2845

Szczegóły
Tytuł 2845
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2845 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2845 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2845 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

PHILIP K. DICK KLANY KSIʯYCA ALFY 1 Zanim wszed� do gabinetu zgromadzenia, Gabriel Baines wys�a� przodem klekocz�cego symulakrona, chc�c sprawdzi�, czy nie zostanie zaatakowany. Symulakron, tak zr�cznie skonstruowany, �e przypomina� go w ka�dym szczeg�le, od kiedy zosta� wyprodukowany przez pomys�owy klan Mans�w, robi� ju� wiele rzeczy, ale Baines u�ywa� go jedynie dla w�asnej ochrony. Zapewnienie sobie bezpiecze�stwa by�o jedynym celem jego �ycia, roszczeniem do cz�onkostwa w enklawie Pare w Adolfville na p�nocnym kra�cu ksi�yca. Baines, rzecz jasna, wielokrotnie bywa� poza Adolfville, ale bezpiecznie, czy raczej stosunkowo bezpiecznie, czu� si� jedynie tutaj, w obr�bie grubych mur�w miasta Pare. Dowodzi�o to, i� jego ch�� przynale�no�ci do klanu Pare nie by�a wynikiem kombinacji, dzi�ki kt�rym m�g� dosta� si� do kt�regokolwiek z masywnych, solidnie zbudowanych okr�g�w miejskich. Baines niew�tpliwie by� szczery, je�eli w og�le kto� m�g�by mie� co do niego jakiekolwiek w�tpliwo�ci. Na przyk�ad jego wizyta w obskurnych norach Heb�w, gdy poszukiwa� zbieg�ych cz�onk�w brygady pracowniczej. Byli Hebami, wi�c prawdopodobnie powr�cili do Gandhitown. Problem jednak�e polega� na tym, �e wszyscy Hebowie, przynajmniej dla niego, wygl�dali identycznie: zgarbione istoty w poplamionych ubraniach, chichocz�ce i niezdolne skoncentrowa� si� na jakiejkolwiek skomplikowanej czynno�ci. Byli u�yteczni jedynie jako si�a robocza, nic wi�cej. Ale w Adolfville, gdzie nieustannie trzeba udoskonala� fortyfikacje przed najazdami Mans�w, si�a robocza by�a zawsze potrzebna. A �aden Pare nie zabrudzi�by sobie r�k. W ka�dym razie mi�dzy rozpadaj�cymi si� chatami Heb�w czu� paniczny strach, jako reakcj� tej cz�ci osobowo�ci, kt�ra nara�ona by�a na najwi�ksze wp�ywy z zewn�trz. Siedlisko Heb�w by�o zamieszkanym �mietnikiem pe�nym kartonowych dom�w. Oni jednak nie protestowali, �yli w�r�d w�asnych �mieci w niezm�conej r�wnowadze. Tutaj, na odbywaj�cym si� dwa razy w roku zebraniu wszystkich klan�w, Hebowie oczywi�cie b�d� mieli swojego rzecznika. Prawdopodobnie w tym roku znowu b�dzie to gruba Sarah Apostoles. Baines, przemawiaj�c w imieniu Pare, znajdzie si� w jednym pomieszczeniu z odpychaj�cym - m�wi�c dos�ownie - Hebem. Nie przydawa�o to godno�ci jego zadaniu. Wi�ksz� jednak obaw� budzi� w nim reprezentant Mans�w, poniewa� Baines, jak ka�dy Pare, panicznie si� ich ba�. Szokowa�a go ich bezmy�lna agresywno��. Nie m�g� jej poj��, gdy� by�a bezcelowa. Lubowali si� w przemocy, znajdowali wr�cz perwersyjn� przyjemno�� w niszczeniu przedmiot�w i zastraszaniu ludzi, szczeg�lnie Pare, do kt�rych nale�a�. �wiadomo�� tego, jacy s� Mansowie, niczego nie u�atwia�a - ci�gle dr�a� na sam� my�l o maj�cej nast�pi� konfrontacji z Howardem Strawem, ich delegatem. Sapi�c astmatycznie, symulakron powr�ci�. Na jego twarzy, imituj�cej oblicze Bainesa, przyklejony by� sztuczny u�miech. - Wszystko w porz�dku. Szkodliwych gaz�w nie ma, nie ma te� substancji truj�cych w dzbanie z wod�, otwor�w strzelniczych na karabiny maszynowe i maszyn piekielnych. Nie istnieje te� zagro�enie wy�adowa� elektrycznych. Mo�e pan bezpiecznie wej�� - klekota� chwil� a� do ca�kowitego zatrzymania; potem zamilk�. - Nikt si� do ciebie nie zbli�a�? - spyta� ostro�nie Baines. - Nikogo jeszcze tam nie ma - odpar� symulakron. - Z wyj�tkiem oczywi�cie Heba zamiataj�cego pod�og�. Baines szybkim ruchem otworzy� drzwi i ujrza� Heba. M�czyzna zamiata� we w�a�ciwy sobie spos�b, powoli i jednostajnie. Mia� zwyczajny, g�upi wyraz twarzy, jak gdyby bawi�a go ta praca. Prawdopodobnie m�g�by j� wykonywa� bez znudzenia miesi�cami. Hebowie nie m�czyli si� swoimi zadaniami, gdy� nie pojmowali nawet idei r�norodno�ci. Oczywi�cie - zastanawia� si� Baines - w tej prostocie by�a jaka� zaleta. Na przyk�ad du�e wra�enie wywar� na nim s�ynny �wi�ty Heb�w, Ignatz Ledebur. Emanowa�a z niego ogromna si�a duchowa, kiedy tak w�drowa� z miasta do miasta, rozsiewaj�c ciep�o swej niewinnej osobowo�ci Heba. Ten z pewno�ci� nie budzi� uczucia zagro�enia... Hebowie, nawet ich �wi�ci, nie starali si� nawraca� ludzi, jak to czynili mistycy Skitz�w. Jedno, czego pragn�li, to �eby pozostawiono ich w spokoju. Ich �ycie z roku na rok stawa�o si� coraz mniej skomplikowane. Wegetacja na poziomie warzywa by�a ich idea�em. Po sprawdzeniu swego pistoletu laserowego Baines zdecydowa� si� wej��. Ostro�nie wkroczy� do gabinetu zgromadzenia, usiad�, po czym nagle zmieni� miejsce na inne. Tamto by�o za blisko okna - stanowi�by zbyt wygodny cel dla kogo� znajduj�cego si� na zewn�trz. By zaj�� si� czym�, w oczekiwaniu na pozosta�ych, postanowi� podra�ni� si� z Hebem. - Jak si� nazywasz? - zapyta�. - J-jacob Simion - odpowiedzia� Heb, nie przestaj�c zamiata� z tym samym g�upim u�miechem. Heb nigdy nie zdawa� sobie sprawy, �e kto� mu dogryza, lecz nawet je�eli o tym wiedzia�, nie przejmowa� si�. Apatia wobec wszystkiego, to by� ich spos�b na �ycie. - Lubisz swoj� prac�, Jacob? - spyta� Baines, zapalaj�c papierosa. - Jasne - odpar� Heb i zachichota�. Drzwi otworzy�y si� i stan�a w nich �adna, pulchna Annette Golding z torebk� pod pach�, delegatka Poly. Jej okr�g�a twarz by�a zarumieniona, a zielone oczy b�yszcza�y, gdy chwyta�a oddech. - My�la�am ju�, �e si� sp�ni�am - powiedzia�a. - Nie. - Baines podni�s� si�, podaj�c jej krzes�o. Obrzuci� j� fachowym spojrzeniem. Nic nie wskazywa�o, �e przynios�a ze sob� bro�. Mog�a jednak mie� �mierciono�ne zarodki w kapsu�kach ukrytych w ustach. Uzna�, �e tak by�o, i przesiad� si�, wybieraj�c krzes�o na dalekim ko�cu wielkiego sto�u. Dystans... to najwa�niejsze. - Gor�co tu - powiedzia�a Annette, wyra�nie spocona. - Przebieg�am ca�e schody. - U�miechn�a si� do niego szczerze, jak to zwykli robi� niekt�rzy Poly. Nie uwa�a�, �e jest atrakcyjna... chocia�, gdyby troch� schud�a... Niemniej