2845
Szczegóły |
Tytuł |
2845 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2845 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2845 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2845 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
PHILIP K. DICK
KLANY KSIʯYCA ALFY
1 Zanim wszed� do gabinetu zgromadzenia, Gabriel Baines wys�a� przodem
klekocz�cego symulakrona,
chc�c sprawdzi�, czy nie zostanie zaatakowany. Symulakron, tak zr�cznie
skonstruowany, �e
przypomina� go w ka�dym szczeg�le, od kiedy zosta� wyprodukowany przez pomys�owy
klan Mans�w, robi�
ju� wiele rzeczy, ale Baines u�ywa� go jedynie dla w�asnej ochrony. Zapewnienie
sobie
bezpiecze�stwa by�o jedynym celem jego �ycia, roszczeniem do cz�onkostwa w
enklawie Pare w
Adolfville na p�nocnym kra�cu ksi�yca. Baines, rzecz jasna, wielokrotnie bywa�
poza Adolfville,
ale bezpiecznie, czy raczej stosunkowo bezpiecznie, czu� si� jedynie tutaj, w
obr�bie grubych mur�w
miasta Pare. Dowodzi�o to, i� jego ch�� przynale�no�ci do klanu Pare nie by�a
wynikiem kombinacji,
dzi�ki kt�rym m�g� dosta� si� do kt�regokolwiek z masywnych, solidnie
zbudowanych okr�g�w
miejskich. Baines niew�tpliwie by� szczery, je�eli w og�le kto� m�g�by mie� co
do niego
jakiekolwiek w�tpliwo�ci. Na przyk�ad jego wizyta w obskurnych norach Heb�w, gdy
poszukiwa�
zbieg�ych cz�onk�w brygady pracowniczej. Byli Hebami, wi�c prawdopodobnie
powr�cili do Gandhitown.
Problem jednak�e polega� na tym, �e wszyscy Hebowie, przynajmniej dla niego,
wygl�dali identycznie:
zgarbione istoty w poplamionych ubraniach, chichocz�ce i niezdolne skoncentrowa�
si� na
jakiejkolwiek skomplikowanej czynno�ci. Byli u�yteczni jedynie jako si�a
robocza, nic wi�cej. Ale w
Adolfville, gdzie nieustannie trzeba udoskonala� fortyfikacje przed najazdami
Mans�w, si�a robocza
by�a zawsze potrzebna. A �aden Pare nie zabrudzi�by sobie r�k. W ka�dym razie
mi�dzy rozpadaj�cymi
si� chatami Heb�w czu� paniczny strach, jako reakcj� tej cz�ci osobowo�ci,
kt�ra nara�ona by�a na
najwi�ksze wp�ywy z zewn�trz. Siedlisko Heb�w by�o zamieszkanym �mietnikiem
pe�nym kartonowych
dom�w. Oni jednak nie protestowali, �yli w�r�d w�asnych �mieci w niezm�conej
r�wnowadze. Tutaj, na
odbywaj�cym si� dwa razy w roku zebraniu wszystkich klan�w, Hebowie oczywi�cie
b�d� mieli swojego
rzecznika. Prawdopodobnie w tym roku znowu b�dzie to gruba Sarah Apostoles.
Baines, przemawiaj�c w
imieniu Pare, znajdzie si� w jednym pomieszczeniu z odpychaj�cym
- m�wi�c dos�ownie
- Hebem. Nie przydawa�o to godno�ci jego zadaniu. Wi�ksz� jednak obaw� budzi� w
nim reprezentant
Mans�w, poniewa� Baines, jak ka�dy Pare, panicznie si� ich ba�. Szokowa�a go ich
bezmy�lna
agresywno��. Nie m�g� jej poj��, gdy� by�a bezcelowa. Lubowali si� w przemocy,
znajdowali wr�cz
perwersyjn� przyjemno�� w niszczeniu przedmiot�w i zastraszaniu ludzi,
szczeg�lnie Pare, do kt�rych
nale�a�. �wiadomo�� tego, jacy s� Mansowie, niczego nie u�atwia�a
- ci�gle dr�a� na sam� my�l o maj�cej nast�pi� konfrontacji z Howardem Strawem,
ich delegatem.
Sapi�c astmatycznie, symulakron powr�ci�. Na jego twarzy, imituj�cej oblicze
Bainesa, przyklejony
by� sztuczny u�miech.
- Wszystko w porz�dku. Szkodliwych gaz�w nie ma, nie ma te� substancji truj�cych
w dzbanie z wod�,
otwor�w strzelniczych na karabiny maszynowe i maszyn piekielnych. Nie istnieje
te� zagro�enie
wy�adowa� elektrycznych. Mo�e pan bezpiecznie wej��
- klekota� chwil� a� do ca�kowitego zatrzymania; potem zamilk�.
- Nikt si� do ciebie nie zbli�a�?
- spyta� ostro�nie Baines.
- Nikogo jeszcze tam nie ma
- odpar� symulakron.
