2966
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 2966 |
Rozszerzenie: |
2966 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 2966 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 2966 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
2966 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Konrad Fija�kowski
Wr�ble Galaktyki
...Nadlecia� z gwiazd... Nie zatoczy� nawet jednej elipsy doko�a planety jak
nasze ziemskie kosmoloty... Radary ksi�yca zarejestrowa�y jego obecno��, gdy
by� ju� zupe�nie blisko... na par� sekund wcze�niej, zanim l�dowa� na
Ganimedzie...
- Ale� profesorze... - to krzykn�� kto� z ostatnich rz�d�w audytorium, a w
pierwszych zacz�to szepta�, tym szeptem, kt�ry doskonale s�ycha� na katedrze.
- O, wiem, wiem... Nie wierzycie mi... Toren podszed� do sterowania ekranami
wideotronicznymi sali... Opar� si� o pulpity...
- Nie wierzycie mi, bo zasi�g naszych radar�w wynosi pi��dziesi�t milion�w
kilometr�w... a w ci�gu dziesi�ciu nawet sekund mo�na przemierzy� najwy�ej trzy
miliony kilometr�w...
- To ju� udowodni� Einstein... - powiedzia� kto� za mn�. Odwr�ci�em si�.
- S�usznie, kolego - Toren popatrzy� na m�odego blondyna siedz�cego dwa rz�dy za
mn�. - S�usznie... ale zapominasz, kolego, o efekcie Dopplera... Radar m�g�
zarejestrowa� obecno�� statku, gdy sk�adowa wektora jego pr�dko�ci w kierunku V
Ksi�yca zmniejszy�a si� o tyle, �e cz�stotliwo�� fal odbitych zmie�ci�a si� w
zakresie odbiornika...
Tym razem m�wili ju� wszyscy.
- ...Tak, tak... - Toren podni�s� g�os - on lecia� z szybko�ci� pod�wietln�...
- I zderzy� si� z t� szybko�ci� z Ganimedem...? - zapyta� kto� z sali.
- W ka�dym razie nie zmniejszy� szybko�ci do ostatniej chwili - to wiemy na
pewno.
- Wi�c sp�on��?
- Wybuch� raczej...
- Nie... i dlatego to jest statek kosmiczny, a nie mi�dzygwiezdny bolid.
- Teraz mamy na to bardziej bezpo�rednie dowody...
- Tak, torusy... - zgodzi� si� profesor.
- Profesorze, prosimy o szczeg�y, w�a�ciwie nikt nic o nich nie wie. Dlaczego
robicie z tego tajemnic�?
- B�dziemy j� bada� czy nie?
- Ostatecznie po to wys�ano nas z Ziemi... Profesor poczeka� i wreszcie, gdy
by�o znowu cicho, powiedzia�:
- Rzeczywi�cie nie og�aszali�my �adnych szczeg��w; Najpierw musimy zbada� ca��
spraw�... Po to zreszt� tu jeste�cie... i w ko�cu wy zadecydujecie, co
zrobimy... - urwa� na moment; - Przed kilku dniami... zesp� roboczy docenta
Romowa wysun�� hipotez� inwazji torus�w...
Sko�czy�. Przez chwil� by�o cicho.
- Inwazji? - zapyta� kto� niezbyt pewnie.
- Tak, torusy uznano za agresj� z obcego uk�adu...
W sali wszyscy krzyczeli. M�j s�siad zerwa� si� z krzes�a i pobieg� w kierunku
katedry.
Po chwili profesor by� otoczony zwartym kr�giem krzycz�cych ludzi... Przepycha�
si� z trudem ku wyj�ciu...
- ...Tak, atakuj�... Wszystko zobaczycie sami... ju� tu, na Ganimedzie -
powtarza�. Wreszcie dobrn�� do drzwi i znikn�� w korytarzu...
Zje�d�ali�my wind� w podziemie bazy. Opuszczali�my si� r�wnomiernie, bez
wstrz�s�w, i tylko zapalaj�ce si� kolejno coraz ni�sze �wiate�ka kondygnacji
zaprzecza�y wra�eniu bezruchu. Ka�de �wiate�ko oznacza�o pi�tna�cie metr�w dalej
do powierzchni Ksi�yca, pi�tna�cie metr�w wi�cej ska� nad naszymi g�owami.
Gdzie� w g��bi, na samym dnie szybu, pod ogromnym p�kulistym sklepieniem,
os�oni�ty ekranem grawitomagnetycznym, spoczywa� torus.
Obok mnie sta� ten sam blondyn, kt�ry m�wi� Torenowi o Einsteinie, ch�opak
niemal, z nik�ymi �ladami zarostu. Milcza� jak inni i tylko jego twarz, powa�na
chyba od urodzenia, wyra�a�a napi�cie, a ostre cienie rzucane przez jarz�c� si�
�cian� pot�gowa�y to wra�enie.
Drzwi rozsun�y si� bezszelestnie. Byli�my na miejscu. Z ca�ego kilkadziesi�t
metr�w w g�rze wisz�cego sklepienia s�czy� si� b��kitnawy blask. Ekran
grawitomagnetyczny za�o�ono prowizorycznie i po posadzce wi�y si� zwoje
przewod�w. Wok� jednostajnie mrucza�y agregaty zasilaj�ce. Ekran by�
niewidoczny i tylko t�czowe za�amanie si� �wiat�a �wiadczy�o o jego obecno�ci.
Wewn�trz, o�wietlony jaskrawym reflektorem, na podstawie z bia�ego plexigitu
le�a� torus, ogromny, gruby, czarny w��, kt�ry po�kn�� sw�j ogon. Podeszli�my do
graj�cych �wiat�ami pulpit�w steruj�cych. Sta�a tam kobieta, zgrabna,
ciemnow�osa, w ��tym swetrze, wygl�daj�cym w tym �wietle brudnozielono. Gdy
odesz�a na bok, by zrobi� nam miejsce, spostrzeg�em co� znajomego w jej ruchach.
- Gay! - odwr�ci�a g�ow�. Zna�em j� dawniej, na Ziemi, zanim odesz�a z Anodo...
Anodo... tak�e kiedy� zna�em.
- Serg - u�miechn�a si� - przylecia�e� z nimi?
- Tak. Obci�a� w�osy, najd�u�sze w�osy w ca�ym Instytucie w Mort. Czy�by klimat
Ganimeda...?
- Serg - powiedzia�a mi - Anodo nie �yje, wiesz ju�? Milcza�em chwil�, nie
wiedz�c, co powiedzie�. - Nie, nie wiedzia�em o tym.
- Kiedy... kiedy to si� sta�o? - zapyta�em w ko�cu.
