2900

Szczegóły
Tytuł 2900
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2900 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2900 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2900 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Karl Michael Armer Pustynny Blues By�a to jedna z typowych dla Arizony stacji benzynowych: du�y dach ocieniaj�cy teren na tyle, by w tym niesamowitym �arze dystrybutory paliwa nie wylecia�y kiedy� w powietrze, oraz - nieco dalej - podobna do zbitego psa, skulona w upalnym s�o�cu, budowla w kszta�cie pude�ka. Ta mizerna szopa sprawia�a jeszcze gorsze wra�enie ni� zadaszenie stacji, ale brak ten mia� zapewne wyr�wna� niemi�osiernie krzykliwy wystr�j malarski. Wolno wjecha�em harleyem pod dach. Zamiast �o��dka mia�em jedn� pulsuj�c� bry��, a mi�nie s�ucha�y w�asnych polece�, wykonuj�c jakie� nieskoordynowane ruchy. Jak�e nienawidzi�em tych opustosza�ych, milcz�cych stacji benzynowych, gdzie nigdy nie mo�na by�o by� pewnym, czy dostanie si� troch� benzyny, czy te� kulk� w plecy. , Zgasi�em silnik i opar�em motocykl na podp�rce. Podczas jazdy ch�odzi� mnie p�d powietrza, teraz �ar uderzy� we mnie niczym nieoczekiwany cios pi�ci�. Rozgrzany piec to lod�wka w por�wnaniu z Arizon� w sierpniu. A zw�aszcza teraz, po tych wszystkich zmianach klimatycznych. Miejsce by�o jak wymar�e. A mo�e to wcale nie by�o z�udzenie? Przecie� na naszej pi�knej, b��kitnej planecie niewielu ju� �y�o ludzi, a tym bardziej tu, w tej dziurze. Nat�y�em s�uch. Wszystko by�o martwe, nawet wiatr. Barwne chor�giewki reklamowe wok� stacji benzynowej, przywodz�ce na my�l olinowanie statku, zwisa�y zwiotcza�e na s�o�cu. Dystrybutory paliwa by�y zardzewia�e i cicho skrzypia�y. W powietrzu unosi� si� sw�d rozgrzanej gumy i benzyny. Na betonowej pod�odze, pomalowanej na sino i pop�kanej w kilku miejscach, widnia�a du�a plama oleju, przeci�ta �ladami opon. Stacja ozdobiona kolorami trawy, kukurydzy i samochodu stra�y po�arnej, mia�a przypomina� swym wygl�dem blokhauz, nie uda�o jej si� jednak wyj�� poza poziom niewielkiego warsztatu. Tu i �wdzie brakowa�o ju� drewnianych listew, wy�oni�y si� natomiast skryte dotychczas pod nimi gotowe elementy z betonu. Okna by�y zamkni�te i tak brudne, �e nie mog�em zobaczy� wn�trza. To wszystko stanowczo mi si� nie podoba�o. Przywodzi�o na my�l tamt� histori� z Nogales, o kt�rej wola�bym zapomnie�. W�a�nie w Nogales u�wiadomi�em sobie po raz pierwszy, na jak� brutalno�� mog� si� zdoby�. Ale win� ponosz� tu owe meksyka�skie miasteczka. Wygl�daj� tak niewinnie ze swymi w�skimi uliczkami i bia�ymi domkami, przed kt�rymi wygrzewaj� si� w s�o�cu psy. Wszystko jest senne i powolne, szybkie s� jedynie no�e. Kiedy wjechali�my do Nogales, by�o nas trzech. Teraz jestem sam. Don i Flowers nie �yj�. Jednego jestem pewien: nie dam si� ju� zwabi� w pu�apk�. Albo wyuczysz si� swojej lekcji, albo zginiesz. Oto zasady obowi�zuj�ce na Dzikim Zachodzie. Zupe�nie jak w kinie, tylko �e tu wszystko jest prawdziwe: krew, b�l, �mier�. Je�eli kto� chcia� sobie z nas za�artowa�, to mu si� uda�o. No bo kto by przypuszcza�, �e rok 2000 b�dzie wygl�da� jak mierny western klasy B? Raptem dobieg� mnie jaki� szmer, a k�tem oka uchwyci�em ruch. By� to u�amek sekundy, ale zd��y�em rzuci� si� na ziemi� i jednocze�nie strzeli�. Kiedy upad�em na twardy beton, w uszach d�wi�cza� mi jeszcze huk wystrza�u. Rozbrzmiewa� jak puszczona na zwolnionych obrotach ta�ma magnetofonowa. Przetoczy�em si� dalej, ogarniaj�c wzrokiem kolejno jaskraw� �cian� stacji, zadaszenie i dystrybutory paliwa. Dziwne, jak bezlito�nie d�u�y si� czas w chwilach najwi�kszego niebezpiecze�stwa. Mo�na sobie wtedy pozwoli� nawet