
- Nie dosta� si� pan?
- No! - odpowiedzia� tamten tylko.
Krzysztof przyjrza� si� nieznacznie jego niepozornej po-
staci. Czego ten tam szuka? pomy�la� i wyprostowa� si�
mimo woli, m�odo�� i si�a w�asnych ramion nape�ni�y go
rado�ci�.
- Z Kartuz i Ko�cierzyny ludzie id� na piechot� - ci�g-
n�� spragniony rozmowy s�siad.
- Sk�d? - zapyta�.
- Z Ko�cierzyny i Kartuz. Stamt�d do Gdyni niedaleko.
I nie trzeba jecha� przez Gda�sk. Spokojniej.
�a�owa�, �e przed wyjazdem nie po�yczy� od rejenta mapy
i nie przyjrza� si� dobrze okolicy, ku kt�rej zmierza�. Nazwy
miast, s�yszane po raz pierwszy, nie mia�y dla niego �adnego
znaczenia, nie wiedzia�, gdzie te miasta le��, jakie dziel� je
przestrzenie. My�la�, �e od jutra zacznie zarabia�, wszystko
jedno gdzie i wszystko jedno jak, �e zacznie zarabia�
pieni�dze.
Ma�y cz�owiek otworzy� trzyman� na kolanach teczk�.
- Butersznyta pan zje?
Nie zrozumia�, o co mu chodzi, wi�c nie odpowiada�, tylko
patrzy�, jak z papieru wy�aniaj� si� kromki chleba z mas�em,
u�o�one jedna na drugiej.
- Pan pewnie z Kongres�wki - roze�mia� si� cz�stuj�cy
go pasa�er - albo z Galicji. U nas na Pomorzu nazywaj� tak
chleb z mas�em.
By�o mu wszystko jedno, jak go gdzie nazywaj�, chleb
wyda� mu si� cudowny, �wie�y i pachn�cy, z kminkiem czy
jak�� inn� przypraw�, kt�ra pozostawia�a na j�zyku prze-
dziwny smak.
- Gdzie piek� taki chleb? - zapyta�, nie odpowiadaj�c
na postawione mu pytanie.
Ma�y cz�owiek si� o�ywi�.
- A co, smakuje? W naszym mie�cie, w Che�m�y, mo�e
pan s�ysza�? piekarzy jest a� trzech, wi�c �ona mnie wys�a�a,
�ebym rozejrza� si� w Gdyni. Kiedy ludzi gdzie� przybywa,
to i chleba musi przybywa�. A o m�j chleb jestem spokojny.
Zawsze wszystkim smakuje.
Zaj�ci rozmow�, nie zauwa�yli, �e poci�g sta� ju� od
d�u�szego czasu pod semaforem jakiej� stacji, kt�rej nazwy
z daleka nie spos�b by�o odczyta�.
- Co si� dzieje? - zapyta� piekarz z Che�m�y, wygl�da-
j�c przez okno.
Odpowied� uzyska� w wagonie, bo na peronie nie by�o
�ywej duszy.
- Pan nie wie, co si� dzieje? - Nie odzywaj�cy si� do tej
pory cz�owiek z dwoma workami przy nogach pokiwa�
g�ow�. - Potrzymaj� nas, sukinsyny! Niby to ze wzgl�du na
kontrol� celn� w wagonach, co id� do Gda�ska. Ot, co si�
dzieje!
- A to ju� Gda�sk? - zawo�a� kto� w g��bi wagonu.
- Jak stoimy, to znaczy si�, �e Gda�sk - odpowiedzia-
no z westchnieniem.
Wagon nie mia� przedzia��w i g�osy nios�y si� z jednego
ko�ca na drugi, ponad g�owami tych, kt�rzy mieli szcz�cie
zaj�� miejsca na �awkach. Ale i oni nie podr�owali wygod-
nie, st�oczeni byli tak samo, jak ci, co stali, tyle �e nogi nie
mdla�y im ze zm�czenia.
- Ta� kank� z miodem na kosmyk z jajami mi pan
przewr�ci�! -pisn�a jaka� kobieta. - Bo�e, jakie� id ludzie
niedobre! Prosz� i prosz�: we� pan nog�, to na z; "i�� ani kr�ty
si� nie posunie. A teraz ca�e meszty mam w miodzie! I jajka
si� pot�ukli.
- Jak to... to ju� Gda�sk? - spyta� Krzysztof swego
s�siada. - Nie wida� �adnych dom�w.
- Ob-.t-ar Wolnego Miasta - wyja�ni� ten z workami.
- Do s;; mego Gda�ska jeszcze daleko. A tu postoimy
pewnie do wieczora. Na noc nas puszcz� do Gdyni.
- A wolno tak?-oburzy� si� piekarz.-Jakim prawem
mog� nas tak trzyma�?
- Z�� pan skarg� do Wysokiego Komisarza Ligi Naro-
d�w! - parskn�� cz�owiek z workami. - Anglik i trzyma
z Niemcami, Polacy nie wygrali dot�d u niego ani jednej
sprawy. A najch�tniej widzia�by Gda�sk podporz�dkowany
Anglii. - Pochyli� si� nad workami, obmaca� je d�oni�.
- Psiakrew, mi�so mi si� za�mierdzi!
- Pan je�dzi z mi�sem?
- Z mi�sem, z czym si� da. Co tydzie� je�d��, �eby
kolegom dowie�� troch� �arcia.
- W Gdyni nie mo�na kupi�?