jednak lubi� Annette i wykorzysta� sposobno��, by troch� si� z ni� podroczy�. Rozmowa mia�a delikatne zabarwienie erotyczne. - Annette - powiedzia� - jeste� tak mi�� i sympatyczn� osob�. Szkoda, �e nie masz m�a. Gdyby� wysz�a za mnie... - Tak, Gabe - odpar�a, u�miechaj�c si� - czu�abym si� bezpiecznie. Papierek lakmusowy w ka�dym k�cie, pulsuj�ce analizatory atmosfery, ekwipunek na wypadek oddzia�ywania promieniowania maszyn... - B�d� powa�na - powiedzia� Baines zagniewany. Zastanawia� si�, ile mog�a mie� lat. Z pewno�ci� nie wi�cej ni� dwadzie�cia. I, jak wszyscy Poly, wygl�da�a dziecinnie. Poly nie dorastali, nie zmieniali si� z up�ywem czasu. Bo na czym polega�o bycie Poly, je�eli nie na sztucznym przed�u�aniu dzieci�stwa? W ko�cu wszystkie dzieci, z ka�dego klanu na ksi�ycu, rodzi�y si� jako Poly, chodzi�y do wsp�lnej centralnej szko�y jako Poly i nie zmienia�y si� do dziesi�tego czy dwunastego roku �ycia. A niekt�re, jak ona, nigdy nie mia�y si� zmieni�. Annette otworzy�a torebk�, wyj�a z niej paczuszk� cukierk�w i zacz�a �apczywie je��. - Jestem zdenerwowana - wyja�ni�a - wi�c musz� je��. Poda�a paczuszk� Bainesowi, ale uprzejmie odm�wi� - w ko�cu nigdy nic nie wiadomo. Chroni� swoje �ycie przez trzydzie�ci pi�� lat i nie zamierza� go straci� pod wp�ywem g�upiej zachcianki. Wszystko powinno by� uprzednio przemy�lane i zaplanowane, je�eli chcia� prze�y� drugie tyle. - Mam nadziej�, �e Louis Manfreti w tym roku ponownie b�dzie reprezentowa� klan Skitz�w - powiedzia�a Annette. - Zawsze go lubi�am. Ma tyle interesuj�cych rzeczy do powiedzenia. Bestie z ziemi i nieba, potwory, kt�re walcz� pod ziemi�... - Zamy�lona ssa�a twardego cukierka. - Czy my�lisz, �e wizje Skitz�w s� prawdziwe, Gabe? - Nie - odpowiedzia� szczerze Baines. - W takim razie, dlaczego wci�� rozmawiaj� i my�l� o nich? Przynajmniej dla nich s� rzeczywiste. - Mistycyzm - rzek� Baines pogardliwie. Wci�gn�� powietrze i poczu� jaki� nienaturalny zapach, co� s�odkiego. Zda� sobie spraw�, �e pochodzi on z w�os�w Annette i odetchn��. Mo�e o to w�a�nie chodzi - pomy�la� nagle, zn�w czujny. - Masz �adne perfumy - powiedzia� nieszczerze. - Jak si� nazywaj�? - �Noc dziko�ci� - odpar�a Annette. - Kupi�am je od handlarza z Alfa II. Kosztowa�y mnie dziewi��dziesi�t skin�w, ale pachn� pi�knie, nie uwa�asz? Miesi�czna pensja. - Z jej oczu wyziera� smutek. - Wyjd� za mnie - zacz�� znowu Baines, a potem urwa�. Pojawi� si� reprezentant Dep�w. Sta� w drzwiach, a jego wytrzeszczone oczy, w pe�nej przera�enia twarzy, zdawa�y si� przeszywa� Bainesa na wylot. - Dobry Bo�e - j�kn�� Gabriel, nie wiedz�c, czy wsp�czu� biednemu Depowi, czy �ywi� dla niego pogard�. W ko�cu m�czyzna m�g�by nabra� werwy, wszyscy Depowie mogliby, gdyby mieli troch� odwagi. Ale odwaga by�a uczuciem nie znanym mieszka�com kolonii z po�udnia. Ten rzeczywi�cie wykazywa� ca�kowity jej brak. Zawaha� si� przy drzwiach, boj�c si� wej��, tak oboj�tny na sw�j los, �e zrobi�by ka�d� rzecz, nawet tak�, kt�rej si� ba�. Podczas gdy Ob-Com na jego miejscu po prostu policzy�by do dwudziestu, odwr�ci�by si� i uciek�. - Prosz� wej�� - nak�ania�a Annette, wskazuj�c krzes�o. - Jaki jest sens naszej rozmowy? - zapyta� Dep i wszed� powoli, pochylony, zdesperowany. - Zadajemy sobie tylko b�l. Nie widz� powodu rozp�tywania kolejnych awantur. - Usiad� zrezygnowany z pochylon� g�ow� i ciasno zwartymi r�kami. - Jestem Annette Golding - powiedzia�a Annette. - A to jest Gabriel Baines, Pare. Ja jestem Poly. Ty jeste� Depem, czy� nie? Wnioskuje ze sposobu, w jaki gapisz si� w pod�og� - za�mia�a si� ze zrozumieniem. Dep nie odpowiedzia�, nie wymieni� nawet swojego imienia. M�wienie (o czym Baines dobrze wiedzia�) by�o dla Dep�w niezwykle trudne - mieli problemy z zebraniem energii. Ten Dep przyszed� wcze�niej prawdopodobnie ze strachu przed sp�nieniem. Nadgorliwo�� wynikaj�ca z obawy. Baines nie lubi� ich. Byli bezu�yteczni dla siebie i dla innych klan�w. Po co w og�le �yli? W przeciwie�stwie do Heb�w nie mogli nawet s�u�y� jako robotnicy. K�adli si� na ziemi i patrzyli w niebo niewidz�cymi oczami, pozbawieni nadziei. Pochylaj�c si� do Bainesa, Annette powiedzia�a mi�kko: - Rozchmurz go. - W �yciu tego nie zrobi�! - odpar� Baines. - Co mnie to obchodzi? To jego wina, �e jest, jaki jest. M�g�by si� zmieni�, gdyby chcia�. M�g�by uwierzy� w dobro, gdyby zada� sobie trud. Jego los nie jest gorszy ni� kogokolwiek z nas, mo�e nawet lepszy. W ko�cu pracuje w �limaczym tempie. Chcia�bym wykonywa� rocznie tak ma�o pracy, jak przeci�tny Dep. Przez otwarte drzwi wesz�a wysoka blondynka w �rednim wieku ubrana w d�ugi, szary p�aszcz. By�a to Ingrid Hibbler, Ob-Com. Liczy�a szeptem, id�c dooko�a sto�u i dotykaj�c kolejno ka�dego krzes�a. Baines i Annette czekali, a Heb, zamiataj�c pod�og�, podni�s� g�ow� i zachichota�. Dep patrzy� w d�, nic nie widz�c. W ko�cu panna Hibbler znalaz�a krzes�o, kt�rego numer j� usatysfakcjonowa�, odsun�a je i usiad�a sztywno ze �ci�ni�tymi r�kami. Jej palce porusza�y si� szybko, jakby robi�a na drutach niewidzialny ubi�r ochronny. - Na parkingu wpad�am na Strawa - powiedzia�a i zacz�a cicho liczy�. - Ci Mansowie... Och, jest okropny, prawie przejecha� po mnie. Musia�am... - przerwa�a. - Niewa�ne. Trudno pozby� si� jego aury, kiedy raz ci� zakazi. - Zadr�a�a. Annette odezwa�a si� nie wiadomo do kogo: - Je�eli w tym roku Manfred ponownie jest delegatem Skitz�w, prawdopodobnie wejdzie przez okno zamiast przez drzwi - za�mia�a si� weso�o. Heb jej zawt�rowa�. - I oczywi�cie czekamy na Heba - doda�a. - Ja jestem d-delegatem z Gandhitown - rzek� Heb, Jacob Simion, monotonnie poruszaj�c miot��. - M-my�la�em, �e pozamiatam troch�, kiedy b�d� cz-czeka� - u�miechn�� si� do nich otwarcie. Baines westchn��. Reprezentant Heb�w, dozorca. Ale oni wszyscy tacy byli, nawet je�eli nie w tej chwili, to potencjalnie. Wi�c pozosta� jeszcze tylko Skitz i Mans, Howard Straw, kt�ry przyb�dzie, jak tylko sko�czy kr��y� po parkingu, strasz�c przybywaj�cych delegat�w. Lepiej by by�o, gdyby nie pr�bowa� mnie nastraszy� - pomy�la� Baines. Laserowy