2849
Szczegóły |
Tytuł |
2849 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2849 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2849 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2849 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Philip K. Dick
Kosmiczne Marionetki
Mojej siostrze
Fran Gibson
z zachwytem i mi�o�ci�
1
Peter Trilling przygl�da� si� spokojnie grupce dzieci, kt�re bawi�y si� na
podw�rzu obok werandy. By�y bardzo poch�oni�te swoj� zabaw�. Mary pieczo�owicie
ugniata�a br�zowe bry�y gliny, nadaj�c im bli�ej nie okre�lone kszta�ty. Noaks
stara� si� zawzi�cie jej dor�wna�. Dave i Walter sko�czyli ju� modelowa� swoje
bry�y i odpoczywali. Wtem Mary odrzuci�a do ty�u czarne w�osy, wypr�y�a si� i
postawi�a obok gotow� figurk� glinianej kozy.
- Widzisz? - rzuci�a. - A gdzie twoja?
Noaks zwiesi� g�ow�. Jego r�ce by�y zbyt powolne i toporne, aby nad��y� za jej
zr�cznymi palcami. Mary tymczasem zgniot�a ju� swoj� glinian� koz� i szybko
przekszta�ci�a j� w konia.
- Sp�jrz na m�j model - mrukn�� ochryple Noaks. Postawi� na ogonie niezdarnie
uformowany samolot i odpowiednio zabucza� za�linionymi ustami. - Widzisz?
Niez�y, co?
- Jest brzydki - parskn�� Dave. - Sp�jrz na to - doda� i przesun�� w pobli�e psa
Waltera swoj� glinian� owc�.
Peter obserwowa� ca�� t� zabaw� w milczeniu. Siedzia� skulony z dala od reszty
dzieci, na dolnym stopniu schod�w prowadz�cych na werand�, z r�koma za�o�onymi
na piersi i szeroko otwartymi du�ymi, br�zowymi oczyma. Zmierzwione jasne w�osy,
o piaskowym odcieniu, zakrywa�y jego szerokie czo�o. Policzki mia� mocno
opalone. By� drobny, szczup�y, mia� drugie r�ce i nogi, ko�cist� szyj� i dziwnie
ukszta�towane uszy. By� ma�om�wny, lubi� siedzie� na uboczu i obserwowa� innych.
- Co to takiego? - zapyta� Noaks.
- Krowa - odpar�a Mary i uformowawszy nogi, postawi�a swoj� figurk� na ziemi
obok samolotu Noaksa. Noaks spojrza� na krow� z podziwem i cofn�� si�, opieraj�c
r�k�
o sw�j samolot. Podni�s� go i �a�o�nie wodzi� nim w powietrzu.
Doktor Meade i pani Trilling zeszli schodami pensjonatu. Peter odsun�� si� na
bok, ust�puj�c drogi doktorowi; starannie unika� kontaktu z jego nogawk� w
niebieskie drobne pr��ki i czarnymi po�yskuj�cymi butami.
- No - zawo�a� doktor Meade energicznie, zwracaj�c si� do swojej c�rki i
spogl�daj�c na zloty kieszonkowy zegarek - pora wraca� do Domu Cieni.
- Czy nie mog�abym zosta�? - zapyta�a Mary, wstaj�c z oci�ganiem.
Doktor Meade obj�� c�rk� z czu�o�ci�.
- Chod�, moja ma�a w�drowniczko - powiedzia�. - Do samochodu. - Obr�ci� si� do
pani Trilling i rzek� do niej: - Nie ma si� czego obawia�. To prawdopodobnie
sprawa py�ku �arnowca. W�a�nie teraz kwitnie.
- Te ��te krzewy? - zdziwi�a si� pani Trilling, wycieraj�c �zawi�ce oczy. Jej
pulchna twarz by�a obrzmia�a i zaczerwieniona, a oczy ledwie widoczne. - Ale w
ubieg�ym roku tego nie mia�am.
- Alergie to dziwna rzecz - powiedzia� niejasno doktor Meade, �uj�c koniuszek
cygara. - Mary, powiedzia�em ci przecie�, �eby� wsiad�a do samochodu. - Otworzy�
drzwi i usiad� za kierownic�. - Prosz� do mnie zadzwoni�, pani Trilling, je�li
te tabletki antyhistaminowe nie pomog�. Tak czy inaczej, b�d� prawdopodobnie
dzisiaj wieczorem na kolacji.
Potakuj�c i pocieraj�c oczy, pani Trilling wesz�a z powrotem do pensjonatu, do
gor�cej kuchni pe�nej nie pozmywanych talerzy po lunchu. Mary, z r�koma w
kieszeniach d�ins�w, ruszy�a niech�tnie w kierunku furgonetki.
- No i po naszej zabawie - mrukn�a. Peter zsun�� si� ze stopnia, na kt�rym
siedzia�.
- Teraz ja si� pobawi� - powiedzia� cicho.
Wzi�� pozostawion� przez Mary glin� i zacz�� j� formowa�.
Gor�ce letnie s�o�ce spowija�o po�o�one na wzg�rzach farmy, k�py krzak�w i drzew
oraz samotnie rosn�ce cedry, wawrzyny i topole. I oczywi�cie sosny. Opuszczali
okr�g Patrick i zbli�ali si� do Carroll, kieruj�c si� do po�o�onego w jej sercu
Beamer Knob. Droga, kt�r� jechali, by�a mocno zaniedbana. ��ty l�ni�cy packard
krztusi� si�, z trudem wspinaj�c si� po stromych zboczach Wirginii.
- Ted, wracajmy - j�kn�a Peggy Barton. - Mam ju� dosy�.
Odwr�ci�a si� i zacz�a grzeba� za siedzeniem, szukaj�c puszki piwa. Piwo by�o
ciep�e. Wrzuci�a je do torby i usadowiwszy si� z powrotem w fotelu, opar�a si� o
drzwi, zak�adaj�c ze z�o�ci� r�ce na piersi. Kropelki potu sp�ywa�y jej po
policzkach.
- Jeszcze nie teraz - mrukn�� Ted Barton. Opu�ci� szyb� w drzwiczkach samochodu
i spojrza� przed siebie z wyra�nym podnieceniem na twarzy. S�owa �ony nie
zrobi�y na nim �adnego wra�enia. Ca�a jego uwaga skoncentrowana by�a na drodze
rozci�gaj�cej si� przed nimi i tym, co spodziewa� si� ujrze� za nast�pnymi
wzg�rzami. - To ju� niedaleko - doda� po chwili.
- Ty i to twoje cholerne miasto!
- Ciekawy jestem, jak ono teraz wygl�da. Wiesz, Peg, to ju� osiemna�cie lat.
Mia�em zaledwie dziewi�� lat, kiedy moja rodzina wyjecha�a do Richmond. Ciekaw
jestem, czy jeszcze kto� b�dzie mnie pami�ta�. Ta stara nauczycielka, panna
Baines. I ten Murzyn - ogrodnik, kt�ry piel�gnowa� nasz� posesj�. Doktor Dolan.
A tak�e inni.
- Pewnie ju� nie �yj�. - Peg wyprostowa�a si� i nerwowo szarpn�a odpi�ty
ko�nierzyk swojej bluzki. Zlepione potem kosmyki ciemnych w�os�w oblepia�y jej
szyj�; kropelki potu sp�ywa�y po piersiach, po jasnej sk�rze. Zdj�a buty i
po�czochy, podwin�a r�kawy. Jej sp�dnica by�a pomarszczona i brudna od py�u.
Wok� samochodu brz�cza�y muchy; jedna z nich usiad�a na jej po�yskuj�cym
ramieniu i Peg uderzy�a j� ze z�o�ci�. C� za pomys�, �eby tak sp�dza� urlop!
R�wnie dobrze mogliby�my zosta� w Nowym Jorku i by�oby to samo, pomy�la�a.
Przynajmniej jest tam co� do picia.
Znajduj�ce si� przed nimi wzg�rza zacz�y gwa�townie rosn��. Packard zwolni�,
d�awi�c si�, a nast�pnie przy�pieszy�, kiedy Barton zmieni� bieg. Olbrzymie
szczyty wznosi�y si� na tle nieba, przypominaj�c Appalachy. Oczy Bartona
nape�ni�y si� podziwem na widok las�w i g�r, majestatycznych szczyt�w, dolin i
prze��czy, kt�rych nie spodziewa� si� kiedykolwiek jeszcze zobaczy�.
- Millgate le�y na dnie niewielkiej doliny - mrukn��. - Dooko�a otaczaj� j�
g�ry. To jedyna droga, kt�ra tam prowadzi, chyba �e do tego czasu zbudowali
inne. To male�kie miasto, kochanie. Senne i zupe�nie typowe, jak wiele innych
tego rodzaju. Dwa sklepy z artyku�ami metalowymi, drogerie...
- A bary? Prosz�, powiedz mi, �e jest tam chocia� jeden porz�dny bar.