- Drogo. I trudno dosta�. Zamiast kogo� prosi�, wol�
skoczy� co tydzie� do domu.
- Daleko?
- Do Unis�awia. Obr�ci�bym raz-dwa, gdyby nie ta
przeprawa przez tych cholernych szkop�w.
- Zawsze poci�g zatrzymuj�?
- To zale�y od humoru przy kontroli celnej. Od tego, co
s�ycha� w polityce i co pisz� w gazetach. Jak im tylko
przypomnimy postanowienia traktatu wersalskiego, zaraz
si� odgrywaj�. Nie mog� na razie inaczej, to przynajmniej
tak. A teraz krew ich zalewa z powodu Gdyni! Widz�, �e ju�
nie b�d� mogli chwyci� nas za gard�o! Trzy razy ju� czeka�em
ca�y dzie� na granicy. Niby szukaj� czego� w wagonach
id�cych do Gda�ska. A zobaczy pan w samym Gda�sku...
- Co w samym Gda�sku? - spyta� piekarz wysokim
tonem, jakby mu tchu zabrak�o.
- Sam pan zobaczy.
Krzysztof nie bra� udzia�u w rozmowie s�siad�w, cho�
siedzia� mi�dzy nimi na swoim kuferku; nie chcia�o mu si�
nawet wyjrze� przez okno, �eby zobaczy�, co si� tam dzieje.
Ogarn�o go nie pozbawione ulgi uczucie zdania si� na los,
na jego wszystkie przypadki. Oto wyruszy� z domu, oto
jecha� poci�giem gdzie� na p�noc, sta� w polu przed jak��
stacj�. Nie wyobra�a� sobie miejsc, ku kt�rym d��y�, a te,
kt�re za sob� zostawi�, zblad�y i zatraci�y si� jakby we mgle.
Matka z m�odszym rodze�stwem, ojciec na progu szko�y,
dziewczyna na ganku, widziana poprzez ga��zie przekwit�e-
go ja�minu w starym dworskim parku. Czy tam w og�le
kiedy� by�, czy te� mia� tylko sen o tych ludziach, o tych
chwilach, o tych miejscach...?
W wagonie wrza�o. Podr�ni z�orzeczyli gda�skim celni-
kom, przeklinali i krzykiem domagali si� puszczenia poci�gu
- nie wiadomo od kogo, bo peron by� pu�ciute�ki. Nad
niskim �ytem po obydwu stronach toru przelatywa� wiatr
i rze�bi� na k�osach ruchliwe kr�gi jak na wodzie. Na drutach
telegrafu siedzia�y nie sp�oszone dochodz�c� z poci�gu
wrzaw� wr�ble.
� Jak przewidywa� w�a�ciciel work�w z mi�sem, kt�re po
po�udniu, gdy s�o�ce przygrza�o ostro, da�o zna� o sobie
md�� woni� padliny - poci�g puszczono dopiero wieczo-
rem. Ludzie przestali ju� nawet kl�� - nie dlatego, �e
konduktor przeszed� kilka razy przez poci�g, wzywaj�c do
zachowania spokoju, o kt�ry apelowa�y do swoich obywa-
teli polskie w�adze, ale dlatego, �e bezsilno�� tej manifestacji
o�miesza�a ich we w�asnych oczach. Wagon rozpolitykowa�
si� teraz nami�tnie, wiedziono gor�ce dysputy na temat
Wersalu i Genewy. Przeklinano Lioyda George'a za jego
up�r w forsowaniu koncepcji uczynienia Gda�ska wolnym
miastem i Mac Donnella, kt�ry na stanowisku Wysokiego
Komisarza Ligi Narod�w okaza� si� gorliwym kontynuato-
rem jego niech�ci do Polak�w. Z przyciszonych rozm�w
wybucha�y naraz podniesione g�osy we wschodnich za�pie-
wach, to zn�w w twardej mowie tych z Kongres�wki i jeszcze
twardszej Pomorzak�w.
Ju� szarza�o, kiedy nadbieg�y z obydwu stron tor�w
zielone wzg�rza, a potem pierwsze domy Gda�ska.
Najpierw zadziwi� Krzysztofa bez, kwitn�cy tu dopiero,
kiedy w domu, tam sk�d przybywa�, przekwit� ju� nawet
ja�min, a nad wczesnymi lipami unosi� si� ju� pierwszy
miodowy zapach. Zadziwi�y go wi�c krzaki bia�ego i fioleto-
wego bzu, rozkwit�e puszy�cie pod czerwonym murem
dworca, i chcia� co� w�a�nie powiedzie� na ich temat ma�emu
cz�owiekowi, kt�ry przygl�da� si� im z takim samym zdzi-
wieniem, gdy z peronu pad� pierwszy kamie�, uderzaj�c go
w piersi.
- Zaczyna si�! - mrukn�� w�a�ciciel work�w z psuj�cym
si� mi�sem. Nie spos�b by�o ju� wytrzyma� tej woni, ale teraz
zapomnieli o niej, zapatrzeni w ludzi na peronie i transpa-
rent, kt�ry trzymali nad g�ow�.
- "Zuriick zum Reich" - przeczyta� piekarz. - Tak!
- krzykn�� naraz, przechylaj�c si� przez okno. - Wy
zuruck zum Reich! Ale bez Gda�ska! Kto was tu trzyma?
Wracajcie, sk�d was przys�ano!
- Spok�j! - wo�a� konduktor. - Musimy zachowa�
spok�j!