pistolet przy pasie nie by� zabawk�, poza tym sym tylko czeka� w holu na jego sygna�. - Czego b�dzie dotyczy� dzisiejsze spotkanie? - zapyta�a Ob-Com, panna Hibbler, i nagle zacz�a liczy� z zamkni�tymi oczami: - Raz, dwa. Raz, dwa. - Kr��y pog�oska - powiedzia�a Annette - �e zauwa�ono dziwny statek. Nie jest to statek handlowy z Alfa II. Jeste�my tego prawie pewni. - Wci�� jad�a cukierki z takim zaci�ciem, �e sko�czy�a ju� prawie ca�� torebk�. Wiedzia�, �e Annette, mia�a jakie� zaburzenia w pracy m�zgu, pewn� odmian� syndromu �ar�oczno�ci. I za ka�dym razem, kiedy by�a zdenerwowana, jej stan znacznie si� pogarsza�. - Statek - powiedzia� Dep, budz�c si� z odr�twienia. - Mo�e to wydob�dzie nas z tego ba�aganu. - Jakiego ba�aganu? - spyta�a panna Hibbler. - Przecie� wiesz - odpar� Dep, poruszaj�c si�. To by�o wszystko, na co m�g� si� zdoby�. Potem zn�w zamilk� i zapad� w sw� ponur� �pi�czk�. Dla Dep�w zawsze wszystko by�o ba�aganem. I oczywi�cie oni tak�e bali si� zmian. Pogarda Bainesa wzros�a, gdy zda� sobie z tego spraw�. Ale - statek. Jego wzgarda zmieni�a si� w przera�enie. Czy to prawda? Straw, Mans b�dzie wiedzia�. W Da Vinci Heights Mansowie opracowali urz�dzenia do obserwacji przybywaj�cych pojazd�w. Prawdopodobnie informacja ta przysz�a stamt�d, je�eli oczywi�cie mistycy Skitz�w nie przewidzieli tego w swojej wizji. - To pewnie podst�p - powiedzia� g�o�no Baines. Wszyscy w gabinecie, z ponurym Depem w��cznie, spojrzeli na niego. Nawet Heb na moment przesta� zamiata�. - Mansowie gotowi s� na wszystko - wyja�ni� Baines. - To ich spos�b na uzyskanie przewagi nad reszt� nas. Wyr�wnywanie d�ug�w. - Za co? - spyta�a panna Hibbler. - Wiesz, �e Mansowie nienawidz� nas wszystkich - powiedzia� Baines. - S� pozbawieni og�ady. Barbarzy�scy brutale, nie myci boj�wkarze, kt�rzy si�gaj� po strzelb�, ilekro� us�ysz� s�owo �kultura�. Maj� to zakorzenione w swej przemianie materii. Ale to jeszcze niczego nie wyja�ni�o. Szczerze m�wi�c, nie wiedzia�, dlaczego Mansowie tak bardzo staraj� si� zrani� wszystkich dooko�a, je�eli nie wynika�o to, jak g�osi�a jego teoria, z czystej przyjemno�ci zadawania b�lu. Nie - pomy�la� - to musi by� co� wi�cej. Z�o�� i zawi��. Musz� nam zazdro�ci�, bo wiedz�, �e kulturowo stoimy wy�ej od nich. Tak zmienne jest Da Vinci Heights; nie ma tam �adnego porz�dku, �adnej estetycznej jedno�ci. Galimatias niekompletnych, tak zwanych �tw�rczych� projekt�w, zacz�tych, lecz nigdy nie uko�czonych. - Straw jest troszk� grubosk�rny, przyznaj� - powiedzia�a wolno Annette. - Nawet troch� zwariowany. Ale dlaczego mia�by meldowa� o obcym statku, gdyby go nie widzia�? Nie poda�e� �adnego jasnego wyt�umaczenia. - Ale ja wiem - twierdzi� Baines uparcie - �e Mansowie, a szczeg�lnie Howard Straw, s� przeciwko nam. Powinni�my si� broni� przed... - przerwa�, bo drzwi si� otworzy�y i do gabinetu obcesowo wkroczy� Howard Straw. Rudy, wielki i muskularny u�miecha� si� szeroko. Jego nie obchodzi�o pojawienie si� obcego statku na ich ma�ym ksi�ycu. Czekano jeszcze tylko na Skitza, kt�ry jak zwykle m�g� si� sp�ni� godzin�. M�g� gdzie� w�drowa� w transie, zatopiony w swych wizjach prototypowej rzeczywisto�ci, kosmicznych si� pierwotnych stanowi�cych podstaw� doczesnego wszech�wiata, jego wiecznej wizji tak zwanego Urwelt. - R�wnie dobrze mo�emy ju� zaczyna� - zdecydowa� Baines, na tyle, na ile pozwala�a mu na to obecno�� Strawa. I panny Hibbler. W gruncie rzeczy nie zwraca� uwagi na �adne z nich, mo�e z wyj�tkiem Annette, tej o obfitych, wyrazistych piersiach. Ale to do niczego nie prowadzi�o. Nie by�a to jego wina, wszyscy Poly byli tacy. Nikt nigdy nie potrafi� przewidzie�, kt�r� wybior� drog�. �yli celowo na opak, w spos�b nie odpowiadaj�cy prawom logiki. Ale przy tym nie byli �mami jak Skitzowie ani pozbawionymi m�zgu maszynami jak Hebowie. Byli prawdziwie �ywi. To by�o to, co mu si� podoba�o w Annette - jej o�ywienie i �wie�o��. W rzeczywisto�ci sprawia�a, �e czu� si� sztywny, zamkni�ty w grubej, �elaznej skorupie jak jaka� archaiczna bro� z bezsensownej, staro�ytnej wojny. Mia�a dwadzie�cia lat, on trzydzie�ci pi��. By� mo�e w tym tkwi�a przyczyna. A potem pomy�la�: �Za�o�� si�, �e ona chce, abym czu� si� w ten spos�b. Ona umy�lnie stara si�, bym czu� si� �le�. I jak na zawo�anie poczu� do niej lodowat�, wyrachowan� nienawi�� Pare. Annette, udaj�c, �e niczego nie zauwa�y�a, nadal wyjada�a resztki ze swej torebki z cukierkami. Delegat Skitz�w na narad� zgromadzenia w Adolfville, Omar Diamond, przygl�daj�c si� krajobrazowi �wiata, ujrza� dwa bli�niacze smoki - czerwonego i bia�ego, �ycia i �mierci. Smoki, zwarte w walce, sprawia�y, �e r�wnina si� trz�s�a, a niebo ponad ni� rozst�pi�o si� i pomarszczone, jakby gnij�ce, szare s�o�ce przynios�o zbyt ma�� ulg� �wiatu, szybko trac�cemu sw�j sk�py zapas �ycia. - St�jcie - powiedzia� Omar, podnosz�c r�k� i zwracaj�c si� do smok�w. M�czyzna i kobieta o faluj�cych w�osach, id�cy chodnikiem, zatrzymali si�. - Co mu si� sta�o? Czy on co� robi? - spyta�a dziewczyna, spogl�daj�c z odraz�. - To tylko Skitz - odpowiedzia� rozbawiony m�czyzna. - Zatopiony w swoich wizjach. - Odwieczna wojna wybuch�a na nowo - nawo�ywa� Omar. - Moce �ycia gasn�. Czy �aden cz�owiek nie podejmie rozstrzygaj�cej decyzji, nie wyrzeknie si� swego �ycia, aby je odnowi�? - Wiesz, mo�na im zadawa� r�ne pytania i czasami dostaje si� interesuj�ce odpowiedzi - m�czyzna roze�mia� si�, mrugaj�c do �ony. - No, dalej, zapytaj go o co�. Tylko o co� wielkiego i og�lnego, na przyk�ad: �Jakie jest znaczenie egzystencji?�, a nie: �Gdzie wczoraj zgubi�am no�yczki?