- Zaledwie kilka tysi�cy mieszka�c�w. Niewiele samochod�w. Okoliczne farmy s�
takie sobie. Ziemia jest tu zbyt skalista. �nieg w zimie i potworne upa�y w
lecie.
- Nie bujaj - mrukn�a Peg. Jej zarumienione policzki poblad�y, a obrze�e ust
przybra�o zielonkawy odcie�. - Ted, czuj�, �e chyba dostan� choroby
samochodowej.
- Zaraz b�dziemy na miejscu - powiedzia� uspokajaj�co Barton. Wychyli� si� przez
okno, wyginaj�c, jak tylko m�g�, szyj�, aby ogarn�� wzrokiem jak najwi�cej
krajobrazu. - O, jest ten stary dom na farmie! Pami�tam go. I t� boczn� dr�k� -
rzek�, skr�caj�c z g��wnej drogi w boczn�. - Jeszcze tylko to wzniesienie i
jeste�my na miejscu.
Packard przy�pieszy�. Sun�� po�r�d spalonych s�o�cem p�l i wal�cych si�
ogrodze�. Droga by�a pe�na wyboj�w i poro�ni�ta zielskiem, w fatalnym stanie.
W�ska i pe�na ostrych zakr�t�w.
Barton wci�gn�� g�ow� do �rodka.
- Wiedzia�em, �e tu trafi�. - Zanurzy� r�k� w kieszeni p�aszcza i wyj�� z niej
sw�j szcz�liwy kompas. - On mi w tym pom�g�, Peg. M�j ojciec da� mi go, kiedy
mia�em osiem lat. Kupi� go w sklepie jubilerskim Berga na ulicy Centralnej.
Jedynym sklepie jubilerskim w Millgate. Nigdy mnie nie zawodzi. Zawsze go nosz�
ze sob� i...
- Wiem - j�kn�a Peg. - S�ysza�am to ju� milion razy.
Barton z czu�o�ci� od�o�y� srebrny kompas. Chwyci� mocno kierownic� i wlepi�
wzrok przed siebie, jego podniecenie ros�o w miar� zbli�ania si� do Millgate.
- Znam ka�dy centymetr tej drogi. Wiesz, Peg, pami�tam, jak kiedy�...
- Wiem, �e pami�tasz. M�j Bo�e, tak bym chcia�a, �eby� wreszcie co� zapomnia�.
Mam ju� dosy� s�uchania szczeg��w z twojego dzieci�stwa, wszystkich tych
radosnych opowie�ci o Millgate i Wirginii. Chwilami, jak to s�ysz�, chce mi si�
wr�cz krzycze�!
Droga skr�ca�a stromo w d�, prosto w gruby ob�ok mg�y. Z nog� na hamulcu Barton
skierowa� packarda w d� i zacz�� zje�d�a�.
- Oto jest - powiedzia� �agodnie. - Sp�jrz.
Pod nimi rozci�ga�a si� niewielka dolina zasnuta niebiesk� mgie�k�. W�r�d
ciemnej zieleni wi� si� strumie� niczym czarna wst�ga. W oddali wida� by�o
mistern� siatk� polnych dr�g i skupiska dom�w przypominaj�cych ki�cie owoc�w.
Millgate we w�asnej postaci. Masywna, pot�na niecka utworzona z g�r
otaczaj�cych szczelnie dolin�. Serce Bartona zabi�o mocniej z podniecenia. Jego
miasto... miasto, w kt�rym si� urodzi�, wyr�s� i sp�dzi� dzieci�stwo. Nigdy nie
liczy�, �e jeszcze je kiedykolwiek zobaczy. Sp�dzali w�a�nie urlop i
przeje�d�aj�c przez Baltimore, wpad� nagle na ten pomys�. Szybki skr�t przy
Richmond... by zobaczy� jeszcze raz swoje Millgate, zobaczy�, jak si�
zmieni�o...
Millgate majaczy�o przed nimi. Skupiska zakurzonych br�zowych dom�w i sklepy
znajduj�ce si� po obu stronach drogi. Szyldy. Stacja benzynowa. Kawiarnie. Kilka
moteli i zaparkowane samochody. Piwiarnia Zloty Blask. Packard min�� drogerie,
obskurny urz�d pocztowy i nagle znalaz� si� na �rodku miasta.
Boczne ulice. Stare domy. Zaparkowane samochody. Bary i tanie hotele. Wolno
poruszaj�cy si� ludzie. Farmerzy. Bia�e koszule w�a�cicieli sklep�w.
Herbaciarnia. Sklep meblowy. Dwa sklepy spo�ywcze. Du�y targ, owoce i warzywa.
Barton zwolni� przed �wiat�ami ulicznymi. Skr�ci� w boczn� ulic� i min��
niewielk� szko�� og�lnokszta�c�c�. Kilkoro dzieci gra�o w koszyk�wk� na placu.
Potem min�� jeszcze dalsze domy, wi�ksze i staranniej wykonane. Oty�� kobiet� w
�rednim wieku, w zdefasonowanej sukni, kt�ra podlewa�a ogr�d. Stado koni.
- No? - rzuci�a Peg. - Powiedz co�! Jakie s� twoje wra�enia?
Barton nie odpowiedzia�. Trzymaj�c jedn� r�k� kierownic�, wyjrza� przez okno;
twarz mia� blad�. Zbli�ywszy si� do bocznej uliczki, skr�ci! w prawo i wyjecha�
z powrotem na g��wn� ulice. W chwil� potem packard sun�� ponownie miedzy
drogeriami, barami, kafejkami i stacjami benzynowymi. Barton nadal milcza�.
Peg przebieg� dreszcz niepokoju. Na twarzy swojego m�a dostrzeg�a co�, co j�
przestraszy�o. Spojrzenie, kt�rego nigdy wcze�niej nie widzia�a.
- Co si� sta�o? - zapyta�a. - Co, bardzo si� zmieni�o? Jest niepodobne do
tamtego, kt�re pami�tasz?
Usta Bartona drgn�y.
- Na to wygl�da - mrukn�� ochryple. - Skr�ci�em w prawo... Przypominam sobie ten
grzbiet g�rski i te wzg�rza.
Peg chwyci�a go za rami�.
- Ted, co si� sta�o?
Twarz Bartona by�a jak z wosku.
- Nigdy wcze�niej nie widzia�em tego miasta - mrukn�� cicho. - R�ni si�
ca�kowicie. - Obr�ci� si� w stron� �ony zdezorientowany i przestraszony. - To
nie Millgate, kt�re pami�tam. To nie jest miasto, w kt�rym si� urodzi�em i
wychowa�em!
2
Barton zatrzyma� samoch�d. Trz�s�cymi si� r�koma otworzy� drzwi i zeskoczy� na
rozgrzan� nawierzchni� drogi.
Wszystko tu by�o mu nie znane. Dziwnie obce. To miasto to nie Millgate, kt�re
zna�. Czu� wyra�n� r�nic�. Nigdy w �yciu tu nie by�.
�w sklep z towarami �elaznymi obok baru. By� to stary, wal�cy si� drewniany
budynek z �uszcz�c� si� ��t� farb�. Barton m�g� nawet dostrzec szczeg�y
wn�trza, uprz��, r�ne przedmioty u�ywane na farmie, narz�dzia, puszki farby,
po��k�e kalendarze na �cianach. Za poplamion� przez muchy szyb� le�a�y worki z
nawozami i �rodki do opryskiwania ro�lin. Paj�czyny. Pogi�te tekturowe reklamy.
By� to stary sklep... stary jak diabli.
Barton poci�gn�� zardzewia�e drzwi i otworzywszy je, wszed� do �rodka. Zasuszony
staruszek siedzia� w cieniu za lad� niczym przyczajony paj�k. Wida� by�o tylko
druciane okulary, kamizelk� i szelki. Otacza�y go kartki papieru i o��wki.
Wewn�trz by�o ch�odno: panowa� p�mrok i og�lny nie�ad. Barton przeszed� mi�dzy
rz�dami zakurzonych towar�w i podszed� do niego. Serce wali�o mu jak m�otem.
- Niech pan pos�ucha - zaskrzecza� Barton. Stary m�czyzna spojrza� na niego
znad okular�w.
- Potrzebuje pan czego�? - zapyta�.
- Jak d�ugo pan ju� tu jest? M�czyzna uni�s� brwi.
- Co pan ma na my�li? - zapyta�. - Ten sklep! To miejsce!
- Jak d�ugo pan ju� tu jest?
Staruszek milcza� przez chwil�, nast�pnie podni�s� guzowat� r�k� i wskaza� na
tabliczk� na starym mosi�nym automacie kasowym: 1927. Sklep zosta� otwarty
dwadzie�cia sze�� lat temu.
Dwadzie�cia sze�� lat temu Barton mia� rok. A wi�c sklep sta� tu, kiedy
dorasta�. Kiedy dorasta� jako dziecko w Millgate. Nigdy przedtem go nie widzia�.
Ani tego m�czyzny.
- Jak d�ugo mieszka pan w Millgate? - nalega� Barton.