- Niedawno, by� jednym z nich... z tych, co badali torus. Zgin�� przypadkowo -
przysun�a si� do mnie tak blisko, �e czu�em jej oddech na policzku - ale wiesz
przecie�, on zawsze by� taki. Pcha� si� tam, gdzie inni si� wahali... - jaki�
z�y b�ysk zapali� si� w jej oczach.
- Gay, uspok�j si�.
- Ale� ja jestem spokojna. Tylko nie mog� oboj�tnie my�le� o tym, �e on zgin��
tu, w tej sali... niepotrzebnie... zupe�nie niepotrzebnie... Poszed� zbada�
powierzchni� torusa... w lekkim skafandrze ochronnym. Bohater. Nie wierzy�, �e
to inwazja, i chcia� to innym udowodni�.
Pomy�la�em, �e to chyba by�o w nim w�a�nie najcenniejsze, ale nie powiedzia�em
nic. Wola�aby, �eby �y� - to jasne. Wzi��em j� za rami� i podeszli�my do grupy
skupionej przy pulpitach. Nikt nie patrzy� na ekrany kontrolne. Wzrok wszystkich
spoczywa� na androidalnym automacie zbli�aj�cym si� do ekranu. Ekran
zafalowawszy rozszerzy� si�, poch�on�� androida. W tej samej chwili nad torusem
wzni�s� si� ob�oczek opalizuj�cej mgie�ki. Ekran zamigota� barwami t�czy,
wytrzymuj�c impulsowe uderzenie.
- Parametry androida zosta�y ustalone na wielko�ciach charakteryzuj�cych
cz�owieka. On ju� nie �yje...
Przez chwil� zdawa�o mi si�, �e tam, kilkana�cie krok�w ode mnie, za lekko
faluj�c� pow�ok� ekranu le�y rozci�gni�ty czarn� sylwetk� na bia�ej posadzce nie
android, lecz cz�owiek. Tak musia� le�e� Anodo i to samo bia�e �wiat�o
reflektora migota�o na jego skafandrze ochronnym jak teraz na pancernych p�ytach
androida. Spojrza�em na Gay. Jej oczy, troch� zm�czone, oboj�tne, b��dzi�y po
sali. Nagle spotka�y m�j wzrok i nie wiem, czy zrozumia�a, ale powiedzia�a:
- On... on upad� w ekran. Rozumiesz, pr�dy wirowe w metalu skafandra. Zanim
skurczyli ekran, metal roz�arzy� si� do bia�o�ci...
W dolinie by�o ciemno i tylko gdzieniegdzie stercza�y czarne szczyty ska�.
Dolin� utworzy� uskok tektoniczny w czasach, gdy Ganimed stawa� si� dopiero
ksi�ycem; ko�czy�a si� u st�p niewielkiego krateru, tam w�a�nie znaleziono
jeden z pierwszych torus�w.
- ...i nic, inwazja nie posun�a si� dalej - Wera powiedzia�a to jakby z �alem.
- Widocznie �mier� tych w bazie zaspokoi�a mordercze ��dze torus�w. - Dor,
rozparty w fotelu za dr��kiem steru, wpatrywa� si� z uwag� we wskazania
automat�w nawigacyjnych. Nie m�wi� tego powa�nie, ale Wera nie zorientowa�a si�
widocznie.
- Naprawd� s�dzisz, �e nie p�jd� dalej? - zapyta�a.
- Same na pewno nie. Nawet do stosunkowo tak prostej czynno�ci jak poruszanie
si� trzeba posiada� odpowiednie zespo�y. Mechanicznych nie maj� na pewno, a
s�dz�c z zachowania si� naszego wi�nia, grawitacyjnych te� nie. Inna rzecz, �e
ja na ich miejscu zaopatrzy�bym taki agregat bojowy w jaki� nap�d.
- Trzeba natomiast im przyzna� nadzwyczaj trafny dob�r impulsu, stuprocentow�
�miertelno�� w�r�d wszystkich ssak�w - wtr�ci�a si� do rozmowy Gay.
- Za du�e nat�enie. Dzia�anie torusa jest �miertelne na dystansie kilkakrotnie
przewy�szaj�cym odleg�o��, z jakiej w og�le mo�e on co� spostrzec.
- Ale po co oni nas zabijaj�?
Nikt Werze nie odpowiedzia�. Przez chwil� s�ysza�em tylko monotonny szum gaz�w
wyrzucanych dyszami w pr�ni�.
- Nie wiemy... - Dor m�wi� cicho jakby do siebie. - Je�li zrozumiemy ich,
zrozumiemy i to. Tylko najpierw musimy si� spotka�.
- No a torus?
- Nie, to by�oby zbyt �atwe. To tak jakby� z automatami przeznaczonymi do
kopania row�w chcia� rozmawia� o ludzko�ci. Tam... tam musi by� co� wi�cej ni�
d��enie do naszej �mierci...
- I dlatego, �e Toren i jeszcze kilku innych rozumuje podobnie, my b�dziemy
gin�� zamiast pokry� ca�y teren wybuchami termoj�drowymi? - zapyta�a Gay.
- Tak. W�a�nie dlatego.
Silniki hucza�y monotonnie. Dolina zosta�a za nami. Lecieli�my nad r�wnin� i
patrzy�em na dobrze widoczn� z tej wysoko�ci krzywizn� horyzontu, poszczerbion�
dalekimi �a�cuchami g�rskimi. Dor zacz�� w�a�nie co� m�wi�, gdy g�o�nik
zachrypia� g�osem Wardena, pilota pierwszej z naszych trzech rakiet.
- Mam nowy torus. Zaraz go zniszcz�.
Spojrza�em w kierunku, w kt�rym powinny si� by�y znajdowa� obie rakietki. Nie
dostrzeg�em nic w monotonii brunatnych ska�. W dali zza horyzontu czarnym
masywem przes�aniaj�cym gwiazdy wznosi� si� Tukopatatan, najwy�sza g�ra
Ganimeda. Pomy�la�em, �e przypomina gigantyczny cok�. Wtem odezwa� si� brz�czyk
wykrywacza.
- Torus! - Dor manipulowa� powi�kszeniem ekranu, a� ujrza�em charakterystyczny
kszta�t torusa spoczywaj�cego na p�askiej skale.
- Wygl�da na to, �e jest ich tu tyle, ile diod w automacie. Podam wsp�rz�dne
Wardenowi i Woleyowi... - Dor urwa� i wpatrzy� si� zdezorientowany w ekrany.
- Co si� sta�o? Milcza� chwil�.
- To dziwne, ale nie ma sygna�u namiarowego z rakietki Wardena...
- Jak to nie ma?
- No nie ma. Popatrz, jak nie wierzysz...
- A automat?
- Sprawdzi�em.