� - nalega�. Kobieta ostro�nie zwr�ci�a si� do Omara: - Przepraszam, zawsze zastanawia�am si�, czy istnieje �ycie po �mierci? - Nie ma �mierci - odpowiedzia� Omar. By� zaskoczony pytaniem, dowodzi�o ono bowiem wielkiej ignorancji. - To co widzisz, co nazywasz ��mierci��, jest jedynie faz� kie�kowania, w kt�rej nowa forma �ycia drzemie, czekaj�c wezwania do przyj�cia kolejnej inkarnacji. - Podni�s� ramiona, wskazuj�c. - Widzisz? Nie mo�na zabi� smoka �mierci, nawet je�eli jego krew sp�ywa czerwieni� po trawie. Jego nowe postacie powstaj� do �ycia ze wszystkich stron. Z ziarna zasianego w ziemi kie�kuje ro�lina. - Ruszy� dalej, pozostawiaj�c m�czyzn� i kobiet�. - Musz� i�� do sze�ciopi�trowego kamiennego budynku - powiedzia� do siebie. - Czeka tam zgromadzenie. Howard Straw, barbarzy�ca. Panna Hibbler, zrz�da, uwi�ziona przez liczby. Annette Golding, uciele�nienie samego �ycia, zanurzaj�ca si� we wszystko, co pozwoli jej istnie�. Gabriel Baines, kt�ry zniewolony jest przez konieczno�� obrony przed tym, co nie atakuje. Prosty cz�owiek z miot��, kt�ry bli�szy jest Boga ni� ktokolwiek z nas. I ten smutny, kt�ry nigdy nie patrzy do g�ry, cz�owiek nawet bez imienia. Jak go nazw�? Mo�e Otto. Nie, chyba Dino. Dino Watters. Oczekuje �mierci, nie wiedz�c, �e �yje oczekiwaniem pustego widma, bo nawet �mier� nie mo�e go uchroni� przed samym sob�. Stoj�c u st�p sze�ciopi�trowego budynku, najwi�kszego w osadzie Pare - Adolfville, lewitowa�. Balansowa� naprzeciwko w�a�ciwego okna, skrobi�c w nie paznokciem, dop�ki kto� mu nie otworzy�. - Pan Manfreti nie przyb�dzie? - spyta�a Annette. - W tym roku to niemo�liwe - wyja�ni� Omar. - Przeni�s� si� do innego kr�lestwa i przez ca�y czas po prostu siedzi. Karmi� go przez nos. - Och - powiedzia�a Annette i wzdrygn�a si�. - To katatonia. - Zabijcie go - powiedzia� opryskliwie Straw - i b�dziecie to mieli z g�owy. Ci Skitzowie s� gorzej ni� bezu�yteczni. Zachowuj� si� jak Joanna D�Arc. Nic dziwnego, �e wasza osada jest taka uboga. - Materialnie jest uboga - zgodzi� si� Omar - ale bogata w warto�ci nie�miertelne. Trzyma� si� daleko od Strawa, w og�le nie zwracaj�c na niego uwagi. Nie odpowiada�a mu jego pasja niszczenia wszystkich wok�. Okrucie�stwo to wynika�o z zami�owania, a nie z potrzeby. Jego z�o pochodzi�o ze �wiadomego, dobrowolnego wyboru. Z drugiej strony, znajdowa� si� tam Gabriel Baines. Jak wszyscy Pare potrafi� by� okrutny, ale by� zniewolony. Przej�ty chronieniem w�asnej sk�ry, naturalnie pope�nia� b��dy. W przeciwie�stwie do Strawa, nie mo�na go by�o jednak gani�. Zajmuj�c miejsce, Omar powiedzia�: - B�ogos�awione niech b�dzie zgromadzenie. A wi�c raczej pos�uchajcie wie�ci o w�a�ciwo�ciach daj�cych �ycie, ni� o dzia�aniach smoka z�a. - Odwr�ci� si� do Strawa. - Jakie s� wiadomo�ci, Howardzie? - Uzbrojony statek - powiedzia� Straw z szerokim, chytrym u�miechem. Bawi� go ich zbiorowy niepok�j. - Nie statek handlowy z Alfa II, ale z ca�kowicie innego systemu. Przechwycili�my ich my�li. Nie dotycz� one �adnej misji handlowej, tylko... - z satysfakcj� urwa�, nie ko�cz�c zdania. Chcia� zobaczy�, jak wij� si� przed nim. - Musimy si� broni� - powiedzia� Baines. Panna Hibbler przytakn�a, a po niej niech�tnie uczyni�a to Annette. Nawet Heb przesta� zamiata� i wygl�da� na zaniepokojonego. - My w Adolfville - m�wi Baines - oczywi�cie zorganizujemy obron�. Zwr�cimy si� do twoich ludzi, Straw, po pomys�y techniczne. Wiele od was oczekujemy. To jedyny raz, gdy chcemy, aby�cie dla naszego wsp�lnego dobra rzucili sw�j los na szal�. - �Wsp�lne dobro� - przedrze�nia� go Straw. - Chodzi ci o �nasze� dobro. - M�j Bo�e - powiedzia�a Annette. - Czy zawsze musisz by� tak nieodpowiedzialny, Straw? Czy nie mo�esz cho� raz zda� sobie sprawy z konsekwencji? Pomy�l przynajmniej o naszych dzieciach. Musimy, je�eli nie siebie, to chocia� je ochroni�. - Niech moce �ycia powstan� i zatriumfuj� na polu bitwy. Niech bia�y smok umknie czerwonej plamie pozornej �mierci - modli� si� cicho Omar Diamond. - Niech ten �wiat stanie si� bezpiecznym �onem i strze�e nas od tych, kt�rzy s� w obozie piek�a. I nagle przypomnia� sobie obraz, kt�ry ujrza�, gdy szed� na narad� zgromadzenia - zwiastun przybycia wroga. Strumie� wody zamieni� si� w krew, kiedy go przekroczy�. Teraz wiedzia� ju�, co znaczy�a owa wizja. Wojna i �mier�, by� mo�e zniszczenie Sze�ciu Klan�w i ich sze�ciu miast - sze�ciu, je�eli nie liczy� �mietnika, kt�ry by� przestrzeni� �yciow� Heb�w. - Jeste�my zgubieni... - mamrota� chrapliwie Dino Watters. Wszyscy patrzyli na niego, nawet Jacob Simion, Heb. Jakie� to podobne do Depa. - Wybacz mu - wyszepta� Omar. I gdzie� w niewidzialnym kr�lestwie duch �ycia us�ysza�, odpowiedzia� i wybaczy� na wp� umar�ej istocie, jak� by� Dino Watters z kolonii Dep�w, Cotton Mather Estates. 2 Ledwie rzuciwszy okiem na pop�kane �ciany starego mieszkad�a, ukryte o�wietlenie, kt�re prawdopodobnie i tak ju� nie dzia�a�o, archaiczne okno wizyjne i sfatygowan�, przestarza�� pod�og� z p�ytek pochodz�cych jeszcze sprzed wojny korea�skiej, Chuck Rittersdorf powiedzia�: �Mo�e by� i wyci�gn�� swoj� ksi��eczk� czekow�, krzywi�c si� na widok kominka z kutego �elaza; ostatni raz widzia� taki w roku 1970, kiedy by� jeszcze dzieckiem. W�a�cicielka tego wal�cego si� budynku podejrzliwie zmarszczy�a brwi, ogl�daj�c papiery identyfikacyjne Chucka. - Wynika z tego, �e jest pan �onaty, panie Rittersdorf, i ma pan dzieci. Nie mo�e pan sprowadzi� ich do tego mieszkad�a. Wyra�nie zaznaczy�am to w og�oszeniu w homeogazecie: �magistrowi, pracuj�cemu, niepij�cemu i...� - O to w�a�nie chodzi - powiedzia� znu�ony Chuck. Recepcjonistka, gruba kobieta w �rednim wieku, ubrana w wenusja�sk� sukni� ze sk�ry graj�cych �wierszczy i futrzane pantofle, budzi�a w nim odraz�. Sta�o si� to ju� m�cz�ce. - Jeste�my z �on� w separacji. Dzieci zosta�y z ni�. Dlatego w�a�nie potrzebuj� tego mieszkad�a. - Ale b�d� pana odwiedza�. - Jej purpurowo umalowane brwi unios�y si�. - Nie zna pani mojej �ony - powiedzia� Chuck. - Ale� na pewno b�d�. Znam te nowe federalne prawa rozwodowe. To ju� nie to samo co rozwody stanowe za starych czas�w. Byli�cie ju� w s�dzie? Dostali�cie pierwsze dokumenty? Wczoraj wyprowadzili si� do hotelu, a przedwczoraj - to by�a ostatnia noc walki, by osi�gn�� niemo�liwe: �y� z Mary. Poda� recepcjonistce czek, a ona zwr�ci�a mu kart� identyfikacyjn� i wysz�a. Zamkn�� od razu drzwi, podszed� do okna i spojrza� w d� na ulic�, na samochody, skoczki odrzutowe, rampy i tunele dla przechodni�w. Nied�ugo b�dzie musia� zadzwoni� do swego adwokata, Nata