- Z wyj�tkiem oczywi�cie Heba zamiataj�cego pod�og�. Baines szybkim ruchem
otworzy� drzwi i ujrza�
Heba. M�czyzna zamiata� we w�a�ciwy sobie spos�b, powoli i jednostajnie. Mia�
zwyczajny, g�upi
wyraz twarzy, jak gdyby bawi�a go ta praca. Prawdopodobnie m�g�by j� wykonywa�
bez znudzenia
miesi�cami. Hebowie nie m�czyli si� swoimi zadaniami, gdy� nie pojmowali nawet
idei r�norodno�ci.
Oczywi�cie
- zastanawia� si� Baines
- w tej prostocie by�a jaka� zaleta. Na przyk�ad du�e wra�enie wywar� na nim
s�ynny �wi�ty Heb�w,
Ignatz Ledebur. Emanowa�a z niego ogromna si�a duchowa, kiedy tak w�drowa� z
miasta do miasta,
rozsiewaj�c ciep�o swej niewinnej osobowo�ci Heba. Ten z pewno�ci� nie budzi�
uczucia zagro�enia...
Hebowie, nawet ich �wi�ci, nie starali si� nawraca� ludzi, jak to czynili
mistycy Skitz�w. Jedno,
czego pragn�li, to �eby pozostawiono ich w spokoju. Ich �ycie z roku na rok
stawa�o si� coraz mniej
skomplikowane. Wegetacja na poziomie warzywa by�a ich idea�em. Po sprawdzeniu
swego pistoletu
laserowego Baines zdecydowa� si� wej��. Ostro�nie wkroczy� do gabinetu
zgromadzenia, usiad�, po
czym nagle zmieni� miejsce na inne. Tamto by�o za blisko okna
- stanowi�by zbyt wygodny cel dla kogo� znajduj�cego si� na zewn�trz. By zaj��
si� czym�, w
oczekiwaniu na pozosta�ych, postanowi� podra�ni� si� z Hebem.
- Jak si� nazywasz?
- zapyta�.
- J-jacob Simion
- odpowiedzia� Heb, nie przestaj�c zamiata� z tym samym g�upim u�miechem. Heb
nigdy nie zdawa�
sobie sprawy, �e kto� mu dogryza, lecz nawet je�eli o tym wiedzia�, nie
przejmowa� si�. Apatia
wobec wszystkiego, to by� ich spos�b na �ycie.
- Lubisz swoj� prac�, Jacob?
- spyta� Baines, zapalaj�c papierosa.
- Jasne
- odpar� Heb i zachichota�. Drzwi otworzy�y si� i stan�a w nich �adna, pulchna
Annette Golding z
torebk� pod pach�, delegatka Poly. Jej okr�g�a twarz by�a zarumieniona, a
zielone oczy b�yszcza�y,
gdy chwyta�a oddech.
- My�la�am ju�, �e si� sp�ni�am
- powiedzia�a.
- Nie.
- Baines podni�s� si�, podaj�c jej krzes�o. Obrzuci� j� fachowym spojrzeniem.
Nic nie wskazywa�o,
�e przynios�a ze sob� bro�. Mog�a jednak mie� �mierciono�ne zarodki w kapsu�kach
ukrytych w ustach.
Uzna�, �e tak by�o, i przesiad� si�, wybieraj�c krzes�o na dalekim ko�cu
wielkiego sto�u.
Dystans... to najwa�niejsze.
- Gor�co tu
- powiedzia�a Annette, wyra�nie spocona.
- Przebieg�am ca�e schody.
- U�miechn�a si� do niego szczerze, jak to zwykli robi� niekt�rzy Poly. Nie
uwa�a�, �e jest
atrakcyjna... chocia�, gdyby troch� schud�a... Niemniej jednak lubi� Annette i
wykorzysta�
sposobno��, by troch� si� z ni� podroczy�. Rozmowa mia�a delikatne zabarwienie
erotyczne.
- Annette
- powiedzia�
- jeste� tak mi�� i sympatyczn� osob�. Szkoda, �e nie masz m�a. Gdyby� wysz�a
za mnie...
- Tak, Gabe
- odpar�a, u�miechaj�c si�
- czu�abym si� bezpiecznie. Papierek lakmusowy w ka�dym k�cie, pulsuj�ce
analizatory atmosfery,
ekwipunek na wypadek oddzia�ywania promieniowania maszyn...
- B�d� powa�na
- powiedzia� Baines zagniewany. Zastanawia� si�, ile mog�a mie� lat. Z pewno�ci�
nie wi�cej ni�
dwadzie�cia. I, jak wszyscy Poly, wygl�da�a dziecinnie. Poly nie dorastali, nie
zmieniali si� z
up�ywem czasu. Bo na czym polega�o bycie Poly, je�eli nie na sztucznym
przed�u�aniu dzieci�stwa? W
ko�cu wszystkie dzieci, z ka�dego klanu na ksi�ycu, rodzi�y si� jako Poly,
chodzi�y do wsp�lnej
centralnej szko�y jako Poly i nie zmienia�y si� do dziesi�tego czy dwunastego
roku �ycia. A
niekt�re, jak ona, nigdy nie mia�y si� zmieni�. Annette otworzy�a torebk�,
wyj�a z niej paczuszk�
cukierk�w i zacz�a �apczywie je��.