- ...to znaczy, �e rozbili rakietk�...
- Wiem to bez ciebie, Serg - powiedzia� Dor.
- Spr�buj m�wi� z Woleyem. Jego rakietka wysy�a przecie� sygna�y.
Dor przerzuci� prze��cznik.
- Woley, tu Dor. S�yszysz mnie dobrze?
- Doskonale, natrafili�my przed chwil� na torus. Chcia�em to przekaza�
Wardenowi, ale odezwa�e� si� pierwszy.
- A odbierasz jego sygna� namiarowy?
- Co... Nie! Rzeczywi�cie nie! Ale to znaczy... to przecie� znaczy, �e on si�
rozbi�.
- Mo�e wszed� w obszar zaniku fal...
- Niemo�liwe. Ja s�ysz� dobrze i tu nic nie ma... Chocia� czekaj... Co� tu widz�
poni�ej... Przesuwa si� na tle ska�... - Woley zamilk� i w g�o�niku s�ycha�
tylko by�o jego oddech. - Dor... to chmura - membrana g�o�nika wibrowa�a g�osem
Woleya - chmura, tu, na Ganimedzie...
Popatrzy�em w kierunku lotu, rzeczywi�cie, w dali na tle sto�ka wisia�a nisko
czarna chmura kszta�tu ogromnego dysku.
- Nale�a�oby nada� komunikat do bazy - powiedzia� Dor.
- Nadaj... Ona p�dzi na mnie... - Woley zaj�kn�� si�.
- Co?
Woley nie odpowiada�.
- Podaj moim automatom nowe wsp�rz�dne lotu. S�yszysz mnie, Woley?
- ...nie uciekn�... jest ju� blisko...
Chwila ciszy i nagle zmieniony przera�eniem g�os Woleya zmieszany z nawa��
trzask�w.
- Dor... ona... - s�owa rozpocz�y si� i r�wnocze�nie zgas�a bia�a kreska
sygna�u namiarowego. Patrzy�em w kierunku chmury i dostrzeg�em kr�tkotrwa�y
fioletowy b�ysk. A mo�e tylko mi si� zdawa�o...
Obok sta�a Gay. Ona tak�e patrzy�a na chmur�, potem powiedzia�a: - Tak samo
zgin�� Warden, ale...
- Jak s�dzicie? Dlaczego oni zgin�li, nie my?
- Mo�e po prostu dlatego, �e byli pierwsi.
- Tak, to jedyne, co w tej chwili mo�emy przyj�� - zgodzi�a si�. - Ale wobec
tego wydaje mi si�, �e je�eli nie zawr�cimy natychmiast, nara�amy si� na podobny
koniec. A wi�c...?
- Nie, Gay, musimy sprawdzi�, co si� z nimi sta�o. Nieprawda�, Serg? - Dor
zwr�ci� si� wprost do mnie.
- W zasadzie teren mog�aby przeszuka� ekspedycja ratunkowa, ale wtedy mo�e by�
za p�no. Chyba jednak musimy tam polecie�.
- Zgoda. Jeste�cie w wi�kszo�ci. Ale ja nie zmieniam zdania.
Patrzy�em na czarn� chmur� wisz�c� teraz troch� w prawo od masywu Tukopatatana.
Wydawa�a si� nieruchoma, lecz gdy wr�ci�em do niej po chwili wzrokiem, odnios�em
wra�enie, �e powi�kszy�a si� nieco. Chwila uwa�nej obserwacji. Tak, to nie by�o
z�udzenie.
- Zawracamy - stara�em si� m�wi� spokojnie. Napotka�em nic nie rozumiej�ce
spojrzenie Dora.
- Chmura - wyja�ni�em - zbli�a si�.
Gwa�towny ruch r�k Dora na sterach i si�a od�rodkowa rzuci�a mnie na �cian�.
Roztar�em st�uczony �okie� i obr�ci�em si� do tylnego ekranu, kt�rego �rodek po
obrocie zaj�� Tukopatatan. Obok mnie, schwyciwszy moje rami� w czasie zwrotu,
sta�a Gay. Mimo �e lecieli�my ju� zupe�nie spokojnie, nie rozlu�ni�a uchwytu i
czu�em jej palce zgniataj�ce mi mi�nie. Ona tak�e widzia�a, jak ro�nie i
powi�ksza si� chmura.
- Nie zd��ymy... - powiedzia�a to spokojnie. Potem nagle zwr�ci�a si� do Dora. -
L�duj - zadecydowa�a. Spojrza�a na mnie, jakby szukaj�c aprobaty dla swojej
decyzji. Zobaczy�a swoje zbiela�e z wysi�ku palce i pu�ci�a moje rami�. - L�duj
- powt�rzy�a.
- W dole s� ska�y, rozbijemy si�.
- Szybciej, Dor - ponagli�a. - Musimy zaryzykowa�.
Rakieta run�a w d�. Teraz, gdy znale�li�my si� poni�ej chmury, mo�na by�o
dopiero oceni� jej pr�dko��. P�dzi�a, wiruj�c jak ogromny czarny dysk, rzucony w
naszym kierunku. Oderwa�em od niej wzrok. W dolinie mi�dzy ska�ami dostrzeg�em
niewielk� platforemk�, ku kt�rej spada�a rakieta. Za ma�a. Nie zmie�ci si�. Dor
pomy�la� widocznie to samo. Zawaha� si�.
- Na co czekasz, Dor? L�duj natychmiast! - Gay powiedzia�a to tonem
wykluczaj�cym sprzeciw.
- Trzymajcie si� - Dor z determinacj� pchn�� stery. Silnik rykn�� pe�n� moc�
wyrzucaj�c ku ska�om ogie� z dysz.
Pierwsze uderzenie rzuci�o mnie na pod�og�. Metalowa por�cz fotela wysun�a mi
si� z r�ki i potoczy�em si� pod �cian�. Padaj�c s�ysza�em trzask p�kaj�cych dysz
i �omot �amanych amortyzator�w. Nad wszystkim g�rowa� jednak zgrzyt pancerza
obsuwaj�cego si� po ska�ach. Jeszcze dwa drobne wstrz�sy i rakieta
znieruchomia�a. W uszach przyzwyczajonych do wycia silnika dzwoni�o. Dor wsta�
zza ster�w. Spod �ciany podnios�a si� Wera. W przygasaj�cym �wietle widzia�em
krew kapi�c� z jej rozbitego nosa. Jeden po drugim gas�y ekrany i �ar�wki
kontrolne, nie zasilane z rozbitych akumulator�w.
