2889
Szczegóły |
Tytuł |
2889 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2889 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2889 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2889 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
EWA BIA�O��CKA
OKR�G PO�ERACZY DRZEW
Szare, masywne cielska waya sun�y wolno utart� kolein�. Od momentu gdy s�o�ce
przedar�o si� przez g�stw� li�ci, tabor ci�kich stworze� par� naprz�d, nie
zmieniaj�c tempa. Pr�dko��, niewielka zreszt�, opa�� mia�a pod wiecz�r, a po
zapadni�ciu zmroku d�ugie stado, z��czone niewidzialnymi wi�zami, mia�o si�
rozpa��. Pojedyncze sztuki b�d� wymiata� przed sob� wszystk� ro�linno��,
nadaj�c� si� do prze�ucia i zmagazynowania w baniastych wolach.
Merya, usadowiona na twardym, ciep�ym grzbiecie wielkiego zwierz�cia,
przygl�da�a si� wartownikowi, kt�ry przycupn�� o krok dalej. By� �adny. Ze swego
miejsca widzia�a tylko jedno jego oko - ogromne i brunatne. Ciemna sier��,
zaczynaj�ca si� u nasady nosa, pokrywa�a kszta�tn� g�ow�, by na karku zmieni�
si� w g�szcz d�ugich w�os�w, opadaj�cych do po�owy plec�w. W�os�w twardych i
wij�cych si� jak gi�tkie, delikatne ga��zki werby odarte z li�ci. Wartownik
kr�ci� powoli uniesion� g�ow�, wypatruj�c niebezpiecze�stw. Nozdrza mu drga�y,
�owi�c zapachy lasu. Sk�ada�y si� na� wonie �wie�ych li�ci, kory, butwiej�cego
drewna. Od czasu do czasu dolatywa� ostry, mdl�cy zapach grzyb�w lub padliny.
Waya pachnia�y w�asnym, niepowtarzalnym zapachem bezpiecze�stwa.
Merya poruszy�a si�, zmieniaj�c pozycj�. Czteropalczasta d�o� o dw�ch
symetrycznych kciukach przelotnie dotkn�a zaokr�glonego brzucha. Oto czwarty
raz jest brzemienna. I to w�a�nie �w wielkooki stra�nik by� tym razem jej
partnerem. Gdy p� okr�gu temu pos�uchali nakazu zmys��w, przymuszeni zmienionym
zapachem sk�ry, po��da�a go gwa�townie. Rozpalona, gotowa zabija�, gdyby kto�
pr�bowa� przeszkodzi� im w mi�osnym akcie. Teraz jednak patrzy�a na niego z
przyjemno�ci� pochodz�c� od widoku zgrabnego cia�a. Cieszy�a si� jego urod� i
sprawno�ci�, przewiduj�c te same cechy u swych wielkookich dzieci. Jak mia� na
imi�? Merya przez chwil� szuka�a w pami�ci. Nor-man. S�owo �agodne w ostrej,
drapie�nej mowie rasy Rkheta.
Wtedy Nor-man zerwa� si�, wydaj�c gard�owy okrzyk- ostrze�enie:
- Aryeen!!
Wr�g! Nad przecink� w�r�d oceanu zielono�ci - tras� waya - przesun�a si�
sylwetka wielkiego ptaka. Nieruchome iks czarnych na tle nieba skrzyde� leniwie
wynios�o drapie�nika poza zasi�g wzroku, lecz nikt nie mia� w�tpliwo�ci, �e
wr�ci. Kilkakrotnie jeszcze rozleg�y si� ostrze�enia podawane z ust do ust.
Wartownicy napi�li �uki czekaj�c. Ptak pojawi� si� nagle, znacznie ni�ej i
szybciej. Merya us�ysza�a kr�tkie brz�kni�cie ci�ciwy, kt�remu zawt�rowa�y inne,
z s�siednich grzbiet�w. Drapie�nik zachybota� si� w powietrzu i spad� jak
kamie�.
- To estrb - mrukn�� Nor-man siadaj�c. Jego g�owa podj�a monotonny ruch z prawa
na lewo i z powrotem. M�odzie�, licz�ca zaledwie jeden okr�g, z piskiem zsuwa�a
si� z waya biegn�c na poszukiwanie zestrzelonego mi�sa. Jasnozielone cia�a
natychmiast wtopi�y si� w ziele� puszczy.
Korony drzew rozbija�y �wiat�o s�o�ca na miliardy dr��cych, z�otych plamek
dra�ni�cych oczy. Merya wyci�gn�a du�y, drobno �y�kowany li�� ze stosu le��cego
opodal. Zr�cznie spi�a go w sto�ek i tak sporz�dzonym kapeluszem os�oni�a
g�ow�. Ciep�o rozleniwia�o. Zwin�a si� w k��bek, gotowa do drzemki. Spokojna,
bezgranicznie wierz�ca w czujno�� swego stra�nika.
Raptem z tylnego kra�ca taboru nadesz�y sygna�y. Ostre, przenikliwe gwizdni�cia,
nios�ce zaszyfrowane nowiny.
- Co...?! - Merya oprzytomnia�a w jednej chwili. Nor-man nas�uchiwa�.
- Jeden z ch�opc�w, kt�ry przyni�s� estrba, po�lizn�� si� i wpad� w kolein�.
Merya sapn�a. M�czyzn by�o wielu. Nawet zbyt wielu.
- Marnotrawstwo - mrukn�a my�l�c o ciele zmia�d�onym i roztartym na
bezkszta�tn� papk�. Cokolwiek dosta�o si� pod ci�kie brzuchy waya, nie dawa�o
si� rozpozna� po ich przej�ciu. Po martwym dziecku zostanie d�uga wilgotna
smuga, troch� drobnych od�amk�w ko�ci i mo�e jakie� strz�py sk�ry, kt�rymi
nasyc� si� owady.
Dzie� by� czasem podr�y i odpoczynku. Merya na przemian spa�a, zajmowa�a si�
drobnymi pracami lub po prostu gaw�dzi�a z paroma kobietami dziel�cymi z ni�
szeroki grzbiet. Niebawem inny m�czyzna zmieni� Nor-mana na jego posterunku.
Wielkooki stra�nik chciwie napi� si� wody, przechowywanej w �upinach owoc�w.
Porwa� kawa�ek mi�sa i do��czy� do innych m�czyzn prze�uwaj�cych swoje porcje.
Mi�dzy jednym k�sem a drugim wymieniali zwykle �arty i przechwa�ki. Czasem
gwizdali i szczebiotali w �owieckim j�zyku, rzucaj�c przekorne spojrzenia w
stron� grupki kobiet. O czym mogli m�wi�? Merya wyd�a wargi w pob�a�liwym
u�miechu. Im te� potrzebna by�a odrobina prywatno�ci. Wkr�tce jednak m�ska grupa
zacz�a si� przerzedza�. Odchodzili, pojedynczo i parami, zm�czeni d�ug� s�u�b�,
senni. Nor-man u�o�y� si� w pobli�u Meryi. Zas�oni� oczy opask� ze sk�ry i ju�
po chwili boki porusza� mu regularny oddech. Wartownicy zasypiali natychmiast.
Spok�j nie trwa� d�ugo.
- Jestem g�odna! Przynie� mi co�! - rozleg� si� okrzyk za plecami Meryi. Nie
musia�a si� odwraca�. Zna�a a� za dobrze �w rozkapryszony g�os. To by�a Kerstn,
najm�odsza w grupie. Pierwszy raz w ci��y i od razu mia�a urodzi� dziewczynk�,
wi�c kompletnie przewr�ci�o jej si� w g�owie.
- Sama sobie przynie� - warkn�a Merya.
- No to niech on p�jdzie! - zza ramienia Meryi wylecia�a pr�na �upina i
uderzy�a w plecy �pi�cego wartownika. Drgn�� gwa�townie, przewr�ci� si� na
wznak, rozrzucaj�c szeroko r�ce. Merya odwr�ci�a si� nagle, chwyci�a dziewczyn�
za szcz�ki i uderzy�a, celuj�c w najbardziej czu�e miejsce - membran� s�uchow�.
Trafiona zawy�a.
- Je�li jeszcze raz spr�bujesz kogo� dr�czy� - wysycza�a Merya - postaram si�,
by co� ci si� sta�o. Trafisz do spi�arni, a twoje dzieci donosz� inne! Rozpl�cz
wi�c te swoje d�ugachne nogi i sama pofatyguj si� po mi�so!
Przestraszona Kerstn wyrwa�a si� i uciek�a, chowaj�c si� w�r�d innych kobiet.
Spi�arnia by�a miejscem, o kt�rym si� nie m�wi�o, omijanym nawet w my�lach.
Ostatnie grzbiety waya zajmowali cz�onkowie plemienia, kt�rzy byli nieprzydatni:
najstarsi wartownicy, kt�rym wzrok i s�uch odmawia� pos�usze�stwa, bezp�odne
kobiety, nie posiadaj�ce �adnych szczeg�lnych talent�w pozwalaj�cych im utrzyma�
si� na szczycie herarchii lub kalekie dzieci. Karmiono ich tak samo jak innych,
lecz mieli s�u�y� swymi cia�ami podczas d�ugiej i ci�kiej przeprawy przez
pustyni�, gdzie nawet waya z braku wody i po�ywienia kruszy�y si� pancerze.