na luksus przemy�lenia tego zjawiska i obserwacji samego siebie - jakby by� to kto� inny. To jeste� ty, Chris, facet, kt�ry toczy si� po ziemi niesko�czenie wolno, pr�buj�c uj�� przed kul�, mkn�c� ku niemu z lufy karabinu. Ale kula nie nadlecia�a. Po chwili podnios�em si� i podszed�em do rogu budynku, aby przekona� si�, do kogo w�a�ciwie strzeli�em. Kiedy zrozumia�em wszystko, zakl��em przez zaci�ni�te z�by i w bezsilnej w�ciek�o�ci kopn��em w �cian� domu. Zastrzeli�em psa, ma�ego pieska, kt�ry po prostu chcia� si� ze mn� pobawi�. By�o to s�odkie stworzenie, kundel o g�stej, szaro - bia�ej sier�ci i brunatnych oczach, gasn�cych z wolna, kiedy patrzy� na mnie ze smutkiem, lecz bez wyrzutu. Wszystkie istoty, ludzie czy zwierz�ta, kiedy ju� u�wiadomi� sobie, �e wkr�tce umr�, maj� w oczach co� niesko�czenie m�drego i dobrego, spojrzenie jakby ju� z innego �wiata. Znam to spojrzenie doskonale, widzia�em je wystarczaj�co cz�sto przez ostatnie sze�� lat. Nachyli�em si� i pog�aska�em mi�kk� sier�� tam, gdzie nie sklei�a jej krew. Przez chwil�, kt�ra znowu zacz�a rozci�ga� si� w niesko�czono��, mrucza�em jakie� banalne s�owa pocieszenia, zbieraj�c wszystkie swe si�y, aby wytrzyma� wzrok psa. W ko�cu wyda� z siebie g��bokie westchnienie i zanim umar�, po�o�y� mi pysk na d�oni. Przebaczy� mi. Wpatrywa�em si� w zw�oki jak urzeczony. Co za bezsensowna �mier�, pomy�la�em. W jakim my �wiecie �yjemy! Najpierw strzelamy, potem dopiero my�limy. Tym razem by� to "tylko" pies, ale kiedy� zabij� cz�owieka. I nie b�dzie to samoobrona, jak si� cz�sto zdarza, lecz omy�ka. By�o to przera�liwie proste, �atwe do wyliczenia statystycznego. Niezbyt pi�kna perspektywa, ale im cz�ciej o tym my�l�, tym bardziej oboj�tniej�. Wreszcie podnios�em wzrok i wtedy ogarn�o mnie przera�enie. W drzwiach stacji benzynowej sta� m�czyzna. W zgi�ciu r�ki trzyma� pistolet maszynowy - tak niedbale, �e zorientowa�em si� momentalnie, i� potrafi obchodzi� si� z broni�. Z pewno�ci� obserwowa� mnie od d�u�szego czasu. Bezradnym gestem wskaza�em na psa. - Chcia�em... - wyj�ka�em - chcia�em tylko... Bardzo mi przykro. - Mnie r�wnie� - odpar� lakonicznie. Po chwili doda�: - To nie by� zwyk�y pies. By� taki... niewinny. S�owo, jakie wypowiedzia�, mia�o w sobie co� egzotycznego, co� bardzo cennego. Niewinno��. Istnia�a kiedy� naprawd�, dawno, dawno temu. - Tak - powiedzia�em. - Rozumiem. - Ach tak? - odpar�, i nie zabrzmia�o to zbyt przyja�nie. A wi�c ta chwila nadesz�a. �lepa uliczka. No exit. Wpi�em wzrok w spust pistoletu maszynowego. Spoczywaj�cy na nim palec wskazuj�cy, drgn�� lekko. - Nigdy nie zabi�bym psa umy�lnie - zapewni�em g�osem nabrzmia�ym od strachu. - Kiedy� i ja mia�em psa. M�czyzna zdj�� palec ze spustu. - No, dobrze - powiedzia�. Zabrzmia�o to tak, jakby dziwi� si� sobie. - Przynajmniej by�o ci przykro, �e go zastrzeli�e�. Twoje szcz�cie. G�o�no odetchn��em z ulg�. - Dzi�ki - powiedzia�em, �miej�c si� histerycznie. Nie uda�o mi si� tego opanowa�. - Dzi�ki - powt�rzy�em. - W porz�dku - odpar� niedbale. Spojrza�em na niego uwa�niej. Mia� na sobie wysokie kowbojskie buty, d�insy i kraciast�, czarno - ��t� koszul�. Z pewno�ci� sko�czy� ju� dwadzie�cia pi�� lat. Pi�kny wiek! Spostrzeg� m�j wzrok i powiedzia�: - Mia�em wtedy dwadzie�cia lat, kiedy to si� sta�o. Jako� mi si� uda�o. - Mia�e� szcz�cie - odpar�em. - To zale�y. - Wskaza� z wahaniem na swoj� pos�pn� stacj� benzynow� i pustkowie, rozci�gaj�ce si� woko�o, a� po horyzont. - W ka�dym razie inaczej wyobra�a�em sobie wtedy swoj� przysz�o��. - Wszyscy wyobra�ali�my j� sobie inaczej, tak s�dz� - odpar�em - ale SNS nic sobie z tego nie robi�. - SNS - wyrzuci� to z siebie, jak