- Jestem zdenerwowana
- wyja�ni�a
- wi�c musz� je��. Poda�a paczuszk� Bainesowi, ale uprzejmie odm�wi�
- w ko�cu nigdy nic nie wiadomo. Chroni� swoje �ycie przez trzydzie�ci pi�� lat
i nie zamierza� go
straci� pod wp�ywem g�upiej zachcianki. Wszystko powinno by� uprzednio
przemy�lane i zaplanowane,
je�eli chcia� prze�y� drugie tyle.
- Mam nadziej�, �e Louis Manfreti w tym roku ponownie b�dzie reprezentowa� klan
Skitz�w
- powiedzia�a Annette.
- Zawsze go lubi�am. Ma tyle interesuj�cych rzeczy do powiedzenia. Bestie z
ziemi i nieba, potwory,
kt�re walcz� pod ziemi�...
- Zamy�lona ssa�a twardego cukierka.
- Czy my�lisz, �e wizje Skitz�w s� prawdziwe, Gabe?
- Nie
- odpowiedzia� szczerze Baines.
- W takim razie, dlaczego wci�� rozmawiaj� i my�l� o nich? Przynajmniej dla nich
s� rzeczywiste.
- Mistycyzm
- rzek� Baines pogardliwie. Wci�gn�� powietrze i poczu� jaki� nienaturalny
zapach, co� s�odkiego.
Zda� sobie spraw�, �e pochodzi on z w�os�w Annette i odetchn��. Mo�e o to
w�a�nie chodzi
- pomy�la� nagle, zn�w czujny.
- Masz �adne perfumy
- powiedzia� nieszczerze.
- Jak si� nazywaj�?
- �Noc dziko�ci�
- odpar�a Annette.
- Kupi�am je od handlarza z Alfa II. Kosztowa�y mnie dziewi��dziesi�t skin�w,
ale pachn� pi�knie,
nie uwa�asz? Miesi�czna pensja.
- Z jej oczu wyziera� smutek.
- Wyjd� za mnie
- zacz�� znowu Baines, a potem urwa�. Pojawi� si� reprezentant Dep�w. Sta� w
drzwiach, a jego
wytrzeszczone oczy, w pe�nej przera�enia twarzy, zdawa�y si� przeszywa� Bainesa
na wylot.
- Dobry Bo�e
- j�kn�� Gabriel, nie wiedz�c, czy wsp�czu� biednemu Depowi, czy �ywi� dla
niego pogard�. W ko�cu
m�czyzna m�g�by nabra� werwy, wszyscy Depowie mogliby, gdyby mieli troch�
odwagi. Ale odwaga by�a
uczuciem nie znanym mieszka�com kolonii z po�udnia. Ten rzeczywi�cie wykazywa�
ca�kowity jej brak.
Zawaha� si� przy drzwiach, boj�c si� wej��, tak oboj�tny na sw�j los, �e
zrobi�by ka�d� rzecz,
nawet tak�, kt�rej si� ba�. Podczas gdy Ob-Com na jego miejscu po prostu
policzy�by do dwudziestu,
odwr�ci�by si� i uciek�.
- Prosz� wej��
- nak�ania�a Annette, wskazuj�c krzes�o.
- Jaki jest sens naszej rozmowy?
- zapyta� Dep i wszed� powoli, pochylony, zdesperowany.
- Zadajemy sobie tylko b�l. Nie widz� powodu rozp�tywania kolejnych awantur.
- Usiad� zrezygnowany z pochylon� g�ow� i ciasno zwartymi r�kami.
- Jestem Annette Golding
- powiedzia�a Annette.
- A to jest Gabriel Baines, Pare. Ja jestem Poly. Ty jeste� Depem, czy� nie?
Wnioskuje ze sposobu,
w jaki gapisz si� w pod�og�
- za�mia�a si� ze zrozumieniem. Dep nie odpowiedzia�, nie wymieni� nawet swojego
imienia. M�wienie
(o czym Baines dobrze wiedzia�) by�o dla Dep�w niezwykle trudne
- mieli problemy z zebraniem energii. Ten Dep przyszed� wcze�niej prawdopodobnie
ze strachu przed
sp�nieniem. Nadgorliwo�� wynikaj�ca z obawy. Baines nie lubi� ich. Byli
bezu�yteczni dla siebie i
dla innych klan�w. Po co w og�le �yli? W przeciwie�stwie do Heb�w nie mogli
nawet s�u�y� jako
robotnicy. K�adli si� na ziemi i patrzyli w niebo niewidz�cymi oczami,
pozbawieni nadziei.
Pochylaj�c si� do Bainesa, Annette powiedzia�a mi�kko:
- Rozchmurz go.
- W �yciu tego nie zrobi�!
- odpar� Baines.