- Jednak �yjemy - Dor u�miechn�� si� szeroko. W s�abym, wpadaj�cym z zewn�trz
�wietle dalekiego S�o�ca twarz jego wygl�da�a jak ruchoma maska. Wera za�mia�a
si� g�o�no i nagle urwa�a. S�o�ce o�wietlaj�ce wierzcho�ki ska� zgas�o. Ponad
nimi wisia�a chmura. Porusza�a si� teraz wolno i nagle zacz�a si� zni�a�.
Ros�a, p�cznia�a, a� pokry�a ca�e niebo ponad nami, zakrywaj�c gwiazdy i tarcz�
Jowisza. Narasta� mrok, w kt�rym zaledwie rozr�nia�em zarys ska�. Sta�em pod
�cian� i czeka�em... - a wi�c to koniec. Zauwa�yli nas jednak. �adnych
mo�liwo�ci ratunku - my�li jedna po drugiej przebiega�y mi przez g�ow�. Umr� tak
jak Anodo, przypadkiem. Powiedzia�em:
- On przy torusie... a my w chmurze. To niewielka r�nica, Gay...
- Jeszcze �yjesz... - nie widzia�em jej. S�ysza�em tylko jej g�os.
Poszed�em za nim. Siedzia�a przy ekranach z g�ow� opart� na r�kach. Nad jej
w�osami fosforyzowa�o oko altimetru raz po raz odbieraj�cego sygna�, ci�gle
zerowy, ten sam, bez sensu. Obj��em j� ramieniem. Opu�ci�a g�ow� jeszcze ni�ej.
Zrozumia�em, �e lata sp�dzone przez nas na r�nych planetach si� nie licz�.
Chcia�em jej to powiedzie�.
- Gay... - urwa�em. W ekranie, obok jej g�owy ujrza�em ma�y, szybko
powi�kszaj�cy si� skrawek gwia�dzistego nieba.
Chmura odp�yn�a...
Przecisn��em si� z trudem na zewn�trz i pomog�em wyj�� Borowi. On jako ostatni
zatrzasn�� w�az rakietki. Pojazd sta� przekrzywiony, jednym bokiem oparty na
skale. Zaraz przy wej�ciu le�a�o skrzyd�o sterowe wy�amane z dysz, a dalej -
pogi�te amortyzatory. Przy nich sta�y Gay i Wera podobne do siebie w szarych
skafandrach i okr�g�ych he�mach jak dwie lalki seryjnej produkcji. Wok�
wznosi�y si� brunatne, chaotycznie porozrzucane g�azy, spoza kt�rych w dali
wyziera� szczyt Tukopatatana. W�a�nie w tej stronie powinny by�y le�e� szcz�tki
rozbitych rakietek. Wyruszyli�my w tym samym kierunku, w kt�rym poprzednio
lecieli�my - wprost na Tukopatatan.
- Gdybym m�g� dosta� pr�bk� zawarto�ci tej chmury, sprawa by�aby o wiele
prostsza. Wydaje mi si�, �e ca�a chmura to jakie� pole si�owe, zdalnie kierowany
ob�ok, kierowany stamt�d, z Tukopatatana. - Dor zamilk� na chwil�, a potem doda�
innym ju� tonem. - Ta chmura zjawia si� nieomylnie tam, gdzie tylko jeste�my...
Mo�e oni nas obserwuj�... mo�e patrz� w�a�nie na nas...
- Bzdury. Jak mog� nas obserwowa�? Czym? A mo�e s�dzisz, �e s� wszechwiedz�cy...
- nie czu�em wcale tej pewno�ci, z jak� m�wi�em, ale nastr�j i tak nie by�
najlepszy, a przypuszczenia Dora na pewno go nie poprawi�y.
- Zreszt� zawsze mo�emy wr�ci� do rakietki, a wtedy wyprawa ratunkowa znajdzie
nas bez trudu - beztrosko dorzuci�a Wera.
- ...bez trudu ... - powt�rzy� za ni� Dor, wzruszy� ramionami i wszed� pierwszy
w w�skie gard�o mi�dzy dwoma blokami skalnymi. G�azy rozrzucone by�y w promieniu
wielu kilometr�w, ale znikn�y prawie, gdy weszli�my na rozleg�� r�wnin�
opadaj�c� tarasami ku masywowi. Widoczno�� by�a dobra, bo S�o�ce i Jowisz
�wieci�y jednocze�nie, tak �e dostrzeg�em najmniejsze nawet nier�wno�ci terenu w
promieniu wielu kilometr�w. A jednak krajobraz wydawa� si� nierealny. Trzeba
d�ugich lat sp�dzonych na ksi�ycach Jowisza, �eby si� do niego przyzwyczai�.
Mnie w ka�dym razie przypomina� sceneri� ponurego opowiadania wizeotronicznego,
w kt�rym bohaterowie gin� i kamera nie maj�c si� na czym zatrzyma�, utrwala
ska�y i gwia�dziste nie ko�cz�ce si� p�aszczyzny kosmicznego t�a. Pozosta�em
troch� w tyle i przy�pieszy�em kroku, aby ich dogoni�. Dochodzili�my do
nast�pnego tarasu. Zanim jednak zeszli�my w d�, us�ysza�em krzyk, kt�ry niemal
natychmiast przeszed� w zduszony charkot. Spojrza�em. Dor osun�� si� na kolana i
podpar� r�koma. Chwil� znieruchomia� w tej pozycji, a potem przewr�ci� si� na
bok. Skoczy�em ku niemu. W biegu zderzy�em si� z Gay. Schwyci�a mnie za ramiona
i zatrzyma�a. - Dok�d? Przecie� to torus. - Zrozumia�em. Os�oni�ty przed
dzia�aniem torusa przez g�az, patrzy�em na siwe, kr�tko przystrzy�one w�osy
Dora, bielej�ce wewn�trz przezroczystego he�mu. Gay przywar�a skafandrem do
nier�wnej, br�zowej powierzchni g�azu i ostro�nie wysun�a g�ow�, tak by widzie�
torus. Potem zdj�a z plec�w dezintegrator i przy�o�y�a go do ramienia. Dwa
b��kitne wy�adowania o�lepi�y mnie na moment. Buchn�o gor�co. Gay wysz�a zza
g�azu i patrzy�a na to, co zosta�o z torusa.
- ...a gdyby on ci� uprzedzi�... wskaza�em g�ow� szcz�tki.
- ...wtedy ja bym wygl�da�a tak jak on albo raczej tak jak Dor... - wzruszy�a
ramionami. Spojrza�em na Dora. Kl�cza�a przy nim Wera. Potem wsta�a i razem
przenie�li�my jego cia�o tu� pod g�az i u�o�yli w niewielkim zag��bieniu.
- ...wracamy? - Wera powiedzia�a to niewyra�nie, a mo�e jej nadajnik �le
pracowa�.
- Nie, p�jdziemy dalej.