Ci�ko nosi� taki brzuch - odezwa�a si� Dert i delikatnie poklepa�a jego
wypuk�o��.
- Narzekasz, ale wygl�dasz na zadowolon� - odpowiedzia�a Merya.
Roze�mia�y si� obie. Odcina�y ze zwalonych pni kruche, blade grzyby i gromadzi�y
je w koszykach z kory. Wok� panowa� mrok, lecz by�a to najmniejsza przeszkoda
dla du�ych oczu Rkheta, l�ni�cych w ciemno�ciach jak miniaturowe s�oneczka. Waya
buszowa�y w zaro�lach, po�eraj�c ogromne ilo�ci ga��zek, pn�czy i bulw,
wykopywanych za pomoc� �opaciastych wyrostk�w pancerza. Cz�� m�czyzn oddali�a
si� w spokojniejsze miejsca, szukaj�c zdobyczy. Dzieci pomaga�y w zbieraniu bulw
i grzyb�w, czy�ci�y z paso�yt�w za�omki pancerzy waya lub po prostu swawoli�y.
Stado dotar�o do strefy, gdzie nie by�o parno, ro�liny ros�y nie dusz�c si�
wzajemnie i mniej by�o drapie�nych zwierz�t.
- Ju� niedaleko do miejsca narodzin - rzek�a Dert. - Jak twoje? Mog�?
Merya kilka razy odetchn�a g��boko i rozlu�ni�a mi�nie. Fa�da po�rodku tu�owia
rozdzieli�a si� tworz�c szczelin�. Merya rozszerzy�a j� ostro�nie. Dert z
ciekawo�ci� spojrza�a do �rodka.
- Tym razem pi��.
- Zawsze rodzisz sporo. Du�e i �adne. B�d� idealnymi stra�nikami.
Merya zakaszla�a z dezaprobat�.
- Wiem, wiem. Nie powinnam tak m�wi�, ale to naprawd� ch�opcy. S� przecie�
jasne.
W tym momencie tu� obok rozleg� si� przera�liwy krzyk. Ciemnow�osa dziewczynka
siedzia�a na ziemi i trzyma�a si� za �okie� krzycz�c na ca�e gard�o. Pochyla�
si� nad ni� stropiony m�odziutki wartownik. Dert rzuci�a si� w tamt� stron�, a
Merya pospieszy�a za ni�. Jeden rzut oka wystarczy�, by stwierdzi�, �e ma�ej nic
si� nie sta�o i wrzeszczy wy��cznie dla efektu. Nie ug�aska�o to jednak Dert,
kt�ra chwyci�a stra�nika za rami� i potrz�sa�a nim, prawie unosz�c z ziemi.
- Thert! Merhtwy work! Masz jej pilnowa�! Inaczej trafisz do spi�arni, zanim
zd��ysz zliczy� do czterech.
Ch�opak nie pr�bowa� ani uciec, ani si� usprawiedliwia�. Mru�y� tylko oczy i
os�ania� d�o�mi membrany. Gdy wreszcie rozdra�niona kobieta pu�ci�a go, znikn��
w zaro�lach szybciej i ciszej od przestraszonego w�a.
- Czy nie potraktowa�a� go zbyt surowo? - spyta�a niepewnie Merya. Wzmianka o
spi�arni w obecno�ci dziecka by�a co najmniej nie na miejscu.
Dert fukn�a gniewnie.
- "Kobieta my�li, m�czyzna dzia�a" - zacytowa�a popularne przys�owie. - Ten
niech si� nauczy dzia�a� czym pr�dzej, tak b�dzie lepiej i dla niego, i dla nas.
Mojej ma�ej sta�a si� krzywda!
Dziewczynka najspokojniej objada�a si� grzybami z koszyka matki, nie pami�taj�c
ju� o st�uczonej r�ce. Merya zastanowi�a si�.
- A czy to nie by� tw�j syn? Podobny.
- Owszem. Nawet wiem, z kim go mia�am. Wyj�tkowo beznadziejny partner. �a�uj�,
�e by� w pobli�u, gdy nadesz�a pora god�w - odpowiedzia�a Dert pieszcz�c c�rk�.
Merya zabra�a sw�j koszyk z zasi�gu chciwych r�czek i odesz�a.
- Ja nie �a�uj� - powiedzia�a cicho do siebie.
Czasem koleina waya krzy�owa�a si� z inn�. Nie wiadomo, kto pierwszy z ludu
Rkheta postawi� w takim miejscu wielki konar drzewa. Sta�o si� to tak dawno, �e
plemi� przywyk�o szuka� na drewnie skomplikowanych naci��. Zawiera�y
pozdrowienia; wiadomo�ci o miejscach, gdzie mo�na by�o znale�� wod�, lecznicze
ro�liny lub kamie� na narz�dzia. Ostrzega�y przed drapie�nikami. Przyw�dczyni
odczytywa�a wie�ci i pozostawia�a w�asne. Tym razem jednak na jednej z takich
krzy��wek wpad�y na siebie dwa stada! Sp�oszone zwierz�ta zbi�y si� w wielk�
gromad�, przepychaj�c si� i usi�uj�c wspina� jedno na drugie. Szorstkie pancerze
chrobota�y, tr�c o siebie. Potrz�sani pasa�erowie z trudem utrzymywali
r�wnowag�. Na oczach Meryi czyje� dziecko stoczy�o si� po ob�o�ci zadu i
ze�lizgiwa�o w d�, ku strasznej �mierci, bezradnie drapi�c pancerz. W ostatniej
chwili wartownik chwyci� je za w�osy i, sam ryzykuj�c upadek, wyci�gn�� na g�r�,
gdzie porwa�a je w obj�cia przera�ona matka.
Rozleg�y si� przenikliwe gwizdy wartownik�w i nawo�ywania kobiet. Rozp�aszczona
na pancerzu Merya widzia�a, jak cz�onkowie obydwu plemion ratuj� si�, skacz�c z
grzbietu na grzbiet i chroni� w lesie.
- Skacz! - us�ysza�a. To Nor-man podczo�ga� si� do niej.
- Nie mog�! Nie mog�! - wyj�cza�a. Naprawd� nie mog�a. Parali�owa� j� strach.
- Mo�esz! Zrobisz to! - krzycza� wartownik ci�gn�c j� za r�k�. - Chod�, bo ci�
uderz�!
Sama gro�ba by�a tak nies�ychana, �e Merya, zaskoczona, pozwoli�a mu dowlec si�
ku kraw�dzi pancerza.
- Skacz!!
- Nie... - nag�e pchni�cie w plecy wytr�ci�o j� z r�wnowagi i musia�a skoczy�.
Odbi�a si� z ca�ej si�y.
- To �atwe! - us�ysza�a ju� po drugiej stronie.
Nor-manowi obsun�a si� stopa. Rozpaczliwie machn�� ramionami, odwracaj�c g�ow�
tam, gdzie w dole tar�y o siebie szorstkie p�yty niczym dwie chciwe szcz�ki.
Merya chwyci�a go za rzemienie krzy�uj�ce si� na torsie i szarpn�a ku sobie.
- �atwe? - spyta�a.
- Nast�pny... grzbiet... - wydysza� tylko.
Cz�onkowie obu szczep�w, z pocz�tku przestraszeni, wymieszani w jednej ruchliwej
gromadzie, niebawem zacz�li rozdziela� si�, d���c ku swoim przyw�dczyniom. Matki
przywo�ywa�y c�rki. Wartownicy wzywali si� nawzajem, po czym, tworz�c na nowo
grupy, odszukiwali swoich podopiecznych. Merya obserwowa�a to z boku, skulona u
st�p wielkiego drzewa. Unios�a tylko ramiona w ge�cie uspokojenia, gdy kobieta z
jej waya popatrzy�a na ni� przelotnie. Przyw�dczynie kr��y�y od grupki do grupki
zbieraj�c wie�ci. Kto zgin��? Kto jest ranny? Wydawa�y polecenia i dodawa�y
otuchy. Cich�y odg�osy ze strony koleiny. I tam nied�ugo zapanuje spok�j.
Przewodnicy stad podejm� w�dr�wk�, a reszta pod��y za nimi tak jak od tysi�cy
okr�g�w. Zanim zapadnie mrok, nie b�d� ju� pami�ta�y, �e cokolwiek zak��ci�o
odwieczny rytm ich podr�y.