Kamienie pada�y g�sto, ale by� to du�y �wir, kt�ry nie
m�g� nikogo powa�nie zrani� - obelga raczej ni� otwarta
walka, a mo�e oczekiwanie, aby rozpocz�� j� kto inny.
- Spok�j! - powtarza� konduktor. - Przede wszystkim
spok�j! - Ale kiedy i jego dosi�gn�! rzucony z peronu
kamyk, umilk� w�ciek�y i wi�cej nie by�o go ju� s�ycha�.
- Ch�opaki! - krzykn�� kto� z ko�ca wagonu. - Nie
mamy my czego� pod r�k�? Tak tu b�dziemy sta� i czeka�, a�
nam powybijaj� oczy?
- Cicho! - zawo�a� kto� inny. - Nie rozumiecie, �e to
prowokacja? �e nie wolno nam si� da� sprowokowa�?
- W�a�ciwie dlaczego? Im wolno, a nam nie? Na co nasz
rz�d jeszcze czeka? Dawno powinni�my zaj�� Gda�sk!
Wojny by o to nie by�o, a przynajmniej nie podsmradzaliby
nam ju� pod nosem...
Wagon podzieli� si� teraz na dwa obozy - na zwolenni-
k�w zaci�ni�cia z�b�w i przeczekania, a� poci�g wreszcie
ruszy, i na tych, kt�rzy na grad kamyk�w, sypi�cy si� wci��
przez powybijane szyby, chcieli odpowiedzie� tak, jak
zadzierzysto�� narodowa tego wymaga�a. Ponad zgie�k tych
g�os�w, pl�tanin� okrzyk�w i zawo�a� wybija� si� ostry
dyszkant kobiecy, znany ju� podr�nym:
- Ta� moje jaja! Jezusieczku z�oty! Moje jaja!
Stoj�cy obok niej m�czyzna uderzy� si� pi�ci� w piersi.
- Teraz to ja pani na koszyk nie nast�piwszy, bihme!
- A gdzie� ja o jakim nast�pieniu? - zapia�a kobieta
wysoko i �arliwie. - Do rzucania bierzcie. Bierzcie jajka
i walcie! Wszystkie! Co do jednego!
Zanim jednak doci�ni�to si� do wsuni�tego pod �awk�
kosza, z s�siednich wagon�w nadbieg�a pie��, najpierw nik�a
i ledwo s�yszalna, potem coraz �mielsza, coraz pe�niejszym
brzmi�ca tonem, gdy i tu j� podchwycono, powstaj�c
z �awek i zrywaj�c czapki z g��w.
Na peronie zaprzestano zbierania �wiru, transparent
zako�ysa� si� nad g�owami trzymaj�cych jego drzewce i po
chwili tak�e stamt�d nadp�yn�a pie��. Ale oni jej nie s�yszeli,
stali obok siebie pier� w pier�, wyprostowani, napi�ci jak do
skoku, i najg�o�niej, jak kto tylko m�g�, na ca�e gard�o, spod
serca, sk�d� z g��bi trzewi �piewali t� swoj� skoczn� melody-
jk�, tak d�ugo zakazywan� na tej ziemi, a� sta�a si� skrzyd�a-
mi ptaka, unosz�cymi ludzkie dusze.
Jeszcze Polska nie zgin�a
P�ki my �yjemy,
�piewali wszyscy, zwr�ceni twarzami ku oknom, nieru-
chomi i spokojni, cho� oczy im p�on�y, a pi�ci zwiera�y si�
i rozwiera�y, a� trzeszcza�y palce w stawach.
Co nam obca przemoc wzi�a
Szabl� odbierzemy.
Krzysztof czu� przy sobie dr�enie chudego ramienia
piekarza, gwa�towny oddech piersi cz�owieka z mi�sem, i nie
wiedzia�, czy to oni, czy te� on sam dr�y, czy to jego w�asne
�ebra rozszerzaj� si� do granic wytrzyma�o�ci, aby p�uca
mog�y nabra� jak najwi�cej powietrza. Pod powieki nap�y-
n�y mu �zy, nigdy nie doznawane wzruszenie �cisn�o serce.
Piekarz p�aka� razem z nim, i ten drugi tak�e. Wszyscy, na
kt�rych patrzy�, p�akali: kobieta trzymaj�ca przed sob� kosz
z jajami i tych dw�ch, co ich straci� z oczu na peronie
w Toruniu, a mia� ich szuka� i odda� w r�ce stra�nik�w, ale
nie pami�ta� ju� o tym, teraz z rado�ci� odnalaz� ich znajome
twarze. Nie czuj�c �ez sp�ywaj�cych po policzkach, �piewali
weso�y, skoczny i prawie taneczny hymn tragicznego naro-
du, g�os tego t�umu, z��czonego w tej chwili na �mier� i �ycie,
stawa� si� coraz bardziej dono�ny, coraz bardziej pot�ny:
Jeszcze Polska nie zgin�a
P�ki my �yjemy,
Poci�g szarpn�� nagle i ruszy� szparko z dworca z szybko�-
ci�, jakiej nie osi�ga� na otwartej przestrzeni. Przes�oni�te do
tej pory dachami niebo ukaza�o bledn�cy ju� zach�d s�o�ca
i cienie drzew porastaj�cych wzg�rza. ^
Kiedy pie�� umilk�a, wagon zaleg�a cisza. Nie odezwa� si�
nikt a� do chwili, gdy po o�wietlonych domach Sopot
z obydwu stron toru nadp�yn�y zn�w drzewa, a cz�owiek
z mi�sem zawo�a�:
- Granica! Uwaga, ten domek nad strumykiem to
granica! I zaraz b�dzie wida� morze.