- Zginiemy tak jak on. Zobaczysz.
- Jego �mier� to w ko�cu przypadek. Spu�ci�a g�ow� i nie odpowiedzia�a. Gay
przygl�da�a si� nam z boku.
- Chod�my wi�c. Na co czekamy? - powiedzia�a.
Uszli�my nie wi�cej ni� kilkadziesi�t krok�w, gdy �ciemni�o si� nagle. Oboje z
Gay pomy�leli�my to samo. Kilka szybkich skok�w i przywarli�my do ska�. Chmura
opada�a na nas jak ogromny czarny li��, zbyt ci�ki, by wirowa� z wiatrem. Potem
zrobi�o si� zupe�nie ciemno. Wera straci�a nas widocznie z oczu, bo chwil� sta�a
niezdecydowana, a potem zacz�a biec.
- Serg... Serg... - s�ysza�em jej wo�anie.
- Padnij na ska�y. Natychmiast padnij na ska�y. - Stara�em si� m�wi� spokojnie,
nie krzycze�.
- Serg, gdzie jeste�?
Widzia�em zarys jej sylwetki; potkn�a si�, z trudem z�apa�a r�wnowag� i bieg�a
dalej. Wtedy na tle nieba i ska� ��cz�cych si� lini� horyzontu zobaczy�em rami�,
ogromne, czarne rami� chmury przypominaj�ce tr�b�, a mo�e raczej wiruj�c� wie��.
Wyci�ga�o si� wolno w kierunku Wery.
- Uciekaj! Uciekaj! - krzykn��em.
Nie zd��y�em. Znikn�a na moment w czarnym s�upie. Podni�s� si� on prawie
natychmiast w g�r�. Lecz tam, gdzie przed chwil� jeszcze znajdowa�a si� Wera,
nie by�o nikogo. Chmura odp�ywa�a. W ust�puj�cym stopniowo mroku dojrza�em jej
dezintegrator porzucony na skale. Chcia�a si� broni�, chcia�a strzela� do
czego�...
- Wracamy - powiedzia�em.
- Nie.
- Dlaczego? - spojrza�em na Gay.
- Ona... ona te� chcia�a wraca�. Zmusi�e� j�, �eby sz�a dalej. A zreszt� nie
jeste�my na maj�wce, �eby wraca�, jak tylko nam si� znudzi�a zabawa. Z takiej
wyprawy wraca si� z czym� konkretnym... z czym� wi�cej poza kr�tk� informacj� o
�mierci innych...
- Tak, ale teraz wiemy, �e ich �mier� to nie przypadek. Chmura... chmura
nadchodzi wtedy, gdy natkniemy si� na torus...
- To chcia�e� sprawdzi� i teraz ju� wiesz... Ale ja jeszcze nie jestem tego
pewna. Chod�my dalej, to si�... upewnimy - wyra�na kpina brzmia�a teraz w jej
g�osie.
- Zginiemy - powiedzia�em to spokojnie, zupe�nie spokojnie.
- ...ale prawdopodobnie pojedynczo. Je�li ja zgin�... ty wr�cisz. Je�li ty... to
ja mo�e si� przekonam.
- Gay... - urwa�em. A je�li ona nie chce wraca� do bazy, nie chce wraca�
nigdzie. Absurd. By�a zawsze stuprocentowo normaln� dziewczyn�. Lubi�a ta�czy�,
je�dzi� ��dk� po jeziorze, ca�owa�... Ale tak by�o dawniej. Potem lata na
Ganimedzie z Anodo, dla kt�rego �miech by� zawsze podejrzan� mistyfikacja. Czy
po tym mo�na jeszcze p�ywa� na wy�cigi do boi i �mia� si� tak g�o�no, a� zielone
brzegi odpowiadaj� echem. Nie wiem...
- Nie wiem... - powiedzia�em g�o�no. Spojrza�a pytaj�co, ale nic nie powiedzia�a
i poszli�my w d� ku masywowi Tukopatatana. Przej�cie na ni�sze tarasy nie by�o
specjalnie trudne. Le�a�o tam wiele g�az�w. Gay wyprzedzi�a mnie i sz�a
pierwsza. Po chwili zrozumia�em. Podejrzewa�a obecno�� torus�w. Ale torus�w nie
by�o.
Ni�szy taras ci�gn�� si� jednostajn� r�wnin� za horyzont. R�wnina by�a tak
monotonna, �e nie mog�em znale�� punktu oparcia dla wzroku. Szli�my i tylko
Jowisz w miar� up�ywu czasu przesuwa� si� ku S�o�cu. Po kilku godzinach poczu�em
zm�czenie. Gay dotrzymywa�a mi kroku tak jak dawniej podczas najci�szych
wspinaczek w Andach, gdzie kiedy� chodzili�my razem. Masyw Tukopatatana z bliska
wydawa� si� jeszcze wy�szy, si�ga� niemal tarczy Jowisza. Patrzy�em w�a�nie w t�
stron�, gdy u podn�a raz po raz trzykrotnie b�ysn�o. By� to niebieski b�ysk,
kt�rego �r�d�o le�a�o poni�ej kraw�dzi tarasu, gdzie� u st�p masywu...
Do kraw�dzi doszli�my po godzinie marszu. Tam znowu le�a�y kamienie, du�o
kamieni. Nagle kamienie si� sko�czy�y i Gay z�apa�a mnie za r�k�. Przywarli�my
do ska�. Przed nami by�a kotlina, zwyk�a kilkumetrowej �rednicy kotlina.
Po�rodku niej sta� sto�ek. Wysoki, idealnie polerowany sto�ek. W jego
powierzchni odbija�y si� gwiazdy, Jowisz i skalne �ciany. To by� ich statek, ich
baza, o�rodek inwazji... W kotlinie panowa� ruch. Ze wszystkich stron zd��a�y do
sto�ka pojazdy nikn�ce w bia�ej mgle u jego podstawy. Wi�kszo�� z tych pojazd�w
mia�a kszta�t lejka zako�czonego kulistym zbiornikiem. Unosi�y si� tu� nad
powierzchni�, przelatuj�c od ska�y do ska�y jak motyle w�r�d kwiat�w na ��ce.
Dwa z nich rozbija�y b��kitnym o�lepiaj�cym p�omieniem ogromny g�az i b�yski ich
palnik�w widzieli�my dochodz�c do kotliny..
- Co oni robi�? - zapyta�a Gay.
- Oni? To s� automaty. One zbieraj� g�azy. Sp�jrz, jak ten jest blisko. -
Rzeczywi�cie, w odleg�o�ci najwy�ej dwustu metr�w przelatywa� jeden z automat�w.
Z lejka szerokim snopem, jak �wiat�o reflektora, emitowa�o jakie� pole si�owe.
