2929

Szczegóły
Tytuł 2929
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

2929 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 2929 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 2929 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

2929 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

ORSON SCOTT CARD Xenocyd Markowi i Kathy Kidd: za swobod�, za przysta� i zabawy w ca�ej Ameryce ROZDZIA� 1 ROZSTANIE Dzi� jeden z braci zapyta� mnie: Czy to straszne wi�zienie, kiedy nie mo�esz si� ruszy� z miejsca, w kt�rym stoisz? A ty odpowiedzia�e�... �e jestem teraz bardziej wolny od niego. Niezdolno�� do ruchu uwalnia mnie od obowi�zku dzia�ania.Wy, kt�rzy m�wicie j�zykami, wci�� k�amiecie... Ha� Fei-tzu siedzia� w pozycji lotosu na nagiej drewnianej pod�odze obok �o�a �ony. Jeszcze przed chwil� drzema� chyba - nie by� tego tak zupe�nie pewien. Lecz teraz u�wiadomi� sobie lekk� zmian� jej oddechu, zmian� subteln� jak podmuch wywo�any ruchem skrzyde� motyla. Jiang-qing tak�e najwyra�niej dostrzeg�a w nim zmian�, gdy� przedtem milcza�a, a teraz odezwa�a si�. M�wi�a bardzo cicho, ale Ha� Fei-tzu s�ysza� wyra�nie, gdy� w domu panowa�a cisza. Prosi� przyjaci� i s�u�b� o zachowanie milczenia na okres zmierzchu �ycia Jiang-qing. Do�� b�dzie czasu na nieostro�ne ha�asy podczas d�ugiej nocy, kt�ra nadejdzie, nocy bez przyt�umionego szeptu jej warg. - Jeszcze nie umar�am - powiedzia�a. Od kilku dni po ka�dym przebudzeniu wita�a go tymi s�owami. Z pocz�tku uwa�a� je za ironiczne lub drwi�ce, ale teraz ju� wiedzia�, �e wymawia je z rozczarowaniem. T�skni�a za �mierci� nie dlatego, �e nie kocha�a �ycia, ale dlatego, bowiem �mier� by�a nieunikniona. Czego nie mo�na odepchn��, trzeba przyj�� z otwartymi ramionami. Taka jest Droga. Jiang-qing przez ca�e �ycie nie zboczy�a z Drogi ani o krok. - A wi�c bogowie s� dla mnie �askawi - rzek� Ha� Fei-tzu. - Dla ciebie - tchn�a. - Co kontemplujemy? W ten spos�b prosi�a go, by dzieli� z ni� swe najskrytsze rny�li. Gdy inni o nie pytali, czu� si� tak, jakby szpiegowali go. Ale Jiang-qing pyta�a, by my�le� o tym samym. Dzi�ki temu oboje stawali si� jedn� dusz�. - Kontemplujemy natur� po��dania - odpar� Ha� Fei-tzu. - Czyjego po��dania? - spyta�a. -I po��dania czego? Mojego po��dania, by twoje ko�ci wyzdrowia�y, sta�y si� silne i nie p�ka�y przy najl�ejszym ucisku. Znowu mog�aby� stan��, a nawet unie�� rami�, a twoje mi�nie nie wyrywa�yby od�amk�w ko�ci, ani ko�� nie �ama�aby si� od napr�enia. Nie musia�bym patrze�, jak ga�niesz. Wa�ysz teraz zaledwie osiemna�cie kilogram�w. Nie zdawa�em sobie sprawy, jak bardzo jeste�my szcz�liwi, dop�ki nie dowiedzia�em si�, �e nie mo�emy zosta� razem. - Mojego po��dania - odpowiedzia�. - Ciebie. - "Cenisz tylko to, czego nie masz". Czyje to s�owa? - Twoje. Niekt�rzy m�wi�: czego mie� nie mo�esz, a inni: czego mie� nie powiniene�. A ja m�wi�: naprawd� mo�esz doceni� tylko to, czego zawsze b�dziesz pragn��. - Masz mnie na zawsze. - Utrac� ci� tej nocy. Albo jutro. Albo za tydzie�. - Zajmijmy si� kontemplacj� natury po��dania - spokojnie poprosi�a Jiang-qing. Jak zwykle, wykorzystywa�a filozofi�, by wyrwa� go z pos�pnej melancholii. Opiera� si�, cho� tylko z przekory. - Jeste� surow� w�adczyni� - o�wiadczy�. - Jak twoja przodkini-serca, nie zwa�asz na s�abo�ci innych. Jiang-qing otrzyma�a imi� po rewolucyjnej przyw�dczyni z dalekiej przesz�o�ci, kt�ra pr�bowa�a wprowadzi� lud na now� Drog�, ale zosta�a pokonana przez tch�rzy o zaj�czych sercach. To niesprawiedliwe, my�la� Ha� Fei-tzu, by �ona umiera�a przed nim: jej przodkini-serca prze�y�a swego m�a. Poza tym, �ony powinny �y� d�u�ej ni� m�owie. Kobiety s� bardziej dope�nione wewn�trznie. I �yj� w swych dzieciach. Nigdy nie cierpi� takiej samotno�ci jak osamotniony m�czyzna. Jiang-qing nie pozwoli�a mu wr�ci� do smutnej zadumy. - Kiedy m�czy�nie umiera �ona, czego mo�e po��da�? Zbuntowany Ha� Fei-tzu udzieli� jej najbardziej fa�szywej odpowiedzi. - By po�o�y� si� przy niej - rzek�. - Po��danie cia�a - stwierdzi�a Jiang-qing. Poniewa� by�a zdecydowana prowadzi� t� rozmow�, Ha� Fei-tzu wyrecytowa� za ni�: - Po��daniem cia�a jest dzia�aniem. Zawiera wszelkie dotkni�cia, przypadkowe i intymne, i wszelkie zwyczajowe poruszenia. Gdy zatem m�czyzna widzi k�tem oka jaki� ruch, my�li, �e widzia� zmar�� �on� przechodz�c� za drzwiami. Nie uspokoi si�, p�ki nie podejdzie do drzwi i nie zobaczy, �e to nie jego �ona. Dlatego budzi si� ze snu, w kt�rym s�ysza� jej g�os, i stwierdza, �e odpowiada jej, jakby mog�a go us�ysze�. - Co jeszcze? - spyta�a Jiang-qing. - Mam do�� filozofii - o�wiadczy� Ha� Fei-tzu. - Mo�e Grecy znajdywali w niej pocieszenie. Ja nie. - Po��danie ducha - nie ust�powa�a Jiang-qing. - Poniewa� duch z ziemi si� bierze, jest t� cz�ci�, kt�ra czyni nowe rzeczy ze starych. Gdy �ona umiera, m�� t�skni za wszystkimi nie doko�czonymi dzie�ami, jakie z ni� tworzy�, za nie rozpocz�tymi snami o tym, co wykreowaliby, gdyby �y�a. Dlatego m�czyzna gniewa si� na swe dzieci, bo zbyt s� do niego podobne, a za ma�o przypominaj� zmar�� �on�. Dlatego m�czyzna nienawidzi domu, w kt�rym �yli razem, poniewa� albo go nie zmienia, a wtedy dom staje si� r�wnie martwy jak �ona, albo zmienia, a wtedy dom nie jest ju� w po�owie jej dzie�em. - Nie wolno ci si� gniewa� na nasz� ma�� Qing-jao - szepn�a Jiang-qing. - Dlaczego? - zapyta� Ha� Fei-tzu. - Czy wi�c zostaniesz, by nauczy� j� by� kobiet�? Ja mog� wychowa� j� tylko na swoje podobie�stwo. B�dzie zimna i twarda, ostra i mocna jak obsydian. Je�li taka wyro�nie, a wygl�dem przypomina ciebie, jak mog� si� nie gniewa�? - Poniewa� mo�esz j� nauczy� wszystkiego, czym ja jestem. - Gdybym nosi� w sobie cz�� ciebie - odpar� Ha� Fei-tzu - nie musia�bym ci� po�lubia�, by sta� si� pe�n� osob�. - Przekomarza� si� z ni�, wykorzystuj�c filozofi�, by odwr�ci� rozmow� od cierpienia. - Takie jest po��danie duszy. Dusza zbudowana jest ze �wiat�a i �yje w powietrzu, ona wi�c poczyna i przechowuje idee, zw�aszcza ide� ca�o�ci. M�� pragnie dope�nienia, pragnie ca�o�ci, jaka powstaje z m�a i �ony wsp�lnie. Nigdy zatem nie wierzy w�asnym my�lom, poniewa� zawsze dr�czy go