- Od czterdziestu lat.
- Poznaje mnie pan?
Stary cz�owiek chrz�kn�� z niezadowoleniem.
- Nigdy pana nie widzia�em - odpar�. Zapad� w pos�pne milczenie i nerwowo zacz��
ignorowa� Bartona.
- Jestem Ted Barton. Syn Joe Bartona. Pami�ta pan Joe Bartona? Taki ros�y facet
z szerokimi barami i czarnymi w�osami? Mieszkali�my na ulicy Sosnowej. Mieli�my
tam dom. Nie pami�ta mnie pan? - Ogarn�� go nag�y strach. - Ten stary park!
Gdzie on si� podzia�? Cz�sto si� tam bawi�em. Pami�tam, �e sta�a tam armata z
czas�w wojny secesyjnej. A szko�a przy ulicy Douglasa - kiedy j� zburzyli? Bazar
mi�sny pani Sta�y - co si� sta�o z pani� Sta�y? Nie �yje?
Staruszek podni�s� si� wolno ze sto�ka.
- Chyba dosta� pan udaru s�onecznego, m�ody cz�owieku. Nie ma tu �adnej ulicy
Sosnowej. Nie ma.
- Zmienili nazw�? - zapyta� Barton zdezorientowany. Stary cz�owiek opar�
po��k�e r�ce na ladzie i spojrza�
wyzywaj�co na Bartona.
- Mieszkam tu od czterdziestu lat - powiedzia�. - Jeszcze pana nie by�o na
�wiecie, jak tu przyby�em. Nigdy tu nie by�o ulicy Sosnowej ani Douglasa. Jest
tu niewielki park, ale zbyt ma�y, aby go w og�le nazywa� parkiem. Mo�e by� pan
za d�ugo na s�o�cu. Lepiej b�dzie, je�li si� pan po�o�y. - Spojrza� na Bartona
podejrzliwie i z l�kiem. - Niech pan p�jdzie do doktora Meade'a. Co� si� panu
popl�ta�o.
Zdezorientowany Barton opu�ci� sklep. Jaskrawe s�o�ce obla�o go blaskiem, kiedy
stan�� na chodniku. Poszed� nim, trzymaj�c r�ce w kieszeni. Po przeciwnej
stronie ulicy znajdowa� si� ma�y stary sklep spo�ywczy. Wyt�y� pami��. Co tam
mog�o wtedy by�? Co� innego. Na pewno nie spo�ywczy. Co tam by�o?...
Sklep obuwniczy. Buty, siod�a, wyroby sk�rzane. Tak, to by�o to. Wyroby Sk�rzane
Doyle'a. Garbowane sk�ry. Torby podr�ne. Barton kupi� tam kiedy� pas, prezent
dla ojca.
Przeszed� na drug� stron� ulicy i ruszy� do sklepu spo�ywczego. Nad pouk�adanymi
starannie stosami owoc�w i warzyw kr��y�y brz�cz�ce muchy. Zakurzone puszki z
jedzeniem. Bucz�ca lod�wka z ty�u. Druciany kosz z jajkami.
Oty�a kobieta w �rednim wieku skin�a uprzejmie do niego.
- Dobry. Czym mog� s�u�y�? Jej u�miech by� sympatyczny.
- Przepraszam, �e pani� niepokoj� - powiedzia� ochryp�ym g�osem Barton. - Kiedy�
mieszka�em w tym mie�cie. Szukam pewnej rzeczy. Pewnego miejsca.
- Miejsca? Jakiego miejsca?
- Sklepu. - Z obaw� wypowiada� s�owa. - Wyroby Sk�rzane Doyle'a. Czy ta nazwa
co� pani m�wi?
Na twarzy kobiety odmalowa�o si� zak�opotanie.
- Gdzie on by�? Na ulicy Jeffersona?
- Nie - mrukn�� Barton. - Nie, tu na Centralnej. Tu, w tym miejscu, gdzie
w�a�nie stoj�.
Wyraz zak�opotania na twarzy kobiety przemieni� si� w strach.
- Nie rozumiem, prosz� pana. Mieszkam tu od dziecka. Moja rodzina postawi�a ten
dom i za�o�y�a sklep w 1889 roku. Mieszkam tu ca�e �ycie.
Barton wycofa� si� w kierunku drzwi.
- Rozumiem - rzuci�.
Zaniepokojona w�a�cicielka sklepu pod��y�a za nim.
- Mo�e pomyli� pan miejsca. Mo�e chodzi o inne miasto. Jak dawno, powiedzia�
pan...
Jej g�os zamilk�, kiedy Barton znalaz� si� na ulicy. Podszed� do drogowskazu i
przeczyta� go bezwiednie. Ulica Jeffersona.
A wiec to nie by�a Centralna. By� na z�ej ulicy. Nagle zab�ys�a w nim nadzieja.
Na pewno pomyli� ulice. Sklep Doyle'a by� na Centralnej, a to by�a ulica
Jeffersona. Rozejrza� si� szybko dooko�a. Gdzie mo�e by� Centralna? Zacz�� biec,
najpierw wolno, potem coraz szybciej. Po obu jej stronach sta�y ponure bary,
wal�ce si� hotele i sklepy tytoniowe.
Zatrzyma� przechodnia.
- Gdzie tu jest ulica Centralna? - rzuci� niecierpliwie. - Szukam ulicy
Centralnej. Chyba si� zgubi�em.
Szczup�a, poci�g�a twarz przechodnia wyra�a�a podejrzliwo��.
- Odejd� pan - powiedzia� przechodzie� i czym pr�dzej si� oddali�. Jaki� pijany
w��cz�ga oparty o spalon� promieniami s�onecznymi �cian� baru za�mia� si�
g�o�no.
Barton potkn�� si� ze strachu. Zatrzyma� nast�pn� osob�, m�od� dziewczyn�
�piesz�c� z jak�� paczk� pod pach�.
- Centralna! - sapn��. - Gdzie jest ulica Centralna? Dziewczyna oddali�a si�
szybko, chichocz�c. Kilka metr�w dalej zatrzyma�a si� i krzykn�a do niego:
- Tu nie ma takiej ulicy!
- Nie ma ulicy Centralnej - mrukn�a starsza kobieta, potrz�saj�c g�ow�, kiedy
mija�a Bartona. Inni potwierdzili to, nie zwalniaj�c nawet kroku.
Pijak za�mia� si� znowu, a potem bekn��.
- Nie ma Centralnej - wymamrota�. - Oni wszyscy m�wi� panu prawd�. Wszyscy
wiedz�, �e tu nie ma takiej ulicy.
- Musi by� - odpar� z rozpacz� Barton. - Musi by�! Stan�� na wprost domu, w
kt�rym si� urodzi�. Tylko �e to
ju� nie by� ten dom, lecz du�y hotel zamiast ma�ego, bia�o-czerwonego
parterowego domku. Poza tym ulica nazywa�a si� nie Sosnowa, lecz Fairmounta.
Podszed� do redakcji gazety. Nie by�a to ju� "Millgate Weekly"; teraz nazywa�a
si� "Millgate Times". Nie by� to tak�e szary betonowy budynek, lecz po��k�y,
chyl�cy si� ze staro�ci pi�trowy dom z desek i papy. Dawniej musia� to by�
budynek mieszkalny.
Barton wszed� do �rodka.
- Czym mog� s�u�y�? - zapyta� przyja�nie m�ody cz�owiek siedz�cy za kontuarem. -
Chce pan zamie�ci� og�oszenie? - Wyci�gn�� blok papieru. - Mo�e chodzi o
prenumerat�?
- Chodzi mi o informacj� - odrzek� Barton. - Chcia�bym zerkn�� do dawnych
rocznik�w. Interesuje mnie czerwiec 1926 roku.
M�ody cz�owiek zamruga�. By� sympatycznym grubaskiem w bia�ej koszuli z
rozpi�tym ko�nierzykiem. Mia� starannie przyci�te paznokcie i r�wnie starannie
zaprasowane spodnie.
- Rok 1926? Obawiam si�, �e wszystko, co ma wi�cej ni� rok, jest...
- Niech pan sprawdzi. - Barton zazgrzyta� z�bami. Rzuci� na kontuar
dziesi�ciodolar�wk�. - Prosz� si� po�pieszy�!
M�odzieniec prze�kn�� wymownie �lin�, zawaha� si� przez moment, a nast�pnie
pomkn�� przez drzwi na zaplecze niczym przestraszony szczur.
Barton usiad� przy stole i zapali� papierosa. Kiedy zgasi� niedopa�ek i
przypala� nast�pnego, m�odzieniec wr�ci�; mia� zarumienion� twarz i sapa�,
nios�c masywn� ksi�g�.
- Jest - st�kn�� i po�o�y� j� z hukiem na stole, a potem wyprostowa� si� z ulg�.
- Czy co� jeszcze chce pan zobaczy�? Tylko...
- W porz�dku - chrz�kn�� Barton.