G�azy wpadaj�ce w ten niewidoczny snop podrywa�y si� z pod�o�a i znika�y w
gardle leja. Nagle pojazd zmieni� kierunek i zacz�� wznosi� si� ku nam, bez
trudu pokonuj�c spadziste zbocze. Poderwa�em si� do ucieczki.
- St�j! Nie zd��ysz... - Gay zsun�a z ramienia dezintegrator. Mierzy�a
starannie, lekko przekrzywiwszy g�ow�.
- W podstaw�. Tam musz� by� zespo�y nap�dowe - m�wi�a to z tak� pewno�ci�, jakby
sama konstruowa�a ten dziwny pojazd. Strzeli�a. �ci�gn��em z ramienia sw�j
dezintegrator, lecz nie zd��y�em go jeszcze odbezpieczy�, gdy pojazd
niespodziewanie uni�s� si� kilkana�cie metr�w nad ska�y i skierowa� wprost na
nas sw�j dziwaczny lejek. Gay krzykn�a co�, czego nie zrozumia�em. Sta�a
nieruchomo z wzniesionym dezintegratorem. Nagle wszystko sta�o si� czerwone,
jakbym w�o�y� czerwone okulary.
- Uciekaj, uciekaj, Gay - krzycza�em, lecz w s�uchawkach s�ysza�em tylko urywane
trzaski, pomimo �e sta�a kilkana�cie krok�w ode mnie. To wszystko trwa�o,
oczywi�cie, kilka sekund. Chcia�em podbiec do Gay i wyci�gn�� j� z zasi�gu tego
automatu, ale wtedy w�a�nie zobaczy�em, jak najpierw dezintegrator, a za nim Gay
unosz� si� nad ska�y i mkn� ku wej�ciu leja. Nie zd��y�em si� nawet zdziwi�, gdy
sam dozna�em uczucia zmiany przyspieszenia, tak jak w ruszaj�cej w d� windzie
i, nim si� zorientowa�em, lecia�em ju� ku lejowi. "Kierunkowe pole grawitacyjne"
- pomy�la�em i by�em w �rodku. Lej ko�czy� si� ogromnym zbiornikiem i poczu�em,
�e osuwam si� gdzie� w g��b. By�o tam zupe�nie ciemno. Odruchowo, nie
zastanawiaj�c si� nad tym, zapali�em lamp� w g�owicy he�mu. Zobaczy�em Gay.
Le�a�a kilka metr�w ode mnie...
R�wnocze�nie zobaczy�em kamienie, pouk�adane r�wno, tak by zajmowa�y minimum
miejsca. Zrzucono nas na nie. Zerwa�em si� natychmiast w obawie, �e za chwil�
posypi� si� na nas ska�y wrzucane z leja. Ska� jednak nie by�o.
- Przerwa� prac�?... - Gay nas�uchiwa�a rumoru kamieniami; ale panowa�a cisza.
Skin��em g�ow�.
- ...i co gorsza, z naszego powodu...
- S�dzisz? Je�li tak, to chyba teraz ten automat melduje im o tym, co si� sta�o.
- Tak by zrobi� ziemski automat. U nich mo�e by� zupe�nie inaczej.
- Jak inaczej?
- No, jakie� samodecyduj�ce automaty.
- Niemo�liwe.
- A to pole...?
- Pole to co innego. On w ten spos�b pracuje. Ale nikt nie wyposa�y automatu do
zbierania kamieni w sprz�enia samodecyduj�ce...
- M�wisz co najmniej tak, jakby� uczestniczy�a w konstruowaniu tego automatu...
W tej chwili poczuli�my wstrz�s, ledwo wyczuwalny, delikatny wstrz�s.
- Wyl�dowa� - powiedzia�a Gay.
- Chyba tak - skin��em g�ow�.
- Teraz nas urz�dz�...
- Mamy dezintegratory.
- Nie s�dz�, �eby nam to cokolwiek pomog�o - powiedzia�a to raczej do siebie ni�
do mnie.
- Spr�bujemy si� st�d wydosta�? - zapyta�em.
- Pr�bowa� mo�emy... ale to si� nam nie uda.
- Od kiedy zosta�a� pesymistk�? - pr�bowa�em jako� rozproszy� ten przygn�biaj�cy
nastr�j "piwnicy" z kamieniami, jak w my�li okre�li�em pojazd. - Dawniej
widzia�a� zawsze wszystko w r�owych kolorach...
- Dawniej by�am m�odsza... - i to by�o na Ziemi. Chod� - chwyci�a mnie za r�k� -
obejdziemy to rumowisko!
Ale kamienie by�y wsz�dzie. Wy�ania�y si� z mroku, gdziekolwiek skierowa�em
promienie latarki.
- Zupe�nie jak wtedy na usypisku w Andach. Tak�e wsz�dzie by�y kamienie.
- Ale w g�rze by�o niebo. A poza tym pospiesz si�. Musimy obej�� "brzuch" tego
automatu.
Dalej szli�my w milczeniu. Brn�c przez kamienie, zataczali�my ko�o, ale nie
bardzo mog�em si� zorientowa�, jak� cz�� obwodu mamy ju� za sob�.
Nagle sta�o si� zupe�nie jasno. Byli�my w wielkiej hali. �ciany automatu, w
kt�rym znajdowali�my si� dot�d, gdzie� znikn�y. Widocznie zbiornik automatu
jest rozk�adany - pomy�la�em. Spojrza�em w g�r�. Ta hala w og�le nie mia�a
sklepienia. To, co by�o w g�rze, wygl�da�o jak mg�a, r�owa mg�a.
- To... to jest wn�trze sto�ka... - powiedzia�a Gay. I wtedy sta�o si� co�
najzupe�niej nieoczekiwanego. Kamienie, wszystkie kamienie unios�y si� w g�r�.
Oddala�y si� ku sklepieniu i nagle momentalnie znikn�y. Ale najdziwniejsze by�o
to, �e my�my zostali. Stali�my zanurzeni po pas w r�owej, opalizuj�cej mgle.
Nie widzieli�my w�asnych st�p.
- ...spostrzegli nas.
- Mo�e automat segreguj�cy odr�ni� nas od kamieni...
- Bzdury. To oni... Serg... uciekajmy, Serg. Gay straci�a sw�j dotychczasowy
spok�j.
- ...uciekajmy... uciekajmy st�d - powtarza�a w k�ko.
- Ale dok�d?
- Wszystko jedno - zacz�a oddala� si�, brodz�c w�r�d mg�y.
- St�j, po co tam idziesz? - krzykn��em.
Nie zatrzyma�a si�. Teraz bieg�a ju� prawie. Nagle mg�a zafalowa�a. Nie czu�em
wiatru, ale mg�a zafalowa�a tak, jakby do�em powia� wiatr...