gdyby wyplu� co� odra�aj�cego. - Syndrom Nag�ej �mierci. Czy to mo�liwe, �e od chwili, kiedy �w horror zawita� na Ziemi� min�o dopiero sze�� lat? W roku 1994 zjawi�a si� zupe�nie nieoczekiwanie, nowa, wyj�tkowo zara�liwa choroba. Jej skutki by�y niezwykle proste: chory na SNS umiera� w ci�gu dw�ch dni. Nauka stan�a przed zagadk�, kt�rej nie mog�a rozwi�za� mimo gor�czkowych, usilnych stara�. Zarazie nie poddawa�a si� jedynie okre�lona grupa ludzi: ci, kt�rzy nie mieli jeszcze dwudziestu lat, nie ulegali infekcji. Wi�za�o si� to podobno z podzia�em kom�rek oraz zegarem biologicznym, ale jak dot�d by�y to wy��cznie przypuszczenia bezradnych ekspert�w. Koniec nadci�ga� z niezawodn� konsekwencj� spuszczonego ostrza gilotyny: wystarczy�o sze�� miesi�cy, aby wymar�a ca�a doros�a ludzko�� Ziemi. Oczywi�cie znale�li si� kombinatorzy, kt�rzy uznali to za sw� wielk� szans�. M�odzie� do w�adzy! Stworzymy nowy, bardziej ludzki �wiat! Tak brzmia�y ich has�a. Wszystko wyja�ni�o si� jednak szybko samoczynnie, gdy� �wiat, na kt�rym le�� trzy miliardy trup�w, n�kaj� straszliwe epidemie: cholery, d�umy, tyfusu, malarii i wszystkich innych chor�b, jakie tylko mo�na sobie wyobrazi�. A na te choroby my, m�odociani, nie byli�my odporni. Tym razem zmar�o 90% tych, kt�rzy prze�yli poprzednio. W roku 1995 liczba ludno�ci �wiata skurczy�a si� z pi�ciu i p� miliarda do oko�o 200 milion�w. Poniewa� jeszcze wszyscy byli�my m�odzi, brakowa�o wykszta�conych lekarzy, naukowc�w, technik�w. Istnia�a tylko �mier�; jak okiem si�gn�� - �mier�. Totalny ob�z zag�ady. Witamy w �wiecie horroru. Ten program na �ywo dedykuje Pa�stwu przemys� zbrojeniowy Ziemi. By�o raczej pewne, �e wirus SNS wymkn�� si� z laboratorium bojowych �rodk�w chemicznych. Produkt najwy�szej jako�ci: made in Switzerland, stuprocentowo neutralny, gdy� zabija� ka�dego, niezale�nie od ideologii. Mili, dzielni Szwajcarzy. Je�eli kto� nie zgadza si� z twierdzeniem, �e pieni�dze �mierdz�, to znaczy, �e nie sta� jeszcze nigdy przed stosem trup�w - efektem dostawy broni kt�rej� z szacownych firm eksportowo - importowych. Nieznajomy pomy�la� widocznie o tym samym co ja, gdy� na jego twarzy malowa�y si� w�ciek�o�� i smutek. Uczucia, jakie zdradza�a r�wnie� moja twarz. Kiedy zdali�my sobie z tego spraw�, spojrzeli�my na siebie zaskoczeni, a potem - jakby istnia�a mi�dzy nami tajna umowa - uczynili�my co�, czego nie czyniono prawdopodobnie ju� od lat: postanowili�my zaufa� sobie wzajemnie. - Jestem Bill McKendrick - przedstawi� si� nieznajomy, zabezpieczaj�c z powrotem zamek pistoletu maszynowego. - Bardzo mi przyjemnie - odpar�em. - Mam na imi� Chris... - zawaha�em si� przez chwil�, zmieszany, gdy� nie mog�em sobie przypomnie� w�asnego nazwiska. Od lat nikt mnie o to nie pyta�. Grzeba�em w pami�ci, jak gdyby chodzi�o o jaki� obcy, rzadko stosowany wyraz. - Christopher Gettler - powiedzia�em wreszcie. M�j Bo�e, ile� to ju� min�o czasu! Dobrze wychowany Christopher w wytwornym internacie w Schwarzwaldzie. - Dziwne nazwisko - skomentowa� McKendrick. - Niemieckie - wyja�ni�em. - Pochodz� z Niemiec. - Z Niemiec? Przecie� tam ju� nikogo nie ma. - Jasne. W ca�ej Europie nie ma ju� nikogo. I w Japonii. I wsz�dzie, gdzie by�y zbyt du�e skupiska ludzi. - A w jaki spos�b tobie uda�o si� prze�y�? - Przyjecha�em tu w dziewi��dziesi�tym trzecim. Chcia�em sp�dzi� po maturze rok w college'u, a potem wr�ci� do kraju. Tylko �e nic z tego nie wysz�o. Wykrzywi� twarz. - Nikt z bliskich nie �yje, co? Skin��em g�ow�. - Zgadza si�. - Przynajmniej nie musia�e� patrze� na ich �mier�. - Jego twarz postarza�a si� nagle, wyd�u�y�a. - To straszne, kiedy musisz patrze�, jak po kolei umieraj� wszyscy, kt�rych