- Co mnie to obchodzi? To jego wina, �e jest, jaki jest. M�g�by si� zmieni�,
gdyby chcia�. M�g�by
uwierzy� w dobro, gdyby zada� sobie trud. Jego los nie jest gorszy ni�
kogokolwiek z nas, mo�e
nawet lepszy. W ko�cu pracuje w �limaczym tempie. Chcia�bym wykonywa� rocznie
tak ma�o pracy, jak
przeci�tny Dep. Przez otwarte drzwi wesz�a wysoka blondynka w �rednim wieku
ubrana w d�ugi, szary
p�aszcz. By�a to Ingrid Hibbler, Ob-Com. Liczy�a szeptem, id�c dooko�a sto�u i
dotykaj�c kolejno
ka�dego krzes�a. Baines i Annette czekali, a Heb, zamiataj�c pod�og�, podni�s�
g�ow� i zachichota�.
Dep patrzy� w d�, nic nie widz�c. W ko�cu panna Hibbler znalaz�a krzes�o,
kt�rego numer j�
usatysfakcjonowa�, odsun�a je i usiad�a sztywno ze �ci�ni�tymi r�kami. Jej
palce porusza�y si�
szybko, jakby robi�a na drutach niewidzialny ubi�r ochronny.
- Na parkingu wpad�am na Strawa
- powiedzia�a i zacz�a cicho liczy�.
- Ci Mansowie... Och, jest okropny, prawie przejecha� po mnie. Musia�am...
- przerwa�a.
- Niewa�ne. Trudno pozby� si� jego aury, kiedy raz ci� zakazi.
- Zadr�a�a. Annette odezwa�a si� nie wiadomo do kogo:
- Je�eli w tym roku Manfred ponownie jest delegatem Skitz�w, prawdopodobnie
wejdzie przez okno
zamiast przez drzwi
- za�mia�a si� weso�o. Heb jej zawt�rowa�.
- I oczywi�cie czekamy na Heba
- doda�a.
- Ja jestem d-delegatem z Gandhitown
- rzek� Heb, Jacob Simion, monotonnie poruszaj�c miot��.
- M-my�la�em, �e pozamiatam troch�, kiedy b�d� cz-czeka�
- u�miechn�� si� do nich otwarcie. Baines westchn��. Reprezentant Heb�w,
dozorca. Ale oni wszyscy
tacy byli, nawet je�eli nie w tej chwili, to potencjalnie. Wi�c pozosta� jeszcze
tylko Skitz i
Mans, Howard Straw, kt�ry przyb�dzie, jak tylko sko�czy kr��y� po parkingu,
strasz�c przybywaj�cych
delegat�w. Lepiej by by�o, gdyby nie pr�bowa� mnie nastraszy�
- pomy�la� Baines. Laserowy pistolet przy pasie nie by� zabawk�, poza tym sym
tylko czeka� w holu
na jego sygna�.
- Czego b�dzie dotyczy� dzisiejsze spotkanie?
- zapyta�a Ob-Com, panna Hibbler, i nagle zacz�a liczy� z zamkni�tymi oczami:
- Raz, dwa. Raz, dwa.
- Kr��y pog�oska
- powiedzia�a Annette
- �e zauwa�ono dziwny statek. Nie jest to statek handlowy z Alfa II. Jeste�my
tego prawie pewni.
- Wci�� jad�a cukierki z takim zaci�ciem, �e sko�czy�a ju� prawie ca�� torebk�.
Wiedzia�, �e
Annette, mia�a jakie� zaburzenia w pracy m�zgu, pewn� odmian� syndromu
�ar�oczno�ci. I za ka�dym
razem, kiedy by�a zdenerwowana, jej stan znacznie si� pogarsza�.
- Statek
- powiedzia� Dep, budz�c si� z odr�twienia.
- Mo�e to wydob�dzie nas z tego ba�aganu.
- Jakiego ba�aganu?
- spyta�a panna Hibbler.
- Przecie� wiesz
- odpar� Dep, poruszaj�c si�. To by�o wszystko, na co m�g� si� zdoby�. Potem
zn�w zamilk� i zapad�
w sw� ponur� �pi�czk�. Dla Dep�w zawsze wszystko by�o ba�aganem. I oczywi�cie
oni tak�e bali si�
zmian. Pogarda Bainesa wzros�a, gdy zda� sobie z tego spraw�. Ale
- statek. Jego wzgarda zmieni�a si� w przera�enie. Czy to prawda? Straw, Mans
b�dzie wiedzia�. W Da
Vinci Heights Mansowie opracowali urz�dzenia do obserwacji przybywaj�cych
pojazd�w. Prawdopodobnie
informacja ta przysz�a stamt�d, je�eli oczywi�cie mistycy Skitz�w nie
przewidzieli tego w swojej
wizji.
- To pewnie podst�p
- powiedzia� g�o�no Baines. Wszyscy w gabinecie, z ponurym Depem w��cznie,
spojrzeli na niego.
Nawet Heb na moment przesta� zamiata�.
- Mansowie gotowi s� na wszystko
- wyja�ni� Baines.