- Gay... Gay - wo�a�em. Mg�a zacz�a si� podnosi� i jej strz�py si�ga�y mi do
piersi. Po chwili widzia�em ju� tylko he�m Gay. Mo�e co� m�wi�a nawet, ale fale
radiowe jej nadajnika nie dochodzi�y do mnie. Potem mg�a znienacka strzeli�a do
g�ry i otoczy�a mnie bezpostaciowym r�owym oparem. W pewnej chwili
zorientowa�em si�, �e na niczym nie stoj�. Wisz� w bezgrawitacyjnej przestrzeni,
w kt�rej kierunek, g�ra czy d�, nie ma w og�le fizycznego sensu.
Nie wiem, jak d�ugo to trwa�o. Straci�em rachub� czasu. Pod�wiadomie wykonywa�em
r�koma i nogami kr�tkie ruchy, staraj�c si� znale�� jaki� punkt oparcia.
Wydawa�o mi si�, �e przez izolacj� he�mu, przez materia� skafandra s�ysz�
wysoki, za j�kliwy d�wi�k. Potem d�wi�k obni�y� si�, przeszed� w buczenie.
Zamilk� w ko�cu i r�wnocze�nie poczu�em pod stopami oparcie... Mg�a zacz�a z
wolna opada�... Wynurzy�y si� z niej ogromne kilkumetrowej �rednicy kule i
wy�sze od nich, smuklejsze paraboloidy obrotowe, podobne do ogromnych kielich�w.
Wydawa�y si� przezroczyste, lecz gdy patrzy�em na kt�r�kolwiek wprost, jakby
matowia�a... Zdawa�y si� porusza�, falowa� i dopiero po chwili zrozumia�em, �e
to przezroczysta substancja gazowa, kt�ra zosta�a po opadni�ciu mg�y, �amie
�wiat�o podobnie jak latem rozgrzane powietrze nad g�azami. To, na czym sta�em,
by�o elastyczne, lecz gdy spojrza�em w d�, nie dostrzeg�em w�asnych st�p. Moje
nogi "rozmywa�y si�" w okolicy kostek w tym, na czym sta�em. Chyba znowu jakie�
pole si�owe, pomy�la�em. Chodzi� jednak po tym mo�na by�o zupe�nie dobrze.
Zrobi�em kilka krok�w, potem chcia�em podej�� do jednej z kul... i nie mog�em.
Na p� metra przed kul� zaczyna�o si� jakie� pole si�owe, od kt�rego si�
odbija�em.
Chcia�em obej�� kul�, gdy nagle spostrzeg�em, �e kilkana�cie metr�w ode mnie
kto� stoi. Gay!
Pobieg�em ku niej, ale ona mimo �e si� nie porusza�a, zacz�a odp�ywa� tak, �e
dystans mi�dzy nami pozostawa� bez zmian. Nagle zatrzyma�em si�. Ale� tak, to
nie by�a Gay... to by�a Wera! Zatrzyma�a si� tak�e... Wtedy spostrzeg�em, �e
jest przezroczysta i poprzez ni� wida� zarysy stoj�cych w g��bi ku� i
paraboloid... Sta�em tak mo�e p� minuty. Ona tak�e si� nie rusza�a, czekaj�c
jakby na mnie. A wi�c oni chc� mnie w ten spos�b dok�d� zaprowadzi�... A mo�e to
pu�apka? Nie, gdyby rzeczywi�cie chcieli, mogliby mnie przecie� bez trudu
przenie�� jakim� polem si�owym... Zdecydowa�em si�. Poszed�em za Wer�. Jej obraz
ucieka� ode mnie tak d�ugo, a� nagle pomi�dzy jedn� a drug� kul� zobaczy�em
rakietk�, prawdziw� ziemsk� rakietk� z otwartym w�azem, w kt�rym znikn�a Wera.
Wszed�em za ni� i... zobaczy�em Gay.
- Czy ty jeste� Serg? Jak tu wszed�e�? - zapyta�a. Potem zobaczy�em w jej oczach
strach i odsun�a si� ode mnie pod �cian�.
- Tak. To ja, Serg. Wszed�em zwyczajnie... - Odwr�ci�em si�, by pokaza� jej
w�az, ale za mn� by�a tylko �ciana.
- A mo�e ty ju� umar�e� jak Wera i jeste� tylko obrazem Serga...
- Ale�, Gay, ja �yj�... naprawd� �yj�... - schwyci�em j� za r�ce. - Widzisz
przecie�, �e �yj�...
- �yjesz... A widzia�e� Wer�? - zapyta�a nagle.
- Widzia�em. Tak, to by� jej obraz.
- I prowadzi�a ciebie w�r�d ku�...
- Prowadzi�a...
- Ale po co, Serg?... Po co?...
- Nie rozumiem...
- Po co nas tu zamkn�li... - skuli�a si� w k�cie kabiny i zacisn�a powieki...
Nie wiedzia�em, co jej odpowiedzie�. Rozejrza�em si� po kabinie i
spostrzeg�em... ekran... Nie by� podobny do ziemskich ekran�w, ale to musia� by�
w�a�nie ekran, bo �wieci�y w nim gwiazdy.
- Gay! Gay! - szarpn��em j� za r�kaw skafandra. Przez szyb� he�mu widzia�em, jak
wolno unios�a powieki.
- Co si� sta�o? - zapyta�a po chwili.
- Nie wiem. Jakie� gwiazdy...
- Gwiazdy?
- Tak, w ekranie, sp�jrz sama, przecie� to gwiazdy. Chwil� patrzyli�my w ekran.
Nagle Gay poderwa�a si� i spostrzeg�em jej �renice rozszerzone przera�eniem.
- Serg, a je�li oni nas wystrzelili...
- Nie rozumiem.
- No, wystrzelili nas w kosmos.
- Po co? Po co mieliby to zrobi�, wyt�umacz mi - stara�em si� m�wi� spokojnie,
ale ju� tak�e si� ba�em.
- Sk�d�e mam wiedzie�... a te kamienie... po co zbierali kamienie i przenosili
je w r�owej mgle...
- Ale nas przecie� zostawili...
- Mo�e w�a�nie po to, by nas wyrzuci� w pr�ni�. Mo�e oni wszystkich ludzi albo
zabijaj�, albo wyrzucaj� w pr�ni�.
- Wystrzelili nas z Ganimeda jak pocisk, bez mo�liwo�ci kierowania tym pojazdem.
- Uwa�asz, �e eksperymentuj� na nas...
- Nie. Oni na pewno w ten w�a�nie spos�b pozbawiaj� �ycia istoty swego gatunku.