Merya patrzy�a jak obie przyw�dczynie, pozornie bez planu d���c od jednej
gromadki do drugiej, zbli�aj� si� do siebie coraz bardziej. Wreszcie stan�y
twarz� w twarz. Przyw�dczyni obcego szczepu by�a postaci� imponuj�c�. Wysoka,
chuda, umi�niona jak �owca. Jej g�ow� zdobi�y kity wysuszonych traw stepowych,
tworz�ce wysok�, jasn� grzyw�. Zielonkaw� sk�r� kobiety pokrywa�y ciemne, wij�ce
si� linie. Gdy stan�a nieruchomo, Meryi przez chwil� zdawa�o si�, �e znik�a i
zosta�y z niej tylko owe linie i jasna plama grzywy - zawieszone w powietrzu.
Wo-grt z plemienia Meryi wydawa�a si� przy "Grzywiastej" drobniejsza,
delikatniejsza i starsza ni� w rzeczywisto�ci. A jedyn� jej ozdob� stanowi�
"naszyjnik los�w", z kt�rego odczytywa�a narodziny i zgony. Jednak to nie
postura da�a jej pierwsze�stwo w plemieniu. Na brzuchu tej kobiety widnia�o
dziewi�� wyk�utych i napuszczonych czarnym barwnikiem p�odoznak�w - tyle, ile
wyda�a na �wiat dziewcz�t. I chocia� ostatnia pora god�w nie przynios�a jej ju�
dzieci, Wo-grt zachowa�a przyw�dztwo dzi�ki lotnemu umys�owi i twardej r�ce. Na
dominuj�c� postaw� "Grzywiastej" odpowiedzia�a pozycj� "neutralno��" i nie
poruszy�a si�, dop�ki tamta, zwlekaj�c, nie przyj�a takiej samej.
- Niespodziane spotkanie - pierwsza odezwa�a si� Wo-grt.
"Grzywiasta" milcza�a przez chwil�.
- Op�nienie, waye sz�y za powoli - rzek�a wolno wymawiaj�c s�owa. Jej mowa z
pocz�tku by�a ledwo zrozumia�a. Pe�na przydech�w i obco brzmi�cych zbitek
d�wi�k�w.
- Dlaczego op�nienie? - Wo-grt b�yskawicznie dostosowa�a si�, m�wi�c r�wnie
prosto i powoli. "Grzywiasta" przysiad�a, ca�kiem ju� rozlu�niona, a Wo-grt
posz�a za jej przyk�adem. D�onie pasiastej kobiety porusza�y si� w
skomplikowanych gestach, oczy b��dzi�y w przestrzeni. Szuka�a s��w.
- Ma�o jedzenia dla waye. Nie ma drzew. Zjedzone. Po�eracze Drzew nadeszli i nie
ma drzew.
S�uchacze nachyleni ciekawie ku rozm�wczyniom wymieniali niepewne spojrzenia.
Kto� zakaszla� tonem wyra�aj�cym zw�tpienie. Nie by�o drzew? Gdzie� si�
podzia�y?
- Czerwony zjadacz li�ci? Dziecko s�o�ca z pustyni? - spyta�a Wo-grt, maj�c na
my�li po�ar lasu. Kobieta naprzeciwko zastanawia�a si�, przek�adaj�c w my�li
skojarzenia.
- Nie! Nie, nie! - zaprzeczy�a gwa�townie. - Po�eracze Drzew! Nic nie czarne,
nic nie ciep�e.
- Po�eracze Drzew? Kto widzia�?
- Nikt nie widzia� - ci�gn�a "Grzywiasta". - Ziemia m�wi�a: obce plemi�, du�o
obce waye. Bardzo obce - doda�a z naciskiem. - Nasze waye d�ugo szuka�y
jedzenie. Dwa dzie�- noce. Op�nienie.
Rozdra�niona, poklepa�a d�o�mi chude policzki. Wo-grt uzna�a, �e nie dowie si�
niczego wi�cej. Przechyli�a si� ku "Grzywiastej".
- Dla ciebie ma�o wrog�w, wiele narodzin, czysta woda i jedzenie ka�dej nocy -
zaintonowa�a. Pasiasta kobieta powt�rzy�a jej gest. Ich nozdrza zbli�y�y si�
�owi�c zapachy.
- Dla ciebie ma�o wrog�w, czysta woda i zawsze jedzenie - powt�rzy�a
"Grzywiasta", taktownie opuszczaj�c fragment o narodzinach.
Przyw�dczynie rozesz�y si� w przeciwne strony. Cz�onkowie obu szczep�w wracali
do swoich zaj��. Do opieki nad dzie�mi, na zmian� warty, do dziennej drzemki lub
zbierania �ywno�ci. Tylko Merya zosta�a na starym miejscu. Zaniepokojona czym�
nieokre�lonym. Dr��y�o j� przeczucie zmiany i niebezpiecze�stw.
Li�� pokrywa�y ��te i br�zowe plamki. Wygl�da� jak skrawek chorej sk�ry. Merya
zmi�a go w d�oniach. Potem rozprostowa�a i zn�w pogniot�a. Monotonny ruch r�k
troch� uspokaja�. Ba�a si�. Niepok�j wype�ni� j� tak dawno temu i trwa�
niezmiennie, a� nauczy�a si� z nim �y�. Strach nadszed� wiele nocy temu. Zanim
jeszcze �wiat zachorowa�, nim przyszli Po�eracze Drzew.
Miejsce narodzin powita�o szczep cisz�. Sp�oszone ptaki opu�ci�y gniazda,
wszechobecne drobne zwierz�tka znikn�y. Krzewy wygl�da�y, jakby przetoczy�o si�
po nich stado �lepych waya. Ziemi� gdzieniegdzie pokrywa�y cuchn�ce plamy.
Urodzinowe drzewa pochyla�y si�, naruszone w posadach. W pniach niekt�rych zia�y
wyrwy, jakby zrobione gigantycznymi z�bami. Wiele pni le�a�o zwalonych,
si�gaj�cych ku niebu korzeniami w niemej rozpaczy. A w�r�d sieci ciemnych
korzeni biela�y drobne ko�ci. Merya us�ysza�a, jak kto� tu� obok niej wydusi� ze
�ci�ni�tego gard�a:
- Dzieci...
Nie wiedzia�a, kto to by�. Sparali�owana �wiadomo�ci� potwornej katastrofy, nie
mog�a odwr�ci� g�owy. Uwolni� j� krzyk, kt�ry wybuch� chwil� p�niej.
- Moje dzieci!!! Moje dzieciii...!!! - wy�a opodal kt�ra� z m�odych kobiet,
bij�c czo�em o ziemi� i kalecz�c si� w przyp�ywie szale�stwa. Matki rozbieg�y
si�, szukaj�c drzew, kt�rym okr�g temu powierzy�y swoje potomstwo. W ci�gu paru
chwil krzykom pierwszej zawt�rowa�y zawodzenia i j�ki nast�pnych. Merya nie
musia�a szuka� "swojego" drzewa. Wpl�tane w korzenie le��cego p�asko
rozwidlonego pnia ja�nia�y szcz�tki jej syn�w. Uderzy�a obiema r�kami drzewo,
kt�re j� zawiod�o. Zada�a cios powt�rnie, mocniej, a� b�l si�gn�� bark�w. Raz za
razem. Byle cho� troch� zag�uszy� nowym b�lem bole�� rozrywaj�c� umys�. Kto�
opl�t� j� ramionami i odci�ga�, wij�c� si� i krzycz�c�. Drapa�a te silne r�ce.
Gryz�a palce, kt�re usi�owa�y zas�oni� jej oczy.
- Do��!! Ugerhs!! Do��!! - us�ysza�a gro�ny wrzask. Obok przebieg�a przyw�dczyni
Wo-grt jak uosobienie gniewu. Miotaj�c przekle�stwa, kopa�a oszo�omionych
wartownik�w, rzucaj�c im rozkazy. Szarpa�a nieprzytomne z rozpaczy kobiety. Z
premedytacj� rozdawa�a ciosy w najczulsze miejsca - nozdrza i b�ony s�uchowe.
- Do��! Opanuj si� - powiedzia� stanowczo m�czyzna trzymaj�cy Mery�.
Rozpozna�a g�os Nor-mana. Dysza�a ci�ko. Pu�ci� j�, ale opadaj�ce r�ce dotkn�y
jeszcze jej wypuk�ego brzucha i zatrzyma�y si� tam odrobin� d�u�ej ni� nale�a�o.
A wi�c to o nie si� martwi�, o swoje dzieci. Nie chcia�, by tarzaj�c si� po
ziemi zrobi�a im krzywd�. Odepchn�a stra�nika szorstko.
- Nic mi nie jest. Im te� nie.
Posz�a w stron� Wo-grt, kt�ra zbiera�a ca�y szczep w jednym miejscu. Nor-man
pod��y� za ni�, cichy, pozornie beznami�tny, jak cie�.
Jak�e �atwo by�o zepchn�� jej �ycie z koleiny. S�owa przyw�dczyni: "�adne z
dzieci nie prze�y�o. Teraz kto� musi pozosta�, by opiekowa� si� nast�pnymi".
Przejrzenie patyczk�w ze skomplikowanym wzorem naci�� w "naszyjniku los�w" i...
ona. Wybrana, wypchni�ta spo�r�d cz�onk�w szczepu, pozostawiona.
- Merya!