- To ich spos�b na uzyskanie przewagi nad reszt� nas. Wyr�wnywanie d�ug�w.
- Za co?
- spyta�a panna Hibbler.
- Wiesz, �e Mansowie nienawidz� nas wszystkich
- powiedzia� Baines.
- S� pozbawieni og�ady. Barbarzy�scy brutale, nie myci boj�wkarze, kt�rzy
si�gaj� po strzelb�,
ilekro� us�ysz� s�owo �kultura�. Maj� to zakorzenione w swej przemianie materii.
Ale to jeszcze
niczego nie wyja�ni�o. Szczerze m�wi�c, nie wiedzia�, dlaczego Mansowie tak
bardzo staraj� si�
zrani� wszystkich dooko�a, je�eli nie wynika�o to, jak g�osi�a jego teoria, z
czystej przyjemno�ci
zadawania b�lu. Nie
- pomy�la�
- to musi by� co� wi�cej. Z�o�� i zawi��. Musz� nam zazdro�ci�, bo wiedz�, �e
kulturowo stoimy
wy�ej od nich. Tak zmienne jest Da Vinci Heights; nie ma tam �adnego porz�dku,
�adnej estetycznej
jedno�ci. Galimatias niekompletnych, tak zwanych �tw�rczych� projekt�w,
zacz�tych, lecz nigdy nie
uko�czonych.
- Straw jest troszk� grubosk�rny, przyznaj�
- powiedzia�a wolno Annette.
- Nawet troch� zwariowany. Ale dlaczego mia�by meldowa� o obcym statku, gdyby go
nie widzia�? Nie
poda�e� �adnego jasnego wyt�umaczenia.
- Ale ja wiem
- twierdzi� Baines uparcie
- �e Mansowie, a szczeg�lnie Howard Straw, s� przeciwko nam. Powinni�my si�
broni� przed...
- przerwa�, bo drzwi si� otworzy�y i do gabinetu obcesowo wkroczy� Howard Straw.
Rudy, wielki i
muskularny u�miecha� si� szeroko. Jego nie obchodzi�o pojawienie si� obcego
statku na ich ma�ym
ksi�ycu. Czekano jeszcze tylko na Skitza, kt�ry jak zwykle m�g� si� sp�ni�
godzin�. M�g� gdzie�
w�drowa� w transie, zatopiony w swych wizjach prototypowej rzeczywisto�ci,
kosmicznych si�
pierwotnych stanowi�cych podstaw� doczesnego wszech�wiata, jego wiecznej wizji
tak zwanego Urwelt.
- R�wnie dobrze mo�emy ju� zaczyna�
- zdecydowa� Baines, na tyle, na ile pozwala�a mu na to obecno�� Strawa. I panny
Hibbler. W gruncie
rzeczy nie zwraca� uwagi na �adne z nich, mo�e z wyj�tkiem Annette, tej o
obfitych, wyrazistych
piersiach. Ale to do niczego nie prowadzi�o. Nie by�a to jego wina, wszyscy Poly
byli tacy. Nikt
nigdy nie potrafi� przewidzie�, kt�r� wybior� drog�. �yli celowo na opak, w
spos�b nie
odpowiadaj�cy prawom logiki. Ale przy tym nie byli �mami jak Skitzowie ani
pozbawionymi m�zgu
maszynami jak Hebowie. Byli prawdziwie �ywi. To by�o to, co mu si� podoba�o w
Annette
- jej o�ywienie i �wie�o��. W rzeczywisto�ci sprawia�a, �e czu� si� sztywny,
zamkni�ty w grubej,
�elaznej skorupie jak jaka� archaiczna bro� z bezsensownej, staro�ytnej wojny.
Mia�a dwadzie�cia
lat, on trzydzie�ci pi��. By� mo�e w tym tkwi�a przyczyna. A potem pomy�la�:
�Za�o�� si�, �e ona
chce, abym czu� si� w ten spos�b. Ona umy�lnie stara si�, bym czu� si� �le�. I
jak na zawo�anie
poczu� do niej lodowat�, wyrachowan� nienawi�� Pare. Annette, udaj�c, �e niczego
nie zauwa�y�a,
nadal wyjada�a resztki ze swej torebki z cukierkami. Delegat Skitz�w na narad�
zgromadzenia w
Adolfville, Omar Diamond, przygl�daj�c si� krajobrazowi �wiata, ujrza� dwa
bli�niacze smoki
- czerwonego i bia�ego, �ycia i �mierci. Smoki, zwarte w walce, sprawia�y, �e
r�wnina si� trz�s�a,
a niebo ponad ni� rozst�pi�o si� i pomarszczone, jakby gnij�ce, szare s�o�ce
przynios�o zbyt ma��
ulg� �wiatu, szybko trac�cemu sw�j sk�py zapas �ycia.
- St�jcie
- powiedzia� Omar, podnosz�c r�k� i zwracaj�c si� do smok�w. M�czyzna i kobieta
o faluj�cych
w�osach, id�cy chodnikiem, zatrzymali si�.