kochasz. - Potrz�sn�� g�ow�. - Moi rodzice martwili si� umieraj�c. Martwili si� nie o siebie, lecz o mnie. Przeczuwali ju�, jak� przera�aj�c� planet� stanie si� nasza Ziemia. Milcza�em. C� mog�em odpowiedzie�? McKendrick odwr�ci� si� gwa�townie, stan�� plecami do mnie! - I uczyni� zapraszaj�cy gest r�k�. - Wejd�. Wszed�em za nim do �rodka. Po o�lepiaj�cym, niemal bolesnym �wietle s�o�ca Arizony powita�em z ulg� panuj�cy tu ch��d i p�mrok. Rozejrza�em si� dooko�a i - nie mog�c opanowa� zdumienia - przeci�gle gwizdn��em. By�o to obszerne pomieszczenie, co� po�redniego mi�dzy warsztatem a bibliotek�. W tylnej cz�ci sta� samoch�d terenowy toyota landcruiser, obok niego pi�trzy� si� stos opon, mieszanina narz�dzi na regale i mn�stwo beczek z olejem. Po�rodku pokoju le�a� materac, pokryty sk�rami zwierz�t i r�cznie tkanymi india�skimi derkami. Pod �cian� ustawione by�y p�ki, zape�nione od g�ry do do�u w pi�ciu rz�dach konserwami. Pomieszczenie obiega�y woko�o niskie rega�y z ksi��kami i p�ytami. Pod umazanymi na br�zowo oknami, przez kt�re lepiej by�o wyjrze� na zewn�trz ni� zajrze� do �rodka, sta�o prastare, masywne biurko, pami�taj�ce jeszcze zapewne czasy pionierskie w tym kraju. Blat biurka gin�� pod stosem ksi��ek, papier�w i oprawionych w ramki zdj�� polaroidowych. Zielone plastykowe radio z wyci�gni�t� anten� cicho brz�cza�o. �ciany obwieszone by�y akwarelami, wykonanymi chyba w�asnor�cznie przez w�a�ciciela. Na pod�odze le�a�a p�yta Raya Coodera. Pianino we wn�ce przy drzwiach by�o tak czarne, �e dostrzeg�em je w tym p�mroku dopiero po kilku chwilach. Z boku sta� oparty o niego saksofon. A to masywne pud�o w tyle, tu� obok opon, to by�a po prostu olbrzymia, czerwona, pomrukuj�ca lod�wka firmy Coca - Cola, kt�ra w�a�nie si� wy��czy�a, otrz�saj�c si� przy tym jak chory po wypiciu szczeg�lnie gorzkiego lekarstwa. - Masz tu nawet pr�d? - zapyta�em z niedowierzaniem. U�miechn�� si�. - Ogniwa solarne na dachu, awaryjny zesp� pr�dotw�rczy za domem, trzy tuziny akumulator�w do ci�ar�wek w piwnicy. - Nie�le - przyzna�em. - Naprawd� ca�kiem nie�le. Prawie tak jak dawniej. Jego u�miech przerodzi� si� w grymas. - To tylko n�dzna namiastka. Nigdy ju� nie dojdziemy do tego, co mieli�my dawniej. - Odwr�ci� si�. - Kawy? - Jasne - odpar�em. - Ale tylko kolumbijsk�, z g�r. Innej nie pijam. Zachichota� dono�niej, ni� wart by� tego m�j marny dowcip. By� wprawdzie samotnikiem, ale trafi�em na doskona�y moment. Niekt�rzy z tych pustelnik�w miewaj� tak co trzy lata tydzie� towarzyski, potrzebuj� wtedy kogo�, z kim mogliby sobie pogaw�dzi�. Kiedy� przecie� musz� wyrzuci� z siebie to wszystko, czym zaprz�tali sobie g�ow� przez trzy lata. McKendrick by� w�a�nie takim samotnikiem. Gotuj�c kaw� opowiada� o sobie. Przed katastrof� studiowa� geologi�. Taka tradycja rodzinna; jego ojciec by� bardzo bogatym nafciarzem z Houston. Wtedy przebywa� na wycieczce naukowej, w�a�nie w tych okolicach, w Monument Valley. Postawi� fili�anki z kaw� na biurku i podsun�� mi krzes�o. - A ty sk�d si� tu wzi��e�, w takiej dziurze? - zapyta�. - By�em w Santa Barbara, kiedy to si� zacz�o - powiedzia�em. - Wszystko potoczy�o si� tak szybko. Uczelnia opustosza�a z dnia na dzie�, na ulicach le�a�y wsz�dzie trupy. Nie by�o wody, pr�du, zapanowa�o bezprawie. Nocami miasto nale�a�o do rabusi�w, przeszukuj�cych kieszenie umar�ych. Co� w stylu film�w o Zombie. Kiedy w mie�cie zacz�y si� po�ary, uciek�em. Niestety, na po�udnie, zamiast na p�noc. Nie mog�em przecie� przewidzie�, �e do tego wszystkiego zmieni si� jeszcze klimat. Nag�a zmiana klimatu oznacza�a ostateczne postawienie kropki nad i. Z nie ustalonych przyczyn �rednia temperatura