Ocn�a si�. Li��, bezlito�nie mi�toszony, nie przypomina� ju� niczego. Wielkie
oczy Nor-mana osadzone w wychud�ej twarzy wydawa�y si� jeszcze wi�ksze.
- Boli ci�? - spyta�a.
- Nie.
Zmieni� pozycj�, szeleszcz�c li��mi pos�ania.
- Nie mo�emy ci�gle je�� grzyb�w - powiedzia�.
- Wiem - odpar�a kr�tko.
- Potrzebujemy mi�sa.
- Wiem! - powt�rzy�a prawie krzycz�c.
Zapada� zmierzch - wkr�tce nadejdzie pora �ow�w. Merya zacz�a nak�ada�
ochraniacz na rami�. By� idealnie dopasowany. Zrobi� go dla niej Nor-man podczas
przymusowej bezczynno�ci. �uk stra�nika by� dla kobiety nieco zbyt du�y, ale
Merya radzi�a sobie z nim do�� dobrze. Nauczy�a si� strzela� metod� pr�b i
b��d�w. P�acz�c nad otartymi ci�ciw� palcami i nabieg�ymi krwi� pr�gami na r�ce.
P�aka�a te� nad w�asn� bezsilno�ci�. Nie upolowa�a jeszcze niczego. Nie umia�a
podej�� zwierzyny. Cho�by skrada�a si� najlepiej, jak potrafi�a, �ywe mi�so
zawsze us�ysza�o j� lub zobaczy�o. Nor-man jada� przynoszone przez ni� grzyby,
korzonki i jagody, lecz to nie wystarcza�o. Z�amana noga �owcy nie chcia�a si�
zrasta�. Mizernia�, chud�, jego sk�ra stawa�a si� coraz cie�sza i nabiera�a
koloru wyblak�ych porost�w.
Nie raz Merya zastanawia�a si�, dlaczego tamtego pami�tnego dnia za��da�a, by
zosta� z ni�. Dlatego, �e by� ojcem jej dzieci? Tak niewielkie mia�o to
znaczenie. A mo�e powodem by�o to, �e potrafi� prze�ama� jej l�k przed skokiem z
grzbietu rozdra�nionego wierzchowca? Czy wreszcie to, �e po prostu przywyk�a do
jego obecno�ci? Jak j� wypchni�to z ustalonego toru �ycia, tak ona poci�gn�a go
za sob�. W kalectwo i zapewne �mier�.
- Musisz co� przynie��. Inaczej umrzemy.
Merya uderzy�a si� d�o�mi w policzki. Mia� racj�, mia� tyle racji, �e niemal nie
mog�a tego znie��.
- Mog�abym ci� zje�� - warkn�a. - Tak jak tamtych.
- My�l�, �e tego nie zrobisz - odrzek�. - Wtedy zosta�aby� ca�kiem sama.
- My�l�?... Od my�lenia to ja jestem!
Wype�z�a przez w�ski otw�r sza�asu, ci�gn�c za sob� �uk. Dwa kroki dalej sta�a
podobna (cho� wi�ksza) budowla - powi�zane w��knem ga��zie kryte li��mi. Kiedy�
rozbrzmiewa�y w jej wn�trzu �owieckie �wiergoty towarzyszy Nor-mana, teraz
sza�as sta� pusty. Omijaj�c go wzrokiem, �api�c si� na absurdalnym poczuciu
winy, Merya starannie zawi�za�a rzemienie uprz�y, mocuj�cej ko�czan na plecach.
W powietrzu unosi�a si� niewidoczna mgie�ka m�awki. Wszystko doko�a l�ni�o,
obmyte wilgoci�, jaskrawi�o si� soczyst� ��ci� i czerwieni�. Nasi�kni�te
deszcz�wk� mchy nabra�y ciemnobrunatnego koloru. Na czarnej, nawilg�ej korze
urodzinowych drzew wyst�pi�y wyra�nie rdzawe �aty porost�w. Merya otrz�sn�a
wilgo� z w�os�w, doskonale wiedz�c, jak daremny jest to wysi�ek. I tak wkr�tce
b�dzie r�wnie mokra jak mech pod jej stopami. Choroba �wiata objawia�a si�,
pr�cz ��kni�cia i opadania li�ci, tak�e ci�g�ym deszczem i ch�odem.
"Mo�e jutro b�dzie cieplej" - pomy�la�a, ale sama w to nie wierzy�a. S�o�ce
odesz�o wraz z waya, las umiera� i nic nie toczy�o si� ku lepszemu.
Jak ka�dego wieczora obesz�a urodzinowe drzewa, sprawdzaj�c, czy nic nie grozi
nowemu pokoleniu. U podn�a jednego z drzew niewielkie zwierz� z zapa�em
rozgrzebywa�o grunt. Puszysty ogon chwia� si� w powietrzu, kr�tkie �apy
pracowa�y b�yskawicznie, wyrzucaj�c grudki ziemi. Merya cisn�a kawa�kiem suchej
ga��zi, kt�ry rykoszetem odbi� si� od drzewa i trafi� w ma�ego kopacza. Ten
odskoczy�, skrzekn��, ods�aniaj�c spiczaste z�by. A potem natychmiast przepad� w
zwalisku martwych konar�w, ci�gn�c za sob� ogon jak niepotrzebny, strojny
dodatek. Merya ukl�k�a, zagl�daj�c do wygrzebanej dziury. Wybra�a kilka gar�ci
ziemi, pr�buj�c oceni� szkod�. W�cibskie zwierz�ce �apy dotar�y do drobnej
siatki korzonk�w, spowijaj�cych p��d Rkheta troskliwym kokonem. Pod wp�ywem
dotyku Meryi drgn�y, oplot�y jej palce, jakby smakuj�c zapach sk�ry i
rozlu�ni�y sw�j oplot. Merya po�o�y�a si�, zagl�daj�c g��biej. Jej �renice
rozszerzy�y si� w dwie ogromne czarne plamy, gdy wzrok dostosowywa� si� do
ciemno�ci. Z jamki spojrza�o na ni� m�tnie oczko - miniaturka jej w�asnych, a
male�ka �apka rozprostowa�a maciupkie paluszki. Merya westchn�a g��boko,
oczarowana niespodzianie odkrytym cudem. Gdy matki powierza�y swoje potomstwo
korzeniom urodzinowych drzew, dzieci by�y jeszcze niekszta�tnymi kulkami
wielko�ci m�skiej pi�ci, z nieproporcjonalnie du�ymi pyszczkami. Wk�adane do
do�k�w wymoszczonych prze�utymi li��mi, natychmiast chwyta�y ostrymi z�bkami
podsuni�ty korze� i w �aden spos�b nie da�yby si� oderwa�. Tym razem
przetrzebiony zagajnik przyj�� na siebie wi�kszy ci�ar. Wiele drzew zgin�o i
te, kt�re prze�y�y, karmi�y teraz wielekro� wi�cej podopiecznych ni� zwykle. Czy
dadz� sobie rad�? Merya mia�a nadziej�, �e tak. Na ca�ej trasie waya istnia�
tylko jeden lasek urodzinowych drzew. Je�eli on zginie, wymrze r�wnie� plemi�.
Zasypa�a z powrotem do�ek i po�o�y�a na tym miejscu ci�ki kawa�ek ga��zi dla
ochrony przed nieproszonymi go��mi. Obieca�a sobie, �e podobne os�ony zrobi
r�wnie� w innych miejscach. Lecz p�niej, po �owach.
By�o tak jak zwykle. Merya wraca�a z pustymi r�kami. Ogarni�ta desperacj�
pr�bowa�a chwyta� nawet te stworzenia, kt�re umaszczeniem ostrzega�y przed sw�
niejadalno�ci�. U�mierci�a i usi�owa�a zje�� zwierz�tko o g�adkiej, plamiastej
sk�rze (zbyt powolne, by umkn��). Zwr�ci�a natychmiast prze�kni�ty k�s, a potem
d�ugo plu�a, pr�buj�c pozby� si� obrzydliwego smaku. Zn�w wi�c pozostawa�o tylko
zbieranie ja�owych grzyb�w, kt�rych i tak by�o coraz mniej.
Merya oci�ale przeskoczy�a strumyk ograniczaj�cy z jednej strony urodzinowy
zagajnik. Przysiad�a na drugim brzegu. D�ugotrwa�a g�od�wka sprawi�a, �e nawet
niewielki wysi�ek wymaga� odpoczynku. Zaczerpn�a wody, kt�ra by�a tak zimna, �e
przejmowa�a b�lem stawy. Czas czuwania ko�czy� si�. Szarza�o. Niebawem uka�e si�
s�o�ce. Nie tamto, kt�re zna�a Merya, lecz to nowe - blade jak ona sama i
zmarnia�e jak wszystko doko�a. W b�ocie na brzegu strumienia odcisn�y si� �lady
zwierzyny. Merya popatrzy�a na nie z pocz�tku bezmy�lnie. W nast�pnej chwili
o�ywi�a si�. Zwierz�t musia�o by� co najmniej kilka. Przysz�y do wodopoju.
