2907
Szczegóły |
Tytuł |
2907 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2907 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2907 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2907 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Brian Aldiss - Cieplarnia
Wszystko ros�o pos�uszne nieuchronnemu prawu, rozpychaj�c si� i wyrodniej�c w swym p�dzie do wzrostu. Temperatura, �wiat�o, wilgotno�� - te nie zmienia�y si�, pozostawa�y takie same od... lecz nikt nie wiedzia�, od jak dawna. Nikogo ju� nie obchodzi�y donios�e pytania, zaczynaj�ce si� od "Jak d�ugo...?" lub "Dlaczego...?" Tutaj nie by�o ju� miejsca dla rozumu. Tu by�o miejsce dla wzrastania, dla ro�lin. Jak w cieplarni.
Kilkoro dzieci wysz�o w zielone �wiat�o, aby si� pobawi�. Pobieg�y konarem, bacznie wypatruj�c wrog�w, nawo�uj�c si� �ciszonymi g�osami. Szybko rosn�cy jagodobij przemyka� ukosem do g�ry, ki�cie jego lepkich owoc�w po�yskiwa�y szkar�atem. Wida� by�o, �e jest zaaferowany wysiewem i dzieciom nic nie grozi z jego strony. Min�y go p�dem. Z pory ich snu skorzysta� parzyperz, wyrastaj�c za skrajem terytorium grupy. Drgn��, gdy si� przybli�y�y.
- Zabi� go - powiedzia�a kr�tko Toy. By�a naczelnym dzieckiem grupy. Sko�czy�a dziesi�� lat, prze�y�a dziesi�� owocowa� figowego drzewa. S�uchali jej wszyscy, nawet Gren.
Dobyli pa�ek, kt�re ka�de dziecko nosi�o wzorem doros�ych, i rzucili si� na parzyperz. Darli go i siekli. Ogarn�o ich podniecenie, gdy t�ukli ro�lin�, mia�d��c jej jadowite wypustki. W tym podnieceniu upad�a Klat. Pi�cioletnia zaledwie, najm�odsza. Jej d�onie dosta�y si� w jadowit� mas�. Wrzasn�wszy przera�liwie, przewr�ci�a si� na bok. Pozosta�e dzieci r�wnie� podnios�y krzyk, ale nie zapu�ci�y si� w parzyperz na ratunek. Ma�a Klat krzykn�a ponownie, usi�uj�c wydosta� si� z matni. Jeszcze zacisn�a kurczowo palce na szorstkiej korze - i po chwili lecia�a w d�. Dzieci widzia�y, jak spada na wielki li�� rozpostarty par� d�ugo�ci pod nimi; uczepi�a si� go i tak pozosta�a, dr��c na rozhu�tanej zieleni. Podnios�a na nich �a�osne spojrzenie, l�kaj�c si� zawo�a�.
- Sprowad� Lily-yo - poleci�a Grenowi Toy.
Gren pogna� z powrotem. Z powietrza spad�a na niego osica, obwieszczaj�c w�ciek�o�� tubalnym brz�czeniem. Odrzuci� j� ciosem d�oni, nie zwalniaj�c biegu. Rzadki okaz dziecka m�czyzny, lat dziewi��, ju� bardzo �mia�y, r�czy i dumny. Szybko dotar� do chaty Prowodyrki.
Osiemna�cie dom�w-orzech�w wisia�o uczepionych spodu ga��zi. Orzechy wydr��ono i przytwierdzono do konara spoiwem p�dzonym z krzewu acetonowego. Zamieszkiwa�o je osiemnastu cz�onk�w grupy, po jednym na orzech: Prowodyrka, jej pi�� kobiet, ich m�czyzna i jedena�cioro pozosta�ych przy �yciu dzieci. Na krzyk Grena Lily-yo wspi�a si� po lianie i stan�a przy nim.
- Klat spad�a! - zawo�a� Gren i pogna� z powrotem. Zanim Lily-yo go wyprzedzi�a, raptownie zastuka�a pa�k� w konar. Jej sygna� wywo�a� pozosta�� sz�stk� doros�ych, kobiety: Flor, Daphe, Hy, Ivin i Jury oraz Harisa, m�czyzn�. Wyskoczyli z broni� w r�ku, gotowi do ataku lub ucieczki. Lily-yo wyda�a w biegu wysoki, przenikliwy gwizd. Z g�stego listowia natychmiast wypad� g�uszek, podlatuj�c do jej ramienia. Mechata, wiruj�ca parasolka, kt�rej otwarte pr�ty utrzymywa�y kierunek lotu, dostosowa�a swoj� pr�dko�� do jej biegu.
Dzieci i doro�li obst�pili Lily-yo, gdy spogl�da�a w d� na Klat, wci�� rozp�aszczon� na li�ciu gdzie� pod nimi.
- Le� spokojnie, Klat! Nie ruszaj si�! - zawo�a�a Lily-yo. - Przyjd� do ciebie.
Pomimo trwogi i b�lu Klat us�ucha�a polecenia, z nadziej� wznosz�c wzrok do g�ry, w kierunku, z kt�rego nadchodzi�a pomoc. Lily-yo dosiad�a okrakiem sierpowatej podstawy g�uszka i zagwizda�a cichutko. Z ca�ej grupy ona tylko posiad�a w pe�ni sztuk� uje�d�ania g�uszk�w. By�y to p�wra�liwe na bod�ce owoce sucho�wistu. Ko�ce puchatych pr�t�w kry�y nasiona tak osobliwie ukszta�towane, �e lekki powiew wiatru szepta� w nie jak do ucha; zamienione w s�uch wyczekiwa�y najmniejszego podmuchu, by go wykorzysta� do rozsiania. Po wielu latach pr�b ludzie nauczyli si� wys�ugiwa� tymi prymitywnymi uszami do swoich w�asnych cel�w, jak to w�a�nie zrobi�a Lily-yo. G�uszek zni�s� j� w d� na ratunek bezradnemu dziecku. Klat le�a�a na plecach i modl�c si� w duchu, �ledzi�a ich przybycie. Wci�� spogl�da�a w g�r�, gdy przez li�� ze wszystkich stron wystrzeli�y zielone z�by:
- Skacz, Klat! - krzykn�a Lily-yo.
Dziewczynka zd��y�a si� jeszcze podnie�� na kolana. Ro�linni drapie�cy nie s� tak szybcy jak ludzie. Zielone z�by zatrzasn�y si� na jej talii. Wyczuwszy obecno�� ofiary przez pojedyncz� warstw� zieleni, g�bok�ap wyszed� na pozycj� pod li�ciem. Przypomina� nieco ram� - tylko para zrogowacia�ych, kwadratowych szcz�k na zawiasach, z licznymi d�ugimi z�bami. Z naro�nika ramy, na kszta�t szyi, wyrasta� pal, krzepki i grubszy od cz�owieka. Teraz g�bok�ap t� szyj� zgina�, zabieraj�c Klat na d� do swojej w�a�ciwej paszczy, przebywaj�cej z reszt� ro�liny jeszcze ni�ej, na niewidzialnym dnie lasu, po�r�d ciemno�ci i rozk�adu.
Gwizdem Lily-yo skierowa�a swego g�uszka z powrotem na g�r�, na rodzinny konar. Nic ju� nie da�o si� zrobi� dla Klat. Tak ju� by�o.
Grupa rozprasza�a si�. Stoj�ca gromadka kusi�a niezliczone le�ne licha. Poza tym �mier� Klat nie by�a pierwsz�, jak� ogl�dali. Grupa Lily-yo sk�ada�a si� kiedy� z siedmiu podw�adnych kobiet i dw�ch m�czyzn. Dwie kobiety i jednego m�czyzn� zabra�a ziele�. Te osiem kobiet zrodzi�o grupie dwadzie�cioro dwoje dzieci, w tym pi�cioro dzieci m�czyzn. �mier� cz�sto zabiera�a dzieci, zawsze tak by�o. Teraz, po odej�ciu HIat, ju� ponad po�ow� dzieci zabra�a ziele�. Lily-yo zdawa�a sobie spraw�, �e jest to szokuj�co wysoka �miertelno��, i jako przyw�dca obwinia�a siebie. Cho�by nie wiadomo ile niebezpiecze�stw czyha�o w ga��ziach, znali je wszystkie i potrafili si� broni�. Wini�a siebie tym bardziej, �e w pozosta�ym przy �yciu potomstwie uchowa�a si� tylko tr�jka dzieci m�czyzn, Gren, Poas i Veggy. Z nich, jak niejasno przeczuwa�a, Gren zrodzony by� do k�opot�w.
Lily-yo wraca�a z zielonego blasku. Nas�uchuj�c has�a do wysiewu, g�uszek niepostrze�enie odp�yn��, wezwany milcz�cym nakazem lasu. Nigdy �wiat nie by� tak przepe�niony Puste miejsca nie istnia�y. Zdarza�o si�, �e g�uszki szybowa�y nad d�ungl� przez ca�e stulecia w oczekiwaniu na l�dowanie, jak symbole osamotnienia �wiata ro�lin.