Trz�s�cymi si� palcami zacz�� przewraca� stare po��k�e stronice. 16 czerwca
1926 roku. Dzie� jego urodzin. Znalaz� go, odszuka� kolumn� urodzin i zgon�w i
przebieg� j� wzrokiem w po�piechu.
By�o tam. Czarne drukowane pismo na po��k�ym papierze. Wodzi� wzd�u� niego
palcami i porusza� bezd�wi�cznie ustami. Podali imi� jego ojca jako Donald, a
nie Joe. Tak�e adres by� niew�a�ciwy. Fairmounta 1386, zamiast Sosnowa 1724.
Imi� matki figurowa�o jako Sarah, a nie Ruth. Ale najwa�niejsze by�o tam.
Theodore Barton, 3050 gram�w wagi, Szpital Okr�gowy. Ale i tu wkrad� si� b��d.
Wszystko by�o pokr�cone, pomieszane.
Zamkn�� �w rocznik i odni�s� go na kontuar.
- Chcia�bym jeszcze jeden. Prosz� mi przynie�� gazety z pa�dziernika 1935 roku.
- Si� robi - rzek� m�odzieniec.
Nie zwlekaj�c, wyszed� na zaplecze. Po chwili by� z powrotem.
Pa�dziernik 1935 roku. Rok, w kt�rym jego rodzina sprzeda�a dom i wyjecha�a
razem z nim. Wyjechali do Richmond. Barton usiad� na powr�t przy stole i wolno
przewraca� stronice. Pod dat� 9 pa�dziernika znalaz� swoje nazwisko. Szybko
przebieg� wzrokiem stronic�... Serce mu zamar�o. Wszystko znieruchomia�o. Poczu�
nagle, jakby zatrzyma� si� czas i wszystko zastyg�o w bezruchu.
PONOWNY ATAK SZKARLATYNY
Drugie dziecko zmar�o. Bajoro w wyschni�tym korycie rzecznym zosta�o zamkni�te
przez przedstawicieli stanowej s�u�by zdrowia. Theodore Barton, lat 9, syn
Donalda i Sarah Barton zamieszka�ych przy ulicy Fairmounta 1386, zmar� w domu
dzi� o si�dmej rano. Jest to kolejna ofiara, sz�sta na tym terenie w ci�gu...
Barton wsta� bezwiednie. Nawet nie pami�ta�, jak opu�ci� redakcj�; tyle tylko,
�e znalaz� si� na sk�panej w o�lepiaj�cym s�o�cu ulicy. Mija� ludzi, nie
zwracaj�c na nich uwagi. R�ne domy. Szed� przed siebie. Skr�ci� na rogu i min��
nie znane sklepy. W pewnym momencie potkn�� si� i omal nie przewr�ci� jakiego�
m�czyzny, a potem poszed� dalej.
W ko�cu ockn�� si�, stan�wszy przed swoim ��tym packardem. Z wiruj�cej wok�
niego mg�y wynurzy�a si� Peg i niemal krzykn�a z dzik� ulg�:
- Ted! - Podbieg�a podekscytowana do niego; wida� by�o jej piersi faluj�ce pod
przepocon� bluzk�. - M�j Bo�e, co za pomys� zostawi� mnie tutaj i p�j�� sobie?
Ma�o nie umar�am ze strachu!
Barton wszed� ot�pia�y do samochodu i usiad� za kierownic�. Nic nie m�wi�c,
w�o�y� kluczyki do stacyjki i w��czy� silnik. Peg zaj�a miejsce obok niego.
- Ted, co si� sta�o? Jeste� taki blady. �le si� czujesz? Wyjecha� na ulice. Nie
widzia� ludzi ani samochod�w.
Packard szybko zwi�kszy� pr�dko��. Zbyt szybko. Mgliste kszta�ty przemyka�y po
obu stronach.
- Gdzie jedziemy? - zapyta�a Peg. - Wyje�d�amy st�d?
- Tak. - Skin�� g�ow�. - Wyje�d�amy. Peg opad�a na fotel z wyra�n� ulg�.
- Dzi�ki Bogu. Jestem szcz�liwa, �e wracamy do cywilizacji. - Dotkn�a jego
ramienia z niepokojem. - Mo�e ja poprowadz�? Mo�e lepiej, �eby� odpocz��.
Wygl�dasz, jakby sta�o si� co� strasznego. Powiedz, co si� sta�o?
Barton nic nie odrzek�. Nawet jej nie s�ysza�. �w nag��wek wci�� tkwi� przed
jego oczyma: czarny napis na po��k�ym papierze.
PONOWNY ATAK SZKARLATYNY
Drugie dziecko zmar�o...
Tym drugim dzieckiem by� Ted Barton. Nie wyjecha� z Millgate 9 pa�dziernika 1935
roku. Zmar� na szkarlatyn�. Ale to niemo�liwe! Przecie� �y�. Siedzia� w swoim
packardzie obok brudnej, spoconej �ony.
Mo�e nie by� Tedem Bartonem.
Fa�szywe wspomnienia. Nawet nazwisko, dane personalne. Ca�a zawarto�� jego m�zgu
- wszystko. Podrobione przez kogo� lub co�. Zrozpaczony chwyci� mocno
kierownic�. Ale je�eli nie by� Tedem Bartonem, to kim by�?
Si�gn�� r�k� po sw�j talizman - kompas. Koszmar, wszystko wirowa�o wok� niego.
Kompas - gdzie on jest? Nawet on znik�. Nie, nie znik�. Co� by�o w kieszeni.
Jego r�ka wyj�a niewielki kawa�ek czerstwego chleba. Kawa�ek suchego chleba
zamiast srebrnego kompasu.
3
Peter Trilling kucn�� i podni�s� glin� pozostawion� przez Mary. Szybko zgni�t�
jej krow� w bezkszta�tn� mas� i zacz�� formowa� na nowo.
Noaks, Dave i Walter patrzyli na niego z pe�nym oburzenia niedowierzaniem.
- Kto ci powiedzia�, �e mo�esz bawi� si� razem z nami? - rzuci� gniewnie Dave.
- To moje podw�rko - odpowiedzia� spokojnie Peter. Jego gliniana figurka by�a
prawie gotowa. Postawi� j� na ziemi obok owcy Dave'a i topornego psa Waltera.
Noaks zignorowa� Petera i jego figurk�, nie przerywaj�c latania swoim samolotem.
- Co to? - rzuci� ze z�o�ci� Walter. - To do niczego niepodobne.
- To cz�owiek.
- Cz�owiek! To jest cz�owiek?
- Id� st�d - powiedzia� drwi�co Dave. - Jeste� za ma�y, aby bra� udzia� w tej
grze. Zasuwaj do domu i popro� mamusi� o ciastko.
Peter nic nie odpowiedzia�. Ca�� uwag� skupi� na swoim glinianym cz�owieczku,
kt�ry odbija� si� w jego ogromnych br�zowych oczach o gor�cym spojrzeniu. Drobna
posta� ch�opca by�a zupe�nie sztywna: pochyli� si� do przodu i ledwo widocznie
porusza� ustami.
Przez chwil� nic si� nie dzia�o. I nagle...
Dave krzykn�� i niemal odskoczy� w bok. Walter g�o�no zakl�� i zblad�. Noaks
przesta� bawi� si� swoim samolotem. Otworzy� usta i zamar�.
Ma�y gliniany cz�owieczek poruszy� si�. Najpierw ledwo widocznie, ale zaraz
potem energicznie; zrazu poruszy� niezdarnie jedn� nog�, nast�pnie drug�. Zgi��
r�ce, obmaca� i obejrza� swoje cia�o, a potem niespodziewanie pobieg� przed
siebie, oddalaj�c si� od ch�opc�w.
Peter za�mia� si� przenikliwym, cienkim g�osem. Wygi�� si� spr�y�cie i z�apa�
uciekaj�c� glinian� posta�. Ma�y cz�owieczek walczy� z Peterem zaciekle, kiedy
ch�opiec ci�gn�� go do siebie.
- Ojej - szepn�� Dave.
Peter zrolowa� energicznie glinian� figurk�. Z powrotem zgni�t� mi�kk� glin� w
bezkszta�tn� bry��, a nast�pnie rozdzieli� j� na dwie cz�ci. Szybko, z du�ym
znawstwem wymodelowa� dwie podobne figurki, dw�ch ma�ych glinianych ludzik�w o
po�ow� mniejszych od poprzedniego. Postawi� je obie na ziemi i w milczeniu
odchyli� si� do ty�u, czekaj�c.
Najpierw poruszy� si� pierwszy, potem drugi. Wstali, obejrzeli r�ce i nogi i
zacz�li szybko ucieka�. Jeden pobieg� w jedn� stron�, drugi zawaha� si� i ruszy�
za nim, ale po chwili zmieni� kierunek na przeciwny i min�wszy Noaksa, pop�dzi�
w stron� ulicy.
- �apcie go! - rzuci� ostro Peter, chwytaj�c pierwsz� figurk�. Szybko skoczy� na
r�wne nogi i pop�dzi� za drug�, kt�ra ucieka�a rozpaczliwie prosto w kierunku
furgonetki doktora Meade'a.