Przy domku sta� polski kolejarz i polski �o�nierz. Zupe�nie
zwyczajni, tacy sami jak w ka�dym innym miejscu kraju.
Wszyscy w wagonie rzucili si� jednak do okien, gniot�c
i usuwaj�c tych, kt�rzy przy nich stali. Krzysztof nie
pozwoli� odepchn�� si� w g��b, uczepi� si� jedn� r�k� okna, a
drug� wyszarpn�� z kieszeni chusteczk�.
- Witajcie! - krzycza�. - Witajcie!
Kolejarz i �o�nierz trzymali palce przy czapkach. Nik�e
�wiat�o wydobywa�o z mroku ich twarze.
- Witajcie! - odkrzykn�li obydwaj, przyzwyczajeni
najwidoczniej do entuzjazmu podr�nych.
- Bo�e, Bo�e! - chlipa�a w g��bi kobieta, kt�rej kosz
z jajami nie pozwoli� dopcha� si� do okna. - Jak to jest?
Tam granica i tu granica? Gdzie oni si� nam w sam �rodek
wepchn�li?
- Tego pro�ci ludzie zrozumie� nie mog� - odpowie-
dzia� jej kto� z ciemno�ci. - To rozumiej� tylko ci, kt�rzy
tak to ukartowali przy stole. Zawsze musz� sobie zostawi�
okienko na przysz�� wojn�. No i ju� j� maj�, ju� j� mog�
wstawi� do kalkulacji. Tak, tu granica i tam granica.
W g�owie si� cz�owiekowi kr�ci. W sam �rodek nam ich
wpieprzyli, �askawa pani.
- A nas przy tym nie by�o?
- Byli�my, owszem. A jak �askawa pani jedzenie dzieli,
to s�ucha pani tych, co ponad st� nie wyro�li, czego chc�?
Daje im pani wedle swego uwa�ania i ju�. Ot i ca�a nasza
polska sprawa.
- Morze! - wo�ali teraz wszyscy przy oknach. - Mo-
rze!
- Gdzie? - szepn�� Krzysztof. Widzia� tylko w oddali za
ciemnymi sylwetkami sosen jak�� ogromn�, po�yskliw�
jasno��, blask rozlany szeroko mi�dzy ziemi� a niebem.
- To w�a�nie morze - odpowiedzia� r�wnie cicho
stoj�cy przy nim cz�owiek i zamilk� na d�ug� chwil�.
- Ksi�yc wschodzi, dlatego tak b�yszczy. Nasz brylant
- powiedzia� potem jeszcze ciszej - nasz ma�y brylant.
�eby nam tylko starczy�o si� godnie go oprawi�.
Trwa�o to kr�tko - ta jasno�� i blask mi�dzy dwoma
wzg�rzami, objawione zm�czonym oczom. Znowu drzewa
nadp�yn�y z obydwu stron toru i ich wieczorna, o�ywiona
ros� wo� przewia�a wagon.
Po kilkunastu minutach poci�g zatrzyma� si� w Gdyni.
Przy nik�ych �wiat�ach ma�ego parterowego dworca napi-
su nie by�o wida�, ale w mgnieniu oka wagon opustosza�.
Krzysztof, wypchni�ty przez t�um, znalaz� si� na peronie
i daremnie usi�owa� odnale�� pocz�tek drogi w t� nie znan�
okolic�, w ten sw�j nie znany los. Ale piekarz i cz�owiek
z mi�sem znikn�li w t�umie, kt�ry kot�owa� si� przed stacj�
w zupe�nej prawie ciemno�ci, zanim nie rozproszy� si�
w kilku kierunkach.
Krzysztof ruszy� wi�c przed siebie za jak�� grup�, t�umi�c
w sercu po raz pierwszy obudzony strach przed niewiado-
mym, przed noc� zakrywaj�c� obce miejsca, przed lud�mi,
kt�rych nie tylko nie zna�, ale nie widzia� nawet ich twarzy.
Ogarn�a go nag�a t�sknota za domem, za skromn�, ubog�
pewno�ci� ka�dego nast�pnego dnia, za kom�rk� wynajmo-
wan� u wdowy na przedmie�ciu, za rejentem nawet, kt�ry
nie grzeszy� nigdy nadmiarem serdeczno�ci, ale teraz wyda�
mu si�, najbli�szym cz�owiekiem na �wiecie.
- Gdzie tu jest biuro werbuj�ce robotnik�w? - zagad-
n�� kogo�, kto szed� najbli�ej niego.
Nie us�ysza� odpowiedzi. Bita, nie brukowana droga
odbija�a kroki t�umu jak daleki t�tent ko�ski.
- Gdzie tu jest jakie� biuro? - zawo�a� przed siebie,
w t�um, kt�ry post�powa� przed nim, w ledwie widziane
w mroku plecy.
I tym razem nikt mu nie odpowiedzia�. Prze�o�y� wi�c
kuferek do lewej r�ki i uczepi� si� palcami czyjego� r�kawa.
- Gdzie tu si� mo�na zg�osi� po prac�? - krzykn��.
Zaczepiony nie zatrzyma� si�, troch� tylko zwolni�.
- Cz�owieku! - parskn��. - Teraz? O tej porze?