Zatrzymuj�c si� nad jednym z orzech�w, Lily-yo zjecha�a po lianie do jego wn�trza. To by�a chatka Klat. Prowodyrka z ledwo�ci� przecisn�a si� do �rodka, tak ma�e by�o wej�cie. Ludzie budowali jak najmniejsze drzwi, powi�kszali je, w miar� jak ro�li, by zapobiec wizytom nieproszonych go�ci. W chatce Klat panowa� wzorowy porz�dek. W mi�kkim mi��szu wn�trza zosta�o wyci�te ��ko; tutaj sypia�a pi�cioletnia dziewczynka, gdy ogarn�a j� senno�� po�r�d niezmiennej zielono�ci lasu. Na ��ku le�a�a dusza Klat. Lily-yo zatkn�a j� za pas. Wci�gn�a si� na lian� i uj�wszy n�, ci�a w miejscu, gdzie usuni�to kor� drzewa i orzech ��czy� si� z �ywym drewnem. Po kilku ciosach spoiwo pu�ci�o. Chatka Klat zawis�a na moment, po czym zlecia�a na d�. Gdy znikn�a w ogromnych, mi�sistych li�ciach, nast�pi�o w�r�d nich poruszenie. Co� walczy�o o przywilej po�arcia wielkiego k�sa.
Lily-yo wdrapa�a si� z powrotem na konar. Na chwil� przystan�a dla z�apania oddechu. Szybciej ni� kiedy� dostawa�a zadyszki. W zbyt wielu polowaniach bra�a udzia�, za du�o urodzi�a dzieci, stoczy�a zbyt wiele walk. Z rzadk� i przelotn� zadum� nad sob� spojrza�a na swe go�e, zielone piersi. By�y mniej pe�ne, ni� kiedy po raz pierwszy dopu�ci�a do siebie m�czyzn� Harisa, zwisa�y ni�ej. Kszta�t mia�y nie tak pi�kny Instynktownie wiedzia�a, �e min�a jej m�odo��. Instynktownie wiedzia�a, �e nadszed� czas, by Odej�� Wy�ej.
Grupa oczekiwa�a jej przy Zag��bieniu. Pobieg�a do nich, pozornie sprawna jak zawsze, ale serce ci��y�o jej kamieniem. Zag��bienie w z��czeniu konara z pniem przypomina�o odwr�con� do g�ry d�o�. Tam gromadzi�y si� ich zapasy wody. Grupa obserwowa�a wchodz�c� na pie� kolumn� mocarmit�w. Jeden z mocarmit�w kilkakrotnie pozdrowi� bezg�o�nie ludzi. Pomachali mu w odpowiedzi. Je�eli w og�le mieli sojusznik�w, by�y nimi mocarmity. Tylko pi�� wielkich rodzin przetrwa�o w�r�d rozpasanego zielonego �ywio�u: osice, pszczelce, mr�wce i mocarmity, kt�re stworzy�y spo�ecze�stwa owadzie, pot�ne i niezniszczalne, a pi�t� stanowi� cz�owiek, �atwo i n�dznie gin�cy, nie zorganizowany tak jak owady, lecz nie wymar�y, ostatni przedstawiciel zwierz�t w ca�ym wszechzwyci�skim �wiecie ro�lin.
Lily-yo podesz�a do grupy. Ona r�wnie� wodzi�a spojrzeniem za ruchom� kolumn� mocarmit�w, dop�ki nie znik�y w pok�adach zieleni. Mog�y �y� na dowolnym poziomie wielkiego lasu, w Wierzcho�kach czy na Dnie, w dole. Pierwsze i ostatnie z owad�w; dop�ki cokolwiek b�dzie �y�o, mocarmity i osice nie zgin�. Lily-yo spu�ci�a wzrok i przywo�a�a grup�. Wydobywszy dusz� Klat, na oczach wszystkich wznios�a j� nad g�ow�, by dobrze widzieli.
- Ziele� zabra�a Klat - powiedzia�a. - Jej dusza musi pow�drowa� do Wierzcho�k�w, jak nakazuje obyczaj. Flor i ja zabierzemy j� tam natychmiast, aby�my mog�y pod��y� za mocarmitami. Daphe, Hy, Ivin, Jury, wy strze�cie dobrze m�czyzny Harisa i dzieci do naszego powrotu.
Kobiety skin�y z powag� g�owami. Nast�pnie, podchodz�c kolejno, dotyka�y duszy Klat, topornie wyciosanej z drewna figurki kobiecej. Gdy rodzi�o si� dziecko, do obowi�zk�w ojca nale�a�o wyrze�bienie mu duszy, bo kiedy kogo� zabra�a w lesie ziele�, prawie nigdy nie pozostawa�a cho�by kosteczka do pogrzebania. Dusza mia�a przetrwa� do pogrzebu w Wierzcho�kach.
Podczas ceremonii dotykania duszy Gren czmychn�� i zuchwale od��czy� si� od grupy. Prawie r�wny wiekiem Toy, dor�wnywa� jej te� si�� i rzutko�ci�. Nie tylko by� wytrzyma�y w biegu. Potrafi� si� wspina�. P�ywa�. Co wi�cej, mia� w�asn� wol�. Nie bacz�c na krzyk swego przyjaciela Veggy'ego, pop�dzi� do Zag��bienia i skoczy� w wod�. Otwieraj�c oczy pod jej powierzchni�, ujrza� zamglony �wiat. Jakie� zielsko podobne do li�ci koniczyny wyros�o przed nim, tylko czekaj�c, by zahaczy� o jego nogi. Gren odgarn�� je b�yskawicznym ruchem d�oni, nurkuj�c g��biej. Wtedy spostrzeg� pompiaka, zanim tamten go zauwa�y�.
Pompiak by� wodn�, na po�y paso�ytnicz� ro�lin�. Przebywa� w zag��bieniach, sk�d zapuszcza� swoje uz�bione jak pi�a ssawki pod kor� drzewa, szukaj�c sok�w. Ale i jego g�rna cz��, prymitywna, kszta�tem przypominaj�ca j�zyk, potrafi�a polowa�. Rozwin�a si� i okr�ci�a wok� lewego ramienia Grena, zwieraj�c natychmiast w��kna dla wzmocnienia chwytu. Gren by� na to przygotowany. Jednym ci�ciem no�a rozszczepi� pompiaka na dwoje; dolna cz�� pozosta�a, miotaj�c si� za nim bezsilnie, gdy odp�ywa�. Zanim wyp�yn�� na powierzchni�, znalaz�a si� przy nim Daphe, wytrawna �owczyni, z no�em gotowym do jego obrony i zagniewan� twarz�; spomi�dzy jej rozwartych z�b�w wysypywa�y si� srebrzyste jak rybia �uska b�belki. Przecinaj�c powierzchni� wody, pos�a� jej u�miech, po czym wylaz� na suchy brzeg. Otrz�sn�� si� nonszalancko, nie zwracaj�c uwagi na wychodz�c� opodal Daphe.
- Nie biegamy, nie p�ywamy, nie wspinamy si� w pojedynk�! - zawo�a�a Daphe, przypominaj�c jedno z praw. Gren, czy ty nie wiesz, co to strach?! Masz zamiast g�owy pust� �upin� �uskacza!
Wszystkie kobiety by�y zagniewane, lecz �adna nie o�mieli�a si� tkn�� Grena. By� dzieckiem m�czyzn�. By� tabu. Mia� magiczn� moc rze�bienia duszy i p�odzenia dzieci, a raczej j� posi�dzie, gdy doro�nie, co mia�o nast�pi� ju� nied�ugo.
- Jestem Gren, dziecko m�czyzna! - Che�pliwie wali� si� w pier�. Szuka� aprobaty w oczach Harisa. Ale Haris odwr�ci� wzrok. Teraz, gdy Gren by� taki du�y, Haris nie chwali� go tak jak dawniej, chocia� ch�opiec sprawia� si� dzielniej ni� wtedy Lekko zawiedziony Gren skaka� woko�o, wywijaj�c skrawkiem pompiaka wci�� owini�tym wok� jego lewego ramienia. Pokrzykiwa�, popisuj�c si� przed kobietami, by okaza�, jak ma�o go obchodz�.
- Jeste� jeszcze dzieckiem - zasycza�a o rok starsza Toy. Gren zamilk�. Przyjdzie czas, a poka�e im wszystkim, �e jest kim�.
Lily-yo nachmurzy�a si�.
- Dzieci wyros�y, wymykaj� si� spod kontroli. Gdy wr�cimy z Flor z Wierzcho�k�w po pogrzebie duszy HIat, rozbijemy grup�. Nadszed� czas, by si� rozdzieli�. Uwa�ajcie na siebie. - Z po�egnalnym gestem obr�ci�a si� na pi�cie.
Flor ruszy�a za ni�. Grupa przycich�a, �ledz�c odej�cie przyw�dczyni. Wszyscy wiedzieli, �e musz� si� rozsta�, nikomu nie chcia�o si� nad tym zastanawia�. Czasy beztroski i bezpiecze�stwa przemin� - tak im si� przynajmniej wydawa�o - na zawsze. Dzieci wkrocz� w okres samodzielnych do�wiadcze�, zdane na siebie, nim do��cz� do innych grup. Doro�li rozpoczynali staro��, Odchodzili Wy�ej w nieznane, na niedol� i �mier�.