Kiedy samoch�d ruszy�, niewielka gliniana figurka wykona�a rozpaczliwy skok.
Macha�a zawzi�cie r�koma, staraj�c si� znale�� jaki� punkt zaczepienia na
b�yszcz�cym zderzaku. Nie zwa�aj�c na to, furgonetka w��czy�a si� do ruchu,
zostawiaj�c za sob� ow� ma�� posta�, wci�� machaj�c� rozpaczliwie, na pr�no,
r�koma, chc�c wspi�� si� i z�apa� powierzchni, kt�rej ju� nie by�o.
Peter dogoni� j�. Nast�pi� na ni� nog� i zamieni� w bezkszta�tn� bry�� wilgotnej
gliny.
Walter, Dave i Noaks podeszli wolno, szerokim �ukiem.
- Z�apa�e� go? - zapyta� ochryp�ym g�osem Noaks.
- No pewnie - odpowiedzia� Peter, zdrapuj�c glin� z buta. Jego twarz by�a
spokojna i g�adka. - Oczywi�cie, �e go z�apa�em. By� chyba m�j, no nie?
Ch�opcy milczeli. Peter widzia�, �e s� przestraszeni. To go zdziwi�o. Czego tu
si� ba�? Zacz�� do nich m�wi�, ale w tej samej chwili podjecha�, hamuj�c z
piskiem, zakurzony ��ty packard. Przeni�s� na� ca�� uwag�, zapominaj�c o
glinianych figurkach.
Silnik zgas�, terkocz�c, i otworzy�y si� drzwi. Ze �rodka wyszed� jaki�
m�czyzna. By� przystojny i stosunkowo m�ody; mia� kud�ate w�osy, mocno
zarysowane brwi i bia�e z�by. Wygl�da� na steranego. Jego dwurz�dowa marynarka
by�a wymi�ta i poplamiona; mia� zdarte buty i przekr�cony na jedn� stron�
krawat. Jego twarz, poorana i wychud�a, wygl�da�a na zm�czon�. Oczy mia�
spuchni�te i kaprawe. Wolno podszed� do ch�opc�w, z trudem koncentruj�c na nich
wzrok, i zapyta�:
- Czy to pensjonat?
�aden nie odpowiedzia�. Wiedzieli, �e maj� do czynienia z nieznajomym. Wszyscy w
mie�cie znali pensjonat pani Trilling; facet by� najwyra�niej nietutejszy. �aden
z nich nigdy przedtem go nie widzia�. M�wi� z obcym akcentem: przypomina�o to
szybkie, urywane szczekanie, szorstkie i troch� nieprzyjemne.
Peter poruszy� si� nieznacznie.
- Czego pan chce?
- Szukam miejsca. Pokoju.
Nieznajomy wsadzi� r�k� do kieszeni i wyj�� paczk� papieros�w i zapalniczk�.
Trz�s�c� si� d�oni� przypali� papierosa, kt�ry omal nie wypad� mu z r�k. Ch�opcy
przygl�dali si� temu ze spokojem i lekkim niesmakiem.
- P�jd�, powiem mamie - powiedzia� w ko�cu Peter. Obr�ci� si� plecami do
nieznajomego i poszed� w kierunku werandy. Nie ogl�daj�c si� za siebie, wszed�
do ch�odnego, pogr��onego w p�mroku domu; s�ycha� by�o jego kroki zbli�aj�ce
si� do du�ej kuchni, sk�d dochodzi�y odg�osy mycia naczy�.
Pani Trilling spojrza�a zirytowana na syna.
- Co chcia�e�? Nie wa� si� rusza� lod�wki. Nie dostaniesz nic przed obiadem.
Powiedzia�am!
- Tam, na zewn�trz, jest jaki� facet - oznajmi� Peter. - Chce wynaj�� pok�j. To
jaki� nieznajomy.
Mabel Trilling wyra�nie si� o�ywi�a; po�piesznie wytar�a r�ce.
- Nie st�j tu! - zawo�a�a do Petera. - Id� i popro� go. Jest sam?
- Tylko on.
Mabel Trilling po�pieszy�a za swoim synem na werand�, a potem w d� po schodach.
Dzi�ki Bogu, nieznajomy czeka� jeszcze. Odm�wi�a z ulg� kilka s��w modlitwy.
Ludzie przestali odwiedza� Millgate. Pensjonat by� tylko w po�owie zamieszkany;
znajdowa�o si� w nim kilku staruszk�w, miejscowy bibliotekarz, pewien urz�dnik i
jego rodzina.
- Czym mog� s�u�y�? - zapyta�a.
- Potrzebuj� pokoju - oznajmi� zm�czonym g�osem Barton. - Tylko pokoju. Nie ma
znaczenia, jak wygl�da i ile kosztuje.
- Chce pan zam�wi� r�wnie� posi�ki? Je�li b�dzie pan jad� razem z nami,
zaoszcz�dzi pan pi��dziesi�t procent tego, co by pan wyda� w jad�odajni; poza
tym moje posi�ki s� co najmniej tak dobre jak te wysuszone potrawy, kt�re tam
ludziom wciskaj�, a zw�aszcza przyjezdnym. Pan jest z Nowego Jorku?
Na twarzy Bartona pojawi� si� wyraz udr�ki, kt�ry szybko jednak opanowa�.
- Tak, jestem z Nowego Jorku.
- Mam nadziej�, �e Millgate spodoba si� panu - powiedzia�a pani Trilling i
skierowa�a si� w stron� domu, wycieraj�c r�ce w fartuch. - To ciche, mi�e,
spokojne miasto. Nic si� tu z�ego nie dzieje. Jest pan tu w interesach, panie...
- Ted Barton.
- Jest pan tu w interesach, panie Barton? Przypuszczani, �e przyby� pan na
odpoczynek. Wielu mieszka�c�w Nowego Jorku opuszcza swoje mieszkania w lecie,
prawda? My�l�, �e jest tam wtedy nieciekawie. Powie mi pan, co pana tu
sprowadza, prawda? Jest pan sam? Nikogo nie ma z panem? - Chwyci�a go za r�kaw.
- Niech pan wejdzie do �rodka, poka�� panu pok�j. Jak d�ugo zamierza pan tu
zosta�?
Barton ruszy� za ni� po schodach na werand�.
- Nie wiem. Mo�e tylko dzie�. Mo�e troch� wi�cej.
- Jest pan sam, prawda?
- Moja �ona by� mo�e dojedzie p�niej, je�li zostan� tu d�u�ej. Zostawi�em j� w
Martinsville.
- Czym si� pan zajmuje? - zapyta�a pani Trilling, wchodz�c po pokrytych wytartym
dywanem schodach prowadz�cych na pi�tro.
- Ubezpieczeniami.
- To pa�ski pok�j. Okna wychodz� na wzg�rza. B�dzie pan mia� pi�kny widok. Czy�
te wzg�rza nie s� pi�kne? - Rozsun�a proste bia�e zas�ony, nieco sprane. -
Widzia� pan ju� kiedy� w swoim �yciu takie pi�kne wzg�rza?
- Tak - odpowiedzia� Barton. - S� �adne. - Przeszed� si� bez celu po pokoju,
dotykaj�c starego �elaznego ��ka, bia�ego kredensu i obrazka na �cianie. - Jest
w porz�dku. Ile kosztuje?
Pani Trilling spojrza�a przebiegle.
- Oczywi�cie b�dzie pan jad� z nami. Dwa posi�ki dziennie. Lunch i obiad. -
Obliza�a usta. - Czterdzie�ci dolar�w.
Barton wsadzi� r�k� do kieszeni po portfel. Wyra�nie nie zamierza� si� targowa�.
Wyci�gn�� kilka banknot�w i wr�czy� je bez s�owa.
- Dzi�kuj� panu. - Pani Trilling odetchn�a. Wycofa�a si� szybko z pokoju. -
Obiad jest o si�dmej. Lunch ju� jedli�my, ale je�li pan chce, mog�...
- Nie, dzi�kuj�. - Barton potrz�sn�� g�ow�. - To wszystko. Nie chce mi si� je��.
Obr�ci� si� do niej plecami i spojrza� na widok za oknem.
Jej kroki umilk�y na korytarzu. Barton zapali� papierosa. Czu� si�
nieszczeg�lnie; bola� go brzuch i g�owa od zbyt d�ugiej jazdy. Zostawiwszy Peg w
hotelu Martinsville, czym pr�dzej tu wr�ci�. Musia� tu zosta�, nawet na kilka
lat, gdyby trzeba by�o. Musia� si� dowiedzie�, kim jest, a to by�o jedyne
miejsce, gdzie m�g� tego dokona�.
U�miechn�� si� ironicznie. Nie wygl�da�o na to, by mia� szans�. Jaki� ch�opiec
zmar� na szkarlatyn� osiemna�cie lat temu. Nikt tego nie pami�ta�. Drobne
wydarzenie. Setki dzieci umiera�y, ludzie rodzili si� i odchodzili. Jedna z
wielu �mierci...