Wildera. Ju� wkr�tce. Rozpad ich ma��e�stwa wygl�da� na ironi�; zawodem jego �ony (a by�a w tym naprawd� dobra) by�o doradztwo w sprawach ma��e�skich. Tutaj, w Marin County, w Kalifornii, gdzie prowadzi�a swoje biuro, cieszy�a si� dobr� opini�. B�g jeden wie, ile rozpadaj�cych si� zwi�zk�w uratowa�a, a jednak fatalnym zrz�dzeniem losu to w�a�nie jej wspania�y talent i umiej�tno�ci spowodowa�y, �e znalaz� si� w tym ponurym mieszkadle. Osi�gn�wszy tak wiele, Mary nie mog�a oprze� si� uczuciu pogardy dla niego, i w ci�gu lat uczucie to pot�gowa�o si�. Jego kariera - i musia� si� z tym pogodzi� - nie by�a nawet w cz�ci tak udana jak jej. Praca, kt�r� zreszt� bardzo lubi�, polega�a na programowaniu symulakron�w dla agencji wywiadowczej rz�du w Cheyenne, potrzebnych do ich niezliczonych akcji propagandowych, agitacji przeciwko stanom komunistycznym, otaczaj�cym USA. Chuck g��boko wierzy� w to, co robi�, ale w �aden spos�b nie mo�na by�o uzna� jego zaj�cia za wysoko p�atne czy te� specjalnie chlubne. Programy, kt�re sporz�dza�, by�y - delikatnie m�wi�c - infantylne, fa�szywe i stronnicze. Skierowane by�y g��wnie do uczni�w zar�wno w USA, jak i s�siednich stanach komunistycznych oraz do wielkiej liczby doros�ych o niskim wykszta�ceniu. Rzeczywi�cie, odwala� czarn� robot�. I Mary wytyka�a mu to wiele razy. Najemnik czy nie, kontynuowa� sw� prac�, mimo �e w ci�gu sze�ciu lat ich ma��e�stwa otrzyma� wiele innych ofert. By� mo�e robi� to, dlatego �e lubi� s�ucha� swoich s��w wypowiadanych przez humanoidalne symulakrony, by� mo�e czu�, �e to, co robi, jest niezb�dne. USA by�o w defensywie, ekonomicznie i politycznie, i musia�o programowa� symulakrony propagandowe, kt�re na ca�ym �wiecie s�u�y� mia�y jako reprezentanci CIA, by agitowa�, przekonywa�, oddzia�ywa�. Ale... Trzy lata temu nast�pi� kryzys. Jednym z klient�w Mary, uwik�anym w nieprawdopodobne problemy ma��e�skie zwi�zane z obecno�ci� w jego �yciu trzech kochanek, by� producent telewizyjny, Gerald Feld, tw�rca s�ynnego, jedynego w swoim rodzaju show telewizyjnego Bunny�ego Hentmana. By� te� w�a�cicielem wi�kszo�ci popularnych komediowych program�w telewizyjnych. Podczas jednego z nieoficjalnych spotka�, Mary pokaza�a Geraldowi kilka scenariuszy program�w, kt�re Chuck napisa� dla lokalnego oddzia�u CIA w San Francisco. Feld przeczyta� je z zainteresowaniem, bo (i to t�umaczy�o wyb�r Mary) zawiera�y rzeczywi�cie du�y �adunek humoru. Na tym polega� talent Chucka: uk�ada� co� wi�cej ni� zwyk�e pompatyczne programy... M�wi�o si� o nich, �e tryskaj� humorem. I Feld zgodzi� si�. Poprosi� Mary o zorganizowanie spotkania z Chuckiem. Teraz, stoj�c przy oknie w ma�ym nieciekawym mieszkadle, do kt�rego nie przyni�s� nawet jednej zmiany ubrania, i patrz�c na ulic� w dole, przypomnia� sobie rozmow� z Mary. Dyskusja by�a wyj�tkowo zjadliwa, typowa dla tego rodzaju rozm�w; dobitnie uwidacznia�a dziel�c� ich przepa��. Dla Mary sprawa by�a jasna: nadarza si� mo�liwo�� pracy, wi�c powinno si� j� dok�adnie przemy�le�. Feld dobrze zap�aci, a Chuck zdob�dzie niezwyk�y presti�. Ka�dego tygodnia na ko�cu programu Bunny�ego Hentmana na ekranie ukazywa� si� b�dzie nazwisko Chucka jako scenarzysty i ca�y niekomunistyczny �wiat b�dzie m�g� to zobaczy�. Mary - i to by� klucz do ca�ego problemu - mog�aby si� nim w�wczas szczyci�, jako �e zaj�cie to by�oby wybitnie tw�rcze. A dla Mary kreatywno�� by�a furtk� do sezamu �ycia. Praca dla CIA, programowanie symulakron�w propagandowych, kt�re wyszczekiwa�y wiadomo�ci dla niewykszta�conych Afryka�czyk�w czy Azjat�w, nie by�y tw�rcze. Informacje powtarza�y si�, a tak czy inaczej CIA cieszy�o si� z�� s�aw� w liberalnych, bogatych kr�gach ludzi wykszta�conych, w�r�d kt�rych obraca�a si� Mary. - Jeste� jak dozorca na pa�stwowej posadzie, grabi�cy li�cie w parku satelitarnym - powiedzia�a rozw�cieczona Mary. - Naj�atwiej jest �y� w poczuciu bezpiecze�stwa, bez konieczno�ci walki. Masz trzydzie�ci trzy lata i przesta�e� ju� pr�bowa�, nie starasz si� zmieni� siebie. - S�uchaj - rzek� bezradnie. - Jeste� moj� matk� czy �on�? Czy to do ciebie nale�y zmuszanie mnie do dzia�ania? Czy ja musz� si� rozwija�? Mam zosta� przewodnicz�cym TERPLAN-u, czy o to w�a�nie ci chodzi? Poza presti�em i pieni�dzmi chodzi�o o co� wi�cej. Najwyra�niej chcia�a, �eby by� kim� innym. Ona, ta, kt�ra zna�a go najlepiej, wstydzi�a si� go. Gdyby podj�� prac�, pisz�c dla Bunny�ego Hentmana, sta�by si� innym cz�owiekiem, tak przynajmniej rozumowa�a. Nie m�g� zaprzeczy� logice. Ale jak na razie obstawa� przy swoim i nie zmieni� pracy. Co� w nim by�o po prostu zbyt apatyczne. Na dobre czy z�e. Musia�a zaj�� zmiana w g��bi duszy, a �wiadomo�� tego nie by�a dla niego �atwa. Na zewn�trz na ulicy wyl�dowa� bia�y chevrolet delux, b�yszcz�cy nowy sze�ciodrzwiowy model. Chuck przygl�da� mu si� leniwie i nagle z niedowierzaniem stwierdzi�, �e - cho� wydawa�o si� to niemo�liwe - by�a to jego eks-�ona. W�a�nie go znalaz�a. Jego �ona, doktor Mary Rittersdorf, mia�a mu z�o�y� wizyt�. Ogarn�o go przera�enie i narastaj�ce poczucie bezsilno�ci. Nawet tego nie potrafi� - znale�� mieszkad�a tak, aby Mary nie mog�a go odszuka�. Za kilka dni Nat Wilder m�g�by za�atwi� mu legaln� ochron�, ale na razie by� bezradny. Musia� przyj�� swoj� by�� wsp�ma��onk�. Nietrudno by�o si� domy�li�, w jaki spos�b go znalaz�a; �redniej jako�ci us�ugi detektywistyczne by�y tanie i �atwo dost�pne. Mary prawdopodobnie uda�a si� do Wsz�dow�ciub�w, agencji robot�w, i wynaj�a niuchacza. Wprowadzi�a mu do pami�ci wykres fal m�zgowych Chucka i automat pod��a� za nim we wszystkie miejsca, kt�re odwiedzi� po rozstaniu z �on�. W tych czasach poszukiwanie ludzi sta�o si� odr�bn� nauk�. �Kobieta zdecydowana znale�� ci� - pomy�la� - mo�e uczyni� to z �atwo�ci��. By� mo�e rz�dzi�o tym jakie� prawo; m�g�by je nazwa� Prawem Rittersdorfa. Proporcjonalnie do czyjego� ukrycia si�, ucieczki, us�ugi detektywistyczne... Rozleg�o si� pukanie do drzwi. Podchodz�c do nich niech�tnie, na sztywnych nogach, pomy�la�: �Wyg�osi mi teraz kazanie, w kt�rym wykorzysta wszystkie