Lily-yo i Flor wchodzi�y na rosochaty pie� bez wysi�ku, jak po mniej lub bardziej regularnych stopniach skalnych. Co pewien czas napotyka�y kt�rego� z nieprzyjaznych przedstawicieli flory, zrzynka b�d� wycierucha, ale tak� drobnic� ekspediowa�y z �atwo�ci� w d�, w zielony mrok. Ich wrogowie byli r�wnie� nieprzyjaci�mi mocarmit�w i sun�ca kolumna za�atwia�a przeciwnik�w na swej drodze. Lily-yo i Flor sz�y tu� za mocarmitami, rade z ich kompanii. Wspina�y si� do�� d�ugo. Raz odpocz�y na go�ym konarze, gdzie schwyta�y dwa zb��kane �uskacze, roz�upa�y je i zjad�y t�usty, bia�awy mi��sz. W drodze na g�r� dostrzeg�y przelotnie kilka grup ludzkich w pobliskich konarach; czasami pozdrawiano je nie�mia�ym gestem, czasami nie. W ko�cu zabrn�y za wysoko jak na ludzi. W pobli�u Wierzcho�k�w czai�a si� nowa groza. Ludzie �yli na spokojniejszym, �rodkowym poziomie lasu, chroni�c si� przed niebezpiecze�stwami Wierzcho�k�w i Dna.
- W drog� - powiedzia�a do Flor Lily-yo, wstaj�c, gdy ju� nabra�y si�. - Wkr�tce b�dziemy u Wierzcho�k�w. Tumult uciszy� obie kobiety. Przycupn�y za pniem, zerkaj�c w g�r�. Nad ich g�owami zaszele�ci�y li�cie, uderzy�a �mier�. Skaczopn�cz m��ci� kostropaty pie�, w �ar�ocznym szale atakuj�c kolumn� mocarmit�w. Korzenie i �odygi skaczopn�cza stanowi�y jednocze�nie jego macki i j�zory. Chlaszcz�c nimi wok� pnia, zapuszcza� lepkie j�zory w mocarmity. Wobec tej ro�liny, odra�aj�co gi�tkiej, owady by�y w�a�ciwie bezbronne. Rozproszy�y si�, lecz nie przerwa�y uporczywej wspinaczki, ka�dy by� mo�e z wiar� w �lep� statystyczn� szans� prze�ycia. Dla ludzi ro�lina stanowi�a wi�ksze zagro�enie, przynajmniej w utarczce na ga��zi. Napotkana na pniu, z �atwo�ci� mog�a ich zepchn�� i zrzuci� bezradnych w d� do zieleni.
- Wejdziemy innym pniem - powiedzia�a Lily-yo. Pobieg�y zwinnie wzd�u� ga��zi, przesadzaj�c w p�dzie samotny, jaskrawo ukwiecony, paso�ytniczy krzew, wok� kt�rego brz�cza�y pszczelce, forpoczta kolorowego �wiata nad g�owami. Znacznie gorsza przeszkoda czeka�a na nie w niewinnie wygl�daj�cej rozpadlinie konara. Gdy Flor z Lily-yo zbli�y�y si�, wyprysn�a stamt�d osica. Prawie tak wielka jak one, piekielne stworzenie obdarzone zar�wno broni�, jak i inteligencj� - i przepe�nione wrogo�ci�. Widzia�y jej ogromne oczy, �uchwy w akcji, przezroczyste skrzyd�a bij�ce powietrze. G�ow� tworzy�y pospo�u zmierzwione kud�y i twarde pokrywy; za cienk� tali� osica wlok�a wielki, opancerzony ze wszystkich stron ��to-czarny odw�ok, kryj�cy w samym ko�cu �mierciono�ne ��d�o. Pikowa�a pomi�dzy kobiety, by zwali� je skrzyd�ami. Pad�y plackiem, wi�c tylko �mign�a nad nimi. Obi�a si� o ga��� i w�ciek�a zawr�ci�a ku nim ponownie, a jej z�ocistobr�zowe ��d�o migota�o, to ukazuj�c si�, to znikaj�c.
- Zostaw j� mnie! - zawo�a�a Flor. Osica zabi�a jedno z jej dzieci. Teraz nadci�ga�a szybko i nisko. Robi�c unik, Flor wyci�gn�a r�k� i chwyciwszy za kud�ate w�osy, szarpni�ciem wytr�ci�a osic� z r�wnowagi. Jednocze�nie wznios�a miecz. Opuszczaj�c go, pot�nym ci�ciem przer�ba�a chitynow� cienk� tali�. Osica rozpad�a si� na dwoje. Kobiety pobieg�y dalej. Ga���, g��wny konar, wcale nie stawa�a si� cie�sza, prowadzi�a do pobliskiego pnia i tam wrasta�a. Niezmiernie stare drzewo, najd�u�ej �yj�cy organizm z kiedykolwiek powsta�ych na tym male�kim �wiecie, mia�o miliony pni. Bardzo dawno, jakie� dwa miliardy lat temu, ros�o wiele rozmaitych drzew w zale�no�ci od gleby, klimatu i innych czynnik�w. Temperatura podnosi�a si�, drzewa si� rozrasta�y, a� zacz�y mi�dzy sob� rywalizowa�. Na tym kontynencie ciep�olubne i wykorzystuj�ce zdolno�ci ga��zi do zakorzeniania si� drzewo figowe stopniowo odnios�o zwyci�stwo nad pozosta�ymi gatunkami, ulegaj�c przemianom i adaptacjom w tej pr�bie si�. Przez ca�y czas figowiec pi�� si� coraz wy�ej i rozpe�za� coraz szerzej, chroni�c pie� macierzysty. Wpuszcza� w ziemi� korze� powietrzny za korzeniem, w miar� jak mno�yli si� rywale, wyrzuca� konar za konarem, a� wreszcie opanowa� sztuk� wrastania w swych pobratymc�w, tworz�c g�szcz, przez kt�ry �adne drzewo nie mog�o si� przedrze�. Gmatwaninie figowej nic nie dor�wnywa�o, jej nie�miertelno�� sta�a si� faktem. Na kontynencie zamieszkanym przez ludzi ros�o obecnie tylko jedno drzewo figowe. Najpierw sta�o si� kr�lem lasu, nast�pnie samym lasem. Podbi�o pustynie, g�ry, bagna. Wype�ni�o kontynent swoim splecionym rusztowaniem. Tylko przed szerszymi rzekami czy brzegiem morskim, gdzie stawi�y mu czo�o straszliwe wodorosty, tam drzewo si� zatrzyma�o. R�wnie� pod terminatorem, przed kt�rym ko�czy�o si� wszystko, a zaczyna�a noc - tam te� stan�o.
Po zdarzeniu z osic� kobiety wspina�y si� powoli, czujnie. Woko�o rozkwita�y kolorowe plamy, czepiaj�ce si� drzewa, wisz�ce na lianach; unosz�ce si� swobodnie w powietrzu. Kwit�y liany i grzyby. G�uszki �a�obnie sun�y przez pl�tanin�. W miar� jak osi�ga�y coraz wi�ksz� wysoko��, powietrze robi�o si� coraz bardziej rze�kie, kolory bardziej rozbuchane - lazury i amaranty, ��cie, fio�kowe r�e, ca�a gama pi�knie ubarwionych zasadzek natury. Wargokap s�czy� po pniu swoj� szkar�atn� gumow� �lin�. Par� zrzynk�w z ro�linn� zr�czno�ci� podkrad�o si� do kropel i rzuciwszy si� na nie, pad�o martwych. Lily-yo i Flor przesz�y drug� stron�. Zagrodzi� im drog� szabli�cie�. Wycofa�y si� b�yskawicznie, po czym podj�y wspinaczk�. Wiele tutejszych ro�lin mia�o fantastyczne kszta�ty - przypomina�y ptaki, motyle. Naoko�o �miga�y bez przerwy �apy i macki, chwytaj�c je w locie.
- Sp�jrz! - wyszepta�a Flor. Wskaza�a miejsce nad ich g�owami. Kora drzewa rozszczepia�a si� tu prawie niedostrzegalnie. Prawie niedostrzegalnie cz�� jej drgn�a. Flor wspi�a si�, si�gaj�c pa�k� na d�ugo�� ramienia, a� koniec jej kija musn�� rys�. Wtedy d�gn�a. P�at kory odchyli� si�, ods�aniaj�c blad�, potworn� gardziel. Wkr�cony w drzewo ma��o�uj by� wspaniale zamaskowany. Flor nagle pchn�a kij, wbijaj�c go w paszcz�. Gdy tylko szcz�ki si� zamkn�y, szarpn�a z ca�ej si�y Lily-yo podtrzyma�a j�. Zaskoczony ma��o�uj zosta� wyrwany ze swego le�a. Z otwart� w szoku gardziel� wylecia� �ukiem w powietrze. �apigrab rozprawi� si� z nim w mgnieniu oka. Lily-yo i Flor wesz�y wy�ej.