w�tpliwo��, na kt�r� tylko my�li �ony by�y odpowiedzi�. Tym samym ca�y �wiat wydaje mu si� martwy, gdy� nie ma pewno�ci, czy cokolwiek zachowa sw�j sens pod ostrza�em tej nierozwi�zalnej w�tpliwo�ci. - Bardzo g��bokie - stwierdzi�a Jiang-qing. - Gdybym by� Japo�czykiem, pope�ni�bym seppuku, wylewaj�c swe trzewia na urn� twych popio��w. - Bardzo mokre i bardzo niechlujne. U�miechn�� si�. - Chcia�bym wi�c by� staro�ytnym Hindusem i sp�on�� na twoim stosie. Ona jednak do�� mia�a �art�w. - Qing-jao - szepn�a. Przypomina�a mu, �e nie mo�e uczyni� niczego tak teatralnego, nie mo�e umrze� wraz z ni�. Kto� musi zaj�� si� ma�� Qing-jao. Ha� Fei-tzu odpowiedzia� jej z powag�. - Jak mog� j� nauczy�, by by�a tym, kim ty jeste�? - Wszystko, co we mnie dobre, bierze si� z Drogi. Je�li nauczysz j�, by by�a pos�uszna bogom, szanowa�a przodk�w, kocha�a lud i s�u�y�a w�adcom, przetrwam w niej tak samo jak ty. - Naucz� j� Drogi jako cz�ci samego siebie - obieca� Ha� Fei-tzu. - Nie tak. Droga nie jest naturaln� cz�ci� ciebie, m�j m�u. Chocia� bogowie przemawiaj� do ciebie codziennie, upierasz si� przy wierze w �wiat, gdzie wszystko mo�na wyja�ni� naturalnymi przyczynami. - Jestem pos�uszny bogom. - Pomy�la� z gorycz�, �e nie ma wyboru, �e nawet od�o�enie spe�nienia ich ��da� staje si� tortur�. - Ale nie znasz ich. Nie kochasz ich dzie�. - Droga ka�e nam kocha� ludzi. Bog�w tylko s�uchamy. Jak mog� kocha� bog�w, kt�rzy poni�aj� mnie i dr�cz� przy ka�dej okazji? - Kochamy ludzi, gdy� s� stworzeniami bo�ymi. - Nie praw mi kaza�. Westchn�a. Smutek uk�u� go niby paj�k. - Chcia�bym przez wieczno�� s�ucha� twoich kaza� - zapewni�. - O�eni�e� si� ze mn�, poniewa� wiedzia�e�, �e kocham bog�w, gdy u ciebie nie by�o nawet �ladu tej mi�o�ci. W taki spos�b ci� dope�ni�am. Jak m�g� si� z ni� spiera�, gdy wiedzia�, �e nawet w takiej chwili nienawidzi bog�w za wszystko, co mu zrobili, do czego go zmusili i co mu odebrali. - Obiecaj mi - szepn�a Jiang-qing. Wiedzia�, o co go prosi. Czu�a, �e zbli�a si� �mier� i na jego barki sk�ada�a zadanie, z kt�rego uczyni�a cel swego �ycia. Ten ci�ar podejmie z rado�ci�. To utraty jej towarzystwa w Drodze l�ka� si� od dawna. - Obiecaj, �e nauczysz Qing-jao kocha� bog�w i zawsze kroczy� Drog�. Obiecaj, �e uczynisz j� moj� c�rk� w tym samym stopniu, co twoj�. - Nawet je�li nigdy nie us�yszy g�osu bog�w? - Droga jest dla wszystkich, nie tylko dla s�ysz�cych. Mo�e... pomy�la� Ha� Fei-tzu. Ale bogos�ysz�cym o wiele �atwiej jest ni� pod��a�, gdy� za zboczenie z niej p�ac� straszn� cen�. Zwykli ludzie s� wolni; mog� opu�ci� Drog� i nie odczuwa� d�ugoletniego b�lu. Bogos�ysz�cy nie zdo�a opu�ci� Drogi cho�by na godzin�. - Obiecaj. Zrobi� to. Obiecuj�. Nie potrafi� jednak wypowiedzie� tych s��w. Nie wiedzia� dlaczego, ale op�r tkwi� g��boko. W ciszy, gdy ona czeka�a na jego przysi�g�, us�yszeli tupot bosych st�p na �wirze przed frontowymi drzwiami. Mog�a to by� jedynie Qing-jao, powracaj�ca z ogrodu Sun Cao-pi. Tylko Qing-jao pozwolono biega� i ha�asowa� w tych godzinach milczenia. Czekali, pewni, �e przyjdzie prosto do pokoju matki. Drzwi odsun�y si� niemal bezg�o�nie. Nawet Qing-jao odczuwa�a panuj�c� cisz� i w obecno�ci matki chodzi�a na palcach. Mimo to z trudem powstrzymywa�a si�, by nie zata�czy�, nie pop�dzi� po pod�odze. Nie zarzuci�a matce r�k na szyj�; zapami�ta�a lekcj�, cho� potworny siniak znikn�� ju� z twarzy Jiang-qing w miejscu, gdzie trzy miesi�ce temu mocny u�cisk c�rki z�ama� jej szcz�k�. - Naliczy�am dwadzie�cia trzy bia�e karpie w ogrodowej sadzawce - oznajmi�a Qing-jao. - Tak du�o - pochwali�a Jiang-qing. - My�l�, �e pokazywa�y mi si�, �ebym je mog�a policzy�. �aden nie chcia� by� omini�ty. - Kocha... ci�... - wyszepta�a Jiang-qing. Ha� Fei-tzu us�ysza� nowy d�wi�k w jej st�umionym g�osie - bulgotanie, jakby w�r�d s��w p�ka�y b�belki. - Jak my�lisz, czy je�li widzia�am tyle karpi, to znaczy, �e b�d� bogos�ysz�c�? - spyta�a Qing-jao. - Poprosz� bog�w, by do ciebie przem�wili - odpowiedzia�a Jiang-qing. Jej oddech sta� si� nagle kr�tki i chrapliwy. Ha� Fei-tzu przykl�kn�� natychmiast i spojrza� z uwag� na �on�. Oczy mia�a szeroko otwarte i pe�ne l�ku. Chwila nadesz�a. Poruszy�a wargami. Obiecaj, powiedzia�a, cho� nie potrafi�a wydoby� g�osu. - Obiecuj� - rzek� Ha� Fei-tzu. Oddech usta�. - Co m�wi� bogowie, kiedy przemawiaj�? - zapyta�a Qing-jao. - Mama jest bardzo zm�czona - odpar� Ha� Fei-tzu. - Powinna� ju� i��. - Ale mama mi nie odpowiedzia�a. Co m�wi� bogowie? - M�wi� o tajemnicach. Kto je us�ysza�, nigdy ich nie powtarza. Oing-jao z powag� kiwn�a g�ow�. Cofn�a si� o krok, jakby do wyj�cia, ale przystan�a. - Mog� ci� poca�owa�, mamo? - Lekko w policzek - zezwoli� Ha� Fei-tzu. Qing-jao, ma�a jak na czterolatk�, nie musia�a zbytnio si� schyla�, by uca�owa� policzek matki. - Kocham ci�, mamo. - Lepiej ju� id�, Qing-jao. - Ale mama nie powiedzia�a, �e te� mnie kocha. - Powiedzia�a wcze�niej. Nie pami�tasz? Ale jest bardzo s�aba i zm�czona. Id� ju�. W�o�y� w te s�owa tyle stanowczo�ci, �e dziewczynka wysz�a, nie pytaj�c o nic wi�cej. Dopiero gdy znikn�a, Ha� Fei-tzu ukl�k� nad cia�em Jiang-qing i pr�bowa� sobie wyobrazi�, co teraz si� z ni� dzieje. Dusza odlecia�a i pewnie jest ju� w niebie. Duch b�dzie zwleka� o wiele d�u�ej. Mo�e nawet zamieszka w tym domu, je�li naprawd� by�a tutaj szcz�liwa. Ludzie przes�dni wierzyli, �e wszelkie duchy zmar�ych s� niebezpieczne; wystawiali znaki i amulety, by je odp�dzi�. Ci jednak, kt�rzy pod��ali Drog�, wiedzieli dobrze, �e duch dobrego cz�owieka nigdy nie stanie si� gro�ny czy niszczycielski. Dobro� cz�owieka pochodzi z mi�o�ci ducha do tworzenia. Gdyby Jiang-qing postanowi�a zosta�, jej duch na wiele lat by�by b�ogos�awie�stwem dla tego domu. A jednak nawet w tej chwili, gdy pr�bowa� wyobrazi� sobie jej dusz� i ducha zgodnie z naukami Drogi, w g��bi jego serca istnia�a lodowata pustka - przekonanie, �e to kruche, wysuszone cia�o jest wszystkim, co pozosta�o z Jiang- qing. Dzi� wieczorem sp�onie szybko jak papier, a wtedy ona odejdzie. Przetrwa tylko w jego wspomnieniach. Jiang-qing mia�a racj�. Dope�nia�a jego dusz� i bez niej ju� teraz zaczyna� w�tpi� w bog�w. A bogowie