Drzwi do jego pokoju otworzy�y si�.
Barton odwr�ci� si� szybko. Sta� w nich ch�opiec, ma�y, drobny, z ogromnymi
br�zowymi oczyma. Barton pozna� w nim syna w�a�cicielki pensjonatu.
- Czego chcia�e�, ch�opcze? - zapyta�. - Co to za pomys�, �eby tu przychodzi�?
Ch�opiec zamkn�� za sob� drzwi. Przez chwil� si� waha�, a potem nagle zapyta�:
- Kim pan jest? Barton zesztywnia�.
- Barton. Ted Barton.
Ch�opiec wydawa� si� usatysfakcjonowany. Obszed� Bartona dooko�a, ogl�daj�c go
uwa�nie.
- Jak pan przeszed�? - zapyta�. - Wi�kszo�� ludzi nie przechodzi. Musi by� jaki�
pow�d.
- Przeszed�? - powt�rzy� zaskoczony Barton. - Przez co?
- Przez barier�.
Nagle ch�opiec wycofa� si�; jego b�yszcz�ce oczy straci�y blask. Barton
zrozumia�, �e ch�opiec wygada� si�, �e powiedzia� co�, czego nie zamierza�.
- Jak� barier�? Gdzie? Ch�opiec wzruszy� ramionami.
- G�ry. To daleko. Poza tym droga jest w kiepskim stanie. Po co pan tu
przyjecha�? Co pan chce robi�?
Czy to by�a zwyk�a dzieci�ca ciekawo�� czy co� wi�cej? Ten ch�opiec wygl�da�
dziwnie, by� chudy, ko�cisty, mia� du�e oczy, a jego niezwykle wysokie czo�o
pokrywa� kosmyk kasztanowych w�os�w. Mia� inteligentn� twarz. Wyj�tkowo
wra�liwy, jak na ch�opca z ma�ego prowincjonalnego miasta z po�udnia Wirginii.
- C� - powiedzia� wolno Barton. - Mam swoje powody.
Reakcja by�a natychmiastowa. Cia�o ch�opca napr�y�o si�. Jego oczy z powrotem
zab�ys�y nerwowo. Odsun�� si� od Bartona; wygl�da� na zaniepokojonego i
zaskoczonego.
- Och, czy�by? - mrukn��, ale jego g�os zabrzmia� bez przekonania. - A co to za
sposoby? Musia� pan przepe�zn�� przez jaki� s�aby punkt.
- Jecha�em drog�. G��wn�. Olbrzymie br�zowe oczy zab�ys�y.
- Czasami nie ma tam bariery. Musia� pan przejecha� wtedy, kiedy jej nie by�o.
Barton zacz�� czu� si� nieswojo. Zablefowa� i jego blef chwyci�. Ch�opiec
wiedzia� co� o jakiej� barierze, o kt�rej Barton nie mia� poj�cia. Ow�adn�o nim
uczucie strachu. Zacz�� my�le� o tym i nagle zda� sobie spraw�, �e nie widzia�
�adnych samochod�w wje�d�aj�cych i wyje�d�aj�cych z Millgate. Droga prowadz�ca
do miasta by�a zniszczona i nie nadawa�a si� do jazdy. By�a zaro�ni�ta
zielskiem. Nawierzchnia wysuszona i sp�kana. Nie by�o na niej �adnego ruchu.
Woko�o znajdowa�y si� wzg�rza, pola i wal�ce si� p�oty. Mo�e uda mu si�
dowiedzie� czego� od tego ch�opca.
- Od jak dawna - zapyta� z ciekawo�ci� w g�osie - wiesz o barierze?
Ch�opiec wzruszy� ramionami.
- Co pan ma na my�li? Zawsze o niej wiedzia�em.
- Czy kto� jeszcze o niej wie? Ch�opiec wybuchn�� �miechem.
- Oczywi�cie, �e nie. Gdyby oni wiedzieli... - Urwa�.
Jego olbrzymie br�zowe oczy ponownie przesta�y b�yszcze�. Barton z miejsca
straci� pewno�� siebie; ch�opiec znowu bra� nad nim g�r�, odpowiadaj�c na
pytania, zamiast je zadawa�. Wiedzia� wi�cej od Bartona i obaj zdawali sobie z
tego spraw�.
- Jeste� bystrym ch�opcem - powiedzia� Barton. - Ile masz lat?
- Dziesi��.
- Jak ci na imi�?
- Peter.
- Mieszkasz tu od urodzenia? W Millgate?
- No pewnie. - Jego ma�a klatka piersiowa unios�a si�. - A gdzie mia�bym
mieszka�?
Barton zawaha� si�.
- By�e� kiedykolwiek za miastem? Po drugiej stronie bariery?
Ch�opiec zmarszczy� brwi. Po wyrazie twarzy wida� by�o, �e nie wie, co
odpowiedzie�. Barton wyczu�, �e na co� trafi�, Peter zacz�� kr��y� niespokojnie
po pokoju, trzymaj�c r�ce w kieszeniach wytartych d�ins�w.
- Pewnie - odpowiedzia�. - Wiele razy.
- Jak przechodzisz?
- Mam swoje sposoby.
- Por�wnajmy je - rzuci� po�piesznie Barton. Nie mia� si� czego uczepi� i jego
gambit zosta� odparty.
- Niech mi pan poka�e sw�j zegarek - zaproponowa� z kolei ch�opiec. - Na ilu
jest kamieniach?
Barton ostro�nie zdj�� z r�ki zegarek i poda� go ch�opcu.
- Na dwudziestu jeden - odpowiedzia�.
- �adny. - Peter odwr�ci� go do g�ry nogami, potem dooko�a Powi�d� swoimi
delikatnymi palcami po jego powierzchni i odda� Bartonowi. - Czy wszyscy w Nowym
Jorku nosz� takie zegarki?
- Tylko ci, kt�rzy co� znacz�. Po chwili ciszy Peter powiedzia�:
- Mog� zatrzyma� czas. Nie na d�ugo... na kilka godzin. Kiedy� dojd� do ca�ego
dnia. Co pan na to?
Barton nie wiedzia�, co o tym s�dzi�.
- Co jeszcze mo�esz? - zapyta� ostro�nie. - Bo jak na razie, to niedu�o.
- Mam w�adz� nad Jego stworzeniami.
- Czyimi?
Peter wzruszy� ramionami.
- Jego. Wie pan przecie�. Tego po tamtej stronie. Tego z rozchylonymi r�koma.
Nie tego z w�osami jasnymi jak metal. Tego drugiego. Nie widzia� go pan?
- Nie, nie widzia�em - zaryzykowa� Barton. Peter by� zaskoczony.
- Musia� pan go widzie�. Musia� pan widzie� ich obu. S� tutaj ca�y czas. Czasami
id� drog� i siadam na mojej skale, sk�d ich dobrze wida�.
Z trudem znajduj�c odpowiednie s�owa, Barton powiedzia� po chwili:
- Mo�e zabierzesz mnie kiedy� ze sob�.
- Tam jest �adnie. - Policzki ch�opca zarumieni�y si�, ogarni�ty entuzjazmem
straci� podejrzliwo��. - W �adn� pogod� wida� ich obu wyra�nie. Szczeg�lnie
Jego... na samym ko�cu. - Zacz�� chichota�. - To �mieszne. Na pocz�tku si�
ba�em. Ale przyzwyczai�em si�.
- Czy wiesz, jak si� nazywaj�? - zapyta� Barton niepewnie, staraj�c si� z�apa�
jaki� cie� logiki, co�, czego m�g�by si� uczepi�, co�, co by�oby zrozumia�e. -
Kim oni s�?
- Nie wiem. - Twarz Petera zarumieni�a si� jeszcze bardziej. - Ale kiedy� si�
dowiem. Musi by� jaki� spos�b. Pyta�em nawet niekt�re ze stworze� wy�szego
szczebla, ale one te� nie wiedz�. Nawet ulepi�em specjalnego golema z
odpowiednio du�ym m�zgiem, ale i on nic mi nie zdo�a� powiedzie�. Mo�e pan mi w
tym pomo�e. Umie pan si� obchodzi� z glin�? Pr�bowa� pan kiedy�? - Podszed� do
Bartona i doda� �ciszonym g�osem: - Nikt tutaj nic nie wie. Nikogo to absolutnie
nie obchodzi. Musz� dzia�a� zupe�nie sam. Gdyby kto� mi pom�g�...
- Tak - westchn�� ze zrozumieniem Barton. Dobry Bo�e, w co on wdepn��?
- Chcia�bym wytropi� jednego z W�drowc�w - ci�gn�� dalej Peter wyra�nie
podekscytowany. - Zobaczy�, sk�d pochodz� i jak to robi�. Gdyby kto� mi pom�g�,
mo�e tego tak�e bym si� nauczy�.
Barton by� jak sparali�owany. O jakich W�drowcach ch�opiec m�wi i co oni robi�?