Wierzcho�ki tworzy�y obcy, odr�bny �wiat, imperium ro�lin w ich najwi�kszej krasie i egzotyce. Je�li figowiec kr�lowa� w lesie, a nawet sam by� lasem, to trawersery w�ada�y Wierzcho�kami. Trawersery ukszta�towa�y typowy pejza� Wierzcho�k�w. Ich ogromne sieci rozci�gni�te by�y doko�a, do nich nale�a�y gniazda budowane na szczytach drzew. Kiedy trawersery opuszcza�y gniazda, zajmowa�y je inne stworzenia, inne ro�liny strzela�y w g�r�, otwieraj�c do nieba swoje ol�niewaj�ce barwy. Szcz�tki i odchody zwi�za�y gniazda w lite pomosty. Tu r�s� krzew pud�op�onu, potrzebny Lily-yo do pogrzebania duszy Klat. Przedzieraj�c si� w g�r� kobiety wysz�y wreszcie na jeden z takich pomost�w. Znu�one wypraw� znalaz�y odpoczynek pod ogromnym li�ciem os�aniaj�cym je przed napa�ci� z powietrza. Nawet w cieniu i nawet dla nich �ar Wierzcho�k�w by� trudny do wytrzymania. W g�rze, parali�uj�c po�ow� niebios, p�on�o ogromne s�o�ce. P�on�o bez przerwy, zawsze. Stoj�c nieruchomo, ci�gle w tym samym punkcie nieba, mia�o jarzy� si� a� do owego dnia, teraz ju� nie w tak znowu niesko�czonej przysz�o�ci, kiedy wypali si� do ko�ca. ~, w�r�d nieruchomej flory Wierzcho�k�w, kr�lowa� pud�op�on, zawdzi�czaj�cy s�o�cu sw�j niezwyk�y spos�b obrony. Czujki jego korzeni da�y mu ju� zna� o obecno�ci intruz�w. Lily-yo i Flor ujrza�y sun�cy nad nimi po li�ciu kr�g �wiat�a - b��dzi� po powierzchni, znieruchomia�, skupi� si�. Z li�cia uni�s� si� dymek, buchn�y p�omienie. Krzew zogniskowa� na nich jedn� z urn, zwalczaj�c nieproszonych go�ci swoj� straszliw� broni� - ogniem.
- Biegiem! - zakomenderowa�a Lily-yo.
Wpad�szy za koron� sucho�wistu, wyjrza�y spod jego kolc�w na krzew pud�op�onu. Wznosi� si� wysoko, prezentuj�c z p� tuzina wi�niowych kwiat�w, wszystkie wi�ksze od cz�owieka. Niekt�re kwiaty, ju� zapylone, zamkn�y si�, tworz�c wieloboczne pud�a. Wida� by�o urny wyblak�ej barwy w p�niejszych stadiach, z nabrzmia�ym nasieniem u nasady. Gdy nasienie wreszcie dojrza�o, pusta ju� i nieprawdopodobnie mocna urna nabiera�a przejrzysto�ci szk�a, zmieniaj�c si� w ognist� bro� zdatn� do u�ytku d�ugo po rozrzuceniu nasion. Wszystkie ro�liny i stworzenia pr�cz cz�owieka cofa�y si� przed ogniem. Tylko ludzie potrafili sobie radzi� z pud�op�onem i wykorzystywa� go do w�asnych cel�w. Uwa�aj�c na ka�dy sw�j ruch, Lily-yo podkrad�a si� i odci�a wielki li��, kt�ry przebija� pomost. Przyciskaj�c li�� do piersi, rzuci�a si� biegiem wprost na pud�op�on, skoczy�a w g�stwin� jego li�ci i nie przystaj�c ani na chwil�, wdrapa�a si� do korony, zanim zd��y� si� obr�ci� i zogniskowa� na niej urnowate soczewki.
- Teraz! - krzykn�a na Flor.
Flor by�a ju� na nogach i p�dzi�a w jej kierunku. Lily-yo unios�a li�� nad pud�op�onem, mi�dzy krzew a s�o�ce tak, �e gro�ne pud�a leg�y w cieniu. Jakby zdaj�c sobie spraw�, �e zrujnowano jego system obronny, krzew oklap� w cieniu, bezw�adnie zwiesiwszy kwiaty i urny w obrazie ro�linnej rezygnacji. Z pomrukiem satysfakcji Flor skoczy�a naprz�d i odci�a jedn� z wielkich przezroczystych urn. Chwyci�y j� z obu stron i d�wigaj�c mi�dzy sob�, pobieg�y pod os�on� sucho�wistu. Gdy opad� ocieniaj�cy li��, rozjuszony pud�op�on wr�ci� do �ycia, wywijaj�c urnami, kt�re na nowo ch�on�y blask s�oneczny. Kobiety dopad�y kryj�wki w sam� por�. Spadaj�ca na nie z nieba ptakoro�l nadzia�a si� na kolce. Nie min�a chwila, a kilkana�cie gni�k�w �ar�o si� mi�dzy sob� o dost�p do jej �cierwa. Wykorzystuj�c zamieszanie, Lily-yo i Flor zabra�y si� energicznie do zdobytej urny Wsp�lnymi si�ami, za pomoc� obu no�y, podwa�y�y jedn� �cian� na tyle, by w�o�y� do �rodka dusz� HIat. �cianka natychmiast zaskoczy�a, zatrzaskuj�c si� hermetycznie. Dusza wpatrywa�a si� w nie drewnianym spojrzeniem zza przezroczystych �cian.
- Oby� Odesz�a Wy�ej i dotar�a do nieba - wyrecytowa�a Lily-yo. Ona mia�a dopilnowa�, aby duszy dano przynajmniej uczciw� na to szans�. Razem z Flor przenios�y urn� do jednej z lin wysnutych przez trawersera. G�rna pokrywa, tam gdzie uprzednio znajdowa�o si� nasienie, wydziela�a klej o wyj�tkowej przylepno�ci. Z �atwo�ci� przylgn�a do liny i urna pozosta�a tam, po�yskuj�c w s�o�cu. Przy najbli�szej wizycie trawersera na tym sznurze urna jak nic przyczepi mu si� niby �uskacz do kt�rej� nogi. I tak zaw�druje do nieba. Gdy sko�czy�y zadanie, niebo nad ich g�owami pociemnia�o. Opuszcza� si� ku nim d�ugi na mil� kad�ub. Trawerser, spasiony odpowiednik paj�ka w�r�d flory, opada� na Wierzcho�ki. Kobiety �piesznie przecisn�y si� przez li�ciaste pod�o�e. Spe�ni�y ostatni� powinno�� wobec Klat; pora wraca� do grupy Zanim z powrotem wesz�y w zielony �wiat �rodka lasu, Lily-yo obejrza�a si� przez rami�. Cielsko trawersera sp�ywa�o powoli jak ogromny, obdarzony szcz�kami i nogami balon, prawie ca�y poro�ni�ty w��knist� szczecin�. Zsuwa� si� leciutko po si�gaj�cej nieba linie. Bli�ej i dalej wida� by�o nast�pne sznury wychodz�ce z d�ungli, wszystkie sko�nie w�druj�ce do g�ry, wskazuj�ce na niebo jak wiotkie, omdlewaj�ce palce. �wieci�y tam, gdzie przecina�y promienie s�o�ca. Wyra�nie wyci�ga�y si� w pewnym okre�lonym kierunku - w stron� srebrzystej p�kuli, kt�ra �eglowa�a, blada i odleg�a, ale widoczna nawet w blasku s�o�ca. Nieruchoma, powstrzymana p�kula Ksi�yca pozostawa�a zawsze w tej cz�ci nieba. Przez tysi�clecia przyci�ganie Ksi�yca stopniowo zwolni�o obr�t jego macierzystej planety wok� osi, a� si� zatrzyma�a, a� dzie� i noc zwolni�y tempo, ustali�y si� na zawsze: jedno po jednej stronie planety, drugie po drugiej. R�wnocze�nie ten sam hamulec zatrzyma� Ksi�yc w jego codziennym marszu. Otrz�sn�� si� z roli satelity i odsuwaj�c od Ziemi, ruszy� przed siebie odwa�nie, wolny, na w�asn� r�k�, jak planeta, domykaj�c jeden z k�t�w rozleg�ego tr�jk�ta r�wnobocznego, kt�rego pozosta�e k�ty zamyka�y Ziemia i S�o�ce. Teraz Ziemia i Ksi�yc stan�y wobec siebie w tej samej pozycji. Zosta�y uwi�zione twarz� w twarz i tak pozostan�, a� przesypie si� piasek w klepsydrze czasu albo przestanie �wieci� S�o�ce.
A nieprzeliczone pasma sznur�w unosi�y si� w przestrzeni pomi�dzy nimi, ��cz�c oba �wiaty Trawersery kursowa�y wed�ug �yczenia tam i z powrotem, olbrzymi i nieczuli astronauci zielono�ci, mi�dzy Ziemi� a Ksi�ycem omotanymi ich bezduszn� sieci�. Ziemi� na staro��, jak�e stosownie, spowi�a paj�czyna.