zauwa�yli to jak zawsze. Natychmiast poczu� niezno�ne pragnienie, by dokona� rytualnego oczyszczenia, pozby� si� niegodnych my�li. Nawet teraz nie mogli mu darowa�. Nawet przy ciele zmar�ej �ony ��dali, by z�o�y� im ho�d, nim uroni po niej cho�by jedn� �z�. Z pocz�tku zamierza� si� opiera�, od�o�y� rytua� pos�usze�stwa. Nauczy� si� odsuwa� go nawet o ca�y dzie�, ukrywaj�c przy tym wszelkie oznaki wewn�trznych cierpie�. M�g�by uczyni� to teraz... ale tylko wtedy, gdyby serce mia� zupe�nie zimne. To nie mia�o sensu. W�a�ciwy �al m�g� nadej�� dopiero po udzieleniu satysfakcji bogom. Dlatego wi�c, kl�cz�c, rozpocz�� rytua�. Wci�� skr�ca� si� i obraca�, gdy do pokoju zajrza� s�u��cy. Nie powiedzia� ani s�owa, lecz Ha� Fei-tzu s�ysza� szelest odsuwanych drzwi. Wiedzia�, co s�u��cy pomy�li: Jiang-qing nie �yje, a Ha� Fei-tzu jest tak prawy, �e obcuje z bogami, zanim obwie�ci domownikom o jej �mierci. Z pewno�ci� niekt�rzy nawet uznaj�, �e bogowie sami przybyli po Jiang-qing, poniewa� znana by�a ze swej niezwyk�ej pobo�no�ci. Nikt nie odgadnie, �e kiedy Ha� Fei-tzu oddawa� cze��, jego serce przepe�nia� �al do bog�w ��daj�cych tego w takiej chwili. Bogowie, pomy�la�. Gdybym wiedzia�, �e odr�buj�c sobie nog� albo wycinaj�c w�trob�, pozb�d� si� was na zawsze, chwyci�bym n� i z rado�ci� przyj�� b�l i strat�. Wszystko dla wolno�ci. Ta my�l r�wnie� by�a niegodna i musia� si� po niej oczy�ci�. Min�o kilka godzin, nim bogowie wreszcie go uwolnili, lecz wtedy odczuwa� ju� nazbyt wielkie zm�czenie i niech��, by rozpacza�. Wsta� i wezwa� kobiety, by przygotowa�y cia�o Jiang-qing do kremacji. O p�nocy jako ostatni zbli�y� si� do stosu, nios�c w ramionach �pi�c� Oing-jao. �ciska�a w r�czkach trzy kawa�ki papieru, kt�re dzieci�cym pismem wypisa�a dla swej matki. "Ryba", napisa�a, i "ksi��ka" i "sekrety". Te trzy rzeczy Qing-jao oddawa�a matce, by zabra�a je z sob� do nieba. Ha� Fei-tzu spr�bowa� odgadn��, o czym my�la�a dziewczynka, pisz�c te s�owa. "Ryba" z powodu dzisiejszych karpi w sadzawce, to jasne. A "ksi��k�" te� nietrudno wyja�ni�, poniewa� g�o�ne czytanie by�o jedn� z niewielu zabaw z c�rk�, dost�pnych jeszcze Jiang-qing. Ale dlaczego "sekrety"? Jakie tajemnice mia�a Qing-jao dla swej matki? Nie m�g� jej spyta�. Nie dyskutuje si� o ofiarach dla zmar�ych. Ha� Fei-tzu postawi� Qing-jao na ziemi. Nie spa�a mocno i rozbudzi�a si� natychmiast. Sta�a obok stosu, mru��c oczy. Ha� Fei-tzu szepn�� jej kilka s��w, a wtedy zwin�a papierki i wsun�a je do r�kawa zmar�ej. Nie przeszkadza�o jej dotkni�cie zimnego cia�a matki - by�a za ma�a i nie nauczy�a si� jeszcze dr�e� od dotyku �mierci. Ha� Fei-tzu tak�e nie drgn��, gdy trzy swoje karteczki wsun�� do drugiego r�kawa. Czemu mia�by obawia� si� �mierci teraz, gdy zrobi�a ju� najgorsze? Nikt nie wiedzia�, co on ofiarowywa�. Byliby przera�eni, gdy� napisa� tam "Moje cia�o", "M�j duch" i "Moja dusza". To tak, jakby sam mia� sp�on�� na stosie pogrzebowym, jakby posy�a� samego siebie tam, gdzie p�jdzie ona. A potem sekretna druhna Jiang-qing, Mu-pao, przysun�a �agiew do �wi�tego drewna i stos wybuchn�� p�omieniem. �ar ognia parzy� i Qing-jao schowa�a si� za ojcem. Wygl�da�a zza niego, by patrze�, jak jej matka odchodzi w niesko�czon� w�dr�wk�. Ha� Fei-tzu jednak cieszy� si� suchym ogniem, kt�ry przypala� sk�r� i marszczy� jedwab szaty. Cia�o nie by�o tak wysuszone, jak si� wydawa�o. Papierki ju� dawno rozsypa�y si� w popi� i wzlecia�y z dymem, a ono d�ugo jeszcze skwiercza�o; g�ste opary kadzide� p�on�cych wok� stosu nie mog�y zabi� zapachu p�on�cego cia�a. I tyle tylko spalamy tutaj: mi�so, trupa, nic. Nie moj� Jiang-qing. Tylko kostium, kt�ry nosi�a za tego �ycia. To, co czyni�o z cia�a kobiet�, kt�r� kocha�em, ci�gle �yje. Musi �y�. I przez moment zdawa�o mu si�, �e widzi albo s�yszy, �e odczuwa w jaki� spos�b przej�cie Jiang-qing. W powietrze, w ziemi�, w ogie�. Jestem z tob�. ROZDZIA� 2 SPOTKANIE Najdziwniejsze u ludzi jest to, jak dobieraj� si� w pary: m�czy�ni z kobietami. Bez przerwy ze sob� walcz� i nie potrafi� zostawi� siebie nawzajem w spokoju. Nie mog� chyba zrozumie�, �e m�czy�ni i kobiety to r�ne gatunki, o calkiem innych potrzebach i pragnieniach. Jedynie reprodukcja zmusza ich do kontaktu. Nic dziwnego, �e tak to odczuwasz. Twoi partnerzy s� tylko bezm�zgimi trutniami, przed�u�eniem ciebie, bez w�asnej to�samo�ci. My znamy naszych kochank�w i rozumiemy ich doskonale. Ludzie wymy�laj� urojonego kochanka i nak�adaj� t� mask� na cia�o, kt�re bior� do ��ka.. To jest tragedia j�zyka, przyjaci�ko. Ci, kt�rzy poznaj� si� jedynie poprzez reprezentacje symboliczne, zmuszeni s�, by wyobra�a� sobie siebie nawzajem. A �e ich wyobra�nia jest niedoskona�a, cz�sto si� myl�. To �r�d�o ich cierpienia. Ale tak�e ich si�y. Tak my�l�. W twoim i moim gatunku, z r�nych ewolucyjnych przyczyn, kojarzenie nast�puje z os�bnikami daleko ni�ej rozwini�tymi. Te istoty s� zawsze beznadziejnie ni�sze intelektualnie. Ludzie kojarz� si� z partnerami, kt�rzy rzucaj� wyzwanie ich przyw�dztwu. Konflikt mi�dzy partnerami nie wynika z tego, �e komunikuj� si� mniej efektywnie od nas, ale �e w og�le si� komunikuj�. Valentine Wiggin przeczyta�a sw�j esej, wprowadzaj�c jeszcze drobne poprawki. Kiedy sko�czy�a, s�owa zawis�y w powietrzu nad terminalem komputera. By�a zadowolona z siebie. Zr�cznie i ironicznie przeanalizowa�a charakter i osobowo�� Rymusa Ojmana, przewodnicz�cego gabinetu Gwiezdnego Kongresu. - Czy zako�czyli�my kolejny szturm na w�adc�w Stu �wiat�w? Valentine nie obejrza�a si�, by spojrze� na m�a. Z tonu wiedzia�a dok�adnie, jaki ma wyraz twarzy. Nie odwracaj�c g�owy u�miechn�a si� w odpowiedzi. Po dwudziestu pi�ciu latach ma��e�stwa potrafili, nie patrz�c, widzie� siebie nawzajem. - O�mieszyli�my Rymusa Ojmana. Jakt wsun�� si� do male�kiego gabinetu. Jego twarz znalaz�a si� tak blisko, �e Valentine czu�a jego oddech, gdy czyta� pierwsze akapity. Nie by� ju� m�ody; wysi�ek zwi�zany z pochyleniem si� i oparciem r�k o framug� sprawi�, �e oddech by� szybszy, ni� chcia�aby s�ysze�. Wreszcie przem�wi�. By� tak blisko, �e wargami muska� jej policzek i �askota� przy ka�dym s�owie. - Od tej chwili nawet jego