wzros�a w ci�gu ostatnich lat o 5� Celsjusza. Najwidoczniej diabli wzi�li warstw� ozonu. Nie mia�o to nic wsp�lnego z Syndromem Nag�ej �mierci. Po prostu jedna katastrofa goni�a drug�. Co� wspania�ego. Ale nasi przodkowie zapaskudzili t� planet� tak radykalnie, �e tak samo radykalne musia�o by� kontruderzenie przyrody. W ka�dym razie Arizona sta�a si� miejscem cholernie nieprzytulnym. Powinienem by� uda� si� do Kanady, albo na Alask�, tam jest teraz przyjemnie ciep�o, a nie taka spiekota jak tu. Ale z drugiej strony powietrze jest tu bardziej suche, nie tak podatne na epidemie. Mo�na wytrzyma�, o ile nie natknie si� na morderc�, a morderc� mo�e sta� si� praktycznie ka�dy. Upi�em pierwszy �yk gor�cej kawy. Ach, co za rozkosz! Ciekawe, czy kiedykolwiek nadarzy mi si� jeszcze taka okazja? U�wiadomi�em sobie, �e jestem zbyt rozmowny. - Przepraszam - powiedzia�em i wskaza�em na jedno ze zdj�� na biurku. - To twoja przyjaci�ka? - Nie mog�em zada� bardziej idiotycznego pytania. Zda�em sobie z tego spraw�, zanim jeszcze twarz McKendricka uleg�a zmianie. St�a�a tak, �e nie by�em w stanie odczyta� �adnego z k��bi�cych si� w nim uczu�. Czy przewa�a�a w�r�d nich nienawi��, czy zgroza? A mo�e b�l? W ka�dym razie emocja by�a tak intensywna, �e odczu�em j� ciele�nie, jak gdyby tu� obok mnie dosz�o do wy�adowania elektrycznego. - To jest Laurie - powiedzia� w ko�cu McKendrick, a potem nie odzywa� si� przez d�u�sz� chwil�, tylko wpatrywa� si� w zdj�cie. Milcza�em; wiedzia�em, �e rozmawia teraz z dziewczyn�. - Je�dzili�my razem przez dwa lata. Rozbijali�my si� bez celu na hondach, tak jak teraz ty. Wok� nas szala�o piek�o, wiesz przecie�, jak by�o. Ale dop�ki by�a przy mnie, to wszystko, co si� dzia�o doko�a, nic mnie nie obchodzi�o. Wystarczy�o, by na mnie spojrza�a, a ca�a ta plaga znika�a, jak za wci�ni�ciem w��cznika. Znowu umilk� i u�miechn�� si� lekko, wpatrzony w film z tamtych odleg�ych dni, wy�wietlany w�a�nie w jego umy�le. "To s� dni cud�w" - �piewa� w radiu Paul Simon. Polaroidowa dziewczyna mia�a piegi i miedzianoczerwone, b�yszcz�ce w�osy. Wywiera�a tak du�e wra�enie, �e nawet jej dwuwymiarowe zdj�cie przyprawia�o mnie o bicie serca. W pami�ci od�y�y znowu Gabriella i Florencja, odegna�em jednak momentalnie te wspomnienia. Tylko o tym nie my�le�. To ju� przesz�o��. By�o, min�o... - �yli�my jak w ba�ce mydlanej - odezwa� si� ponownie McKendrick. - Stworzyli�my sobie nasz ma�y, w�asny, kolorowy �wiat. - I pewnego dnia ta ba�ka prys�a - podpowiedzia�em. - Kto� strzeli� znienacka - wyja�ni� McKendrick. - Trafi� w jej motocykl, w przedni� opon�. Maszyna wywr�ci�a si� i przygniot�a Laurie. Uszkodzi�a kr�gos�up - prze�kn�� dono�nie �lin�. - Le�a�a na ziemi nie mog�c si� poruszy�. Mia�a b�le. Bo�e, jak ona cierpia�a! Wiedzieli�my doskonale, �e nie mo�emy nic zrobi�. Nie istnia�y ju� szpitale, nie by�o lekarzy, �rodk�w przeciwb�lowych, nic. Laurie umiera�a w straszliwych m�czarniach. Umiera�a powoli. Zbyt wolno. Moje d�onie by�y mokre od potu; domy�la�em si� ju�, do czego zmierza McKendrick. - C� mog�em zrobi�? - krzykn�� rozpaczliwie. Jego g�os by� skrzecz�cy, nieludzki, niepodobny do tych, jakie zdarza�o mi si� ostatnio s�ysze�. Na szyi uwydatni�y mu si� �y�y, kiedy tak krzycza� i jak szaleniec wali� pi�ci� w st�, zmiataj�c na pod�og� wszystko, co akurat wpad�o mu pod r�k�. C� mog�em zrobi�? Powiedz mi! S�yszysz? Masz mi odpowiedzie�! Zastan�w si� dobrze, a potem odpowiedz mi, co ty by� zrobi� na moim miejscu! - To samo co ty - odpar�em �agodnie. Jego cia�o zwiotcza�o. Skuli� si�, jak gdyby moja odpowied� by�a jakim� zakl�ciem. - Tak, zrobi�em to - szlocha�. - Ona sama tego chcia�a. Zrobi�em to. Wpatrywa�em