Powrotna droga do grupy odby�a si� prawie bez przeszk�d. Lily-yo i Flor bez po�piechu schodzi�y zn�w do �rodkowych pi�ter drzewa. Lily-yo nie goni�a ostro tym razem; oci�ga�a si� przed nieuniknionym rozpadem grupy Nie potrafi�a wyrazi� swoich my�li. W tym zielonym tysi�cleciu my�li by�o niewiele, s��w jeszcze mniej.
- Musimy wkr�tce Odej�� Wy�ej, jak dusza Klat - odezwa�a si� do Flor podczas schodzenia.
- Tak ju� jest - odpowiedzia�a Flor, a Lily-yo rozumia�a, �e nie us�yszy na ten temat ani s�owa wi�cej ponad �w wnikliwy komentarz. Sama r�wnie� nie potrafi�a sformu�owa� nic m�drzejszego. W ich czasach g��bia ludzkiego pojmowania nie przypomina�a toni, lecz p�ycizn�. Tak ju� jest.
Grupa przyj�a ich powr�t z kamienn� powag�. Zm�czona Lily-yo odda�a kr�tkie pozdrowienie i zaszy�a si� w swym domku. Jury i Ivin przynios�y jej niebawem po�ywienie, nie przest�puj�c nawet na krok progu jej domu, gdy� by�o to tabu. Najad�a si� i przespa�a, po czym wysz�a ponownie na ich skrawek konaru, by wezwa� wszystkich do siebie.
- Szybciej! -krzykn�a ze spojrzeniem utkwionym w Harisie, kt�ry wcale si� nie �pieszy�. Dlaczego co� k�opotliwego potrafi by� tak drogie albo co� drogiego tak k�opotliwe. Kiedy ten problem zaprz�tn�� jej uwag�, spoza pnia drzewa wype�z� d�ugi, zielony j�zor. Rozwijaj�c si�, zawis� delikatnie na sekund�. J�zor ob�api� Lily-yo w talii i przyciskaj�c jej ramiona do bok�w, uni�s� w powietrze wierzgaj�c� i wrzeszcz�c� z w�ciek�o�ci na sam� siebie za nieuwag�. Haris wyci�gn�� n� zza pasa, ze zw�onymi �renicami skoczy� naprz�d i cisn��. Ostrze ze �wistem przebi�o j�zor, przyszpilaj�c go do grubej kory. Haris nie zatrzyma� si� po rzucie. Gdy p�dzi� do przygwo�d�onego j�zora, Daphe i Jury pu�ci�y si� za nim, podczas gdy Flor pogna�a dzieci w ukrycie. J�zor rozlu�ni� z b�lu chwyt. Po drugiej stronie pnia rozleg�o si� przera�liwe �omotanie, wydawa�o si�, �e ca�y las dr�y. Lily-yo gwizdn�a na dwa g�uszki, wy�lizn�a si� z oplataj�cych j� zielonych zwoj�w i ca�a powr�ci�a na konar. J�zor skr�ca� si� w m�czarniach, wij�c si� woko�o bez celu. Czworo ludzi post�pi�o do przodu z wyci�gni�t� broni�, by si� z nim rozprawi�. Nawet drzewo dygota�o od gniewu uwi�zionego za j�zyk stworzenia. Ostro�nie zagl�daj�c za pie�, zobaczyli je. Glistoglut wyba�uszy� na nich odra�aj�c�, palczast� �renic� swego jedynego oka, wykrzywi� ogromn� ro�linn� g�b�. T�uk� z furi� o pie� drzewa, pieni�c si� i wykrzywiaj�c. Chocia� nie po raz pierwszy ludzie napotkali glistogluta, to jednak zadr�eli na jego widok.
By� kilka razy grubszy od pnia drzewa, nawet tak rozci�gni�ty jak teraz. W razie potrzeby potrafi� wyci�gn�� si� w g�r� prawie do Wierzcho�k�w, ciemniej�c i wyd�u�aj�c si� coraz bardziej. Jak spro�na zabawka wyskakuj�ca na spr�ynie z pude�ka, strzela� znienacka z Dna w poszukiwaniu �eru. Bezr�ki, bezm�zgi, brn�� powoli na swych szerokich, korzeniastych �apach po le�nym poszyciu.
- Przygwo�dzi� go! - krzykn�a Lily-yo. - Nie pozw�lcie potworowi uciec!
Ukryte wzd�u� ga��zi le�a�y w pogotowiu ostre piki, kt�rymi przyszpilili j�zor, wci�� trzaskaj�cy jak bicz nad ich g�owami. Wreszcie, przybijaj�c go do pnia ko�kami, unieruchomili spory kawa�. Cho�by glistoglut nie wiem jak si� wi�, ju� si� nie uwolni.
- Teraz musimy opu�ci� to miejsce i Odej�� Wy�ej - powiedzia�a Lily-yo.
Jeszcze �aden cz�owiek nie zabi� glistogluta, gdy� nie by�o jak dobra� si� do jego �ywotnych organ�w. Lecz oto ju� jego szamotanina �ci�ga�a uwag� drapie�nik�w: zrzynk�w, �lepych rekin�w �rodka lasu, �apigrab�w, g�bok�ap�w, mordzieli i pomniejszego ro�linnego robactwa. Zaczn� szarpa� glistogluta �ywcem na kawa�ki, a� nic z niego nie zostanie, a gdyby przy okazji wpad�y na cz�owieka... c�, tak ju� by�o. Szybko wi�c grupa oddali�a si�, wsi�kaj�c w �cian� zieleni.
Lily-yo by�a z�a. To ona �ci�gn�a na nich te k�opoty. Da�a si� z�apa� przez zaskoczenie. Gdyby mia�a si� na baczno�ci, powolny glistoglut nigdy by jej nie dosta�. Dr�czy�a j� my�l, �e �le kieruje grup�. To przez ni� musz� zrobi� dwie ryzykowne wyprawy do Wierzcho�k�w, cho� wystarczy�aby jedna. Gdyby zabra�a ze sob� ca�� grup� na oddanie ostatniej pos�ugi duszy Klat, oszcz�dzi�aby sobie i Flor drugiej wspinaczki, kt�ra je teraz czeka�a. Co te� j� za�lepi�o, �e nie przewidzia�a tego wcze�niej!
Klasn�a w d�onie. Stan�wszy pod os�on� gigantycznego li�cia, zgromadzi�a ich wok� siebie. Szesna�cie par oczu wpatrywa�o si� w ni� z ufno�ci�, wyczekuj�c jej s��w. Rozdra�ni�o j� to zaufanie.
- My, doro�li, starzejemy si� - powiedzia�a. - G�upiejemy Ja g�upiej�, da�am si� z�apa� �lamazarnemu glistoglutowi. Nie nadaj� si� ju� do prowadzenia grupy. Nadszed� czas, by doro�li Odeszli Wy�ej i wr�cili do bog�w, kt�rzy nas stworzyli. Dzieci b�d� zdane na siebie. B�d� now� grup�. Toy j� poprowadzi. Do czasu, gdy grupa okrzepnie, Gren, a potem Veggy, dojrzej� na tyle, by da� wam dzieci. Pilnujcie swych dzieci m�czyzn. Nie pozw�lcie, by zabra�a ich ziele�, bo grupa zginie. Lepiej samemu umrze�, ni� dopu�ci� do �mierci grupy.
Lily-yo nigdy nie wyg�osi�a, a oni nigdy nie s�yszeli tak d�ugiej mowy. Niekt�rzy z nich w og�le nie zrozumieli tego wszystkiego. Po co ta gadka o zabieraniu przez ziele�? Zabierze kogo� albo nie, o czym tu m�wi�? Cokolwiek by si� zdarzy�o, tak ju� jest, i s�owa nic tu nie zmieni�. May, dziecko kobieta, odezwa�a si�:
- Na w�asn� r�k� mo�emy robi� wiele fajnych rzeczy Flor strzeli�a j� w ucho.
- Najpierw czeka was ci�ka wspinaczka do Wierzcho�k�w. No, ruszajcie.
Wyda�a rozkaz wspinaczki, wyznaczy�a, kto idzie na czele, kto na ko�cu. Nie by�o dalszej dyskusji; ciekawo�� zgas�a, tylko Gren rzek� w zamy�leniu:
- Lily-yo ukarz� nas za wszystkie swoje b��dy.
Las pulsowa� woko�o, zielone stworzenia p�dzi�y i miga�y przez ziele�, z�eraj�c glistogluta.
- Wspinaczka jest ci�ka. Zaczynamy natychmiast-powiedzia�a Lily-yo, rozgl�daj�c si� niespokojnie doko�a i wyj�tkowo surowym spojrzeniem obrzucaj�c Grena.
- Dlaczego si� wspina�? - zapyta� Gren buntowniczo. G�uszkami mo�emy zalecie� do Wierzcho�k�w bez trudu i b�lu. Przekracza�o jej si�y wyt�umaczenie mu, �e szybuj�cy w powietrzu cz�owiek bardziej nadstawia karku od cz�owieka schowanego za pniem, we wspania�ej, chropowatej korze, w kt�rej szczeliny mo�na si� wcisn�� w razie napa�ci.