matka b�dzie si� �mia�a ukradkiem, ile razy zobaczy tego biedaka. - Ci�ko by�o napisa� to zabawnie - wyzna�a Valentine. - Ci�gle �apa�am si� na tym, �e go oskar�am. - Tak jest lepiej. - Och, wiem o tym. Gdybym zdradzi�a swoj� z�o��, gdybym oskar�y�a go o wszystkie przest�pstwa, wyda�by si� twardy i wzbudzi� l�k. Frakcja Przestrzegania Prawa uwielbia�aby go jeszcze bardziej, a tch�rze na wszystkich �wiatach k�anialiby si� ni�ej. - Je�li maj� k�ania� si� ni�ej, musz� kupowa� cie�sze dywany. Roze�mia�a si� - r�wnie� dlatego, �e �askotanie warg na policzku stawa�o si� nie do zniesienia. Zaczyna�o te�, tylko troch�, kusi� j� ��dzami, kt�rych podczas podr�y nie mog�a zaspokoi�. Statek by� po prostu zbyt ma�y i z ca�� rodzin� na pok�adzie zbyt zat�oczony, by liczy� na chwil� prawdziwego odosobnienia. - Jakt, jeste�my ju� prawie w po�owie drogi. W ka�dym roku naszego �ycia powstrzymywali�my si� przez d�u�szy czas ni� ca�a ta wariacka podr�. - Mo�emy wywiesi� na drzwiach kartk� "Nie wchodzi�". - R�wnie dobrze mo�esz wywiesi� kartk� z napisem "Podstarza�a para pr�buje o�ywi� dawne wspomnienia". - Nie jestem podstarza�y. - Przekroczy�e� sze��dziesi�tk�. - Je�li stary �o�nierz potrafi jeszcze stan�� na baczno�� i zasalutowa�, to dlaczego nie wolno mu maszerowa� na paradzie? - �adnych parad, dop�ki nie b�dziemy u celu. Jeszcze par� tygodni. Musimy tylko spotka� pasierba Endera, a potem wracamy na kurs do Lusitanii. Jakt odsun�� si�, wyszed� na korytarz i wyprostowa� si�. By�o to jedno z niewielu miejsc na statku, gdzie m�g� to zrobi�. St�kn�� przy tym. - Trzeszczysz jak zardzewia�e drzwi - zauwa�y�a Valentine. - S�ysza�em jak wydajesz takie same odg�osy, kiedy wstajesz zza tego biurka. Nie jestem jedynym zgrzybia�ym, niedo��nym i �a�osnym ramolem w tej rodzinie. - Id� sobie i pozw�l mi to nada�. - Jestem przyzwyczajony do pracy podczas rejsu - o�wiadczy� Jakt - A tutaj wszystko robi� komputery, a statek nie ko�ysze si� ani nie hu�ta. - Poczytaj ksi��k�. - Martwi� si� o ciebie. Nawa� pracy i brak rozrywek zmienia moj� Val w z�o�liw� star� wied�m�. - Ka�da minuta naszej rozmowy to osiem i p�l godziny czasu rzeczywistego. - Nasz czas na statku jest r�wnie rzeczywisty, co ich czas na zewn�trz - stwierdzi�. - Czasem �a�uj�, �e przyjaciele Endera znale�li spos�b, �eby utrzyma� nasze po��czenie z Ziemi�. - Co zu�ywa mas� czasu komputera - wyja�ni�a Val. - Do tej pory tylko wojsko mog�o si� porozumiewa� ze statkami w locie z szybko�ci� pod�wietln�. Je�li przyjaciele Endera zdo�ali to osi�gn��, mam obowi�zek z tego korzysta�. Jestem im to winna. - Piszesz nie tylko dlatego, �e jeste� co� komu� winna. Mia� racj�. - Jakt, gdybym nawet co godzin� wysy�a�a jeden esej, to dla reszty ludzko�ci Demostenes publikowa�by zaledwie raz na trzy tygodnie. - Nie mo�esz pisa� eseju na godzin�. Musisz spa�, je��... -I s�ucha� ciebie, p�ki tu jeste�. Id� ju�, Jakt. - Gdybym wiedzia�, �e ocalenie planety przed zniszczeniem wymaga ode mnie powrotu do stanu dziewictwa, nigdy bym si� nie zgodzi�. Nie ca�kiem �artowa�. Ca�ej rodzinie trudno by�o porzuci� Trondheim. Nawet jej i nawet wobec perspektywy ponownego spotkania z Enderem. Wszystkie dzieci by�y ju� doros�e albo prawie doros�e. Wyprawa stanowi�a dla nich wielk� przygod�, a swej przysz�o�ci nie wi�zali z jakim� konkretnym miejscem. �adne nie wybra�o zawodu marynarza, jak ojciec; wszyscy stali si� badaczami lub uczonymi, wiod�c �ycie publicznych dyskusji i osobistych przemy�le�. Mogliby zamieszka� gdziekolwiek, na dowolnej planecie. Jakt by� z nich dumny, ale te� rozczarowany, �e wyga�nie trwaj�ca od siedmiu pokole� tradycja, wi���ca jego rodzin� z morzem. Porzucenie Trondheimu by�o najwi�kszym wyrzeczeniem, o jakie mog�a prosi� m�a... A jednak bez wahania powiedzia�: tak. By� mo�e kiedy� powr�ci, a wtedy oceany, l�d, sztormy, ryby i te niesamowicie s�odko zielone letnie ��ki wci�� tam b�d�. Ale jego za�ogi odejd�... Ju� odesz�y. Ludzie, kt�rych zna� lepiej ni� w�asne dzieci, lepiej ni� �on�, ci ludzie postarzeli si� ju� o pi�tna�cie lat. A kiedy wr�ci - je�li wr�ci - minie kolejne czterdzie�ci. Na kutrach b�d� p�ywa� ich wnukowie. Zapomn� imi� Jakta. B�dzie ju� tylko obcym armatorem, nie �eglarzem, nie cz�owiekiem nosz�cym na r�kach od�r i ��taw� krew skriki. Nie b�dzie jednym z nich. Dlatego, kiedy narzeka�, �e o nim zapomina, kiedy �artowa�, �e nie mog� zosta� sami, chodzi�o o co� wi�cej ni� figlarne ��dze starego m�a. Czy u�wiadamia� to sobie, czy nie, ona pojmowa�a prawdziwe znaczenie propozycji: gdy ja tak wiele odda�em dla ciebie, czy ty nic mi nie dasz? Mia� racj�. Pracowa�a wi�cej, ni� by�o to konieczne. Po�wi�ca�a wi�cej, ni� musia�a... i od niego tak�e ��da�a zbyt wiele. Nie chodzi�o o to, jak wiele wywrotowych tekst�w napisze Demostenes podczas podr�y. Wa�ne jak wielu ludzi przeczyta je i uwierzy, ilu b�dzie potem m�wi� i dzia�a� przeciw Gwiezdnemu Kongresowi. Najwa�niejsza za� jest zapewne nadzieja, �e zdo�a poruszy� kogo� w samej administracji Kongresu, kto zrozumie swe obowi�zki wobec ludzko�ci i prze�amie t� ob��ka�cz� instytucjonaln� solidarno��. Z pewno�ci� niekt�rych odmieni to, co napisa�a. Niezbyt wielu, ale mo�e wystarczy. I mo�e zdarzy si� to na czas, by powstrzyma� ich przed zniszczeniem planety Lusitanii. Je�li nie... Wtedy ona, Jakt i wszyscy, kt�rzy tak wiele po�wi�cili, by z nimi lecie�, dotr� tam tylko po to, by natychmiast zawraca� i ucieka�... albo gin�� wraz z mieszka�cami tego �wiata. Nic dziwnego, �e Jakt by� spi�ty i chcia� sp�dza� z ni� wi�cej czasu. Dziwne raczej, �e j� tak poch�on�a propaganda i ka�d� godzin� sp�dza na pisaniu. - Przygotuj wywieszk� na drzwi, a ja ju� dopilnuj�, �eby� nie zosta� sam w kabinie. - Kobieto, sprawiasz, �e moje serce podskakuje jak gin�ca fl�dra - westchn�� Jakt. - Jeste� taki romantyczny, kiedy zaczynasz m�wi� j�zykiem rybak�w - zauwa�y�a Valentine. - Dzieci b�d� si� z nas �mia�y, gdy us�ysz�, �e nawet przez trzy tygodnie podr�y nie potrafi�e� utrzyma� r�k z daleka ode mnie. - Maj� nasze geny. Powinny nas dopingowa�, �eby�my zachowali sprawno�� do dwustu lat. - Ja sko�czy�am ju� trzy tysi�ce. - Kiedy mog� ci� oczekiwa� w mojej kajucie, o