- Pory sobie nie wybiera�em. - Krzysztof poczu� do
niego nag�� niech��, jakby to on ponosi� win� za noc, kt�ra
zapad�a, zanim zdo�a� przygotowa� si� na ni�, za pustkowie
wok� nich, o�wietlone na kr�tk� chwil� zab�ys�ym mi�dzy
chmurami ksi�ycem, za ca�� t� obco�� i niepewno��,
otwieraj�c� si� przed nim jak studnia. - Przyjecha�em tym
poci�giem.
- Wszyscy przyjechali tym poci�giem - odpar� zagad-
ni�ty.
Krzysztof pu�ci� jego rami� i prze�o�y� zn�w kuferek do
prawej r�ki. Przy drodze ukaza�y si� niskie zabudowania,
rozpoczyna�a si� wie�, bez sad�w i obej��, inna ni� wszystkie
wsie, jakie dot�d widzia�, bia�a w potoku ksi�ycowego
blasku, nierealna i straszna. Razem z t�umem ludzi, kt�rych
kroki dudni�y na ubitej drodze jak daleki t�tent ko�ski, szed�
przez t� wie�, �pieszy� si� dok�d�, mijaj�c ciemne, zamkni�te
domy... Wydawa�o mu si�, �e �ni, i bardzo pragn�� si�
obudzi�.
- To wszystko przez to, �e nas przetrzymali przed
Gda�skiem - odezwa� si� nagle zagadni�ty przez niego
cz�owiek. - Gdyby�my przyjechali za dnia, ka�dy by si�
jako� urz�dzi�.
- Ale przecie� i teraz... i teraz - Krzysztof czu� d�awi�c�
sucho�� w gardle - ... trzeba co� ze sob� zrobi�.
- Trzeba przeczeka� do rana - powiedzia� tamten
kr�tko.
Nie widzia� jego twarzy, nie wiedzia�, kim jest, ale pragn��,
�eby pozwoli� mu i�� ze sob�, by� ze sob�, dzieli� razem t�
niepewno�� i obco��, ten strach przed ciemnymi, zamkni�ty-
mi domami, przed ujadaniem ps�w, kt�re rozlega�o si� raz
po raz w r�nych punktach wsi. Postanowi� trzyma� si� go,
nie pozwoli�, aby znikn�� mu z oczu jak piekarz z Che�m�y
i ten drugi, z kt�rymi m�g�by teraz i�� nie boj�c si� niczego
ani nikogo, ale ksi�yc znowu znikn�� za chmur�, droga
i ludzie na niej pogr��yli si� w ciemno�ci i w�a�nie wtedy
sk�d� z naprzeciwka nadbieg� odg�os ko�skiego t�tentu,
prawdziwy i rosn�cy, i t�um rozpierzch� si� w zgie�ku na boki
- �rodkiem drogi przetoczy� si� w�z, pozostawiaj�c za sob�
smug� rybiego odoru, a kiedy znowu z piaszczystych row�w
wydostali si� na ubity trakt, Krzysztof nie odnalaz� ju�
swego towarzysza. ?
Krzykn��. Bez �adnego s�owa, samym tylko d�wi�kiem
- nie wiedz�c, w jaki spos�b go zawo�a�, zrozumia�, jak
bardzo by� mu obcy. Umilk� wi�c, i gdy ksi�ycowa jasno��
zn�w na chwil� przedar�a si� przez chmury, nie rozejrza� si�
nawet po t�umie, �eby go odnale��.
Ludzi zreszt� nie by�o ju� tyle, co przedtem. Przepadli
gdzie� w ciemno�ciach, skr�cali na jakie� bezdro�a i �cie�ki,
zatrzymywali si� w obej�ciach po drodze, cho� - w za-
mkni�tych i mrocznych - nikt na nich nie czeka�; M�g�
p�j�� czyim� �ladem, m�g� si� do kogo� przy��czy�, ale nie
zrobi� tego, szed� coraz pr�dzej, w coraz mniejszej grupie, a�
wreszcie zrozumia� - nie spostrzeg� ani nie odczu�, a w�a�nie
zrozumia� - �e jest sam, zupe�nie sam, i �e ta wo�, kt�r� czu�
od d�u�szego czasu, staje si� z ka�dym krokiem wyra�niej-
sza, �e ta przedziwna, gorzka wcale nie pachn�ca, ale jednak
ci�gn�ca ku sobie wo� jest woni� wielkiej wody.
Szed� ku niej, wiedzia�, �e idzie ku niej, ku tej wielkiej
wodzie, i nie my�la� ju� teraz o tym, gdzie b�dzie spa�, gdzie
z�o�y g�ow�, co b�dzie jutro jad� i jak go przyjm� ludzie
- szed� ku niej, za chwil� mia� j� zobaczy�, z bliska,
z prawdziwej, rzeczywistej blisko�ci, kt�ra nigdy ju� nie
mia�a sta� si� oddaleniem.
Droga sko�czy�a si� dawno i brn�� teraz przez piasek,
przez sypk� mi�kko��, ust�puj�c� pod stopami z cichym
szelestem. Wiatr, kt�rego nie czu� przedtem, owiewa� mu
twarz, unosi� po�y kurtki. Wci�ga� go w p�uca �akomie, pi�
jak spragniony wod�. Nie spostrzeg� nawet, kiedy zacz��
biec, nie czuj�c ci�aru kuferka ani utrudniaj�cej ka�dy krok
mi�kko�ci piasku, bieg�, a serce wali�o mu jak oszala�y
werbel.