mo�liwe argumenty. Ja, oczywi�cie, nie b�d� mia� na nie �adnej odpowiedzi. Nic, opr�cz uczucia, �e po prostu ju� nie mo�emy by� razem. �e jej pogarda dla mnie oznacza koniec mi�dzy nami, zbyt ostateczny, by nawet czas m�g� uleczy� rany�. Otworzy� drzwi. Sta�a tam, ciemnow�osa, drobna, bez makija�u, w drogim (swoim najlepszym) p�aszczu z naturalnej we�ny. Ch�odna, kompetentna, wykszta�cona kobieta, kt�ra w wielu dziedzinach go przerasta�a. - S�uchaj, Chuck - powiedzia�a. - Nie p�jd� na to. Wynaj�am ekip�, by wzi�li wszystkie twoje rzeczy i umie�cili je w magazynie. Przysz�am tu po czek, chc� dosta� wszystkie pieni�dze z twojego konta. Potrzebuj� ich, mam du�e wydatki. Wi�c jednak si� myli�. �adnej ckliwej przemowy o rozs�dku i odpowiedzialno�ci. Wr�cz przeciwnie: to ona uczyni�a ostatni ruch. Og�uszy�o go to ca�kowicie, wi�c tylko gapi� si� bezradnie. - Rozmawia�am z Bobem Alfsonem, moim adwokatem - powiedzia�a Mary. - Wnios�am pozew o zrzeczenie si� przez ciebie praw do domu. - Co? - spyta�. - Dlaczego? - Aby� m�g� przepisa� swoj� cz�� domu na mnie. - Dlaczego? - Abym mog�a go sprzeda�. Zdecydowa�am, �e nie potrzebuj� tak wielkiego domu, wol� got�wk�. Zamierzam wys�a� Debby do tej szko�y na wschodzie, o kt�rej rozmawiali�my. Deborah by�a najstarszym z ich dzieci, ale mimo wszystko mia�a dopiero sze�� lat, zbyt ma�o, aby wys�a� j� tak daleko od domu. �Niez�y numer� - pomy�la�. - Pozw�l mi najpierw porozmawia� z Natem Wilderem - powiedzia� s�abo. - Chc� ten czek teraz. Mary nie wesz�a nawet do �rodka. Po prostu sta�a tam. Poczu� rozpaczliw� panik�, strach przed niepowodzeniem i cierpieniem. Przegra� ju� - mog�a wymusi� na nim wszystko. Gdy poszed� po ksi��eczk� czekow�, Mary wesz�a par� krok�w dalej w g��b pokoju. Nie powiedzia�a ani s�owa, tak silna by�a jej awersja. Kurczy� si� pod jej wp�ywem, nie potrafi�c stawi� jej czo�a. Uda� wi�c g��boko zaj�tego wypisywaniem czeku. - A propos - powiedzia�a Mary swobodnym tonem. - Teraz, kiedy odszed�e� na dobre, mog� przyj�� ofert� rz�du. - C� to za oferta? - Potrzebuj� psycholog�w-konsultant�w na wypraw� mi�dzyplanetarn�. - Nie zamierza�a zada� sobie trudu wyja�niania mu. - Ach, tak. - Chuck mia� s�ab� pami��. - Praca charytatywna. Rezultat terra�sko-alfa�skiego konfliktu sprzed dziesi�ciu lat. Samotny ksi�yc Uk�adu Alfy, zasiedlony przez Terran, kt�rzy w wyniku dzia�a� wojennych zostali odci�ci od �wiata. Zbiorowisko takich ma�ych enklaw istnia�o w Uk�adzie Alfy licz�cym tuzin ksi�yc�w i dwadzie�cia dwie planety. Mary wzi�a czek i z�o�ywszy go, wsun�a do kieszeni. - Czy zap�ac� ci co�? - zapyta�. - Nie - odpar�a niech�tnie. Wi�c b�dzie �y�a i utrzymywa�a dzieci wy��cznie z jego pensji. Dotar�o to do niego: pragn�a orzeczenia s�dowego, kt�re zmusi�oby go do robienia tego wszystkiego, czego uporczywie odmawia� i co doprowadzi�o do rozpadu ich sze�cioletniego ma��e�stwa. Dzi�ki swoim wp�ywom w s�dach Marin County uzyska taki wyrok i w�wczas Chuck b�dzie zmuszony przerwa� prac� dla CIA i poszuka� czego� zupe�nie innego. - Jak... d�ugo ci� nie b�dzie? - zapyta�. By�o oczywiste, �e zamierza�a dobrze wykorzysta� ten okres reorganizacji ich �ycia. B�dzie robi�a wszystko, na co, przynajmniej w jej mniemaniu, nie pozwala�a jego obecno��. - Oko�o sze�ciu miesi�cy. To zale�y. Nie oczekuj, �e b�d� z tob� w kontakcie. W s�dzie b�dzie mnie reprezentowa� Alfson. Wyst�pi�am o separacj�, wi�c ju� nie musisz tego robi� - doda�a. Inicjatywa wymkn�a mu si� z r�k. Jak zwykle by� zbyt powolny. - Mo�esz wzi�� wszystko - powiedzia� nagle do Mary. �To, co mo�esz mi da�, nie wystarcza� - m�wi�o jej spojrzenie. �Wszystko� by�o prawie niczym, je�li chodzi�o o jego osi�gni�cia. - Nie mog� ci da� tego, czego nie mam - rzek� cicho. - Owszem, mo�esz - odpar�a Mary z u�miechem - poniewa� s�d dowie si� o tobie tego, o czym ja zawsze wiedzia�am. Je�eli b�dziesz musia�, to znaczy, je�eli kto� ci� zmusi, b�dziesz wype�nia� standardowe obowi�zki alimentacyjne. - Ale... przecie� musz� mie� co� z �ycia dla siebie? - Przede wszystkim jeste� zobowi�zany zatroszczy� si� o nas - odpar�a. Na to nie mia� odpowiedzi, m�g� tylko skin�� g�ow�. P�niej, ju� po wyj�ciu Mary, rozejrza� si� i znalaz� w szafie stert� starych homeogazet. Usiad� na staro�ytnej sofie w stylu du�skim, stoj�cej w du�ym pokoju, i zacz�� je wertowa� w poszukiwaniu artyku��w dotycz�cych wyprawy mi�dzyplanetarnej, w kt�rej mia�a wzi�� udzia� Mary. - Jej nowe �ycie - powiedzia� do siebie - maj�ce zast�pi� ma��e�skie. W gazecie sprzed tygodnia znalaz� mniej wi�cej kompletny artyku�. Zapali� papierosa i zacz�� uwa�nie czyta�. Ameryka�ski Mi�dzyplanetarny Serwis Zdrowia i Opieki Spo�ecznej poszukiwa� psycholog�w, gdy� ksi�yc pierwotnie by� obiektem szpitalnym, centrum leczenia psychiatrycznego dla terra�skich osadnik�w w Uk�adzie Alfy, kt�rzy doznali za�amania na skutek nadmiernego obci��enia psychicznego, jakie nios�a za sob� kolonizacja mi�dzyuk�adowa. Alfa�czycy opu�cili ksi�yc, pozostali jedynie handlowcy. To, co obecnie by�o wiadomo o statusie ksi�yca, pochodzi�o w�a�nie od nich. Wed�ug ich relacji, w ci�gu dziesi�tk�w lat, od kiedy szpital zosta� wy��czony spod zwierzchnictwa Terry, wyros�y tam r�nego rodzaju cywilizacje. Nie mogli jednak oceni� stopnia ich rozwoju, nie znaj�c kryteri�w stosowanych przez Terr�. W ka�dym razie na ksi�ycu produkowane by�y towary, istnia� rodzimy przemys� i Chuck zastanawia� si�, dlaczego rz�d czu� potrzeb� wtr�cania si� w t� spraw�. �atwo m�g� sobie tam wyobrazi� Mary; by�a dok�adnie tym, kogo agencja mi�dzynarodowa TERPLAN potrzebowa�a. Pomy�la�, �e ludzie pokroju Mary zawsze odnosz� sukcesy. Podszed� do archaicznego okna i zatrzyma� si� przy nim, ponownie patrz�c w d�. I nagle poczu� narastaj�ce, znane uczucie. Przekonanie, �e nie ma sensu dalej �y�. Samob�jstwo, cokolwiek s�dzi�y o nim Ko�ci� i prawo, w tym momencie stanowi�o jedyne wyj�cie. Obok by�o mniejsze okno. Otwieraj�c je, s�ysza� brz�czenie skoczka odrzutowego, l�duj�cego na dachu budynku gdzie� w g��bi ulicy. Gdy d�wi�k umilk�, odczeka� chwil� i wspi�� si� na