Pradawna? - Jak tylko wy�l� ten esej. - A to nast�pi? - Jak ju� sobie p�jdziesz i zostawisz mnie sam�. Z g�o�nym westchnieniem, raczej teatralnym ni� szczerym, Jakt pocz�apa� po dywanie korytarza. Po chwili rozleg� si� g�o�ny stuk i krzyk b�lu. To by� �art, oczywi�cie; pierwszego dnia lotu Jakt przypadkiem zaczepi� g�ow� o metalow� wr�g�, ale od tego czasu wszystkie takie zderzenia by�y umy�lne, wykonywane dla dowcipu. Oczywi�cie, nikt nie �mia� si� g�o�no - rodzinna tradycja nakazywa�a powag�, gdy Jakt pr�bowa� swych sztuczek - ale Jakt nie nale�a� do ludzi, kt�rzy potrzebuj� zach�ty. Sam by� swoj� najlepsz� publiczno�ci�. Je�li cz�owiek nie potrafi sam sobie radzi�, nie mo�e zosta� ani marynarzem, ani dow�dc�. Zgodnie z wiedz� Valentine, ona i dzieci byli jedynymi lud�mi, kt�rych potrzebowa�. I �wiadomie udzieli� sobie na to zgody. A i tak nie potrzebowa� ich w takim stopniu, by porzuci� �ycie marynarza i rybaka, by nie opuszcza� domu na dni, cz�sto tygodnie, czasami nawet miesi�ce. Z pocz�tku Valentine wyp�ywa�a razem z nim; byli wtedy tak siebie spragnieni, �e nie mogli si� zaspokoi�. Po kilku latach pragnienie ust�pi�o miejsca cierpliwo�ci i zaufaniu. Gdy Jakt odp�ywa�, ona prowadzi�a badania i pisa�a swoje ksi��ki, a kiedy wraca�, ca�� uwag� po�wi�ca�a jemu i dzieciom. Dzieci si� skar�y�y. - �eby tato ju� wr�ci�... Wtedy mama wyjdzie w ko�cu od siebie i porozmawia z nami. Nie by�am dobr� matk�, pomy�la�a Valentme. To tylko szcz�cie, �e dzieci tak si� uda�y. Esej wci�� �wieci� nad terminalem. Do zrobienia pozosta�o jeszcze jedno: wycentrowa�a kursor u do�u i wpisa�a imi�, pod jakim publikowa�a wszystkie swoje dzie�a. DEMOSTENES To imi� nada� jej starszy brat, Peter, kiedy byli dzie�mi - pi��dziesi�t... nie, trzy tysi�ce lat temu. Sama my�l o Peterze potrafi�a j� jeszcze dzi� zdenerwowa�, zala� falami �aru i ch�odu. Peter, okrutny i gwa�towny, kt�rego umys� by� tak subtelny i niebezpieczny, �e kierowa� siostr� ju� jako dwulatek, a �wiatem gdy osi�gn�� pe�noletno��. Byli jeszcze dzie�mi, na Ziemi w dwudziestym drugim wieku, gdy on czytywa� polityczne dzie�a znanych postaci, �yj�cych i zmar�ych. Nie po to, by studiowa� ich idee - te wychwytywa� natychmiast - ale by wiedzie�, jak je g�osili. Nauczy� si� m�wi� niczym doros�y. A kiedy to opanowa�, przekaza� sw� wiedz� Valentine; zmusi� j�, by jako Demostenes pisa�a prymitywne, demagogiczne teksty. On sam pod pseudonimem Locke tworzy� powa�ne eseje, godne m�a stanu. Publikowali je w sieciach komputerowych i po kilku latach znale�li si� w samym j�drze politycznych dyskusji tamtych czas�w. Co bola�o Valentine wtedy - i sprawia�o przykro�� jeszcze teraz, poniewa� sprawa nie zosta�a rozwi�zana przed �mierci� Petera - to, �e on, op�tany ��dz� w�adzy, zmusza� j� do publikowania tekst�w wyra�aj�cych jego osobowo��. Za to sam pisa� artyku�y tchn�ce umi�owaniem pokoju i emocjami, kt�rymi natura w�a�nie j� obdarzy�a. W owych dniach imi� "Demostenes" odczuwa�a jak straszny ci�ar. Wszystko, co tak podpisywa�a, by�o k�amstwem; i to nawet nie jej k�amstwem - k�amstwem Petera. K�amstwem wewn�trz k�amstwa. Teraz ju� nie. Od trzech tysi�cy lat. Zdoby�am w�asn� s�aw�. Pisa�am historie i biografie, kszta�tuj�ce spos�b my�lenia milion�w uczonych na Stu �wiatach, dziesi�tkom narod�w pomog�am zdoby� to�samo��. Nie uda�o ci si�, Peter. Nie jestem tym, kim pr�bowa�e� mnie uczyni�. Kiedy jednak patrzy�a na sko�czony esej, u�wiadomi�a sobie, �e cho� uwolniona spod w�adzy Petera, pozosta�a jego uczennic�. Wszystkich metod polemiki, retoryki... tak, r�wnie� demagogii... uczy�a si� od niego albo na jego ��danie. Cho� wykorzystywana teraz w szlachetnej sprawie, by�a to jednak manipulacja polityczna z rodzaju tych, jakie Peter tak bardzo lubi�. Peter zosta� w ko�cu Hegemonem i przez sze��dziesi�t lat w�ada� ludzko�ci� na pocz�tku ery Wielkiej Ekspansji. To on zjednoczy� i zmusi� do ogromnego wysi�ku sk��cone narody. Statki odlecia�y do wszystkich �wiat�w, gdzie kiedy� �y�y robale, a potem odkry�y nowe, zdatne do zamieszkania planety. Kiedy umar�, wszystkie Sto �wiat�w by�o albo zasiedlone, albo lecia�y ju� ku nim statki z kolonistami. Potem min�o prawie tysi�c lat, nim Gwiezdny Kongres ponownie zjednoczy� ludzko�� pod wsp�lnymi rz�dami. Lecz wspomnienie pierwszego, jedynego prawdziwego Hegemona by�o pocz�tkiem historii, kt�ra umo�liwi�a ludzk� wsp�lnot�. Z moralnego pustkowia duszy Petera zrodzi�a si� harmonia, jedno�� i pok�j. A zachowanym w pami�ci ludzko�ci dziedzictwem Endera s� mordy, rzezie i ksenocyd. Ender, m�odszy brat Valentine, na spotkanie kt�rego lecia�a teraz z rodzin�... By� delikatny; kocha�a go i w najwcze�niejszych latach pr�bowa�a ochrania�. On by� tym dobrym. Owszem, mia� w sobie odrobin� okrucie�stwa godnego Petera, ale te� do�� sumienia, by l�ka� si� w�asnej brutalno�ci. Kocha�a go r�wnie mocno, jak gardzi�a Peterem. A kiedy ten wyp�dzi� m�odszego brata z Ziemi, kt�r� postanowi� zaw�adn��, Valentine odesz�a tak�e. By� to ostateczny akt odrzucenia osobistej w�adzy Petera nad sob�. I oto wr�ci�am, my�la�a Valentine. Znowu w polityce. - Transmituj - rzuci�a ostro, mocnym g�osem, by terminal rozpozna�, �e wydaje mu polecenie. S�owo transmisja pojawi�o si� w powietrzu nad esejem. Kiedy�, gdy jeszcze pisa�a prace naukowe, musia�a poda� kierunek, przes�a� tekst jak�� okr�n� drog�, by wydawca nie m�g� �atwo dotrze� do prawdziwej autorki. Teraz jednak zajmowa� si� tym tajemniczy przyjaciel Endera, dzia�aj�cy pod kryptonimem "Jane". Wykonywa� skomplikowane t�umaczenia informacji nadawanej ze statku pod�wietlnego na j�zyk zrozumia�y dla planetarnych ansibli, dla kt�rych czas p�yn�� pi��set razy szybciej. Komunikacja z kosmolotem po�era�a ogromne ilo�ci czasu planetarnych ��czy, wykorzystywano j� wi�c zwykle do przekazywania wy��cznie danych nawigacyjnych i instrukcji. Jedynie wysokim urz�dnikom rz�dowym i wojskowym pozwalano na transmisj� d�u�szych tekst�w. Valentine wci�� nie mog�a zrozumie�, wjaki spos�b Jane uzyskuje dla jej esej�w dost�p do ansibli, a r�wnocze�nie nie pozwala nikomu wykry�, sk�d nadchodz� te wywrotowe artyku�y. To nie wszystko: Jane zu�ywa� jeszcze wi�cej