Warstwa chmur przes�aniaj�cych ksi�yc sta�a si� cienka
i przejrzysta. W �agodnej, przymglonej jasno�ci zobaczy�
pochy�� przestrze� piasku, a za ni�, za jej z�otym kr�giem,
wygi�tym niby rama obrazu - u�pionego letni� noc�
olbrzyma.
Przystan��. Postawi� kuferek i zdj�� czapk� z g�owy.
n
��d�, na kt�r� natkn�� si� po d�ugim chodzeniu wzd�u�
brzegu, wyda�a mu si� dobrym schronieniem, najlepszym
schronieniem, jakie m�g� tu znale��. Wiatr ci�gn�cy od
morza przesta� ju� by� rado�ci� rozsadzaj�c� p�uca, upoi� si�
ju� nim, na�yka� jego woni i wilgotnego ch�odu, teraz by� ju�
tylko zimnem budz�cym dreszcze, i wysoka burta �odzi
porzuconej na brzegu, znalezienie jej w�r�d ciemno�ci na
piasku by�o najprawdziwszym cudem, kt�ry przydarzy� mu
si� tej nocy.
Dotkn�� d�oni� szorstkich desek, pog�adzi� je niemal
z czu�o�ci�. Ustawi� kuferek na dnie �odzi, w miejscu, gdzie
burta by�a najwy�sza, i usiad�, opieraj�c si� najpierw o niego
plecami, a potem zsun�� si� i po�o�y� na nim g�ow�,
wymo�ciwszy uprzednio jego twardo�� czapk�. Przez
niebo lecia�y gnane wiatrem chmury, raz po raz ukazywa�y
si� mi�dzy nimi gwiazdy i r�bek ksi�yca - od kiedy
przeczyta� po�yczon� od rejenta ksi��k� o porz�dku
niebieskim, uspokaja�o go to zawsze, przydaj�c w�a�ciwej
miary ludzkim ma�ym i jak�e w obliczu wiecznego trwania
kr�tkim sprawom. Teraz jednak nie zjawi�y si� zwyk�e my�li,
poczu� jedynie strach, strach przed poszerzon� jakby tym
rozst�pieniem si� chmur przestrzeni� obco�ci, przed samot-
no�ci�, kt�ra po raz pierwszy wyda�a mu si� zagro�eniem,
strach przed tym, czego postanowi� dokona�, a co wyda�o
mu si� nagle niemo�liwe i nieosi�galne. Niemo�liwe i nieo-
si�galne. Z�by si� obroni� przed u�wiadomieniem sobie tego
do ko�ca, zacz�� si� modli� tak, jak nie modli� si� nigdy
dot�d, z �arliwo�ci�, jak� widywa� u kobiet na wsi, gdy
kl�cza�y przed g��wnym o�tarzem, wsparte kolanami o sto-
pie� balasek, ale uniesione jakby ca�ym cia�em ku nadziei,
jaka jawi�a im si� w twarzach �wi�tych, wymalowanych na
obrazach. Modli�y si� tak w czas choroby albo burzy, a on
gardzi� wtedy modlitw� wyp�ywaj�c� ze strachu. Teraz
jednak sam przypomnia� sobie jej s�owa i zacz�� je odma-
wia�, najpierw na g�os, potem coraz ciszej, w ko�cu samym
tylko poruszaniem warg i zanikaj�c� przed snem my�l�.
Zm�czenie zwyci�y�o strach i obco�� tego miejsca, zasn��
wtulony w twarde ciep�o burty, i chyba od razu pojawi� si� sen:
matka w nowej, d�ugiej sukni, z fryzur�, jakiej nigdy nie nosi�a,
przypominaj�c� wysoki kok pani Wolskiej, gdy wybiera�a
si� do miasta powozem, kt�ry kupi� w Wiedniu jej dziadek.
Obudzi�o go gwa�towne szarpni�cie za rami� i czyj�
gniewny g�os tu� nad uchem. Usiad�, nie od razu pojmuj�c,
gdzie si� znajduje, sk�d si� tu wzi�� i po co.
Ksi�yc �wieci� w tej chwili swoim blaskiem i zobaczy�
w nim wyra�nie dw�ch m�czyzn, stoj�cych przy �odzi.
Jeden z nich, ni�szy i szerszy w ramionach, trzyma� w ustach
papierosa, kt�rego �ar o�wietla� d� jego twarzy, mocn�
brod�, schowan� w podniesiony ko�nierz kurtki. On w�a�nie
targa� go za rami� i krzycza�, pochyliwszy si� ku niemu:
- Te, hrabia! Hotel sobie znalaz�e�?
- Czyta� nie umiesz? - doda� drugi. I stukn�� palcem
w burt� �odzi, gdzie widnia� jaki� napis wydrukowany
ciemnym smarem. - ��d� zaj�ta!
- Zaj�ta? - wymamrota�, nie ruszaj�c si� jednak z miej-
sca. Nie m�g� tego uczyni�, gdy tak stali nad nim pochyleni,
a poza tym senno�� opuszcza�a go powoli, nie oceni� jeszcze
w pe�ni sytuacji. - Jak to... zaj�ta?
- Zwyczajnie - powiedzia� ten z papierosem - �pimy
w niej od tygodnia. I w�a�nie dlatego, �eby si� jaki� gnojek do
niej nie przyp�ta�, wypisali�my na burcie...
- Akurat ty wypisa�e�! - obruszy� si� wy�szy. - Ja
wypisa�em na burcie, do kogo ��d� nale�y. Przetrzyj oczy, to
zobaczysz. Od g�ry: Seweryn Turek, Leon Majka i Gerard
Schulz. Teraz widzisz?