- "Kobieta my�li, m�czyzna dzia�a" - wyszepta�a, pochylaj�c si� nad tropami. -
My�l! My�l! I dzia�aj!
�lady, cho� g��bokie, cz�ciowo rozmy� deszcz. Nie by�y �wie�e. Jak stare?
- My�l!
Z poprzedniego zachodu s�o�ca? Jak d�ugo mo�na wytrzyma� bez wody? Mo�e stado
przyjdzie tu jeszcze raz? Mo�e przychodz� tutaj zawsze? My�li Meryi toczy�y si�
precyzyjnie niczym miniaturowe waya po swych �cie�kach. Prawie ju� czu�a cudowny
smak �wie�ej krwi i mi�sa. Zabi� i zje��! Jak...? Czeka�. Jak? Ukry� si�. W jaki
spos�b? Na drzewie? Jak?... Zielonkawa sk�ra Rkheta odcina�a si� od t�a.
- My�l! My�l! - szepta�a Merya do swego odbicia w wodzie. Nad ramieniem
zniekszta�conego falami wizerunku co� trzepota�o. Wpl�tana w zmierzwione w�osy
na karku tkwi�a ga��zka z jedynym li�ciem, kt�ry dr�a� w lekkich podmuchach
wiatru jak delikatne skrzyd�o owada. Jak... kitka stepowej trawy. Przez mgnienie
Merya mia�a przed oczami przewodniczk� obcego plemienia, kt�ra stroi�a w�osy
traw�. Pomalowana w kr�te pasy, wtapia�a si� w otoczenie, znikaj�c sprzed
zdumionych oczu.
Dr��c bardziej z podniecenia ni� z ch�odu, Merya nabra�a w gar�� ��tawej gliny
i zacz�a rozsmarowywa� j� nieregularnymi plamami na w�asnej sk�rze. Mia�a
uczucie, �e dokonuje w�a�nie czego� wielkiego. Czego�, co zawa�y na losie jej i
Nor-mana.
Ukryta w koronie drzewa, z�ocista w�r�d z�ocisto�ci, czeka�a cierpliwie. Co� w
niej skamienia�o. Wszystkie uczucia - g�odu, l�ku, frustracji - wyparte zosta�y
przez t� straszliw� cierpliwo��. By�a gotowa czeka� w tym miejscu a� do �mierci.
Zwierzyna nadesz�a wraz z pierwszym promieniem bladego s�o�ca, kt�ry przedar�
si� przez rzadk� zas�on� li�ci i zata�czy� na powierzchni wody. Stworzenia by�y
smuk�e, rdzawobr�zowe, o d�ugich tylnych nogach i jeszcze d�u�szych ogonach.
Merya powoli napi�a �uk. Koniec kamiennego grotu przez chwil� chwia� si�
niezdecydowanie, mierz�c to w g�ow�, to w korpus lub l�d�wie.
"Nie strzela� w g�ow� - grot ze�lizgnie si� po ko�ci" - przypomnia�a sobie s�owa
Nor-mana. Brz�kn�a ci�ciwa i strza�a utkwi�a w tu�owiu wybranego zwierz�cia.
Kr�tki krzyk cierpienia ostrzeg� pozosta�e. W szalonym po�piechu, a jednak
p�ynnie i z gracj� przeskoczy�y strumie� i znikn�y mi�dzy drzewami. Postrza�ek
tak�e usi�owa� ratowa� si� ucieczk�. Potkn�� si� jednak i pad� rz꿹c. Merya
zeskoczy�a z ga��zi, zapominaj�c ca�kiem o wysoko�ci. Omal nie po�ama�a n�g.
Uderzenie kolanami o piersi zapar�o jej dech. Poderwa�a si� niezdarnie,
podpieraj�c r�kami, kaszl�c i walcz�c o haust powietrza. Ale nie to w tym
momencie by�o wa�ne. W zasi�gu r�ki le�a�o mi�so! Jej mi�so!!
Ci�ko ranne zwierz� przetoczy�o si� na grzbiet, ostatkiem si� wymachuj�c nogami
zaopatrzonymi w du�e, twarde pazury. Merya zr�cznie unikn�a tych cios�w. Zasz�a
s�abn�c� ofiar� od strony g�owy, wbi� palce w nozdrza zwierz�cia i jednym ruchem
no�a rozp�ata�a mu gard�o.
Nied�ugo potem siedzia�a obok swej zdobyczy, opita krwi� i oblizywa�a zabrudzone
ni� d�onie. Po raz pierwszy od d�ugiego czasu by�o jej ciep�o.
S�aniaj�c si� ze zm�czenia, wreszcie dowlok�a do sza�asu �up prawie tak du�y jak
ona sama. Zaniepokojony Nor-man czeka� na zewn�trz. Musia� siedzie� tak do��
d�ugo, bo by� szary z zimna, a futro nad nosem nastroszy�o mu si�, ozdobione na
ka�dym w�osku male�k� kropelk�.
Popatrzy� na umazan� glin� Mery�, na jej zdobycz i po prostu zacz�� si� �mia�.
Ko�ysa� si�, pohukuj�c i bij�c ku�akami w pier�.
- Czy� ty oszala�!? - wysapa�a Merya, widz�c ten atak dobrego humoru i czym
pr�dzej zas�oni�a r�k� usta, czuj�c, �e wargi same podchodz� jej pod nozdrza w
niezamierzonym u�miechu.
- Uh, uh... ou... Jak ty wygl�dasz! - wyj�cza� Nor-man.
Merya spojrza�a na swe plamiaste r�ce i te� wybuchn�a szale�czym �miechem ulgi.
Jedli i jedli, a� wreszcie prawie nie mogli si� porusza�.
- Czy nam nie zaszkodzi?... - s�abo wyszemra�a Merya pod wp�ywem nik�ych resztek
rozs�dku.
- Wol� umrze� z przejedzenia ni� z g�odu - odpar� Nor- man.
- A co to za zwierz�?
Teraz, gdy pusty �o��dek przesta� przes�ania� �wiat, Merya zastanowi�a si�, co
te� w�a�ciwie upolowa�a. Jak daleko mog�a si�gn�� pami�ci�, �aden �owca nigdy
nie przyni�s� czego� takiego. Nor-man patrzy� d�ug� chwil� na poszarpany kad�ub,
mierzwi�c w zamy�leniu futro nad membranami.
- Kecztgrent-ra. Ziarnog��w - powiedzia�.
Rzeczywi�cie, w�ska czaszka stworzenia przypomina�a wyd�u�on� pestk�.
- Sk�d wiesz?
- Wymy�li�em. By�em prawie najlepszy w opowiadaniu historii - Nor-man spojrza�
na Mery�, zadziornie ruszaj�c nosem.
- Wi�c... one s� nowe? - Dotkn�a palcem martwej g�owy i natychmiast go cofn�a,
jakby �eb m�g� j� jeszcze ugry��.
- Tu wszystko jest nowe - odrzek� Nor-man.
- Czy kecztgrent-re przyw�drowa�y tutaj? Tak jak waya?
- Pewnie tak.
Merya podnios�a wzrok na korony drzew, z kt�rych sypa�y si� li�cie.
- Wszystko si� zmienia, wszystko si� porusza - m�wi�a powoli. - Gdy byli�my z
waya, li�cie by�y zawsze takie same i zwierz�ta by�y zawsze takie same w
zwyk�ych miejscach. A teraz my stan�li�my i wszystko inne ruszy�o.
Nie liczy�a na to, �e towarzysz pojmie, o co jej chodzi. I chyba nawet obawia�a
si� zrozumienia z jego strony. Niepokoi�y j� cechy odkrywane u m�czyzny, kt�ry
przedtem �y� obok, jak przedstawiciel innej, u�ytecznej, lecz tajemniczej rasy.
- Ostatnio mia�em du�o czasu na my�lenie - powiedzia� Nor-man g�adz�c
usztywnion� nog�. - Mo�e wszystko zawsze si� porusza�o, tylko my tego nie
widzieli�my?
- Wszystko si� rusza, tylko nie my - wtr�ci�a Merya.
- Nie - zaprzeczy�. - My te�, a ty nawet bardziej ni� ja.
Popatrzy� znowu na z�aman� ko�czyn�, ale Merya wiedzia�a, �e to nie sw�j stan
mia� na my�li.
Nowy spos�b polowania dawa� rezultaty. Merya za ka�dym razem przynosi�a �upy.