czasu, przesy�aj�c na statek wszelkie publikowane odpowiedzi na jej teksty, informuj�c o argumentacjach i strategiach, jakie rz�d wykorzystywa� przeciwko propagandzie Demostenesa. Kimkolwiek by� Jane - a Valentine podejrzewa�a, �e jest to nazwa tajnej organizacji, kt�ra przenikn�a do najwy�szych szczebli administracji rz�dowej -radzi� sobie doskonale. I bardzo ryzykowa�. Jednak, gdy Jane chcia� - czy chcieli - tak si� nara�a�, powinno�ci� Valentine by�o tworzenie jak najwi�kszej ilo�ci rozpraw, i tak gro�nych, jakimi potrafi je uczyni�. Je�li s�owa mog� s�u�y� za �mierciono�n� bro�, ona musi zaopatrzy� buntownik�w w ca�y arsena�. A jednak wci�� by�a kobiet�. Nawet rewolucjoni�ci maj� prawo do w�asnego �ycia, prawda? Do skradzionych tu i tam chwil rado�ci, mo�e nawet rozkoszy albo cho�by ulgi. Wsta�a, ignoruj�c b�l po tak d�ugim siedzeniu za klawiatur�, i przecisn�a si� przez drzwi swego male�kiego gabinetu. By� kom�rk� na sprz�t, zanim przebudowali statek na w�asne potrzeby. Czu�a si� troch� zawstydzona, �e tak jej spieszno do kabiny, gdzie czeka Jakt. Wi�kszo�� rewolucyjnych propagandzist�w w historii z pewno�ci� potrafi�aby przetrwa� trzy tygodnie fizycznej abstynencji. A mo�e nie? Ciekawe, czy kto� zajmowa� si� kiedy� tym szczeg�lnym problemem. Kiedy dotar�a do kabiny, wci�� pr�bowa�a sobie wyobrazi�, jak naukowiec m�g�by napisa� wniosek o sfinansowanie takiego projektu. Pomieszczenie z czterema kojami dzielili z Syfte i jej m�em Larsem - o�wiadczy� si� kilka dni przed odlotem, gdy zrozumia�, �e Syfte naprawd� zamierza porzuci� Trondheim. Mieszkanie z nowo�e�cami nie by�o �atwe - Valentine ci�gle si� czu�a jak intruz. Jednak nie mieli wyboru. Kosmolot by� wprawdzie luksusowym jachtem, wyposa�onym we wszelkie wygody, o jakich mogli zamarzy�, ale nie zosta� przystosowany do tylu pasa�er�w. By� jednak jedynym odpowiednim pojazdem w pobli�u Trondheim, musia� wi�c wystarczy�. Ich dwudziestoletnia c�rka Vo i szesnastoletni syn Yarsam zajmowali kabin� razem z Plikt, wieloletni� nauczycielk� i najdro�sz� przyjaci�k�. Ci cz�onkowie za�ogi jachtu, kt�rzy postanowili lecie� w t� podr� - nie mo�na by�o przecie� ich pozwalnia� i zostawi� na Trondheimie - spali w ostatnich dw�ch pomieszczeniach. Na mostku, w jadalni, salonie i kajutach t�oczyli si� ludzie, kt�rzy starali si� jak mogli zachowa� panowanie nad sob� w tym �cisku. Teraz jednak w korytarzu nie by�o nikogo, a Jak t zd��y� ju� przyklei� na drzwiach kartk�: ODEJD� ALBO GI� Podpisa� "W�a�ciciel". Valentine wesz�a do �rodka. Jakt sta� oparty o �cian� tak blisko drzwi, �e a� krzykn�a zaskoczona. - Dobrze wiedzie�, �e m�j widok budzi w tobie j�k rozkoszy. - Przera�enia. - Chod�, moja s�odka rebeliantko. - Wiesz co? Formalnie rzecz bior�c, to ja jestem w�a�cicielk� statku. - Co twoje to moje. O�eni�em si� z tob� dla pieni�dzy. Przest�pi�a pr�g. Jakt zamkn�� za ni� drzwi. - Tylko tym jestem dla ciebie? - spyta�a. - Maj�tkiem? -Jeste� skrawkiem gruntu, kt�ry mog� uprawia�, sadzi� i zbiera�, wszystko to we w�a�ciwej porze. - Wyci�gn�� do niej ramiona, a ona w nie wesz�a. Przesun�� d�o�mi po plecach i obj�� j� mocno. W jego u�cisku czu�a si� os�oni�ta, nieograniczana. - Ko�czy si� jesie� - powiedzia�a. - Zima ju� blisko. - Czas na zbiory - odpar� Jakt. - A mo�e czas ju� rozpali� ogie� i ogrza� star� chat�, zanim spadnie �nieg. Poca�owa� j� i by�o znowu tak, jak za pierwszym razem. - Gdyby� dzisiaj znowu poprosi� mnie o r�k�, zgodzi�abym si� - szepn�a Valentine. - A gdybym dzisiaj spotka� ci� po raz pierwszy, poprosi�bym. Powtarzali te s�owa ju� wiele, wiele razy. A jednak s�ysz�c je wci�� si� u�miechali, poniewa� nadal by�y prawd�. Dwa kosmoloty zako�czy�y ju� niemal sw�j kosmiczny balet ogromnych skok�w i delikatnych skr�t�w w przestrzeni. Teraz mog�y si� ju� spotka� i zetkn��. Miro Ribeira obserwowa� ca�y proces z mostku. Siedzia� przygarbiony, z g�ow� opart� na podg��wku fotela. Innym taka pozycja wydawa�a si� niewygodna. Jeszcze na Lusitanii, kiedy mama widzia�a go siedz�cego w ten spos�b, zawsze u�ala�a si� nad nim i upiera�a, �e przyniesie poduszk�, by mu by�o wygodniej. Jako� nie mog�a zrozumie�, �e tylko w tej przygarbionej, niezgrabnej pozie potrafi� bez �adnego �wiadomego wysi�ku utrzyma� g�ow�. Znosi� jej zabiegi, gdy� k��tnia nie by�a warta zachodu. Matka zawsze porusza�a si� i m�wi�a tak szybko, �e w�a�ciwie nie potrafi�a zwolni�, by go wys�ucha�. Odk�d uszkodzi� m�zg, przechodz�c przez pole ochronne oddzielaj�ce ludzk� koloni� od lasu prosiaczk�w, m�wi� niezno�nie wolno, z wysi�kiem i niezbyt zrozumiale. Brat Mira, Quim, ten religijny, twierdzi�, �e Miro powinien by� wdzi�czny Bogu, skoro w og�le zachowa� zdolno�� mowy - przez pierwsze dni kontaktowa� si� z lud�mi jedynie drog� przeszukiwania alfabetu: literowa� to, co chcia� powiedzie�. Kto wie, czy taki spos�b nie by� lepszy - Miro przynajmniej milcza�. Nie musia� s�ucha� w�asnego g�osu, chrapliwego, dra�ni�cego brzmienia, straszliwej powolno�ci. Kto w rodzinie mia� cierpliwo��, by go s�ucha�? Nawet ci, co pr�bowali: m�odsza siostra Ela; przyjaciel i ojczym Andrew Wiggin, M�wca Umar�ych; i Quim, naturalnie - nawet u nich wyczuwa� zniecierpliwienie. Pr�bowali ko�czy� za niego zdania. Usi�owali przyspieszy�. Wi�c chocia� twierdzili, �e chc� z nim m�wi�, chocia� siadali i s�uchali, nie potrafi� rozmawia� swobodnie. Nie umia� opowiada� o ideach, formu�owa� d�ugich, z�o�onych zda�, poniewa� zanim dotar� do ko�ca, s�uchacz zd��y� zapomnie� pocz�tek. Ludzki m�zg, uzna� Miro, tak samo jak komputer, mo�e przyjmowa� dane jedynie z pewnymi pr�dko�ciami. Je�li p�yn� zbyt wolno, uwaga s�uchaj�cego rozprasza si� i informacja ginie. Zreszt� nie tylko s�uchacze. Miro musia� uczciwie przyzna�, �e sam nie mia� dla siebie cierpliwo�ci. Kiedy pomy�la� o wysi�ku, potrzebnym do wy�o�enia jakiego� skomplikowanego pomys�u, kiedy wyobrazi� sobie, jak pr�buje uformowa� s�owa niepos�usznymi wargami, j�zykiem i szcz�kami, kiedy oceni�, jak d�ugo to potrwa, zwykle czu� si� nazbyt znu�ony, by m�wi�. Umys� p�dzi� wci�� naprz�d, szybko jak dawniej; zajmowa� si� tyloma my�lami, �e czasem Miro mia� ochot� wy��czy� m�zg, uciszy� go i zyska� spok�j. Ale