- Nic nie widz�. Przecie� ciemno.
- Zaraz ci si� w oczach rozwidni - mrukn�� ten
z papierosem. Cofn�� si� od �odzi, zdj�� marynark� i rzuci� j�
na piasek.
Dopiero teraz Krzysztof oprzytomnia� i zacz�� podnosi�
si� powoli, najpierw wspieraj�c si� na �okciu, potem na
kolanach, zanim nie wyskoczy� z �odzi, od razu przyczajony
i gotowy do odparcia ataku. Sen o matce w nowej, d�ugiej
sukni, o matce odmienionej od�wi�tnym uczesaniem pani
Wolskiej �mi� mu si� jeszcze w g�owie, ale nie os�abia� go ju�,
nie hamowa� ruch�w, o niego w�a�nie musia� si� bi�, by�
r�wnocze�nie si�� i potrzeb� si�y: obraz matki w nowej,
d�ugiej sukni, z fryzur�, kt�rej nawet pani Wolska nie nosi�a
na co dzie�.
- No? - warkn��. - Kt�ry zacznie?
- Niech sobie tylko st�d idzie - powiedzia� wy�szy
prawie �agodnie. - Leon, niech sobie tylko st�d idzie! Po co
od razu...
- A dlaczego przyp�ta� si� do naszej �odzi? - Wypluty
papieros jarzy� si� przez chwil� na piasku i Krzysztofowi na
kr�tko b�ysn�a w g�owie my�l, �e musieli ju� mie� prac� ci
dwaj, sk�ro jeden z nich wypluwa� nie dopalonego papiero-
sa, musieli ju� mie� prac�, ubiegli go nie tylko w tej �odzi, ale
i gdzie� tam, gdzie trzeba by�o si� zg�osi�, przyj�� i zaj��
miejsce przed innymi, zaj�� miejsce przed innymi, jak
wsz�dzie, na ca�ym �wiecie.
- No? - powt�rzy�. - Kt�ry zacznie?'��d� jest tak
samo moja, jak wasza.
- Bior� ci� na �wiadka! Bior� ci� na �wiadka, �e nie
chcia�em go zbi� na kwa�ne jab�ko. Ale si� upar�! �eby�
powiedzia� Sewerynowi, �e nie ja zaczyna�em; on zawsze
my�li, �e to ja zaczynam. Ale ja bym nawet palcem takiego
g�wniarza nie tkn��, gdyby nie to, �e si� tego doprasza, �e si�
upar�, �eby go zbi� na kwa�ne jab�ko.
- Spr�buj! - powiedzia� Krzysztof, i pi�ci mia� ju�
przygotowane, wysuni�te naprz�d, twarde, zaci�ni�te pi�ci,
wypr�bowane nieraz'>w bijatykach z wiejskimi ch�opakami.
A matka sz�a dok�d� w swojej d�ugiej, nowej sukni, wynios�a
i pi�kna, jak� nigdy nie by�a i by� nie mog�a, wynios�a,
pi�kna i szcz�liwa. - Spr�buj! - powt�rzy� przez z�by.
- Zbli� si� tylko! - Musia� go pokona�! Musia� przespa�
w tej �odzi do rana, nie ust�puj�c ze swego miejsca, a rano
stan�� tam, gdzie trzeba by�o stan��, przed innymi, jak
wsz�dzie, jak na ca�ym �wiecie... musia� tego dokona�,
musia� to przetrzyma�, t� ca�� samotno�� i obco�� pod
wysokim niebem. - No! - podni�s� g�os. - Na co czekasz?
Nie oddam ci mego miejsca w �odzi!
- Nie! - Ch�opak nazwany Leonem roze�mia� si� na
ca�e gard�o i uderzy� si� d�o�mi w uda. - Jak Boga kocham!
Co� takiego! Nie spotka�em jeszcze w �yciu takiego g�wnia-
rza. Tylko powiedz Sewerynowi, �e nie ja zaczyna�em.
Pami�taj, �eby� mu powiedzia�.
- Sam mu powiedz - mrukn�� ten drugi, chyba Gerard
Schulz, ostatni z listy wypisanej na burcie. Odwr�ci� si� ku
nadchodz�cemu z ciemno�ci, s�ycha� by�o ju� chrz�st kro-
k�w w sypliwym piasku. - Sam mo�esz mu powiedzie�.
Ch�tny do b�jki zakl��, schyli� si�, podni�s� marynark�
i wci�gn�� j� po�piesznie. Z mroku wy�oni�a si� wysoka
posta�, zmierzaj�ca ku �odzi.
- Seweryn - odezwa� si� Gerard niepewnym g�osem
- mamy nowego...
- Jakiego nowego? - rozsierdzi� si� od razu Leon
Majka, drugi na li�cie. - Przyp�ta� si� do naszej �odzi jaki�
gnojek. Po�o�y� si� od razu spa�, jakby to by� hotel. Mia�em
mu w�a�nie wyt�umaczy�...
- Dzi� przyjecha�e�? - spyta� Seweryn. G�os mia�
spokojny, cichy, ale by�o w nim co� zmuszaj�cego do uwagi
i do patrzenia prosto w oczy.
1 - Dzi�- odpowiedzia� Krzysztof. - Poci�g mia�
przyj�� do Gdyni przed po�udniem... wtedy znalaz�bym
sobie jakie� miejsce. Ale przetrzymali nas do nocy na granicy
Wolnego Miasta.