si� w niego przez d�u�sz� chwil�, w tego starego m�odego cz�owieka, kt�rego nasz wykolejony �wiat zmusi� do zastrzelenia ukochanej dziewczyny. "To s� dni cud�w, nie p�acz wi�c, nie p�acz..." - By�oby to nieludzkie z twojej strony, gdyby� tego nie zrobi� - pr�bowa�em go pocieszy�. - Ale przecie� Laurie by�a cz�owiekiem, a nie koniem, kt�rego si� zabija z mi�osierdzia! - Wyobra� sobie, �e to ty le�ysz w b�lach - powiedzia�em. - �mier� stoi przy tobie, co jaki� czas tr�ca ci� kos�, a ty konasz przez wiele dni, wij�c si� w m�czarniach. Nie, nie, to co zrobi�e�, by�o s�uszne. Wyzwoli�e� j� z d�ugotrwa�ych, bezsensownych cierpie�. To by�a przys�uga. Nie by�em przekonany, czy wierz� w to, co m�wi�, ale c� innego mog�em mu powiedzie�? Wsta�em i podszed�em do fortepianu. Kiedy po�o�y�em palce na bia�o - czarnej klawiaturze, nawiedzi�o mnie jakie� wspomnienie, prawdopodobnie wskutek zwierze� McKendricka. Znowu siedzia�em w salonie naszej willi, stoj�cej z dala od zgie�ku miasta i brzd�ka�em co� na pianinie. Debussy. By�em wtedy romantykiem. Niedzielne przedpo�udnie, domowy spok�j, poczucie bezpiecze�stwa i chwile zadumy, marzenia o wspania�ej przysz�o�ci, �e zostan� albo s�ynnym pianist�, albo znanym matematykiem. Delikatnymi, wytwornymi palcami muska�em klawisze. Dzi� s� to brudne, pop�kane �apska, ale na bluesa wystarczy i to. Dawniej m�j blues brzmia� troch� fa�szywie, mimo i� wyuczy�em si� go na pami��. Ale z bluesem to jest tak jak z mi�o�ci�, smutkiem, czy t�sknot�. Nie mo�na si� go wyuczy�. Blues musi by� w tobie. Kiedy wiedziesz g�wniane �ycie i kt�rego� dnia nie wytrzymujesz tego d�u�ej i otwierasz usta i �piewasz - to w�a�nie jest blues. Fortepian o�y� pod moimi palcami, wydaj�c nieprzyjemny d�wi�k. Ostre tony pasowa�y idealnie do tego, co �piewa�em. �piewa�em o tym zafajdanym �wiecie, na kt�ry zostali�my skazani do�ywotnio, �piewa�em o tym, co utraci�em, �piewa�em o pi�knej przysz�o�ci, jak� mi odebrano, zanim jeszcze zd��y�em si� z ni� zapozna�. Kiedy� by�em grzecznym maminsynkiem, bardzo zdolnym, bardzo nie�mia�ym, bardzo niewinnym. Teraz siedz� przy rozstrojonym fortepianie i �piewam bluesa; wychudzony zab�jca w meksyka�skich butach i czarnych sk�rzanych d�insach, kurtce z w�owej sk�ry narzuconej na poszarpan� wojskow� bluz� i bliznami, kt�rych wi�cej mam na duszy, ni� na twarzy. - Przysz�o�� to tylko puste s�owo - zacz��em improwizowa�. McKendrick zachichota� melancholijnie i wzi�� do r�ki saksofon. Po kilku nieudanych pr�bach zgrali�my si�. Stanowili�my osobliw� kombinacj�, ale mieli�my podobne pomys�y i w sumie tworzyli�my - jak mi si� zdaje - idealny duet. Barytonowy saksofon McKendricka mia� ciep�e, melodyjne brzmienie, on za� gra� na nim z tak� melancholi�, �e w serce zacz�a si� wkrada� cudowna nostalgia. Przesz�o�� i przysz�o�� opad�y z nas, liczy�a si� jedynie tera�niejszo��, ta natomiast wyda�a nam si� raptem pi�kna i cenna. Po raz pierwszy od d�u�szego czasu do�wiadczy�em poczucia prawdziwego szcz�cia, kt�re ow�adn�o mn� jak mocny trunek, kiedy si� go pije na czczo. M�tne �wiat�o, kt�re wpada�o przez gin�ce pod warstw� brudu szyby, przybra�o barw� ��t�, nast�pnie czerwonaw�, a wreszcie granatow�. McKendrick wsta� i w��czy� zewn�trzne o�wietlenie stacji. By�o to szale�stwo, �wiat�a mog�y przyci�gn�� jakiego� wariata z pukawk�, nawet z daleka, nie zwracali�my jednak na to uwagi. My�la�em o tym, �e dla obserwatora z zewn�trz by�oby to dzisiejszej nocy najdziwniejsze miejsce w ca�ej Arizonie: w samym sercu bezkresnej, ciemnej pustyni oaza �wiat�a, rozja�niona b��kitnymi i ��tymi neon�wkami samotna stacja benzynowa, z wn�trza kt�rej mkn� w czer� nocy bole�nie pi�kne ballady