te my�li pozostawa�y tylko jego w�asno�ci�. Nie m�g� si� nimi podzieli�. Chyba �e z Jane. Z Jane potrafi� rozmawia�. Pierwszy raz ukaza�a mu si� na domowym terminalu. Jej twarz uformowa�a si� na ekranie. - Jestem przyjaci�k� M�wcy Umar�ych - powiedzia�a. - My�l�, �e przerobimy troch� ten komputer. �eby lepiej reagowa�. Przez ten czas Miro zd��y� si� przekona�, �e Jane jest jedyn� osob�, z kt�r� potrafi rozmawia� swobodnie. Przede wszystkim by�a niesko�czenie cierpliwa. Nigdy nie ko�czy�a za niego zda�. Potrafi�a czeka�, a� sam to zrobi, tak �e nigdy nie czu� si� ponaglany i nigdy nie mia� wra�enia, �e j� nudzi. Co wa�niejsze, przy niej nie musia� tak starannie formowa� s��w. Andrew podarowa� mu osobisty terminal - komputerowy przeka�nik umieszczony w klejnocie podobnym do tego, jaki sam nosi� w uchu. Z tego miejsca, wykorzystuj�c czujniki klejnotu, Jane wychwytywa�a ka�dy d�wi�k, ka�de poruszenie mi�ni twarzy. Nie musia� nawet ko�czy� s��w, wystarczy�o je zacz��, a ona rozumia�a. M�g� sobie pozwoli� na niedba�o��. M�g� m�wi� szybciej i by� rozumianym. M�g� te� m�wi� bezg�o�nie. M�g� subwokalizowa�, zamiast s�ucha� nieprzyjemnego, chrapliwego, j�kliwego g�osu, jaki potrafi�a wyda� jego krta�. Dlatego, kiedy rozmawia� z Jane, m�wi� szybko, naturalnie, jakby nie by� kalek�. Z Jane czu� si� jak za dawnych czas�w. A teraz siedzia� na mostku transportowca, kt�ry zaledwie kilka miesi�cy temu przyni�s� na Lusitani� M�wc� Umar�ych. L�ka� si� spotkania ze statkiem Valentine. Gdyby wiedzia�, gdzie m�g�by odlecie� zamiast tego, mo�e by to zrobi�. Nie mia� ochoty poznawa� siostry Andrew. Ani nikogo innego. By�by szcz�liwy, gdyby m�g� zosta� sam na statku, rozmawiaj�c wy��cznie z Jane. Nie, nie by�by. Ju� nigdy nie b�dzie szcz�liwy. Ta Valentine i jej rodzina s� przynajmniej kim� nowym. Na Lusitanii zna� wszystkich, a przynajmniej ka�dego, kogo ceni� - ca�� naukow� spo�eczno��, ludzi wykszta�conych i rozumnych. Zna� tak dobrze, �e musia� dostrzega� ich lito��, ich b�l, ich �al nad kalek�, jakim si� sta�. Kiedy na niego patrzyli, widzieli tylko r�nic� mi�dzy tym, kim by� przedtem, a kim jest teraz. Dostrzegali jedynie strat�. Istnia�a szansa, �e nowi ludzie - Valentine i jej rodzina - potrafi� spojrze� na niego i zobaczy� co� wi�cej. Chocia� to ma�o prawdopodobne. Obcy zobacz� mniej, nie wi�cej od tych, kt�rzy go znali, zanim zosta� kalek�. Marna, Andrew, Ela, Quanda i pozostali wiedzieli przynajmniej, �e Miro ma umys�, �e jest zdolny do pojmowania idei. Co pomy�l� ci nowi, kiedy mnie zobacz�? Kiedy zobacz� zgarbione cia�o, kt�rego mi�nie ju� ulegaj� atrofii, zobacz�, �e pow��cz� nogami, �e moje r�ce s� jak �apy, �e chwytam �y�k� jak trzylatek; us�ysz� moj� niewyra�n�, prawie niezrozumia�� mow�. I uznaj�, b�d� pewni, �e kto� taki w �aden spos�b nie zdo�a poj�� niczego trudnego ani skomplikowanego. Po co tu przylecia�em? Nie przylecia�em. Odlecia�em. Nie wyruszy�em na spotkanie z tymi lud�mi. Chcia�em odej�� stamt�d. Uciec. Ale oszuka�em samego siebie. My�la�em o trzydziestoletniej podr�y, ale to tylko im b�dzie si� tak� wydawa�. Dla mnie min�o p�tora tygodnia. Prawie nic. A moja samotno�� ju� dobiega ko�ca. Ko�czy si� moje sam na sam z Jane, kt�ra s�ucha mnie, jakbym nadal by� cz�owiekiem. Niewiele. Niewiele brakowa�o, a wypowiedzia�by s�owa, przerywaj�ce manewr spotkania. M�g�by ukra�� M�wcy kosmolot i wyruszy� w podr�, kt�ra trwa�aby wieczno��. I tam nie spotka�by nikogo. Nie by� jeszcze got�w do tak nihilistycznego aktu. Jeszcze nie rozpacza�. Mo�e znajdzie jaki� cel, kt�ry usprawiedliwi dalsze �ycie w tym ciele. I mo�e jego realizacja rozpocznie si� od spotkania z siostr� Andrew. Statki zetkn�y si�, ich p�powiny si�gn�y przez pustk� i szuka�y siebie nawzajem, by wreszcie si� po��czy�. Miro obserwowa� monitory i s�ucha� radiowych meldunk�w o ka�dym udanym styku. Statki wi�za�y si� ze sob� na wszystkie mo�liwe sposoby, tak by dalsz� drog� na Lusitani� odby� razem, w zespole. Mia�y dzieli� wszelkie rezerwy. Pojazd Mira by� transportowcem, wi�c m�g� zabra� najwy�ej garstk� ludzi. Ale za to da�o si� na niego przenie�� niekt�re zapasy i materia�y. Dwa komputery pok�adowe wsp�lnie wyznacza�y optymalny system r�wnowagi. Kiedy dok�adnie przelicz� �adunki, zdecyduj�, jak pr�dko ka�dy ze statk�w powinien przyspiesza�, by przeskok Parka do szybko�ci pod�wietlnej wykona� dok�adnie w tym samym momencie. Pertraktacje mi�dzy dwoma maszynami by�y niezwykle delikatne i z�o�one. Komputery musia�y pozna� niemal doskonale oba statki, ich �adunek i mo�liwo�ci. Sko�czy�y, zanim uszczelniono z��cza tunelu przej�ciowego. Miro us�ysza� kroki w korytarzu prowadz�cym do w�azu. Odwr�ci� fotel - powoli, gdy� wszystko robi� powoli - i zobaczy�, jak zbli�a si� ku niemu. Troch� przygarbiona, ale nie za bardzo, bo w og�le nie by�a zbyt wysoka. W�osy prawie siwe, z kilkoma pasemkami mysiego br�zu. Zatrzyma�a si�, a on patrzy� jej prosto w twarz i ocenia�. Starsza, ale nie postarza�a. Je�li denerwowa�a si� spotkaniem, nie okazywa�a tego. Ale w ko�cu, jak opowiadali Andrew i Jane, pozna�a wielu ludzi bardziej przera�aj�cych ni� dwudziestoletni kaleka. - Miro? - zapyta�a. - Kt� by inny? - odpowiedzia�. Min�a chwila, jak jedno uderzenie serca, zanim kobieta przeanalizowa�a dziwaczne d�wi�ki dochodz�ce z jego ust i rozpozna�a s�owa. Przyzwyczai� si� ju�, ale wci�� nienawidzi� tej przerwy. - Jestem Valentine. - Wiem. Nie u�atwia� jej rozmowy tymi lakonicznymi odpowiedziami. Ale w�a�ciwie co mia� m�wi�? Nie by�o to przecie� spotkanie mi�dzy g�owami pa�stw, maj�cych podj�� ca�y zestaw wa�kich decyzji. Powinien jednak troch� si� postara�, cho�by po to, by nie uzna�a go za wroga. - Twoje imi�, Miro... oznacza "przygl�dam si�", prawda? - "Przygl�dam si� uwa�nie". Albo mo�e "zwracam uwag�". - Wcale nie tak trudno ci� zrozumie� - stwierdzi�a. By� zaskoczony, �e tak otwarcie poruszy�a t� kwesti�. - Wi�cej k�opot�w sprawia mi chyba tw�j portugalski akcent ni� wada wymowy. Przez chwil� mia� uczucie, jakby otrzyma� cios w serce: m�wi�a o jego sytuacji tak otwarcie jak nikt inny, z wyj�tkiem Andrew. Ale by�a przecie� jego siostr�, prawda? Powinien si� spodziewa�, �e