kraw�d� okna, balansuj�c nad ulic�. W duszy Chucka jaki� g�os, ale nie jego w�asny, powiedzia�: - Prosz�, niech pan mi powie, jak si� pan nazywa. Bez wzgl�du na to, czy zamierza pan skoczy� czy nie. Chuck odwr�ci� si� i zobaczy� ��tego ganimedejskiego galaretniaka, kt�ry przep�yn�� cicho pod drzewami mieszkad�a i teraz formowa� si� w kopczyk ma�ych kulek, kt�re sk�ada�y si� na jego fizyczn� istot�. - Wynajmuj� mieszkanie po przeciwnej stronie korytarza - wyja�ni� galaretniak. - W�r�d Terran panuje zwyczaj pukania - powiedzia� Chuck. - Nie mam niestety nic, czym m�g�bym zapuka�. W ka�dym razie wola�em wej��, zanim pan... wyjdzie. - To moja prywatna sprawa, czy wyskocz�. - ��aden Terranin nie jest wysp�� - niedok�adnie zacytowa� galaretniak. - Witam w budynku, kt�ry my, lokatorzy, �artobliwie nazywamy �Mieszkalni� Zb�dnych R�czek�. S� tu te� inni, kt�rych powinien pan pozna�. Kilkoro Terran, jak pan, i sporo innych istot, z kt�rych jedne wzbudz� w panu odraz�, a inne zainteresuj�. Chcia�em po�yczy� od pana fili�ank� grzybk�w jogurtowych, ale bior�c pod uwag� pa�skie poprzednie zaj�cie, pro�ba ta wydaje si� nieco obra�liw�. - Na razie jeszcze nie przynios�em tu �adnych rzeczy. - Chuck prze�o�y� nog� przez parapet, wszed� do pokoju i odsun�� si� od okna. Nie zdziwi� go widok Ganimedejczyka; przybysze spoza Terry �yli jak w gettach: bez wzgl�du na to, jak wp�ywowi i wysoko postawieni byli w swoim spo�ecze�stwie, tutaj musieli �y� w podrz�dnych mieszkalniach, takich jak ta. - Mog�em wzi�� ze sob� wizyt�wk� - powiedzia� galaretniak - aby dokona� prezentacji. Jestem importerem nie oszlifowanych kamieni szlachetnych, kupcem z�otej bi�uterii i, kiedy czas na to pozwala, fanatycznym kolekcjonerem znaczk�w. W moim pokoju mam zbi�r z pocz�tk�w istnienia Stan�w Zjednoczonych, kt�rego ozdob� jest czteroznaczkowa seria z Kolumbem. Czy chcia�by pan... - przerwa�. - Widz�, �e nie. W ka�dym razie pragnienie samozniszczenia chwilowo opu�ci�o pa�ski umys�. To dobrze. Opr�cz tego, o czym m�wi�em... - Czy prawo nie zabrania ci u�ywa� swoich zdolno�ci telepatycznych na tej planecie? - spyta� Chuck. - Tak, ale sytuacja wydawa�a si� wyj�tkowa. Panie Rittersdorf, osobi�cie nie mog� pana zatrudni�, gdy� nie potrzebuj� us�ug propagandowych, ale mam wiele kontakt�w z mieszka�cami dziewi�ciu ksi�yc�w, i je�li da mi pan troch� czasu... - Nie, dzi�kuj� - przerwa� ostro Chuck. - Chc� zosta� sam. - Po�rednik�w pracy mia� ju� dosy� na ca�e �ycie. - Ale ja, w przeciwie�stwie do pa�skiej �ony, nie mam ukrytych motyw�w. - Galaretniak podp�yn�� bli�ej. - Jak u wi�kszo�ci m�czyzn z Terry, pa�skie poczucie w�asnej warto�ci zwi�zane jest ze zdolno�ciami zarobkowymi, co do kt�rych ma pan powa�ne w�tpliwo�ci i kra�cowe poczucie winy. Mog� co� dla pana zrobi�... ale to wymaga czasu. Obecnie musz� opu�ci� Terr� i wr�ci� na sw�j ksi�yc. Powiedzmy, �e zap�ac� panu pi��set skin�w, oczywi�cie ameryka�skich, je�li pojedzie pan ze mn�. Je�li pan chce, mo�e to pan traktowa� jako po�yczk�. - Co ja mam do roboty na Ganimedzie? - powiedzia� Chuck zirytowany. - Czy pan tego nie rozumie? Mam prac� i w zupe�no�ci mi ona wystarcza. Nie zamierzam jej zmieni�. - Pod�wiadomie... - Niech pan nie wchodzi w moj� pod�wiadomo�� bez mojej zgody. - Odwr�ci� si� od galaretniaka. - Przykro mi, ale pana samob�jcze tendencje dadz� zna� o sobie by� mo�e jeszcze dzi� w nocy. - Nie przeszkadza mi to. - Jest tylko jedna rzecz, kt�ra mo�e panu pom�c - rzek� galaretniak - i nie jest ni� moja oferta pracy. - Wi�c co w takim razie? - Kobieta, kt�ra zast�pi�aby panu �on�. - Zachowuje si� pan jak... - Niezupe�nie. Nie chodzi o pod�o�e fizyczne czy te� duchowe, ale o wzgl�dy czysto praktyczne. Musi pan znale�� kobiet�, kt�ra zaakceptowa�aby pana i kocha�a takiego, jakim pan jest. W przeciwnym razie zginie pan. Prosz� pozwoli� mi si� nad tym zastanowi�. A tymczasem niech pan na siebie uwa�a. Prosz� mi da� pi�� godzin. - Galaretniak powoli przeciek� przez szczelin� pod drzwiami na korytarz. Jego my�li zanika�y. - Jako importer, kupiec i dealer mam wiele kontakt�w z r�nymi typami Terran... W ko�cu umilk�. Chuck dr��cymi r�kami zapali� papierosa. Odszed� dalej, bardzo daleko od okna, usiad� na starej du�skiej sofie i czeka�. Nie wiedzia�, jak powinien zareagowa� na �yczliw� ofert� galaretniaka. By� jednocze�nie rozgniewany i wzruszony, a przy tym zaskoczony. Czy rzeczywi�cie Lord Running Clam m�g� mu pom�c? Nie wydawa�o mu si� to mo�liwe. Czeka� godzin�. Potem rozleg�o si� pukanie. Nie m�g� to by� wracaj�cy Ganimedejczyk, bo ten nie mia� przecie� czym zapuka�. Chuck podni�s� si�, podszed� do drzwi i otworzy� je. Sta�a tam terra�ska dziewczyna. 3 Mimo �e do za�atwienia mia�a mn�stwo spraw zwi�zanych z jej now� darmow� prac� dla Ameryka�skiego Mi�dzyplanetarnego Departamentu Zdrowia i Opieki Spo�ecznej, Mary Rittersdorf postanowi�a najpierw zaj�� si� swoimi prywatnymi interesami. Ponownie pojecha�a odrzutow� taks�wk� do Nowego Jorku na Fifth Avenue, do biura Jerry�ego Felda, producenta programu Bunny�ego Hentmana. Tydzie� temu da�a mu plik najnowszych - i najlepszych - scenariuszy napisanych przez Chucka dla CIA. Teraz nadszed� czas, by przekona� si�, czy jej m��, czy te� eks-m��, ma szans� na podj�cie pracy. Nawet je�eli Chuck nie stara�by si� znale�� lepszego �r�d�a zarobku, ona zatroszczy�aby si� o to. Uwa�a�a to za sw�j obowi�zek, cho�by ze wzgl�du na fakt, �e przynajmniej w przysz�ym roku ona i dzieci b�d� ca�kowicie zale�ni od Chucka. Po wyl�dowaniu na dachu, Mary dotar�a na dziewi��dziesi�te pi�tro, podesz�a do szklanych drzwi, zawaha�a si�, potem otworzy�a je i wesz�a do holu, w kt�rym siedzia�a sekretarka pana Felda - bardzo �adna, mocno umalowana, ubrana w do�� ciasny sweter z jedwabistej paj�czej nici. Jej wygl�d zirytowa� Mary. �Czy tylko dlatego, �e biustonosze wysz�y z mody, dziewczyna o tak obfitym biu�cie nie mo�e ich ju� nosi�?