saksofonowe przystrojone kaskadami d�wi�k�w fortepianu. Ta wizja spodoba�a mi si�, pr�bowa�em wi�c j� zatrzyma� przed oczami, mimo �e przys�ania�y j� co chwila widoki Las Vegas, w kt�rego kasynach, r�wnie� roz�wietlonych noc�, le�a�y przed automatami do gier szkielety, a pomi�dzy rozpadaj�cymi si� �wi�tyniami szcz�cia w��czy�y si� wychudzone psy o ob��kanych oczach, trzymaj�ce w pyskach ludzkie ko�ci. Las Vegas by�o dzi� ju� tylko masowym grobem z reklamami �wietlnymi. Do diab�a z tym. Do diab�a z tymi wszystkimi zab�jcami na zewn�trz. Do diab�a z Indianami, kt�rzy ponownie wykopali top�r wojenny i przystroiwszy twarze w barwy wojenne gnali na szybkich motocyklach, chc�c wzi�� wreszcie odwet na bia�ych. Do diab�a z ca�ym tym g�wnem, z niedol� i skradaj�cymi si� chorobami. Dzisiejszej nocy nie by�em ju� �cierwojadem ani hien� cmentarn�. Sta�em si� znowu cz�owiekiem. McKendrick gra� na saksofonie, jakby zamierza� wydmuchn�� z siebie dusz�, ja za� wali�em w klawisze, a nasze piosenki by�y coraz bardziej natchnione, do czego przys�u�y�a si� whisky mojego gospodarza. Wreszcie sko�czyli�my z tym i w��czyli�my magnetowid Billa, aby obejrze� jego stare filmy. Do �ez roz�mieszyli nas ci wspaniali, twardzi ch�opcy z "Miami Vice", kt�rzy tu nie prze�yliby nawet trzech dni, ubawi� nas te� kontrast mi�dzy t� n�dzn� dziur�, gdzie przebywali�my, a steryln�, wysoko stechnicyzowan� przysz�o�ci� z "Wojen gwiezdnych". Potem byli�my ju� tak pijani i zm�czeni, �e usn�li�my na pod�odze. Ostatnie co us�ysza�em, to wymamrotane przez Billa s�owa: "Ale mieli�my dzi� wspania�y dzie�". Zreszt� nie jestem pewien, kt�ry z nas dw�ch to powiedzia�. W nast�pnej chwili powieki opad�y mi na oczy i przy�ni�o mi si� co� zwariowanego. Najpierw chcia� mnie po�re� jaki� pies czarno - bia�ej ma�ci, potem pali�em fajk� pokoju z wodzem Nawah�w, ale kiedy poda� mi dymi�cy saksofon, nie mog�em w�o�y� ustnika do ust, gdy� by�em ju� Darthem Vaderem i nosi�em czarn� mask�. Nast�pnego dnia zbudzi�em si� jak zwykle o pi�tej. �wit s�czy� si� ju� przez okna, a ja poczu�em si� n�dznie. Szary brzask, tylko nieznacznie rozja�niaj�cy pok�j, pog��bi� jeszcze bardziej m�j nastr�j. Cry to mo�liwe, �e ta n�dzna buda, ta kom�rka z miejscem do spania, wydawa�a mi si� wczoraj przytulna, swojska? Musia�em chyba nie by� przy zdrowych zmys�ach. Znowu opad�y mnie strach i niepewno��. To ci� wyko�czy, ta nie�wiadomo��, co przyniesie kolejny dzie�, kiedy zdajesz sobie jednocze�nie spraw�, �e nie czeka ci� nic dobrego. W ustach narasta� smak surowej �mii. Czu�em, �e skr�ca mi si� wszystko w �o��dku, dr�twiej� r�ce, nogi, wargi. Wstrz�sa�y mn� dreszcze. O, do diab�a, znowu si� zaczyna! McKendrick podni�s� si�, poj�kuj�c z cicha i przyciskaj�c d�onie do g�owy. - O Bo�e! - zaskrzecza�. - W mojej g�owiepracujechyba ca�a hala fabryczna! Spojrza�em na niego z odraz�. Co za idiota! Od samego rana sili si� na dowcipy! I to przed tak� kreatur� obna�y�em si� wczoraj emocjonalnie. Co te� mi przysz�o do g�owy?! Przygl�da�em mu si�, kiedy podszed� do ma�ej, metalowej szafki, otworzy� j� po kilku bezowocnych pr�bach, po czym wyci�gn�� z niej butelk� z aspiryn�. Par� szybkich krok�w i znalaz�em si� przy nim. Zajrza�em mu przez rami�. Szafka by�a pe�na lekarstw i narkotyk�w. Kokaina, crack, H i przynajmniej p�tora kilograma wyborowego, r�owego py�u rajskiego. Poczciwy Bill McKendrick by� handlarzem. Dostrzeg� moje spojrzenie. - Trzeba si� przystosowa�. Prze�y� to wielka sztuka. Powiod�em wzrokiem po ca�ym jego skarbcu, po p�kach z konserwami. - Widz�, �e prowadzisz intratny interes - zauwa�y�em. Gniewnie, a zarazem jakby zmieszany, zacisn�� usta. Wida� by�o, �e obmy�la co� na swoje