Mo�e ich nie mo�na inaczej zabi�...
Nie odpowiedzia�em. Je�eli Gay ma racj�... to naprawd� musimy umrze�. �adne
obserwatorium nas nie dostrze�e... co najwy�ej radar jakiej� przelatuj�cej
rakiety. Ale my nie nadajemy sygna��w rozpoznawczych, wi�c potraktuje nas jak
meteor. Wyemituje w nas pe�ny �adunek ze swego anihilatora i wyparujemy...
- Wyparujemy, je�eli...
- Nie - Gay przerwa�a mi - umrzemy tutaj. Tutaj, w tej kabinie. S�yszysz?
- Spokojnie, Gay, spokojnie...
- Popatrz - Gay wskazywa�a na ekran. - Oni go skonstruowali specjalnie, �eby�my
musieli o tym my�le�...
- O czym?
- �e umrzemy.
- Gay!
Za�mia�a si� tylko.
- B�dziemy umiera� i patrze� na gwiazdy...
Wtedy spojrza�em w ekran. Gwiazd w nim nie by�o, znikn�y z ekranu wyparte
pot�niej�c� z ka�d� chwil�, dobrze znan� bry�� Ganimeda. Nasz pojazd podchodzi�
do l�dowania.
�ledzi�em s�oneczn� plam� przesuwaj�c� si� wolno po posadzce. Przez otwarte okno
s�ysza�em szum automatu strzyg�cego traw� w ogrodzie. Na b��kitnym prostok�cie
nieba przesuwa�y si� ob�oki gnane zimnym wiatrem od g�r. Przy oknie sta�a Gay...
Gay bez skafandra... To by�a Ziemia, naprawd� Ziemia!
Sko�czyli�my w�a�nie opowiada� i Toren w zamy�leniu pociera� d�oni� swe wysokie,
�ysawe czo�o.
- ... i m�wicie, �e tam by�a mg�a, r�owa mg�a... a potem kule... - powtarza�.
- A inwazja zlikwidowana? - zdecydowa�em si� w ko�cu go zapyta�.
- Inwazja? - z roztargnieniem spojrza� na mnie. - Inwazji w og�le nie by�o.
- Nie by�o?
- Oczywi�cie, to nasz wymys�, nast�pstwo megalomani: naszego gatunku. - Teraz
patrzy� na Gay. Spostrzeg� widocznie, �e nic nie (rozumie. - Widzicie, to tak,
jakby kto� chcia� ogrodzi� swoje pole przed szkodnikami. Mo�na po prostu wznie��
p�ot. Ale je�li kto� dysponuje odpowiedni� technik� i nie chce zabija�, to... po
prostu zak�ada siatk� sygnalizacyjn� z torus�w, wzywaj�c� ob�ok sterowany. Ob�ok
wynosi to wszystko, co si� tylko porusza, poza poletko, poza stref�, kt�ra jest
strze�ona... To, �e torus zabija�... widocznie nie wiedzieli, i� taki w�a�nie
impuls jest dla nas �miertelny. Pewnie nie przesz�o im to nawet przez my�l.
- Wi�c Warden, Woley, Wera... wszyscy oni �yj�?
- Oczywi�cie, chmura wyrzuci�a ich na ska�y poza pier�cieniem torus�w.
- A my... co oni z nami zrobili...?
- To mo�emy tylko przypuszcza�. Ich pojazd wystartowa�. Wystartowa�
prawdopodobnie natychmiast po waszym tam przybyciu...
- Ale� my�my nic nie czuli. �adnych przeci��e�, �adnych wstrz�s�w.
Toren u�miechn�� si�.
- Oni nap�dzaj� sw�j pojazd polem grawitacyjnym. Wytwarzaj� to pole przed
pojazdem. Wy�cie razem z ca�ym kosmolotem spadali w tym polu... A kto�, kto
spada, nic nie wa�y. Problem cz�owieka w spadaj�cej windzie - u�miechn�� si�. -
Tak wi�c nie mog�o by� mowy o przeci��eniach. Najwy�ej mog�e� odczuwa�...
- Rzeczywi�cie odczuwa�em niewa�ko��...
- Widzisz, �e mamy racj� - ucieszy� si� Toren. - Dostali�cie si� wi�c - ci�gn��
dalej - do automatycznego pojazdu zbieraj�cego paliwo dla ich agregator�w
nap�dowych. Mieli�cie szcz�cie. Mo�e oni s� jako� podobni do nas, a mo�e was
zauwa�yli, w ka�dym razie nie podzielili�cie losu kamieni zamienianych w
silnikach na energi�. Odsegregowali was od kamieni... ale potem mieli trudno�ci
z odes�aniem was na Ksi�yc, bo ju� wystartowali. Zbudowali wi�c specjalny
statek. Zbudowali - s�dz� - w ci�gu nieca�ej godziny, przystosowali go do
waszych potrzeb, zwabili was do �rodka obrazem Wery i wystrzelili z powrotem na
Ganimeda... Tak, nie chcieli was zniszczy�. Odes�ali was, mimo �e sami w tym
czasie przemierzyli ju� miliony kilometr�w.
- A teraz, gdzie oni s� teraz...?
- Gdzie� w pr�ni mi�dzygwiezdnej... znikli z ekran�w najczulszych radar�w...
- I nic nam nie zostawili, nic nie przekazali?
- Tylko was. Nic poza tym. Was nie chcieli zabiera�. Dostali�cie si� do ich
statku przypadkiem... a oni najpierw nie zauwa�yli... a potem wys�ali was na
Ganimeda.
- Jak to, a te mg�y... to unoszenie kamieni... obraz Wery...
- To dzia�a�y ich automaty. Ich technika wyprzedza nasz� o setki, mo�e tysi�ce
lat... nikt nie chcia� si� z wami porozumie�... Rozumiecie, co to znaczy...?
- Nam si� zdawa�o, �e oni niczym innym pr�cz nas si� nie interesuj�...
- Nie tylko wam - Toren m�wi� cicho, jakby do siebie - my�my wszyscy tak
s�dzili. Wymy�lili�my nawet inwazj� i uwierzyli w ni� bez zastrze�e�.
Wymy�lili�my inwazj�, bo przez my�l nam nie przesz�o, �e oni przylecieli do nas
tylko po zapas paliwa, �e potraktowali nas jak wr�ble...
- Nie rozumiem. Dlaczego jak wr�ble...?
- Czy zatrzyma�e� si� kiedykolwiek, �eby popatrze� na wr�bla? Na pewno nie.
Je�li je nawet czasem spostrzeg�e�, to przypadkiem. S� zbyt pospolite, by
zwr�ci� nasz� uwag�... i mo�e my w�a�nie jeste�my takimi wr�blami w naszej
Galaktyce...