Mniejsze lub wi�ksze, ale nigdy nie wraca�a z pustymi r�kami. Cz�sto by�y to
zwierz�ta, jakich nigdy przedtem nie widzieli. Do "ziarnog�owa" do��czy� wkr�tce
"w�chacz" z d�ugim pyskiem ozdobionym p�kami ruchliwych w�s�w, "grzebo�ap"
zabity podczas rycia w le�nej �ci�ce, kilka "plamiatek" i wreszcie gro�ny
"pazurec", kt�ry omal nie okaleczy� �owczyni. Mery� coraz bardziej wci�ga�y
polowania. Przesta�y by� trudnym do spe�nienia obowi�zkiem, a sta�y si� czym�
podniecaj�cym, wr�cz przyjemnym. Bawi�o j� malowanie na sk�rze ��tych i
br�zowych deseni, daj�cych niewidzialno��. Czasem podkrada�a si� i zastyga�a
w�r�d zaro�li o krok od stadka �eruj�cej le�nej drobnicy tylko po to, by j�
obserwowa�. Czu�a si� wi�ksza, silniejsza i bardzi niebezpieczna. Nor-man mia�
racj� - "porusza�a si�".
Merya znosi�a �upy, a Nor-man nabiera� si� i coraz wi�cej pracowa�. Wyprawia�
sk�ry upolowanych zwierz�t. Z niekt�rych zeskrobywa� cierpliwie w�osie, ci�� na
paski i splata� z nich ca�e wayrty rzemiennych lin, ochraniacze, uprz�e na
narz�dzia.
- Po co tyle tego? - pyta�a Merya. - Zapychasz sza�as. Wsz�dzie le�� sk�ry.
- Przydadz� si� - zapewni� j�. - Musz� zaj�� czym� r�ce. Poza tym milej jest
zagrzeba� si� w stosie futra ni� w zimnych li�ciach.
Sko�czy� si� problem jedzenia, ch��d pozosta�, a nawet r�s� i Merya docenia�a
wysi�ki partnera, gdy wraca�a do sza�asu mokra i przemarzni�ta.
Mija�y dni i noce. �wiat toczy� si� sw� kolein� ku niewiadomemu. Merya i Nor-man
przemierzali las jak dwie trudno dostrzegalne zjawy. Jaskrawe kolory ich cia�
ust�pi�y czerniom i br�zom w miar�, jak puszcza zamiera�a we wszechobecnej
wilgoci i rozk�adzie.
Noga wielkookiego Rkhera zros�a si� nieco krzywo. Biegn�c kula�, zatacza� si�
lekko, co sprawia�o wra�enie dziwacznego ta�ca. Lecz przecie� to kalectwo nie
przeszkadza�o mu czai� si� na zwierz�cych �cie�kach. Strzela� tak samo celnie
jak przedtem. Mery� dziwi�o tylko jego zami�owanie do bezsensownych czynno�ci.
Traci� czas na ods�anianie z�b�w ubitych zwierz�t, ogl�da� ich �apy, dmucha� w
sier��. Czasem rozcina� brzuchy i sprawdza�, co jad�y.
- Po co to robisz? - spyta�a pewnego razu zirytowana Merya.
- Przyda si� - odpowiedzia� spokojnie.
- Babranie si� we flakach tych t�ustych �mierdzieli ma ci si� przyda�?! -
fukn�a Merya kopi�c zdobycz.
- Tak, s� t�uste - przyzna� Nor-man - a ja chcia�bym wiedzie� czemu. Ucz� si�.
Nie wiem, czego si� ucz�, ale my�l�, �e to b�dzie wa�ne.
Przykucni�ty nad wypatroszonym zew�okiem, pokryty maskuj�cym rysunkiem, o r�kach
umazanych krwi� i z b�yskiem w oku, wygl�da� jak demon z opowie�ci dla dzieci.
- Mo�liwe te�, �e ucz� si� niewa�nych rzeczy - ci�gn��. - Ale to oka�e si�
p�niej. Na razie robi�, co robi�. Chc� zrozumie� to.
Wskaza� szerokim gestem otoczenie.
Odt�d dzia�ali razem. Merya za przyk�adem Nor-mama zbiera�a najdrobniejsze i
pozornie b�ahe u�amki wiedzy o �wiecie. Nauczy�a si� znajdowa� przyjemno�� w
pytaniu "Dlaczego?", nawet je�li pozostawa�o bez odpowiedzi. Nadawali nazwy
zwierz�tom, ro�linom i miejscom, bior�c je w posiadanie. On wspiera� j� sw�
cich� inteligencj� i cierpliwo�ci�, ona u�ycza�a mu w�asnej bystro�ci i
witalno�ci. Niezauwa�alnie dla samych siebie wtapiali si� w nowe tak, �e sta�o
si� znanym. A� pewnego zmierzchu Merya podczas zwyczajowego obchodu urodzinowego
zagajnika przystan�a, unosz�c oczy ku czerniej�cej gmatwaninie ga��zi na tle
popielatego nieba. Wyci�gn�a r�ce, dotykaj�c s�siaduj�cych pni. Nor-man
na�ladowa� j�. Zi�b�y im stopy zanurzone w opad�ych li�ciach. Palce rozwa�a�y
�liskie nier�wno�ci kory.
- Czuj� si� jak drzewo - wyszepta� Nor-man.
- Korzenie �ywi� si� ziemi�, a ga��zie niebem - powiedzia�a cicho Merya. -
My�l�... wydaje mi si�...
- Co...?
- �wiat nie umiera. On po prostu �pi.
- Heeh... I obudzi si�.
- Tak. Obudzi si�.
Malutkie zwierz�tko, �yj�ce w norce mi�dzy korzeniami, wysun�o ostro�nie
pyszczek na zewn�trz. P�k w�sik�w wibrowa�, �owi�c zapachy i d�wi�ki. Merya
cmoka�a, wabi�c cierpliwie p�ochliwe stworzonko. Zwierzaczek cofn�� si�, a potem
zn�w wyjrza�, �widruj�c intruza par� czarnych, okr�g�ych �lepk�w. Odpowiedzia�
na wabienie czupurnym "czek-czek..." i schowa� si� ostatecznie, uznaj�c, �e do��
ma ju� poufa�o�ci.
- Wygl�da� na zdrowego i zadowolonego - odezwa� si� Nor- man. - Czy o to ci
chodzi�o?
Merya szczelnie otuli�a si� p�atem futra.
- Jest coraz zimniej, a na nim to nie robi wra�enia.
- Ma futerko.
- My te� si� o nie postarali�my - odrzek�a. - To co� daje, ale nie tyle, ile bym
chcia�a. Ten maluch zagrzeba� si� pod ziemi�. Ciekawe po co?
Nor-man odruchowo potarmosi� sier�� nad nosem. Zastanawia� si�.
- Chroni si� przed wrogami - powiedzia�. - Chocia� ten spos�b jest chyba
niepewny. Grzebo�ap wykopa�by go z �atwo�ci�.
- Mo�e nora jest bardzo g��boka.
Merya wsun�a r�k� a� po �okie� w w�ski otw�r.
- Chyba... Eh!!
Wyszarpn�a gwa�townie rami�. Rzuci�a okiem na skaleczony palec, po czym
strzepn�a z niego kropl� krwi.
- "Z�batek" - zaproponowa� Nor-man.
Za�mia�a si� i obliza�a �lad drobnych z�bk�w.
- Chyba nie bardzo g��boko, ale... w �rodku jest ciep�o!! - doko�czy�a z
tryumfem.
- A wi�c wykopiemy sobie nor� - podsumowa� Nor-man.
- Du�� nor�!
Buduj�c nowe schronienie wykorzystali zag��bienie pod jednym z urodzinowych
drzew, kt�re ucierpia�o od Po�eraczy, lecz nie usch�o. By�o pochylone i przed
ostatecznym upadkiem chroni�o je s�siednie. Przez kilka dni Merya i Nor-man na
zmian� wybierali spod korzeni czarnoziem, piach i kamienie, ryj�c coraz g��biej.
Omijali wi�ksze korzenie, mniejsze same cofa�y si� przed nimi, szukaj�c sobie
nowych miejsc. Schronienie pod drzewem by�o niskie i niezbyt obszerne.
Wyci�gni�te r�ce dotyka�y przeciwleg�ych kra�c�w. Ku zadowoleniu Nor-mana
znalaz�y zastosowanie stosy wytrwale konserwowanych sk�r - wy�cieli� �ciany
zatrzymuj�c osypuj�cy si� piasek. Wymoszczona futrami ziemianka przeistoczy�a
si� w wygodne, ciep�e i bezpieczne gniazdo.
Gdy oboje zasypiali w nim po raz pierwszy - przytuleni, grzej�c si� wzajemnie,
Merya pomy�la�a o ma�ych Rkheta �pi�cych i rosn�cych doko�a. Tak samo jak one
odpoczywa�a w bezpiecznych obj�ciach urodzinowego drzewa.
Z samego �rodka zielonych sn�w wyrwa�o Nor-mana uczucie nadej�cia czego� nowego
i niepokoj�cego. Wej�cie do ziemianki odcina�o si� od wewn�trznego p�mroku
plam� jasnego �wiat�a. Powoli wygrzeba� si� spod przykrycia. Ostro�nie jak
p�ochliwy zwierzak wysun�� g�ow� na zewn�trz. Chwil� trwa�o, zanim jego oczy
przywyk�y do jaskrawego blasku.
- A niech mnie zjedz�!! - zawo�a�.