- Co mu si� sta�o? Czy on co� robi?
- spyta�a dziewczyna, spogl�daj�c z odraz�.
- To tylko Skitz
- odpowiedzia� rozbawiony m�czyzna.
- Zatopiony w swoich wizjach.
- Odwieczna wojna wybuch�a na nowo
- nawo�ywa� Omar.
- Moce �ycia gasn�. Czy �aden cz�owiek nie podejmie rozstrzygaj�cej decyzji, nie
wyrzeknie si�
swego �ycia, aby je odnowi�?
- Wiesz, mo�na im zadawa� r�ne pytania i czasami dostaje si� interesuj�ce
odpowiedzi
- m�czyzna roze�mia� si�, mrugaj�c do �ony.
- No, dalej, zapytaj go o co�. Tylko o co� wielkiego i og�lnego, na przyk�ad:
�Jakie jest znaczenie
egzystencji?�, a nie: �Gdzie wczoraj zgubi�am no�yczki?�
- nalega�. Kobieta ostro�nie zwr�ci�a si� do Omara:
- Przepraszam, zawsze zastanawia�am si�, czy istnieje �ycie po �mierci?
- Nie ma �mierci
- odpowiedzia� Omar. By� zaskoczony pytaniem, dowodzi�o ono bowiem wielkiej
ignorancji.
- To co widzisz, co nazywasz ��mierci��, jest jedynie faz� kie�kowania, w kt�rej
nowa forma �ycia
drzemie, czekaj�c wezwania do przyj�cia kolejnej inkarnacji.
- Podni�s� ramiona, wskazuj�c.
- Widzisz? Nie mo�na zabi� smoka �mierci, nawet je�eli jego krew sp�ywa
czerwieni� po trawie. Jego
nowe postacie powstaj� do �ycia ze wszystkich stron. Z ziarna zasianego w ziemi
kie�kuje ro�lina.
- Ruszy� dalej, pozostawiaj�c m�czyzn� i kobiet�.
- Musz� i�� do sze�ciopi�trowego kamiennego budynku
- powiedzia� do siebie.
- Czeka tam zgromadzenie. Howard Straw, barbarzy�ca. Panna Hibbler, zrz�da,
uwi�ziona przez liczby.
Annette Golding, uciele�nienie samego �ycia, zanurzaj�ca si� we wszystko, co
pozwoli jej istnie�.
Gabriel Baines, kt�ry zniewolony jest przez konieczno�� obrony przed tym, co nie
atakuje. Prosty
cz�owiek z miot��, kt�ry bli�szy jest Boga ni� ktokolwiek z nas. I ten smutny,
kt�ry nigdy nie
patrzy do g�ry, cz�owiek nawet bez imienia. Jak go nazw�? Mo�e Otto. Nie, chyba
Dino. Dino Watters.
Oczekuje �mierci, nie wiedz�c, �e �yje oczekiwaniem pustego widma, bo nawet
�mier� nie mo�e go
uchroni� przed samym sob�. Stoj�c u st�p sze�ciopi�trowego budynku, najwi�kszego
w osadzie Pare
- Adolfville, lewitowa�. Balansowa� naprzeciwko w�a�ciwego okna, skrobi�c w nie
paznokciem, dop�ki
kto� mu nie otworzy�.
- Pan Manfreti nie przyb�dzie?
- spyta�a Annette.
- W tym roku to niemo�liwe
- wyja�ni� Omar.
- Przeni�s� si� do innego kr�lestwa i przez ca�y czas po prostu siedzi. Karmi�
go przez nos.
- Och
- powiedzia�a Annette i wzdrygn�a si�.
- To katatonia.
- Zabijcie go
- powiedzia� opryskliwie Straw
- i b�dziecie to mieli z g�owy. Ci Skitzowie s� gorzej ni� bezu�yteczni.
Zachowuj� si� jak Joanna
D�Arc. Nic dziwnego, �e wasza osada jest taka uboga.
- Materialnie jest uboga
- zgodzi� si� Omar
- ale bogata w warto�ci nie�miertelne. Trzyma� si� daleko od Strawa, w og�le nie
zwracaj�c na niego
uwagi. Nie odpowiada�a mu jego pasja niszczenia wszystkich wok�. Okrucie�stwo
to wynika�o z
zami�owania, a nie z potrzeby. Jego z�o pochodzi�o ze �wiadomego, dobrowolnego
wyboru. Z drugiej
strony, znajdowa� si� tam Gabriel Baines. Jak wszyscy Pare potrafi� by� okrutny,
ale by�
zniewolony. Przej�ty chronieniem w�asnej sk�ry, naturalnie pope�nia� b��dy. W
przeciwie�stwie do
Strawa, nie mo�na go by�o jednak gani�. Zajmuj�c miejsce, Omar powiedzia�:
- B�ogos�awione niech b�dzie zgromadzenie. A wi�c raczej pos�uchajcie wie�ci o
w�a�ciwo�ciach
daj�cych �ycie, ni� o dzia�aniach smoka z�a.
- Odwr�ci� si� do Strawa.