- Zgoda. Od kiedy zaczynamy wsp�prac�? - zacz�� nie�mia�o, ale Peter przerwa�
mu.
- Niech mi pan poka�e swoj� r�k�. - Peter wzi�� Bartona za przegub i dok�adnie
obejrza� jego d�o�. Nagle cofn�� si�. Zblad�. - Pan k�amie! Pan nic nie wie! -
Wyraz przestrachu pokry� jego twarz. - Pan w og�le nic nie wie!
- Oczywi�cie, �e nie wiem - zapewni� Barton.
Jego g�os nie brzmia� jednak przekonuj�co. Zaskoczenie strach widoczne na twarzy
ch�opca przesz�y w wyra�ny niesmak i wrogo��, Peter obr�ci� si� i otworzy� drzwi
na korytarz.
- Nic pan nie wie - powt�rzy� ze z�o�ci� i pogard� w g�osie. Przerwa� na kr�tko
i zaraz doda�: - Ale ja co� wiem.
- Co takiego? - rzuci� Barton.
Poszed� na ca�o��; by�o ju� za p�no, aby si� wycofa�. - Co�, czego pan nie wie
- powiedzia� ch�opiec.
Zagadkowy, tajemniczy u�miech pojawi� si� na jego m�odej twarzy. Zwodniczy,
przebieg�y wyraz twarzy.
- Co to? - rzuci� chrapliwym g�osem Barton. - Co wiesz, czego ja nie wiem?
Odpowied� by�a inna, ni� oczekiwa�. Zanim zd��y� zareagowa�, drzwi zamkn�y si�
z hukiem i us�ysza� odg�os oddalaj�cych si� krok�w. Barton sta� nieruchomo,
ws�uchuj�c si� w stukot but�w o zdarte stopnie schod�w.
Ch�opiec wybieg� na werand�. Znalaz�szy si� pod oknem Bartona, przy�o�y� r�ce do
ust, uk�adaj�c je w kszta�t tuby i krzykn�� z ca�ej si�y. Z jego ust wydoby� si�
przyt�umiony, s�aby, lecz przenikliwy g�os, kt�ry zad�wi�cza� w uszach Bartona -
powt�rzenie wcze�niej wypowiedzianych w ten sam spos�b s��w:
- Wiem, kim pan jest. Wiem, kim pan jest naprawd�!
4
Pewny, �e nieznajomy nie idzie za nim, oraz zadowolony z efektu, jaki wywo�a�y
jego s�owa, Peter Trilling przeszed� przez zwa�owisko gruzu za domem. Min��
chlew, otworzy� bram� na pole, a nast�pnie zamkn�� j� starannie za sob� i
skierowa� si� do stodo�y.
Jej wn�trze pachnia�o sianem i gnojem. By�o gor�co i w powietrzu wyra�nie czu�
by�o st�chlizn� - wszystko spowija�a zas�ona brz�cz�cego popo�udniowego upa�u.
Ostro�nie wszed� po drabinie, nie spuszczaj�c z oczu jasno o�wietlonego
promieniami s�onecznymi wej�cia. Czu� lekki niepok�j, �e nieznajomy m�g� jednak
p�j�� za nim.
Znalaz�szy si� na strychu, usadowi� si� wygodnie w odpowiednim miejscu i czeka�
przez chwil�, wstrzymuj�c oddech i przebiegaj�c w pami�ci minione zdarzenia.
Pope�ni� b��d. Fatalny b��d. Nieznajomy wiele si� od niego dowiedzia�, podczas
gdy on nic. Prawd� powiedziawszy, cz�owiek �w nie dowiedzia� si� a� tak wiele,
pocieszy� si�. Nieznajomy by� pod pewnymi wzgl�dami zagadk�. Peter musia� by�
ostro�ny, �ledzi� ka�dy jego krok i nie post�powa� pochopnie. �w cz�owiek m�g�
si� okaza� przydatny.
Peter wsta� i zdj�� lamp� wisz�c� na zardzewia�ym gwo�dziu, tu� nad swoj� g�ow�,
w miejscu gdzie krzy�owa�y si� dwie ogromne belki. Jej ��te �wiat�o rozprasza�o
jasnymi smugami panuj�cy na strychu mrok.
Wszystko by�o dok�adnie tak, jak to zostawi� ostatnim razem. Nikt tu nigdy nie
przychodzi�; to by�a jego pracownia. Usiad� na st�ch�ym sianie i postawi� lamp�
obok siebie. Ostro�nie podni�s� pierwsz� klatk�.
Ma�e czerwone oczy szczura zab�ys�y zza grubej, spl�tanej sier�ci. Szczur
poruszy� si� i cofn�� w g��b klatki, kiedy Peter odsun�� drzwiczki i si�gn�� po
niego.
- Chod� - szepn��. - Nie b�j si�.
Wyci�gn�� szczura na zewn�trz. Podni�s� jego dr��ce cia�o i pog�aska� go. D�ugie
w�sy zafalowa�y, a jego nigdy nie przestaj�cy drga� nos porusza� si� jeszcze
szybciej, obw�chuj�c palce i r�kaw koszuli Petera.
- Teraz nie jest pora jedzenia - powiedzia� Peter do szczura. - Chc� tylko
zobaczy�, jak du�y ju� jeste�.
Po chwili wepchn�� szczura do klatki i zamkn�� druciane drzwiczki. Potem
o�wietli� lamp� nast�pne klatki kryj�ce w swoich wn�trzach dr��ce szare kszta�ty
z czerwonymi oczyma i w�sz�cymi nosami. By�y w komplecie. Wszystkie w dobrym
stanie, a zwierz�ta syte i zdrowe. Rz�d za rz�dem. Klatki poustawiane jedna na
drugiej.
Wyprostowa� si� i obejrza� s�oje z paj�kami ustawione r�wno na p�kach
znajduj�cych si� ponad jego g�ow�. Wn�trza s�oi by�y g�sto oplecione paj�czynami
przypominaj�cymi zmierzwione w�osy jakiej� staruszki. Widzia� paj�ki poruszaj�ce
si� leniwie z powodu upa�u. T�uste kulki, w kt�rych odbija�o si� �wiat�o.
Wsadzi� r�k� do pude�ka z �mami i wyj�� gar�� martwych owad�w. Wrzuci� ich po
troch� do ka�dego s�oika, pilnuj�c, aby �aden z paj�k�w nie uciek�.
Wszystko przebiega�o jak nale�y. Zgasi� lamp� i powiesi� j� powrotem, przez
chwil� nie rusza� si�, obserwuj�c wej�cie do stodo�y, a nast�pnie zszed� po
drabinie.
Wzi�� z podr�cznego warsztatu szczypce i zaj�� si� przeszklon� skrzynk� z
w�ami. Wszystko przebiega�o sprawnie, jak na pierwszy raz. P�niej, kiedy
b�dzie mia� ju� troch� do�wiadczenia, zrobi to znacznie szybciej.
Zmierzy� obudow� i obliczy� wymiary szk�a. Gdzie m�g�by znale�� jakie� nikomu
niepotrzebne okno? Mo�e w w�dzarni, kt�rej nie u�ywano od poprzedniej wiosny,
kiedy zacz�� przecieka� dach. Od�o�y� o��wek, wzi�� cal�wk� i wyszed� ze stodo�y
na podw�rze sk�pane w o�lepiaj�cym blasku �wiat�a s�onecznego.
Kiedy p�dzi� przez pole, jego serce bi�o mocniej z podniecenia. Wszystko jak na
razie uk�ada�o si� po jego my�li. Stopniowo uzyskiwa� przewag�. Oczywi�cie �w
nieznajomy m�g� popsu� nie jedno. Peter musia� upewni� si�, �e tamten nie zosta�
skierowany na niew�a�ciw� stron�. Jak bardzo znacz�ca by�a jego obecno��, tego
jeszcze nie wiedzia�. Na razie domy�la� si� niewiele.
Ale co on robi� w Millgate? Petera ogarn�y w�tpliwo�ci. Na pewno jest tu z
jakiego� powodu. Ted Barton. Musia� to zbada�. Je�li zajdzie potrzeba, b�dzie go
mo�na zneutralizowa�. Ale mo�e by si� uda�o wprowadzi� go na...
Co� zabrz�cza�o. Peter krzykn�� i rzuci� si� w bok. Niezno�ny b�l przeszy� jego
szyj� oraz rami�. Peter toczy� si� po rozgrzanej trawie, krzycz�c i machaj�c
r�koma na o�lep. Ogarn�� go paniczny strach; najch�tniej zagrzeba�by si� w
ziemi.
Brz�czenie umilk�o. Usta�o ca�kowicie. S�ycha� by�o tylko odg�os wiatru. Peter
by� sam.
Dr��c ze strachu, wolno podni�s� g�ow� i niepewnie otworzy� oczy. By� w szoku i
ca�y si� trz�s�. Szyja i rami� piek�y go strasznie; pszczo�y u��dli�y go w dw�ch
miejscach.