- Dop�ki ja przewodz�, marsz na g�r� - powiedzia�a Lily-yo. - Gadasz tak du�o, �e chyba masz ropuch� w g�owie. Nie mog�a uderzy� Grena: dziecko m�czyzna by�o nietykalne. Zabrali z chatek swoje dusze. Star� siedzib� po�egnano bez pompy Dusze wsun�li za pas, miecze - najostrzejsze, najtwardsze z istniej�cych kolce - wzi�li w d�onie. Pobiegli konarem za Lily-yo, uciekaj�c od rozpadaj�cego si� glistogluta, uciekaj�c od swej przesz�o�ci.
D�uga by�a podr� do Wierzcho�k�w, op�niana przez m�odsze dzieci. Chocia� pokona�y wszystko na swej drodze, nie mog�y przem�c narastaj�cego zm�czenia. W po�owie drogi do Wierzcho�k�w znale�li na odpoczynek boczny konar z rosn�cym nad nim g�upik�akiem, w kt�rym poszukali schronienia. G�upik�ak by� pi�knym, wynaturzonym grzybem. Wprawdzie wygl�da� jak przero�ni�ty parzyperz, nie krzywdzi� jednak ludzi, jakby z obrzydzeniem kul�c przed nimi swoje jadowite s�upki. Wa��saj�ce si� w odwiecznych konarach drzewa g�upik�aki po��da�y wy��cznie strawy ro�linnej. Grupa wlaz�a wi�c w sam �rodek jego g�stwiny i zapad�a w sen. Pod os�on� faluj�cych, zielono��tych �odyg byli bezpieczni przed prawie ka�dym napastnikiem. Flor i Lily-yo mia�y najtwardszy sen z doros�ych. By�y zm�czone swoj� poprzedni� wypraw�.
M�czyzna Haris obudzi� si� pierwszy, z uczuciem, �e co� jest nie w porz�dku. Wsta�, budz�c Jury szturchni�ciem pa�ki. Lenistwo, a poza tym obowi�zek nakazywa�y mu trzyma� si� z dala od niebezpiecze�stwa. Jury usiad�a. Wyda�a przera�liwy okrzyk na alarm i skoczy�a natychmiast broni� dzieci.
G�upik�aka nawiedzi�y cztery skrzydlate stwory. Z�apa�y Veggy'ego, dziecko m�czyzn�, i Bain, jedn� z m�odszych dziewczynek, knebluj�c dzieci i kr�puj�c, zanim rozbudzi�y si� na dobre.
Na okrzyk Jury skrzydlaci obejrzeli si�. Byli to szybownicy. Do pewnego stopnia przypominali ludzi. To znaczy mieli jedn� g�ow�, dwa d�ugie, pot�ne ramiona, kr�pe nogi i mocne palce d�oni i st�p. Lecz zamiast g�adkiej, zielonej sk�ry pokrywa�a ich po�yskliwa, rogowa substancja, tu czarna, �wdzie r�owa. I jak u ptakoro�li wielkie, �uskowate skrzyd�a wyrasta�y im od napi�stk�w po kostki. 'Itwarze mieli bystre i inteligentne. Oczy im �wieci�y. Spostrzeg�szy, �e ludzie si� budz�, porwali dw�jk� zwi�zanych dzieci. Tratuj�c nieszkodliwego g�upik�aka, pobiegli nad kraw�d� konaru, by odlecie�. Szybownicy byli przebieg�ymi przeciwnikami, rzadkimi, ale gro�nymi. Dzia�ali podst�pnie. Chocia� nie zabijali, o ile nie byli do tego zmuszeni, to kradli dzieci, co uchodzi�o za jeszcze ci�sze przest�pstwo. Trudno by�o ich schwyta�. Nie latali w ca�ym tego s�owa znaczeniu, ale potrafili rzuci� si� w opadaj�cy �lizg, kt�ry unosi� ich szybko przez las, bezpiecznych przed zemst� ludzi.
Jury rzuci�a si� za nimi co si� w nogach, przed depcz�c� j�j po pi�tach Ivin. Z�apa�a jednego z szybownik�w za kostk�, nim zd��y� wystartowa�, i uczepi�a si� kurczowo kawa�ka sk�rzastego wi�zad�a ��cz�cego skrzyd�o ze stop�. Szybownik zachwia� si� pod jej ci�arem, pu�ci� Veggy'ego i obr�ciwszy si� do niej twarz�, pr�bowa� wyrwa� nog�. Jego towarzysz, obarczany teraz ca�ym ci�arem ch�opca, przystan��, wyci�gaj�c n�. Ivin skoczy�a na niego z furi�. To ona zrodzi�a Veggy'ego; nie pozwoli go zabi�. Mign�a klinga szybownika. Ivin nadzia�a si� na n�. Rozpru� jej brzuch, a� wyp�yn�y br�zowe jelita. Nie wydawszy krzyku, run�a z ga��zi. Po jej upadku w listowiu rozp�ta�a si� burza, g�bok�apy walczy�y o jej cia�o.
Atak Ivin odrzuci� do ty�u szybownika, kt�ry upu�ciwszy sp�tanego Veggy'ego, pozostawi� swego towarzysza wci�� mocuj�cego si� z Jury. Rozpostar� skrzyd�a i wystartowa� oci�ale za dw�jk� unosz�c� mi�dzy sob� w zielon� g�stwin� Bain. Nie spa�a ju� ca�a grupa. Lily-yo bez s�owa rozwi�za�a Veggy'ego, kt�ry nawet nie zap�aka�, jak przysta�o dziecku m�czy�nie. Tymczasem Haris ukl�k� przy Jury i jej skrzydlatym przeciwniku, w milczeniu walcz�cym o wolno��. Wzni�s� n�, by zako�czy� walk�.
- Nie zabijaj mnie! Ja odejd�! - zawo�a� szybownik. G�os mia� chrapliwy, s�owa ledwo da�y si� zrozumie�. Sama jego obco�� przepe�nia�a Harisa okrucie�stwem, od kt�rego �ci�gn�y mu si� wargi, ukazuj�c koniuszek j�zyka mi�dzy z�bami. Wbi� n� g��boko pod �ebra szybownika, czterokrotnie, a� krew pociek�a po jego zaci�ni�tej pi�ci. Jury podnios�a si� i wspar�a na Flor, dysz�c ci�ko.
- Stara jestem - powiedzia�a. - Kiedy� zabicie szybownika by�o fraszk�.
Spojrza�a na m�czyzn� Harisa z wdzi�czno�ci�. Nadawa� si� nie tylko do tej jednej rzeczy Lew� stop� popchn�a bezw�adne cia�o szybownika na brzeg konara. Potoczy�o si� i spad�o. Ze swoimi steranymi, pomarszczonymi skrzyd�ami bezu�ytecznie otulaj�cymi mu g�ow� szybownik polecia� w ziele�.
Le�eli w ostrych li�ciach dw�ch krzew�w sucho�wistu, p�awi�c si� w jaskrawym s�o�cu, lecz wci�� czujni na wypadek napa�ci. Ich wspinaczka dobieg�a ko�ca. Dziewi�cioro dzieci po raz pierwszy zobaczy�o teraz Wierzcho�ki i oniemia�o z wra�enia. Lily-yo i Flor wspierane przez Daphe ponownie obleg�y pud�op�on, ocieniaj�c krzew trzymanymi w d�oniach li��mi. Gdy oklap� bezsilnie, Daphe odci�a sze�� wielkich przezroczystych pude�, kt�re mia�y si� sta� ich trumnami. Hy pomog�a jej odnie�� je w ukrycie, po czym Lily-yo i Flor cisn�y swe li�cie i skoczy�y pod os�on� sucho�wist�w.
Przep�yn�a chmara latawic, szokuj�c barwami ich zwykle zatopione w zieleni oczy: b��kitami nieba, ��ciami, br�zami i zieleni� po�yskliw� jak woda. Jedna z latawic przysiad�a w trzepocie skrzyde� na k�pie szmaragdowego listowia tu� ko�o nich. To by� wargokap. Latawica niemal w jednej chwili zszarza�a, tak szybko wyssa� jej niewielki zapas sok�w �ywotnych. Rozsypa�a si� na popi�.
Lily-yo wsta�a ostro�nie i podprowadzi�a grup� do najbli�szej paj�czej nici trawersera. Ka�dy doros�y ni�s� w�asn� urn�. Trawersery, te najwi�ksze z wszelkiego stworzenia - czy to ro�lin, czy czegokolwiek innego, nigdy nie by�y w stanie zapu�ci� si� w las. Snu�y swoje sznury w g�rnych ga��ziach, umacniaj�c sie� bocznymi odci�gami. Znalaz�szy odpowiedni� ni� bez trawersera w zasi�gu wzroku, Lily-yo odwr�ci�a si� i da�a znak do postawienia urn. Przem�wi�a do Toy, Grena i siedmiorga pozosta�ych dzieci:
- A teraz pom�cie nam i naszym duszom wej�� do pud�op�on�w. Dopilnujcie zamkni�cia. Potem zaniesiecie nas i przykleicie do paj�czyny A potem �egnajcie. My Odchodzimy Wy�ej, zostawiaj�c grup� w waszych r�kach. Teraz wy jeste�cie �ywymi.