- Jakie s� wiadomo�ci, Howardzie?
- Uzbrojony statek
- powiedzia� Straw z szerokim, chytrym u�miechem. Bawi� go ich zbiorowy
niepok�j.
- Nie statek handlowy z Alfa II, ale z ca�kowicie innego systemu.
Przechwycili�my ich my�li. Nie
dotycz� one �adnej misji handlowej, tylko...
- z satysfakcj� urwa�, nie ko�cz�c zdania. Chcia� zobaczy�, jak wij� si� przed
nim.
- Musimy si� broni�
- powiedzia� Baines. Panna Hibbler przytakn�a, a po niej niech�tnie uczyni�a to
Annette. Nawet Heb
przesta� zamiata� i wygl�da� na zaniepokojonego.
- My w Adolfville
- m�wi Baines
- oczywi�cie zorganizujemy obron�. Zwr�cimy si� do twoich ludzi, Straw, po
pomys�y techniczne.
Wiele od was oczekujemy. To jedyny raz, gdy chcemy, aby�cie dla naszego
wsp�lnego dobra rzucili
sw�j los na szal�.
- �Wsp�lne dobro�
- przedrze�nia� go Straw.
- Chodzi ci o �nasze� dobro.
- M�j Bo�e
- powiedzia�a Annette.
- Czy zawsze musisz by� tak nieodpowiedzialny, Straw? Czy nie mo�esz cho� raz
zda� sobie sprawy z
konsekwencji? Pomy�l przynajmniej o naszych dzieciach. Musimy, je�eli nie
siebie, to chocia� je
ochroni�.
- Niech moce �ycia powstan� i zatriumfuj� na polu bitwy. Niech bia�y smok umknie
czerwonej plamie
pozornej �mierci
- modli� si� cicho Omar Diamond.
- Niech ten �wiat stanie si� bezpiecznym �onem i strze�e nas od tych, kt�rzy s�
w obozie piek�a. I
nagle przypomnia� sobie obraz, kt�ry ujrza�, gdy szed� na narad� zgromadzenia
- zwiastun przybycia wroga. Strumie� wody zamieni� si� w krew, kiedy go
przekroczy�. Teraz wiedzia�
ju�, co znaczy�a owa wizja. Wojna i �mier�, by� mo�e zniszczenie Sze�ciu Klan�w
i ich sze�ciu miast
- sze�ciu, je�eli nie liczy� �mietnika, kt�ry by� przestrzeni� �yciow� Heb�w.
- Jeste�my zgubieni...
- mamrota� chrapliwie Dino Watters. Wszyscy patrzyli na niego, nawet Jacob
Simion, Heb. Jakie� to
podobne do Depa.
- Wybacz mu
- wyszepta� Omar. I gdzie� w niewidzialnym kr�lestwie duch �ycia us�ysza�,
odpowiedzia� i wybaczy�
na wp� umar�ej istocie, jak� by� Dino Watters z kolonii Dep�w, Cotton Mather
Estates. 2 Ledwie
rzuciwszy okiem na pop�kane �ciany starego mieszkad�a, ukryte o�wietlenie, kt�re
prawdopodobnie i
tak ju� nie dzia�a�o, archaiczne okno wizyjne i sfatygowan�, przestarza��
pod�og� z p�ytek
pochodz�cych jeszcze sprzed wojny korea�skiej, Chuck Rittersdorf powiedzia�:
�Mo�e by� i wyci�gn��
swoj� ksi��eczk� czekow�, krzywi�c si� na widok kominka z kutego �elaza; ostatni
raz widzia� taki w
roku 1970, kiedy by� jeszcze dzieckiem. W�a�cicielka tego wal�cego si� budynku
podejrzliwie
zmarszczy�a brwi, ogl�daj�c papiery identyfikacyjne Chucka.
- Wynika z tego, �e jest pan �onaty, panie Rittersdorf, i ma pan dzieci. Nie
mo�e pan sprowadzi�
ich do tego mieszkad�a. Wyra�nie zaznaczy�am to w og�oszeniu w homeogazecie:
�magistrowi,
pracuj�cemu, niepij�cemu i...�
- O to w�a�nie chodzi
- powiedzia� znu�ony Chuck. Recepcjonistka, gruba kobieta w �rednim wieku,
ubrana w wenusja�sk�
sukni� ze sk�ry graj�cych �wierszczy i futrzane pantofle, budzi�a w nim odraz�.
Sta�o si� to ju�
m�cz�ce.
- Jeste�my z �on� w separacji. Dzieci zosta�y z ni�. Dlatego w�a�nie potrzebuj�
tego mieszkad�a.
- Ale b�d� pana odwiedza�.
- Jej purpurowo umalowane brwi unios�y si�.
- Nie zna pani mojej �ony
- powiedzia� Chuck.
- Ale� na pewno b�d�. Znam te nowe federalne prawa rozwodowe. To ju� nie to samo
co rozwody stanowe
za starych czas�w. Byli�cie ju� w s�dzie? Dostali�cie pierwsze dokumenty?