- Cz�sto tak robi�. W dziewi�tnastym roku, kiedy Wis��
p�yn�y dla nas transporty ameryka�skiego zbo�a, odbiera-
nego w Gda�sku, po dwa tygodnie trzymali nasze barki na
granicy w Nieszawie. A miejsca nie znalaz�by� tutaj i za dnia.
Lepszego ni� to. K�ad� si� spa�. Mo�esz tu zosta�.
Majka i Schulz nie odezwali si� ani s�owem, Leon
odwr�ci� tylko na chwil� g�ow� owym zwyk�ym ruchem
pokonanych, kiedy nie chc�, �eby zagl�da� im kto� w twarz.
Ta uleg�o�� zamiast ucieszy� Krzysztofa, obudzi�a w nim na
nowo cichn�c� ju� zaciek�o�� sprzed chwili.
Wzruszy� ramionami.
- I tak bym tu zosta�. Bez pozwolenia.
- O, ho, ho! - mrukn�� Seweryn. Zapali� zapa�k�
i przysun�� mu j� do twarzy. - Poka� no si�! Lubi� takich
jak ty, ale we wszystkich innych wypadkach radz� ci liczy�.
Nas jest trzech, a ty jeden. Umiesz chyba liczy�. Do szko�y
chodzi�e�?
- Matur� mia�em zdawa� w przysz�ym roku.
- Aha! Mia�e� zdawa�! I co? I ten brzeg ci si� przy�ni�?
- Jak wam! - krzykn��. - Jak wam!
- Jak nam - powiedzia� nagle cicho Seweryn. Umilk� na
d�ug� chwil�, a potem zapyta�: - Jad�e� co�?
- Nie. To znaczy jad�em... jeszcze w poci�gu. Pocz�sto-
wa� mnie jeden chlebem...
- Zjesz kaszanki?
Chcia� odpowiedzie� hardo, jak m�wi� dot�d, ale chwyci�o
go co� za gard�o i us�ysza� tylko w�asny pokorny szept:
- Zjem.
Usiedli teraz wszyscy w �odzi i Seweryn wyj�� z kieszeni
kurtki kawa�ek kaszanki i kromk� chleba. Poda� mu to bez
s�owa, a sam zsun�� si� po burcie w najni�sze miejsce, czapk�
przykry� twarz i ju� si� nie poruszy� ani nie odezwa�.
- Zdejm buty - powiedzia� �ciszonym g�osem Leon do
Gerarda. - I wystaw z �odzi.
- Kataru dostan�.
- Ty jeden. A jak nie zdejmiesz, to od tego gumowego
smrodu my wszyscy.
Krzysztof dopiero teraz dostrzeg� d�ugie gumowe buty na
nogach ch�opaka, kt�ry schyliwszy si�, zacz�� �ci�ga� je
z mozo�em, kln�c cicho:
- Zum TeufeUZum Teufel nochmal! Jutro wracam do
domu.
- Odgra�asz si� tak od tygodnia. A masz niedaleko.
- Ale w ko�cu zrobi� to. Zobaczysz, �e zrobi�!
- Dobra, dobra. Zdejmuj buty!
Gerard, wci�� kln�c cicho w obcej mowie, zdj�� wreszcie
gumiaki i postawi� je przed �odzi� na piasku. Zwin�li si� teraz
obydwaj z Leonem, jak Seweryn, w najcia�niejsze k��bki
i przykryli czapkami twarze.
Krzysztof jad� szybko, rad, �e nikt na niego nie patrzy; nie
m�g� pokona� �apczywo�ci, pohamowa� zbyt gwa�townych
ruch�w szcz�k, mla�ni�� j�zyka. Obliza� wargi, na kt�rych
zosta� �lad t�uszczu, i znieruchomia� na chwil�, uderzony
my�l�, �e tak szybko ze wszystkiego, co by�o nim, co
wyobra�a� sobie, �e jest nim, pozosta�y tylko najprostsze
odruchy, prymitywne jak pragnienia i potrzeby zwierz�t. Ale
czu� si� syty i od razu zrobi�o mu si� cieplej. Uk�ada� si� do
snu na pozostawionym mu miejscu przy jego kuferku, gdy
Seweryn zapyta� spod czapki:
- Sk�d jeste�?
- Z daleka. Spod Przeworska.
- Kawa� drogi. Ja z Kutna. A tych dw�ch, jeden
z �yrardowa, a drugi z Gda�ska.
- Ja nie jestem z �yrardowa - odezwa� si� Majka tak�e
spod czapki. - Przez rok tylko by�em w �yrardowie.
Przyjecha�em z Konina za prac�. Nigdzie nie bij� tak jak
w �yrardowie. Kiedy tylko przyjecha�em...
Krzysztof nie by� ciekaw opowie�ci, kt�r� Majka, pod
jego zreszt� adresem, mia� zamiar rozpocz��. Patrzy� na
le��cego obok nieruchomo Gerarda.
- On... z Gda�ska? - zapyta� cicho.
- S�ysza�e� przecie�. To szwab - parskn�� Leon. - Za-
wsze m�wi�, �e to szwab. Gerard Schulz, kto si� mo�e tak
nazywa�? I s�ysza�e�, jak klnie? Tylko po niemiecku.
- Odpieprz si�, dobrze? Mog� ci� obsobaczy� tak�e i po
polsku, jak ci na tym zale�y. - Gerard zdj�� czapk� z twarzy
i uni�s� si� nieco na �okciach. Spokojny i powolny, wygl�da�
teraz gro�nie. - Jak mi j