Toy zawaha�a si� na moment. Wiotka dziewczyna, z piersiami jak brzoskwinie.
- Nie odchod�, Lily-yo - odezwa�a si�. - My wci�� ci� potrzebujemy i ty wiesz, �e jeste� nam potrzebna.
- Tak ju� jest - powiedzia�a stanowczo Lily-yo. Podwa�y�a jedn� ze �cian urny i w�lizn�a si� do swojej trumny. Z pomoc� dzieci pozostali doro�li uczynili to samo. Lily-yo z nawyku zerkn�a na m�czyzn� Harisa, by si� upewni�, czy jest bezpieczny. Wreszcie wszyscy znale�li si� w swoich przezroczystych celach. Przepe�ni� ich zaskakuj�cy spok�j i pogoda. Dzieci nios�y trumny z obu stron, ani na chwil� nie przestaj�c nerwowo spogl�da� w niebo. Ba�y si�. Czu�y swoj� bezradno��. Tylko �mia�y Gren, dziecko m�czyzna, sprawia� wra�enie, jakby radowa�o go nowe poczucie ich niezale�no�ci. Bardziej ni� Toy dyrygowa� innymi podczas lokowania urn na linie trawersera.
Lily-yo czu�a dziwny zapach w urnie. Nas�czy� jej p�uca, otumani� zmys�y. Wyra�ny obraz na zewn�trz zaszed� mg�� i oddali� si�. Widzia�a, jak zwisa uczepiona nici trawersera ponad wierzcho�kami drzewa, w otoczeniu Flor, Harisa, Daphe, Hy i Jury dyndaj�cych bezw�adnie w pozosta�ych urnach. Dostrzeg�a dzieci, now� grup�, uciekaj�ce w ukrycie. Nie obejrzawszy si� za siebie, zanurkowa�y w gmatwanin� listowia na tarasie i znik�y.
Trawerser unosi� si� na znacznej wysoko�ci ponad Wierzcho�kami, z dala od nieprzyjaci�. B��kitna przestrze� roztacza�a si� wsz�dzie woko�o, a niewidzialne promienie kosmiczne obmywa�y go i syci�y. Wci�� jednak trawerser by� zale�ny od Ziemi, na kt�rej znajdowa� po�ywienie. Po wielu godzinach leniwej drzemki przekr�ci� si� i zsun�� po linie. Inne trawersery w s�siedztwie wisia�y bez ruchu. Z rzadka ten czy �w wypuszcza� p�cherz powietrza b�d� wierzga� nog�, pr�buj�c str�ci� dokuczliwego paso�yta. Do nich nale�a�a bezczynno�� na nie osi�gni�tym nigdy przedtem poziomie. Czas si� dla nich nie liczy�, ich by�o S�o�ce i na zawsze pozostanie, dop�ki nie straci stabilno�ci, zamieniaj�c si� w now�, i nie wypali zar�wno trawerser�w, jak i siebie. Trawerser osiada�, stopy miga�y, prawie nie dotykaj�c liny. Opada� prosto na las, nurkuj�c ku jego li�ciastym katedrom. Tutaj w powietrzu �yli wrogowie, przeciwnicy wielekro� mniejsi, ale o wiele bardziej zjadliwi, znacznie bardziej przebiegli.
Tylko osice, podst�pne i niepokonane, potrafi�y u�mierca� trawersery. Przez d�ugie, powolne tysi�clecia, w miar� nasilania si� promieniowania s�onecznego, wegetacja prze�ywa�a okres rozwoju, osi�gaj�c bezdyskusyjn� supremacj�. Osice r�wnie� si� rozwija�y, dotrzymuj�c kroku nowym przemianom. Zwi�kszy�a si� ich liczebno�� i rozmiary, gdy w tym samym czasie kr�lestwo zwierz�ce odesz�o poch�oni�te przez wzbieraj�c� fal� zielono�ci. Wkr�tce sta�y si� g��wnymi wrogami trawerser�w. Napada�y rojami i pora�a�y ich prymitywne o�rodki nerwowe, pozostawiaj�c ofiary jak pijane, tocz�ce si� ku zgubie. Osice sk�ada�y r�wnie� jaja w tunelach dr��onych w tkance przeciwnik�w, kt�r� z apetytem �ywi�y si� wyklute larwy. To w�a�nie zagro�enie bardziej ni� jakiekolwiek inne od wielu tysi�cleci wypiera�o trawersery coraz dalej i dalej w przestrze�. W tych na poz�r niego�cinnych rejonach osi�gn�y pe�ni� swego monstrualnego rozkwitu. Silne promieniowanie sta�o si� im niezb�dne.
Pierwsi astronauci przyrody - zmienili krajobraz firmamentu. D�ugo po tym, jak cz�owiek wycofa� si� na drzewo, sk�d kiedy� przyby�, trawersery ponownie opanowa�y te �cie�ki, kt�re on utraci�. D�ugo po tym, jak inteligencja spad�a z wy�yn swego panowania, trawersery nierozerwalnie po��czy�y zielony glob z bia�ym za pomoc� tego antycznego symbolu - sieci paj�czej.
Trawerser wgramoli� si� pomi�dzy listowie Wierzcho�k�w, zje�ywszy na grzbiecie w�osy, kt�rych zielono-czarne �aty zapewnia�y mu naturalny kamufla�. W drodze na d� zebra� kilka stworze� szamocz�cych si� w jego sznurach. Wessa� je bez po�piechu. Gdy umilk�y odg�osy siorbania, trawerser odda� si� wegetacji. Z letargu wyrwa�o go bzykanie.
Przed prymitywnymi oczami �mign�y mu ��to-czarne pasy Znalaz�a go para osic. Trawerser zareagowa� z wielk� chy�o�ci�. Jego �cie�niony atmosferycznym ci�nieniem masywny kad�ub mierzy� ponad mil� d�ugo�ci, a jednak trawerser ruszy� lekko jak py�ek, zmykaj�c w g�r� liny z powrotem w bezpieczn� pr�ni�. Zamiataj�c nogami paj�czyn� w czasie odwrotu, zbiera� rozmaite zarodniki, �uskacze i wszelki przylepiony do sieci drobiazg. Zebra� te� sze�� pud�op�on�w zawieraj�cych nieprzytomnych ludzi, nie zauwa�aj�c nawet, �e zawis�y mu u goleni.
Kilka kilometr�w wy�ej trawerser przystan��. Otrz�saj�c si� z przera�enia, wypu�ci� p�cherz tlenu i delikatnie doczepi� go do liny. Znieruchomia�. Zadr�a�y mu czu�ki, po czym wzi�� kurs na g��bok� otch�a�, powi�kszaj�c si� przez ca�y czas w miar� spadku ci�nienia. Jego szybko�� ros�a. Podkurczaj�c odn�a, zacz�� wyrzuca� �wie�� ni� z gruczo�u prz�dnego pod odw�okiem. Tak si� nap�dzaj�c, wirowa� wolno dla stabilizacji ciep�oty - ogromny ro�linny stw�r, prawie bez czucia. Silne radiacje sk�pa�y trawersera. P�awi� si� w promieniowaniu. By� w swoim �ywiole.
Daphe obudzi�a si�. Otworzy�a oczy i spojrza�a bezmy�lnie. To, co ogl�da�a, nic jej nie m�wi�o. Wiedzia�a tylko, �e Odesz�a Wy�ej. Z now� egzystencj� nie wi�za�a �adnego znaczenia. Cz�� widoku z jej urny przes�ania�y sztywne, ��tawe w��kna, kt�re mog�y by� w�osami lub badylami. Wszystko inne by�o niepewne - albo sk�pane w o�lepiaj�cym blasku, albo spowite g��bokim cieniem. �wiat�o i cie� zamienia�y si� miejscami. Stopniowo Daphe rozpoznawa�a inne obiekty. Najbardziej rzuca�a si� w oczy wspania�a zielona p�kula, mieni�ca si� biel� i b��kitem. Czy�by owoc? Do niej pod��a�y po�yskuj�ce tu i tam liny, wiele lin, srebrzystych lub rozz�oconych w szalej�cym blasku. W pewnej odleg�o�ci rozpozna�a dwa podr�uj�ce szybko trawersery, kt�re wygl�da�y jak mumie. Jaskrawe plamy �wiat�a migota�y bole�nie. Jeden wielki zam�t. Tu by�a kraina bog�w.
Daphe nic nie czu�a. Obezw�adni�o j� dziwne odr�twienie. W urnie unosi� si� obcy zapach. Powietrze wydawa�o si� g�ste. Wszystko przypomina�o senny koszmar. Otworzy�a usta, szcz�ki klei�y si� i opiera�y woli. Krzykn�a. G�os uwi�z� jej w gardle. Ogarn�� j� b�l. Szczeg�lnie boki. Nawet gdy zamyka�a oczy, jej usta pozosta�y rozdziawione.