Wszystko doko�a by�o jednolicie bia�e. Powietrze, dot�d tylko ch�odne, teraz
sta�o si� tak zimne, �e sprawia�o b�l nozdrzom. Nor-man, czuj�c, �e Merya
popycha go z ty�u, wyczo�ga� si� z kr�tkiego tunelu, robi�c jej miejsce.
- Co to jest? - zdumia�a si�, zanurzaj�c d�onie w zimnym, bia�ym puchu. -
Nasiona?...
- Nasiona czego? Eh, eh! To boli! - Nor-man z nieszcz�liw� min� przest�powa� z
nogi na nog�. Merya zanurkowa�a do nory i wynios�a z niej wybrane na chybi�
trafi� kawa�ki futer.
- Sta� na tym.
Nor-man z zak�opotaniem rozgl�da� si� doko�a. G�adka bia�a powierzchnia ci�gn�a
si� jak okiem si�gn��. Lekki puch osiad� tak�e na konarach drzew i cienkich
ga��zkach. Merya z przej�ciem bada�a nowe zjawisko.
- To nie nasiona.
Grudka bia�ego "czego�" nie smakowa�a niczym konkretnym. Roztarta w d�oniach
nik�a, pozostawiaj�c po sobie wilgo�. Merya poliza�a mokr� r�k�.
- To woda! - stwierdzi�a ze zdumieniem.
- Nor-man zebra� gar�� bieli i zgni�t� j� w bry�k� z wyra�nie odci�ni�tymi
�ladami palc�w.
- Woda... Ale sk�d si� to wzi�o? Wyros�o czy co?...
Oboje jak na sygna� popatrzyli w niebo, a potem na siebie.
- Zn�w co�, co trzeba nazwa� - powiedzia� �owca. - A ju� zaczyna�em si�
przyzwyczaja�. Czuj� si� jak �d�b�o trawy. Ledwo wiatr mnie przegnie na jedn�
stron�, to zn�w dmucha z drugiej i na nowo musz� si� przechyla�.
Kiwn�� si� w prz�d i w ty�, z zabawnie zmartwion� min�, straci� r�wnowag� i
usiad� w zimnym puchu.
- Eh! Eh!
Zerwa� si� czym pr�dzej i otrzepa�. Merya �mia�a si�, rozbawiona jego
wygibasami.
- No to jak to nazwiesz? Ty, prawie najlepszy w opowiadaniu historii?
- Dort'tefch. Nasienie deszczu.
Dort'tefch pozosta�o przez kilka dnio-nocy. Potem znik�o i dwoje Rkheta ju�
my�la�o, �e nie zobacz� go wi�cej, ale pewnego ranka w powietrzu zn�w zawirowa�y
bia�e strz�pki. "Nasienie deszczu" opada�o coraz g�ciej i g�ciej, wreszcie
przykry�o wszystko grub� warstw� i zaleg�o na dobre.
Dwa "�d�b�a trawy" ze spokojem pochyli�y si� wraz z wiatrem losu. Zr�cznie
poprzykrawane i sczepione kawa�ki sk�r ochroni�y ich przed k�saj�cym zimnem.
Merya wymy�li�a, jak zabezpieczy� nogi, owijaj�c je d�ugimi pasami futra a� do
kolan, a Nor-man ulepszy� efekt, smaruj�c sk�r� t�uszczem.
Polowali jawnie, d���c za d�ugimi pasmami �lad�w, pozostawianych przez zwierzyn�
na zdradliwej bieli. W ci�gu paru dni znikn�y grzebo�apy. Za to pojawi�y si�
nachalne krt�re - p�askoz�by, przed kt�rych �akomstwem trzeba by�o chroni� kor�
urodzinowych drzew.
"Nasienie deszczu" nie mia�o zamiaru znika�, a wr�cz przeciwnie - przybywa�o go.
Ubywa�o za to zwierzyny i coraz trudniej by�o co� z�owi�. Pewnego razu chudy,
zdesperowany pazurec usi�owa� odebra� parze �owc�w zdobycz i odt�d Nor- man
nosi� jego jasno nakrapian� sk�r�.
Gorzkawa wo� kobiecej sk�ry trwa�a w nozdrzach Nor-mana ci�kim, nie do pozbycia
si� osadem. M�czyzna d��y� �ladem owego zapachu, klucz�c mi�dzy drzewami,
pozostawiaj�c po sobie chwiejny trop. By� boso, ale nie czu� zimna. Gor�co krwi
p�dz�cej przez cia�o dra�ni�o go do szale�stwa. Dawno ju� zerwa� z siebie futra
i gna� tak - nagi, nastroszony, dziki. Wydaj�c g�uche okrzyki, uderza� w biegu
palcami o szostk� kor�, drapi�c sk�r� do krwi. Jej krople spada�y na biel
dort'tefch, podobne rozgniecionym jagodom. Tropy Meryi okr��a�y drzewa,
zap�tla�y si�, zawraca�y. Nie wybiera�a szlaku. Uciekaj�c, brodzi�a w do�kach
wype�nionych "deszczowym nasieniem", przedziera�a si� przez zaro�la,
pozostawiaj�c w cierniach pasemka w�os�w, kt�rych zapach pot�gowa� jeszcze ��dz�
m�czyzny. W pewnym miejscu przewr�ci�a si�. Nor-man z j�kiem pad� na odcisk
cia�a wybranki. Po�kn�� gar�� bieli, kt�ra nie przynios�a ukojenia, po czym
poderwa� si� i pogna� dalej, nie odrywaj�c wzroku od �lad�w st�p. Szlak sko�czy�
si� niespodzianie par� szczup�ych, zielonkawych n�g. Pi�kna jak li��, pachn�ca
gorzk� kor� kobieta czeka�a na niego, by nape�ni� j� nowym �yciem.
- Nie powinna� tego robi�. Omal mnie nie roznios�o - poskar�y� si� Nor-man,
przerywaj�c na chwil� lizanie skaleczonej d�oni.
- Nie podoba�o ci si�? - spyta�a Merya, prowokacyjnie wyginaj�c si� do ty�u.
- Tego nie powiedzia�em - mrukn�� �owca i u�miechn�� si� z b�yskiem w oku.
- Powt�rzymy to nast�pnym razem?
Nozdrza Nor-mana drgn�y po��dliwie.
- Mmmhhrrr... Ale to ty b�dziesz mnie goni�!
T� propozycj� tak roz�mieszy� partnerk�, �e po prostu musia�a wytarza� si� w
dort'tefch. Do��czy� do niej i zn�w kochali si� w�r�d chrz�szcz�cych zasp, nie
czuj�c ch�odu, ogrzani nami�tno�ci�.
Zwabiony po��dliwymi okrzykami drapie�nik przygl�da� si� zza drzewa temu, co
zda�o mu si� walk� na �mier� i �ycie. Oblizuj�c si� nerwowo, to napina�, to
rozlu�nia� mi�nie, zwlekaj�c ze skokiem. Wreszcie zrezygnowa� i odszed�,
szukaj�c mniej gro�nej zdobyczy.
Kochankowie wracali do schronienia pod urodzinowym drzewem. Emocje odpada�y z
wolna. Nor-man raz po raz odruchowo maca� barki w poszukiwaniu rzemiennej
uprz�y.
- Nie mam nawet no�a - utyskiwa�. - Co b�dzie, gdy zn�w natkniemy si� na
pazurca?
- Wejdziemy na drzewo - odpar�a Merya. - Chod� pr�dzej, zaczynam marzn��.
�owca zatrzyma� si� tak raptownie, �e Merya wpad�a na niego.
- Co?...
Nor-man milcz�c wpatrywa� si� w rz�d g��bokich do�k�w, przecinaj�cych ich star�,
wydeptan� �cie�k�. Oczy stra�nika rozszerza�y si� coraz bardziej. Gwa�townie, �e
�wistem wci�gn�� powietrze. Merya zajrza�a do najbli�szego ze �lad�w. Dort'tefch
na dnie by� zbity do twardo�ci kamienia, z wyra�nym tr�jpromienistym wzorem.
Wiedzia�a, kto zostawi� te �lady. Wspomnienia, kt�re oboje z Nor-manem zepchn�li
na samo dno umys��w i usi�owali przysypa� nowymi doznaniami, powr�ci�y z si��
uderzenia huraganu.
Zn�w by�o zielono i m�ode, gor�ce s�o�ce rozsypywa�o swe z�ote u�miechy na
ciep�ych li�ciach. Merya drzema�a przed sza�asem, a Nor-man czuwa� nad ni� jak
zwykle. Trzech pozosta�ych wartownik�w kr��y�o po urodzinowym zagajniku. Ten
b�ogi spok�j przerwa� przera�liwy krzyk. Od tego momentu wydarzenia sta�y si�
poszarpanym pasmem to mglistych, to wyra�nych a� do b�lu obraz�w.
Nor-man zastyg�y w pozie pe�nej napi�cia. Rozdarty mi�dzy obowi�zkiem chronienia
kobiety a ch�ci� przyj�cia z pomoc� towarzyszom.