usprawiedliwienie. Fala zimna rozprzestrzeni�a si� we mnie. Wpatrywa�em si� w szafk� z narkotykami, w rajski py�. Z ogromu nienawi�ci zacz��em si� poci� i dygota�. McKendrick odwr�ci� si� do mnie, zobaczy� jak dr��, dostrzeg� m�j rozw�cieczony, utkwiony w rajski py�, wzrok. Raptem u�miechn�� si� lekko, tak jakby kto� opowiedzia� mu kawa�, kt�rego puent� ju� zna�. Skoczy� w bok, tam gdzie le�a� jego pistolet maszynowy, ale ja by�em szybszy. Moja kula trafi�a go w g�ow� i zabi�a na miejscu. - Co za dure�! - powiedzia�em, rozrywaj�c niecierpliwie plastykow� torebk� z rajskim py�em. Kilka kr�tkich czynno�ci przygotowawczych i oto mog�em sobie wreszcie wstrzykn�� do tych pi�knych, b��kitnych �y� upragniony lek. Momentalnie ogarn�a mnie fala ciep�a, znikn�� ch��d, usta�o dr�enie. D�u�ej nie m�g�bym ju� czeka�, g��d narkotyczny wyko�czy�by mnie na amen. Odrzuci�em strzykawk�. Upad�a w ka�u�� krwi obok g�owy McKendricka. Patrzy�em na niego oboj�tnie. Co za sentymentalny, nierozwa�ny g�upiec! Powinien by� si� domy�li�, �e jestem narkomanem. W�a�ciwie wszyscy byli teraz tacy. Czy w tym �wiecie morderc�w i ruin mo�na by�o wytrzyma� bez narkotyk�w? W oczekiwaniu na efekt zastrzyku zdemolowa�em fortepian, ten cholerny brz�cz�cy fortepian, kt�ry przypomina� mi moj� m�odo��. Potem podepta�em jeszcze ten g�upawy saksofon. Ostro�nie umie�ci�em lekarstwa i narkotyki w mocnych schowkach mojego harleya davidsona, �miej�c si� przy tym rado�nie. Maj�c ten towar stawa�em si� najbogatszym cz�owiekiem w Arizonie. Trudno by�o nawet okre�li� warto�� tego wszystkiego. Kiedy ujrza�em zawarto�� szafy, zrozumia�em, �e musz� to zdoby�, tu i natychmiast. McKendrick nie odda�by tego dobrowolnie. McKendrick! Ten ��todzi�b! Moje wczorajsze zachowanie zmyli�o go. Ale wczoraj by�em normalny. Rajski py� mia� dziesi�ciodniowy cykl dzia�ania. Przez trzy dni czujesz si� jak B�g, nast�pnie jeste� przez tydzie� swoim normalnym Ja, z pewn� tendencj� do melancholii, a dziesi�tego dnia co� ci� nagle napada. Ogarnia ci� depresja, wszystko wydaje ci si� szare i pozbawione sensu, nienawidzisz siebie i tego cholernego narkotyku, bez kt�rego nie mo�esz si� ju� obej��. Je�eli nie zdob�dziesz czego� w ci�gu nast�pnych dw�ch godzin, dos�ownie wariujesz. No c�, zdo�a�em tego unikn��. Chwa�a g�upiemu, staremu McKendrickowi. Wskoczy�em na harleya i rzuci�etn okiem doko�a. Ranek by� przyjemny i �wie�y. Kolory intensywniejsze ni� wczoraj. Z pustyni dochodzi� wspania�y zapach. Lek zacz�� ju� dzia�a�. Moje zmys�y trwa�y w pogotowiu. Wszystkie systemy w porz�dku. Czu�em jak rosn� i pot�niej�. Start. Maszyna ruszy�a wspaniale. Go! Wystrzeli�em do przodu. Od razu otoczy� mnie agresywny wiatr, ale moja twarz by�a jak z �elaza. By�em niezwyci�ony. By�em wszechmocny, wszechwiedz�cy, by�em p�pkiem Ziemi. By�em Feniksem powsta�ym z popio��w Ch�stophera Gettlera. Niewa�ne, co by�o wczoraj! By�em nowym cz�owiekiem, kt�ry potrafi jako jedyny prze�y� na tej pustyni. Dlatego, �e kocham ten osobliwy, wspania�y �wiat i wszystko, co na nim czyni� jest dobre i pi�kne, i s�uszne. Wsun��em kaset� do odtwarzacza. Heavymetalowe brzmienie wype�ni�o mi uszy, unios�o w g�r�. Ech, to si� nazywa prawdziwe �ycie! Mozart, Debussy? Dobre dla kobiet! Tamtej muzyce brak ikry. Nie na dzisiejsze czasy. A to oznacza ekstaz� totalnego szcz�cia: rajski py� w �y�ach, heavy metal, przenikaj�cy ci� niby pr�d wysokiego napi�cia i ten p�d na ci�kiej maszynie na spotkanie horyzontu, like a bat out of hell. Wtedy w�a�nie jeste� ponad wszystkim. Jestem wolny, chc� tego i jestem! Unosz� si� nad tym �wiatem i jestem wolny, s�yszycie? JESTEM WOLNY! Prze�o�y� Mieczyslaw Dutkiewicz: <abc.htm> powr�t