� - pomy�la�a. W tym przypadku wzgl�dy praktyczne przemawia�y za u�yciem stanika. Mary sta�a przy biurku, czuj�c, �e narasta w niej dezaprobata. Sztuczne powi�kszenie brodawek - tego ju� by�o za wiele! - S�ucham pani� - rzek�a sekretarka, spogl�daj�c przez ozdobny, stylowy monokl. Gdy napotka�a lodowate spojrzenie Mary, jej sutki skurczy�y si� jakby ze strachu. - Chc� si� widzie� z panem Feldem. Jestem doktor Mary Rittersdorf i nie mam zbyt wiele czasu. O godzinie pi�tnastej czasu nowojorskiego wyje�d�am do ksi�ycowej bazy TERPLAN-u. - Postara�a si�, aby jej g�os zabrzmia� kompetentnie i wymagaj�co. Wiedzia�a doskonale, jak to osi�gn��. Po serii biurokratycznych zabieg�w Mary zosta�a wys�ana dalej. Przy biurku i imitacji d�bu (ostatni prawdziwy d�b zgin�� dziesi�� lat temu) siedzia� Jerry Feld z projektorem wideo, zatopiony g��boko w pracy. - Chwileczk�, doktor Rittersdorf. - Wskaza� jej krzes�o. Usiad�a, za�o�y�a nog� na nog� i zapali�a papierosa. Na miniaturowym ekranie telewizyjnym Bunny Hentman gra� niemieckiego przemys�owca. Ubrany w niebieski dwurz�dowy garnitur, wyja�nia� radzie zarz�dzaj�cej, jak wykorzysta� w wojnie nowe autonomiczne p�ugi, produkowane w ich kartelu. Cztery p�ugi na wie�� o rozpocz�ciu dzia�a� wojennych same formuj� mechanizm, kt�ry nie jest ju� p�ugiem, lecz wyrzutni� rakietow�. Bunny t�umaczy� to z twardym akcentem, przedstawiaj�c ten wynalazek jako du�e osi�gni�cie, i Feld zachichota�. - Nie mam zbyt wiele czasu, panie Feld - powiedzia�a szorstko Mary. Feld niech�tnie zatrzyma� ta�m� i odwr�ci� si� do niej. - Pokazywa�em Bunny�emu scenariusze. Jest nimi zainteresowany. Dowcip pani m�a jest suchy i wisielczy, ale szczery. To jest to, co kiedy�... - Znam to wszystko - przerwa�a Mary. - Przez lata musia�am tego s�ucha�; zawsze wypr�bowywa� na mnie swoje teksty. - Zaci�gn�a si� gwa�townie papierosem, czuj�c wzrastaj�ce napi�cie. - Czy s�dzi pan, �e Bunny mo�e co� z nimi zrobi�? - Nie mo�na nic powiedzie�, dop�ki pani m�� nie spotka si� z Bunnym. Nie ma sensu, by pani... Drzwi otworzy�y si� i wszed� Bunny Hentman. Mary pierwszy raz osobi�cie spotka�a s�ynnego komika telewizyjnego i poczu�a zaciekawienie: czym b�dzie si� r�ni� od rozpowszechnionego wizerunku? Uzna�a, �e jest troch� ni�szy i starszy, ma wyra�n� �ysin� i wygl�da na zm�czonego. W rzeczywisto�ci Bunny wygl�da� jak zmartwiony handlarz starociami ze �rodkowej Europy. W wymi�tym garniturze, niestarannie ogolony, ze zmierzwionymi przerzedzonymi w�osami i - by jeszcze wzm�c wra�enie - z ogryzkiem cygara w z�bach. Ale jego oczy by�y czujne i jakby pe�ne dziwnego ciep�a. Mary podnios�a si�, zaskoczona si�� jego spojrzenia, kt�re z ekranu nie oddzia�ywa�o. Nie by�a to tylko inteligencja, lecz co� wi�cej: postrzeganie... nie by�a pewna czego. I... Wok� Bunny�ego roztacza�a si� jaka� aura. Aura cierpienia. Jego twarz, posta� wydawa�y si� nim przesi�kni�te. �Tak - pomy�la�a. - To w�a�nie wyra�aj� jego oczy. Wspomnienie b�lu. B�lu do�wiadczonego dawno temu, o kt�rym jednak wci�� pami�ta�. Dla Bunny�ego komedia by�a walk�, walk� z dos�ownym, fizycznym cierpieniem; zachowanie dowodz�ce heroicznej - a przy tym skutecznej - postawy. - Bun - powiedzia� Jerry Feld - to jest doktor Mary Rittersdorf. Jej m�� napisa� te programy dla robot�w CIA, kt�re pokazywa�em ci w zesz�y czwartek. Komik wyci�gn�� r�k� i uj�� d�o� Mary. - Panie Hentman... - zacz�a. - Prosz� - przerwa� Bunny. - To moje zawodowe nazwisko. Prawdziwe, czyli to, z kt�rym si� urodzi�em, brzmi Lionsblood Regal. Naturalnie musia�em je zmieni�; kto decyduje si� na wej�cie do show-biznesu jako Lionsblood Regal? M�w mi Lionsblood albo po prostu Blood. Jerry nazywa mnie Li-Reg. To oznaka naszej za�y�o�ci. A za�y�o�� w stosunkach z kobietami to to, czego pragn� najbardziej - doda�, ci�gle trzymaj�c r�k� Mary. - Li-Reg to tw�j identyfikator w sieci kablowej - powiedzia� Feld. - Znowu ci si� wszystko pomiesza�o. - Fakt. - Hentman pu�ci� r�k� Mary. - A wi�c, frau doktor Rattenf�nger... - Rittersdorf - poprawi�a Mary. - Rattenf�nger - rzek� Feld - po niemiecku oznacza szczuro�apa. Bun, uwa�aj, �eby drugi raz nie pope�ni� takiej pomy�ki. - Przepraszam - powiedzia� komik. - Prosz� pos�ucha�, frau doktor Rittersdorf. Prosz� nazywa� mnie jako� zdrobniale, b�dzie mi bardzo mi�o. �akn� uczucia ze strony pi�knych kobiet, siedzi we mnie ma�y ch�opiec. - U�miechn�� si�, ale jego twarz, a szczeg�lnie oczy ci�gle przepe�nione by�y tym samym ogromnym b�lem, brzemieniem przesz�o�ci. - Zatrudni� pani m�a, je�eli b�d� m�g� pani� widywa�. Je�li zrozumie on prawdziwy cel umowy, to, co dyplomaci nazywaj� �tajnymi protoko�ami�. - Natomiast do Jerry�ego Felda rzek�: - Wiesz zreszt�, jak ostatnio daj� mi si� we znaki moje protoko�y. - Chuck jest w wal�cej si� mieszkalni na Zachodnim Wybrze�u - powiedzia�a Mary. - Napisz� panu adres. - Szybko wzi�a papier i d�ugopis i zanotowa�a. - Prosz� mu powiedzie�, �e go pan potrzebuje; prosz� mu powiedzie�, �e... - Ale ja go nie potrzebuj� - przerwa� cicho Bunny Hentman. - Czy nie m�g�by si� pan z nim spotka�, panie Hentman? - spyta�a ostro�nie Mary. - Chuck ma niezwyk�y talent. Szkoda by by�o, gdyby nikt go nie zach�ci�. Skubi�c doln� warg�, Hentman zapyta�: - Martwi si� pani, �e nie zrobi z niego u�ytku, �e si� zmarnuje? Mary skin�a g�ow�. - To jego talent. On sam powinien o tym decydowa�. - M�j m�� - powiedzia�a Mary - potrzebuje pomocy. �Wiem o tym najlepiej - pomy�la�a. - Rozumienie ludzi to m�j zaw�d. Chuck jest niesamodzielnym, infantylnym typem; musi by� popychany i ci�gni�ty, je�eli w og�le ma si� rusza�. W przeciwnym razie zgnije w tym okropnym ciasnym mieszkadle, kt�re wynaj��. Albo wyskoczy przez okno. To jedyna rzecz, kt�ra mo�e go uratowa� - stwierdzi�a. - Mimo �e nawet si� do tego nie przyzna�. - Czy mog� si� z pani� spotka�? - zapyta� Hentman, przygl�daj�c si� jej bacznie. - Jak... jak to spotka�? - Spojrza�a na Felda. Jego twarz by�a niewzruszona, jakby stara� si� nie zauwa�a� ca�ej sytuacji. - Po prostu - rzek� Hentman. - Nie w interesach. - Niestety, wyje�d�am. B�d� pracowa� dla TERPLAN-u w Uk�adzie Alfy przez wiele miesi�cy, je�eli nie lat. - A wi�c nici z pracy dla pani m�ulka - odpar� Hentman. - Kiedy pani wyje�d�a, doktor Rittersdorf? - zapyta� Feld. - Nied