Dzi�ki Bogu, dzia�a�y same... Nie zorganizowane.
Wsta�, chwiej�c si� na nogach. By� sam. Zakl�� srodze. Jak m�g� pope�ni� takie
g�upstwo, wychodz�c w ten spos�b na otwart� przestrze�. Co by by�o, gdyby dopad�
go ca�y r�j, a nie dwie!
Zapomnia� o szkle okiennym i wr�ci� do stodo�y. To by�o ostrze�enie. Nast�pnym
razem mo�e nie p�j�� tak �atwo. Nie uda�o mu si� ich zabi� i obie odlecia�y.
Przeka�� jej wiadomo�� i b�dzie teraz wiedzia�a, b�dzie mia�a pow�d do rado�ci.
�atwe zwyci�stwo. B�dzie si� cieszy�a.
Zdobywa� przewag�, ale nie czu� si� bezpieczny. Jeszcze nie teraz. Wci�� musia�
zachowywa� czujno��. M�g� przeszar�owa� i w ci�gu sekundy straci� wszystko, co
do tej pory osi�gn��. Z w�asnej winy.
Co gorsza... potr�ci� Szale wagi, kt�re grzechota�y niczym padaj�ce kostki
domina. To wszystko by�o tak powi�zane...
Zacz�� rozgl�da� si� za jakim� bajorem, aby b�otem pokry� u��dlone miejsce.
- Co si� sta�o, panie Barton. - Us�ysza� weso�y g�os blisko ucha. - K�opoty z
zatokami? Wi�kszo�� ludzi, kt�rzy tak si� trzymaj� za nosy, ma k�opoty z
zatokami.
Barton wyprostowa� si�. Prawie zasn�� nad talerzem. Jego kawa wystyg�a i
zm�tnia�a, a szybko wysychaj�ce, maziste ziemniaki pokry�y si� tward� skorupk�.
- S�ucham? - mrukn��.
M�czyzna siedz�cy z boku odsun�� krzes�o i wytar� usta serwetk�. By� w �rednim
wieku, oty�y i dobrze ubrany; garnitur w drobne pr��ki, bia�a koszula, na szyi
elegancki krawat, a na grubym bia�ym palcu masywny sygnet.
- Nazywam si� Meade. Ernest Meade. Chodzi o to, jak trzyma� pan g�ow�. -
U�miechn�� si� ze znawstwem, szczerz�c z�ote z�by. - Jestem lekarzem. Mog� w
czym� pom�c?
- Jestem po prostu zm�czony - powiedzia� Barton.
- Przyjecha� pan niedawno, prawda? To dobre miejsce. Jadam tu czasami, kiedy nie
chce mi si� gotowa� samemu. Pani Trilling nie ma nic przeciwko obs�u�eniu mnie,
prawda, pani Trilling?
Siedz�ca po drugiej stronie sto�u kobieta skin�a g�ow� na potwierdzenie. Jej
twarz straci�a ju� cz�� opuchlizny; o zmierzchu py�ek kwiatowy nie dociera tak
daleko. Wi�kszo�� pensjonariuszy odesz�a od sto�u na os�oni�t� siatk� werand�,
aby przed snem posiedzie� troch� w ch�odnym mroku.
- Co pana sprowadza do Millgate, panie Barton? - zapyta� uprzejmie lekarz.
Zanurzy� r�k� w kieszeni p�aszcza i wyj�� br�zowe cygaro. - Niewielu ludzi t�dy
przeje�d�a. To w og�le dziwne. Kiedy� by� tu du�y ruch, ale od pewnego momentu
zupe�nie usta�. W�a�ciwie to jest pan pierwszym cz�owiekiem, kt�ry tu zawita� od
d�u�szego czasu.
Barton zastanowi� si� nad t� informacj�. Wyra�nie si� o�ywi� pod jej wp�ywem.
Meade by� lekarzem. Mo�e co� wiedzia�. Barton sko�czy� pi� kaw� i zapyta�
ostro�nie:
- D�ugo pan tu leczy, doktorze?
- Ca�e �ycie. - Meade wykona� nieznaczny gest kciukiem. - Mam tu w�asny szpital
na szczycie wzniesienia. Nazywamy go Dom Cieni. - �ciszy� g�os. - Miasto nie
zapewnia ze swojej strony opieki lekarskiej. Staram si� pomaga� ludziom
najlepiej, jak umiem. Zbudowa�em szpital i prowadz� go na w�asny koszt.
- Kiedy� mieszkali tu moi krewni - powiedzia� Barton, starannie dobieraj�c
s�owa. - Dawno temu.
- Barton? - Meade zamy�li� si�. - Jak dawno temu?
- Osiemna�cie, dwadzie�cia lat. - Obserwuj�c okaza�� twarz doktora, z kt�rej
emanowa�o znawstwo, Barton doda�:
- Donald i Sarah Barton. Mieli syna. Urodzi� si� w 1926 roku.
- Syna? - Meade spojrza� z zainteresowaniem. - Chyba co� sobie przypominam. W
dwudziestym sz�stym? Pewnie go przyjmowa�em na �wiat. Ju� wtedy leczy�em.
Oczywi�cie by�em du�o m�odszy. Wszyscy byli�my m�odsi.
- Ten ch�opiec zmar� - powiedzia� wolno Barton. - Zmar� w 1935 roku. Na
szkarlatyn�. Od zaka�onego bajora.
Twarz doktora skrzywi�a si�.
- Och, Bo�e. Przypominam sobie. Tak, pami�tam, �e kaza�em je ogrodzi�; to by�
m�j pomys�. Zmusi�em ich, aby je ogrodzili. To byli pa�scy kuzyni? Ten ch�opiec
by� z panem spokrewniony? - Pyka� nerwowo cygaro. - Przypominam to sobie. Troje
czy czworo dzieci zmar�o, zanim odgrodzono t� sadzawk�. Ch�opiec nazywa� si�
Barton? Chyba sobie przypominam. Spowinowacony z panem, powiada pan? - Zamy�li�
si�. - Mieli jedno dziecko. Rozkoszny ch�opiec. Mia� w�osy takie jak pan i w
og�le podobn� fizjonomi�. Teraz rozumiem, dlaczego ca�y czas wydawa�o mi si�, �e
sk�d� pana znam.
Barton wstrzyma� oddech z wra�enia.
- Przypomina pan sobie? - Pochyli� si� bli�ej doktora.
- Widzia� pan, jak umar�?
- Widzia�em �mier� ich wszystkich. To by�o jeszcze przed zbudowaniem Domu Cieni.
Tak, z ca�� pewno�ci�, w starym szpitalu okr�gowym. Jezu, co za wstr�tne
miejsce. Nic dziwnego, �e zmarli. Brudne, zaniedbane. To z tego powodu
zbudowa�em m�j szpital. - Potrz�sn�� g�ow�. - Dzisiaj uratowaliby�my ich
wszystkich. Bez trudu. Teraz ju� za p�no, aby o tym m�wi�. - Dotkn�� ramienia
Bartona. - Przykro mi. Ale pan te� mia� wtedy niewiele lat, prawda? Jakie by�o
mi�dzy wami pokrewie�stwo?
Dobre pytanie, pomy�la� Barton. Sam chcia�by to wiedzie�.
- Kiedy tak o tym my�l� - powiedzia� doktor Meade, jakby do siebie - wydaje mi
si�, �e tamten ch�opiec nosi� to samo imi�. Nie ma pan przypadkiem na imi�
Theodore?
- Mam - przytakn�� Barton.
Krzaczaste brwi doktora zmarszczy�y si�, nadaj�c jego twarzy wyraz zak�opotania.
- Takie samo jak pa�skie. Ca�y czas wiedzia�em, �e ju� gdzie� je s�ysza�em,
kiedy pani Trilling mi je poda�a.
Barton chwyci� r�koma za brzeg sto�u.
- Doktorze - powiedzia� - czy on jest pochowany w mie�cie? Czy jego gr�b jest
tutaj?
- Oczywi�cie - przytakn�� wolno doktor. - Na cmentarzu miejskim. - Spojrza�
badawczo na Bartona. - Chce pan odwiedzi� mogi��? Nie ma problemu. Czy po to pan
tu przyby�? Odwiedzi� jego gr�b?
- Niezupe�nie - odpowiedzia� Barton.
Po przeciwnej strome sto�u siedzia� obok swojej matki Peter Trilling. Jego szyja
by�a spuchni�ta i piek�a go. Prawe rami� mia� zabanda�owane kawa�kiem brudnej
gazy. Mia� ponur� min� i by� wyra�nie niezadowolony. Wypadek? Co� go ugryz�o?
Barton widzia�, jak chude palce ch�opca szarpi� kawa�ek chleba. Wiem, kim pan
jest, s�ysza� krzyk ch�opca. Wiem, kim pan jest naprawd�. Wiedzia� naprawd� czy
to tylko jego przechwa�ki? Zarozumia�a pogr�ka bez pokrycia i znaczenia?
- Niech pan pos