b�dzie szczera. - Czy mo�e wola�by�, by�my udawali, �e mi�dzy tob� a innymi nie ma �adnej bariery? Najwyra�niej wyczu�a jego zaskoczenie. Ale ono min�o, a teraz przysz�o mu na my�l, �e chyba nie powinien si� irytowa�. Raczej cieszy�, �e nie musz� omija� tej kwestii. A jednak by� zirytowany i przez chwil� nie potrafi� zrozumie� dlaczego. Potem ju� wiedzia�. - Uraz mojego m�zgu to nie twoja sprawa - o�wiadczy�. - Je�li przez niego trudniej mi ci� zrozumie�, jest to sprawa, kt�r� musz� si� jako� zaj��. Nie z�o�� si� na mnie, m�ody cz�owieku. Dopiero zacz�am ci� m�czy�, a ty dopiero zacz��e� m�czy� mnie. Wi�c nie irytuj si� tylko dlatego, �e wspomnia�am o twoim problemie, jako w pewnym sensie mojej sprawie. Nie mam zamiaru uwa�a� na ka�de s�owo, �eby nie urazi� przewra�liwionego ch�opaka, kt�ry my�li, �e ca�y �wiat kr�ci si� wok� jego rozczarowa�. Miro by� w�ciek�y, �e tak szybko go os�dzi�a. I tak surowo. To nieuczciwe... nie tak powinien post�powa� tw�rca hierarchii Demostenesa. - Wcale nie uwa�am, �e ca�y �wiat kr�ci si� wok� moich rozczarowa�! Ale nie my�l, �e mo�esz si� tak rz�dzi� na moim statku! To go zdenerwowa�o, nie jej s�owa. Mia�a racj�: s�owa nie mia�y znaczenia. To jej zachowanie, jej absolutna pewno�� siebie. Nie by� przyzwyczajony do ludzi patrz�cych na niego bez odrazy i lito�ci. Usiad�a obok. Zakr�ci� fotelem, by na ni� spojrze�. Nie odwr�ci�a g�owy. Wi�cej: z uwag� przestudiowa�a jego cia�o, od st�p do g��w, obserwuj�c go z wyrazem ch�odnego podziwu. - Powiedzia�, �e jeste� twardy. Powiedzia�, �e ci� przygi�o, ale nie z�ama�o. - Chcesz by� moim terapeut�? - Chcesz by� moim wrogiem? - A powinienem? - Nie bardziej, ni� ja powinnam zosta� terapeutk�. Andrew nie po to doprowadzi� do naszego spotkania, �ebym ci� leczy�a. Spotkali�my si�, �eby� m�g� mi pom�c. Je�li nie masz ochoty, trudno. Je�li masz, �wietnie. Pozw�l tylko, �e wyja�ni� ci kilka spraw. Ka�d� woln� chwil� po�wi�cam na pisanie antyrz�dowej propagandy, pr�buj� rozbudzi� emocje na Stu �wiatach i wszystkich koloniach. Pr�buj� skierowa� je przeciwko flocie, jak� wys�a� Gwiezdny Kongres, by poskromi� Lusitani�. Twoj� planet�, nie moj�, je�li wolno mi zauwa�y�. - Jest tam tw�j brat. - Nie pozwoli, by wmawia�a mu sw�j czysty altruizm. - Tak, oboje mamy tam rodziny. I oboje pragniemy ocali� prosiaczki przed zniszczeniem. I oboje wiemy, �e Ender o�ywi� w twoim �wiecie kr�low� kopca. Je�li wi�c Gwiezdny Kongres postawi na swoim, zag�adzie ulegn� dwie obce cywilizacje. Stawka jest wysoka, a ja staram si� jak mog�, by powstrzyma� t� flot�. Je�eli kilka godzin sp�dzonych z tob� pozwoli mi robi� to lepiej, warto po�wi�ci� czas na rozmow� zamiast na pisanie. Ale nie mam zamiaru marnowa� go za zamartwianie si�, czy ci� przypadkiem nie ura��. Je�li wi�c zamierzasz by� moim przeciwnikiem, to mo�esz tu siedzie� ca�kiem sam, a ja wracam do pracy. - Andrew powiedzia�, �e jeste� najlepszym cz�owiekiem, jakiego zna. - Doszed� do tego wniosku, zanim zobaczy�, jak wychowuj� tr�jk� barbarzy�skich dzieciak�w, teraz ju� doros�ych. Jak rozumiem, twoja matka mia�a was sze�cioro. - Tak. - A ty jeste� najstarszy. - Tak. - To fatalnie. Przy najstarszym dziecku rodzice zawsze pope�niaj� najgorsze b��dy. Wtedy najmniej wiedz�, a najbardziej si� staraj�. Tym samym istnieje wi�ksze prawdopodobie�stwo, �e post�pi� �le. I b�d� uparcie twierdzi�, i� post�puj� s�usznie. Mirowi nie podoba�o si�, �e ta kobieta zbyt pospiesznie os�dza jego matk�. - Wcale nie jest do ciebie podobna. - Oczywi�cie, �e nie. - Pochyli�a si� w fotelu. -I co postanowi�e�? - W jakiej sprawie? - Czy pracujemy razem, czy na darmo wy��czy�e� si� z trzydziestu lat historii ludzko�ci? - Czego ode mnie chcesz? - Opowie�ci, ma si� rozumie�. Fakty mo�e mi poda� komputer. - Opowie�ci o czym? - O tobie. O prosiaczkach. O tobie i prosiaczkach. Ca�a ta sprawa z Flot� Lusita�sk� zacz�a si� przecie� od ciebie i prosiaczk�w. Z powodu twojej ingerencji... - To by�a pomoc! - Czy�bym znowu u�y�a niew�a�ciwego s�owa? Miro spojrza� gniewnie. Ale wiedzia�, �e ona ma racj� - by� przewra�liwiony. S�owo "ingerencja", u�yte w sensie naukowym, by�o naturalne, nie warto�ciowa�o. Oznacza�o jedynie, �e wywo�a� zmian� w badanej kulturze. A je�li mia�o negatywny wyd�wi�k, to dlatego, �e on sam straci� naukow� perspektyw� - przesta� bada� prosiaczki, a zacz�� traktowa� ich jak przyjaci�. I to by�o jego win�. Nie, nie win�... by� dumny, �e dokona�a si� w nim ta przemiana. - M�w dalej - powiedzia�. - Wszystko to zacz�o si�, poniewa� z�ama�e� prawo i prosiaczki zacz�y uprawia� amarant. - Ju� nie. - Tak, to ironia losu. Wirus descolady zarazi� i zniszczy� wszystkie odmiany amarantu, jakie wyhodowa�a dla nich twoja siostra. I twoja ingerencja posz�a na marne. - Nie posz�a - zaprotestowa� Miro. - Oni si� ucz�. - Tak, wiem. Co wa�niejsze, oni wybieraj� czego si� uczy�, co robi�. Da�e� im wolno��. Z ca�ego serca pochwalam to, co postanowi�e� uczyni�. Ale moim zadaniem jest pisa� o tobie dla ludzi na Stu �wiatach i w koloniach, a oni niekoniecznie odbieraj� to w taki sam spos�b. Od ciebie chc� wi�c historii o tym, jak i dlaczego z�ama�e� prawo i zaingerowa�e� w kultur� prosiaczk�w; dlaczego mieszka�cy i rz�d Lusitanii zbuntowali si� przeciw Kongresowi, zamiast odes�a� ci�, by� zosta� os�dzony i ukarany za swoje zbrodnie. - Andrew ju� ci o tym opowiada�. -A ja ju� o tym pisa�am, og�lnie. Teraz potrzebuj� osobistego podej�cia. Chcia�abym pom�c innym, by dostrzegli w tych tak zwanych prosiaczkach ludzi. I w tobie tak�e. Je�li to mo�liwe, dobrze by by�o, gdyby ci� polubili. Wtedy Flota Lusita�sk� oka�e si� tym, czym jest naprawd�: potwornie przesadzon� reakcj� na zagro�enie, kt�re nigdy nie istnia�o. - Ta flota to ksenocyd. - Tak w�a�nie twierdz� - odpar�a Valentine. Miro nie m�g� znie�� jej spokoju. Nie m�g� znie�� niezachwianej wiary w siebie. Musia� si� sprzeciwi�, a jedyn� mo�liw� metod� by�o wyrzuci� z siebie idee nie przemy�lane jeszcze do ko�ca, b�d�ce tylko na wp� uformowanymi w�tpliwo�ciami umys�u. - Ta flota jest r�wnie� obron�. S�owa wywar�y po��dany efekt - przerwa�y jej wyk�ad, sk�oni�y

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!