Merya pami�ta�a ga��zie chlaszcz�ce j� po twarzy, twardy u�cisk palc�w na
ramieniu, gdy stra�nik wl�k� j� za sob�.
Cia�o kr�pego wartownika, zalane krwi�. Rozprute straszliwym ciosem. Trzewia
walaj�ce si� na splamionej ziemi. Szeroko otwarte, zdumione oczy, jakby �mier�
zaskoczy�a go nagle.
Potworna posta�, stoj�ca na le�nym pag�rku, wielka jak g�ra. O ramionach jak
pot�ne konary, po kt�rych leniwie pe�za�y b�yskawice. Ogromne, obce oko.
Ciemne, l�ni�ce niczym owadzi pancerz. Na nowo Merya poczu�a mdl�cy od�r
intruza. Zobaczy�a jego twarz - ohydn�, zniekszta�con�, jakby kto� wt�oczy� jego
szcz�ki w g��b czaszki.
Strza�y Nor-mana nie czyni�y krzywdy demonowi. Stercza�y z wielkiego cia�a,
nieszkodliwe jak ptasie pi�ra.
Straszliwe, l�ni�ce pazury wzniesione do ciosu.
Ostatnia strza�a �owcy.
Sp�kana kora suchej ga��zi pod palcami kobiety.
Uderzenie na o�lep.
B�ysk.
Gigantyczny kszta�t wal�cy si� na drobn� posta� stra�nika.
Merya osun�a si� na kolana, zwin�a, splataj�c ramiona nad g�ow�. By�a w stanie
my�le� tylko o jednym: wr�ci�... wr�ci�... wr�ci�... wr�ci�...
- Stra�niczko!
Merya unios�a g�ow�. Jak j� nazwa�?
- Stra�niczko!
- Ja nie...
Przerwa� jej:
- Oboje jeste�my stra�nikami. Zabili�my jednego Po�eracza Drzew i zrobimy to
samo z drugim.
- Nawet nie wiem, jak to si� sta�o - powiedzia�a Merya markotnie. - Waln�am go,
a on po prostu upad�.
- Z moim no�em w brzuchu.
Merya u�miechn�a si� blado.
Po�eracz Drzew nie pojawi� si�. Stare �lady zawia�o, ale niepok�j pozosta�.
Dwoje Rkheta zaw�zi�o teren swych w�dr�wek. Stali si� czujniejsi. Beztroska
gonitwa po lesie wyda�a im si� teraz karygodn� lekkomy�lno�ci�. Gdy powr�ci�
wkr�tce zapach gorzkiej kory, a z nim podniecenie, ��czyli si� pospiesznie, nie
czerpi�c z aktu rado�ci. Zjawa Po�eracza Drzew sta�a za ich plecami, cokolwiek
robili.
Dobr� wiadomo�� jako pierwszy przyni�s� wiatr. Tchn�� zapomnianym ciep�em i
poch�ania� "nasiesnie deszczu", ods�aniaj�c brunatn� ziemi�. �wiat budzi� si� ze
snu tak, jak przeczuwa�a Merya. Z rado�ci� powitali pierwsze zielone p�dy i
pierwszego grzebo�apa babrz�cego si� w b�ocie na rozlewiskach. "Nied�ugo wr�c�
waya" - te s�owa powtarzali codziennie. Merya u�miechaj�c si� tajemniczo, Nor-
man z zadum� i jakby lekkim smutkiem.
Nie znajdowali nowych �lad�w bytno�ci Po�eraczy, ale ich czujno�� nie s�ab�a.
�yli w ci�g�ym oczekiwaniu na zagro�enie i gdy na jednym z drzew w�r�d starych
blizn znale�li �wie�� ran�, a stratowany mech znaczy� szlak ci�kiego cielska,
odczuli wr�cz ulg�.
- Zacz�o si� - rzek� Nor-man.
- Mo�e nie przyjdzie wi�cej - w g�osie Meryi nie by�o jednak pewno�ci.
- Wraca� trzy razy. B�d� te� nast�pni.
- Jeden poradzi� sobie z tr�jk� dobrych strzelc�w. Jest ogromny - m�wi�a Merya.
Znieruchomia�a, oplataj�c ramionami barki, jakby chcia�a ochroni� sam� siebie.
Szeroko otwarte oczy wpatrzone by�y gdzie� w dal, nie widz�ce jednak niczego.
Nor-man czeka�, nie �mi�c jej przeszkadza�.
- Wielcy, ci�cy... - szepta�a Merya. - Ci�cy... Chodz� po ziemi, a my... my
mo�emy wej�� na drzewo. Czatuj�c... Nie si�gn�... Nie schwytaj� nas, nie
zobacz�. Niewidzialni Rkheta.
Nagle, ju� przytomna i o�ywiona, rzuci�a promienne spojrzenie stra�nikowi,
�ci�gaj�c wargi w u�miechu.
- B�dziemy na nich polowa�! Z wysoka!
Nor-man mia� w�tpliwo�ci.
- Mo�emy siedzie� na drzewach ca�e dnio-noce, a �aden Po�eracz Drzew nie
przejdzie do�em. To nie ziarnog�owy!
Merya pochyli�a si� ku niemu z chytr� min�.
- Nie, to nie ziarnog�owy. Ale ka�dego mo�na czym� przywabi�, a ja chyba wiem,
czym mo�na zwabi� Po�eracza.
Szcz�tki Po�eracza Drzew spoczywa�y tam, gdzie je porzucono. Przykryte ga��ziami
i opad�ym listowiem w p�ytkim do�ku. Odgrzebywanie ich nie nale�a�o do
przyjemno�ci. Ckliwy od�r rozk�adu unosi� si� w powietrzu.
- Mu... musimy go wyci�gn�� - zaj�kn�a si� Merya, walcz�c z md�o�ciami. -
My�lisz... �e damy... rad�?
Nor-man oddycha� p�ytko, szarzej�c na twarzy.
- Teraz b�dzie du�o l�ejszy - mrukn��.
Tego by�o za wiele. Wyobra�nia Meryi zadzia�a�a. Zd��y�a odbiec dwa kroki i
zwymiotowa�a na wp� strawionym mi�sem, s�ysz�c, �e Nor-man robi to samo.
P�niej by�o l�ej, mo�e dlatego, �e opr�nili �o��dki. Ods�onili rozk�adaj�ce
si� cia�o i Merya zmusi�a si� do spojrzenia w potworn� mask�, szczerz�c� co�, co
zapewne by�o z�bami.
- A to co?
Nor-man podni�s� patykiem ma�� czaszk�.
- �cierwojad - odpowiedzia� sam sobie, zanim Merya zd��y�a rozpozna� resztk�
pasiastej sk�ry.
Rozejrzeli si�.
- Jest tego wi�cej.
Na zw�okach obcego i w pobli�u poniewiera�y si� szkieleciki drobnych
padlino�erc�w.
- Niech mnie zjedz�! Co tu si� dzieje?
Nor-man zastanawia� si� d�ug� chwil�, po czym powiedzia� ostro�nie:
- One chyba si� otru�y.
- Dobrze, �e�my go wtedy nie zjedli - doda�.
Merya zszarza�a na nowo.
- Yyyy... Przesta�!
Martwy Po�eracz Drzew nie wydawa� si� ju� tak ogromny. W�a�ciwie nie osi�ga�
nawet rozmiar�w �wie�o wyl�gni�tego waya. Z pomoc� sznur�w i dr�g�w wyci�gn�li
go z zag��bienia, podparli ko�kami.
- Nie wygl�da zbyt porz�dnie - stwierdzi� Nor-man. - Jakby laz� na czworakach.
No i jest trupem.
- Nie ma wygl�da� �ywo. Musi by� po prostu widoczny - sykn�a Merya.
- Ma za wielkie �apy. To go przechyla do przodu - ci�gn�� Nor-man. - I ta
skorupa...
Postuka� kijem w grzbiet Po�eracza. Zastanowi� si� i stukn�� jeszcze raz.
- D�ugo b�dziesz si� bawi�?! - warkn�a Marya, rozgl�daj�c si� nerwowo. Wci��
mia�a z�udzenie, �e z otaczaj�cej zieleni obserwuj� j� nieprzyjazne oczy.
- Pos�uchaj - rzek� Nor-man, pukaj�c znowu. Si�gn�� po gar�� grubych wici
stercz�cych z karku zw�ok i poci�gn��. Co� trzasn�o z cicha i cz�� pancerza
odgi�a si�.
- On jest pusty w �rodku. To znaczy, to na wierzchu nie jest jego cia�em.
Nor-man oczy�ci� z grubsza kawa�ek wielkiego ramienia. Spod nawarstwionego brudu
ukaza�y si� nieregularne zielonkawe, br�zowe i czarne plamy. N� wyszczerbi� si�
na g�adkiej powierzchni.
- Twarde. Ciekawe, co ma pod spodem?
Merya klepn�a towarzysza w policzek.
- Nast�pnego mo�esz rozebra� na kawa�ki. B�dzie przynajmniej �wie�y. Ale musi
by� ten nast�pny, rozumiesz?!
Nor-m