Trawerser sp�ywa� na Ksi�yc jak wielki, kosmaty balon. Trudno powiedzie�, �e my�la� - by� czym� tylko troch� wi�cej ni� mechanizmem. Jednak�e zrodzi�o si� gdzie� w nim odczucie, �e ta mi�a podr� trwa�a zbyt kr�tko; �e istniej� inne kierunki �eglugi. Ostatecznie znienawidzonych osic by�o teraz tyle samo na Ksi�ycu, ile na Ziemi, i tak samo uprzykrzonych. Mo�e gdzie� tam jest spokojny zak�tek, jeszcze jedno z tych p�kolistych miejsc z zielon� pasz�, w�r�d ciep�ych, wspania�ych promieni... Mo�e kiedy�, z pe�nym �o��dkiem, warto by wyp�yn��, bior�c nowy kurs na...
Nad Ksi�ycem wisia�o wiele trawerser�w. Wsz�dzie rozci�ga�y si� ich niechlujne sieci.1~Z by�a ich oaza szcz�liwo�ci, upodobana bardziej od Ziemi, na kt�rej powietrze by�o g�ciejsze, a cz�onki mniej sprawne. Tu by�o miejsce, kt�re one pierwsze odkry�y, nie licz�c jakich� drobnych istot, o kt�rych s�uch zagin�� d�ugo przed ich nadej�ciem. By�y ostatnimi panami stworzenia. Najwi�ksze, najbardziej wielkopa�skie, rozkoszowa�y si� sw� d�ug�, gnu�n� hegemoni�.
Trawerser zwolni�, nie wysnuwaj�c wi�cej liny Wybra� kierunek w paj�czynie i sp�yn�� w d� ku bladej wegetacji Ksi�yca. Tutaj warunki by�y zupe�nie inne ni� na ci�kiej planecie. Wielopniowe figowce nigdy nie uzyska�y tu przewagi, w rozrzedzonym powietrzu i s�abym ci��eniu przeros�y swoj� wytrzyma�o�� i za�ama�y si�. W ich miejsce wyros�y monstrualne selery i pietruszki i w�a�nie na ich zagonie siad� trawerser. �wiszcz�c z wysi�ku, wypu�ci� p�cherz powietrza i spocz��. Wielki w�r jego kad�uba szorowa� o �odygi podczas l�dowania w listowiu; jego nogi tar�y o g�stwin�. Z cia�a i n�g opada� deszcz drobnych od�amk�w - �uskacze, nasiona, py�y, orzechy i li�cie, z�apane w lepkie w��kna sieci na odleg�ej Ziemi. W�r�d tego lu�nego materia�u znajdowa�o si� sze�� pojemnik�w nasiennych krzewu pud�op�onu. Potoczy�y si� po gruncie, a� znieruchomia�y.
M�czyzna Haris obudzi� si� pierwszy J�kn�wszy z niespodziewanego b�lu w bokach, spr�bowa� usi���. Ucisk na czo�o przypomnia� mu, gdzie si� znajduje. Podkurczaj�c kolana i ramiona, napar� na pokryw� swej trumny. Opiera�a si� przez moment, po czym rozlecia�a si� na kawa�ki, a Haris rozci�gn�� si� jak d�ugi. Nieub�agana pr�nia zniszczy�a spajaj�ce trumn� si�y Haris le�a� tam, gdzie upad�, niezdolny stan�� o w�asnych si�ach. Chciwie zaci�ga� si� �wie�ym powietrzem. Wyda�o mu si� z pocz�tku rzadkie i zimne, jednak oddycha� nim z wdzi�czno�ci�. Po pewnym czasie poczu� si� na tyle dobrze, �e powi�d� spojrzeniem doko�a. D�ugie, ��te macki wyci�ga�y si� z pobliskiej g�stwiny, delikatnie przeciskaj�c si� w jego kierunku. Z niepokojem rozejrza� si� za kobietami, zdziwiony, �e nie staj� w jego obronie. Nie by�o ich. Opornie, z zesztywnia�ymi ramionami, wyci�gn�� n� zza pasa, obr�ci� si� na bok i obci�� dosi�gaj�ce go ju� macki. To by� s�aby przeciwnik.
Na widok w�asnego cia�a wydar� mu si� okrzyk. Skoczy� na chwiejne nogi pe�en obrzydzenia wobec siebie. Pokrywa�y go �uski. Co gorsza, ubranie opad�o z niego w strz�pach, ujawniaj�c p�aty sk�rzastego cia�a wyrastaj�ce mu z ramion, �eber i n�g. Kiedy podni�s� ramiona, naro�l rozci�gn�a si� prawie na kszta�t skrzyde�. Oszpecono go, zniszczono jego pi�kne cia�o. Us�ysza� jaki� d�wi�k i obracaj�c si� po raz pierwszy, przypomnia� sobie wsp�towarzyszy. Lily-yo wygrzebywa�a si� ze szcz�tk�w swego pud�op�onu. Unios�a d�o� w ge�cie powitania. Ku swemu przera�eniu Haris dostrzeg� u niej to samo zeszpecenie co u siebie. Bogiem a prawd�, ledwo j� pozna� z pocz�tku. Wygl�da�a kubek w kubek jak jeden ze znienawidzonych szybownik�w. Rzuci� si� na ziemi� i zaszlocha�, czuj�c wzbieraj�ce w sercu strach i wstr�t.
Lily-yo nie by�a stworzona do p�aczu. Nie zwa�aj�c na w�asne bolesne deformacje, oddychaj�c z wysi�kiem, szpera�a wok� oboj�tnych na wszystko odn�y trawersera w poszukiwaniu czterech pozosta�ych trumien. Najpierw znalaz�a urn� Flor, cho� by�a do po�owy zagrzebana. Rozsypa�a si� od uderzenia kamieniem. Lily-yo podnios�a swoj� przyjaci�k�, r�wnie szkaradnie odmienion� jak ona. Flor wkr�tce oprzytomnia�a. Ona te� usiad�a, chrapliwie wci�gaj�c nieznane powietrze. Lily-yo pozostawi�a j�, by odszuka� innych. Nawet w tym stanie oszo�omienia dzi�kowa�a swoim zbola�ym cz�onkom, �e w tak ma�ym stopniu odczuwaj� ci�ar cia�a.
Daphe by�a martwa. Le�a�a w swej urnie sztywna i purpurowa. Nie drgn�a, pomimo �e Lily-yo roztrzaska�a jej pud�o i zawo�a�a g�o�no. Spuchni�ty j�zyk stercza� upiornie spomi�dzy jej warg. Daphe by�a martwa, Daphe, kt�ra kiedy� �y�a, Daphe, kt�ra tak s�odko �piewa�a.
Hy r�wnie� nie �y�a. Biedne, zasuszone stworzenie, le�a�a w trumnie p�kni�tej podczas �mudnej podr�y mi�dzy dwoma �wiatami. Gdy jej trumna rozsypa�a si� pod ciosem Lily-yo, Hy r�wnie� zamieni�a si� w proch. Hy nie �y�a, Hy, kt�ra zrodzi�a dziecko m�czyzn�, Hy r�czonoga.
Jury znajdowa�a si� w ostatniej urnie. Poruszy�a si�, gdy Prowodyrka, dotar�szy do niej, zacz�a zmiata� �uskacze z przezroczystego pud�a. Chwil� p�niej siedzia�a, wdychaj�c �wie�e powietrze, i ze stoickim, pe�nym niesmaku spokojem ogl�da�a swoje zniekszta�cenie. Jury �y�a.
Haris przyku�tyka� do kobiet. W gar�ci �ciska� swoj� dusz�.
- Tylko czworo! - wykrzykn��. - Przyj�li nas bogowie, czy nie?
- Czujemy b�l, wi�c �yjemy - powiedzia�a Lily-yo. - Daphe i Hy zabra�a ziele�.
Haris cisn�� swoj� dusz� i zdepta� j�.
- Popatrzmy na siebie! Lepiej by�o umrze�! - zawo�a� z gorycz�.
- Nim to rozstrzygniemy, zjedzmy co� - odpar�a Lily-yo. Niezdarnie wycofali si� w g�szcz, na nowo przyswajaj�c sobie poj�cie niebezpiecze�stwa. Flor, Lily-yo, Jury, Haris wszyscy podtrzymywali si� nawzajem. Idea m�skiego tabu zosta�a jakby zapomniana.
- Nie ma tu prawdziwych drzew - z dezaprobat� powiedzia�a Flor w trakcie przedzierania si� przez gigantyczne selery, kt�rych grzywy falowa�y wysoko nad ich g�owami.
- Uwa�aj! - przestrzeg�a Lily-yo. Poci�gn�a Flor do ty�u. Co� zagrzechota�o i szcz�kn�o jak pies na �a�cuchu, o centymetry od nogi Flor. Chybiwszy ofiary, g�bok�ap powoli rozwiera� szcz�ki, obna�aj�c swe zielone k�y. Ten okaz stanowi� zaledwie