Wczoraj wyprowadzili si�
do hotelu, a przedwczoraj
- to by�a ostatnia noc walki, by osi�gn�� niemo�liwe: �y� z Mary. Poda�
recepcjonistce czek, a ona
zwr�ci�a mu kart� identyfikacyjn� i wysz�a. Zamkn�� od razu drzwi, podszed� do
okna i spojrza� w
d� na ulic�, na samochody, skoczki odrzutowe, rampy i tunele dla przechodni�w.
Nied�ugo b�dzie
musia� zadzwoni� do swego adwokata, Nata Wildera. Ju� wkr�tce. Rozpad ich
ma��e�stwa wygl�da� na
ironi�; zawodem jego �ony (a by�a w tym naprawd� dobra) by�o doradztwo w
sprawach ma��e�skich.
Tutaj, w Marin County, w Kalifornii, gdzie prowadzi�a swoje biuro, cieszy�a si�
dobr� opini�. B�g
jeden wie, ile rozpadaj�cych si� zwi�zk�w uratowa�a, a jednak fatalnym
zrz�dzeniem losu to w�a�nie
jej wspania�y talent i umiej�tno�ci spowodowa�y, �e znalaz� si� w tym ponurym
mieszkadle.
Osi�gn�wszy tak wiele, Mary nie mog�a oprze� si� uczuciu pogardy dla niego, i w
ci�gu lat uczucie
to pot�gowa�o si�. Jego kariera
- i musia� si� z tym pogodzi�
- nie by�a nawet w cz�ci tak udana jak jej. Praca, kt�r� zreszt� bardzo lubi�,
polega�a na
programowaniu symulakron�w dla agencji wywiadowczej rz�du w Cheyenne,
potrzebnych do ich
niezliczonych akcji propagandowych, agitacji przeciwko stanom komunistycznym,
otaczaj�cym USA.
Chuck g��boko wierzy� w to, co robi�, ale w �aden spos�b nie mo�na by�o uzna�
jego zaj�cia za
wysoko p�atne czy te� specjalnie chlubne. Programy, kt�re sporz�dza�, by�y
- delikatnie m�wi�c
- infantylne, fa�szywe i stronnicze. Skierowane by�y g��wnie do uczni�w zar�wno
w USA, jak i
s�siednich stanach komunistycznych oraz do wielkiej liczby doros�ych o niskim
wykszta�ceniu.
Rzeczywi�cie, odwala� czarn� robot�. I Mary wytyka�a mu to wiele razy. Najemnik
czy nie,
kontynuowa� sw� prac�, mimo �e w ci�gu sze�ciu lat ich ma��e�stwa otrzyma� wiele
innych ofert. By�
mo�e robi� to, dlatego �e lubi� s�ucha� swoich s��w wypowiadanych przez
humanoidalne symulakrony,
by� mo�e czu�, �e to, co robi, jest niezb�dne. USA by�o w defensywie,
ekonomicznie i politycznie, i
musia�o programowa� symulakrony propagandowe, kt�re na ca�ym �wiecie s�u�y�
mia�y jako
reprezentanci CIA, by agitowa�, przekonywa�, oddzia�ywa�. Ale... Trzy lata temu
nast�pi� kryzys.
Jednym z klient�w Mary, uwik�anym w nieprawdopodobne problemy ma��e�skie
zwi�zane z obecno�ci� w
jego �yciu trzech kochanek, by� producent telewizyjny, Gerald Feld, tw�rca
s�ynnego, jedynego w
swoim rodzaju show telewizyjnego Bunny�ego Hentmana. By� te� w�a�cicielem
wi�kszo�ci popularnych
komediowych program�w telewizyjnych. Podczas jednego z nieoficjalnych spotka�,
Mary pokaza�a
Geraldowi kilka scenariuszy program�w, kt�re Chuck napisa� dla lokalnego
oddzia�u CIA w San
Francisco. Feld przeczyta� je z zainteresowaniem, bo (i to t�umaczy�o wyb�r
Mary) zawiera�y
rzeczywi�cie du�y �adunek humoru. Na tym polega� talent Chucka: uk�ada� co�
wi�cej ni� zwyk�e
pompatyczne programy... M�wi�o si� o nich, �e tryskaj� humorem. I Feld zgodzi�
si�. Poprosi� Mary o
zorganizowanie spotkania z Chuckiem. Teraz, stoj�c przy oknie w ma�ym
nieciekawym mieszkadle, do
kt�rego nie przyni�s� nawet jednej zmiany ubrania, i patrz�c na ulic� w dole,
przypomnia� sobie
rozmow� z Mary. Dyskusja by�a wyj�tkowo zjadliwa, typowa dla tego rodzaju
rozm�w; dobitnie
uwidacznia�a dziel�c� ich przepa��. Dla Mary sprawa by�a jasna: nadarza si�
mo�liwo�� pracy, wi�c
powinno si� j� dok�adnie przemy�le�. Feld dobrze zap�aci, a Chuck zdob�dzie
niezwyk�y presti�.
Ka�dego tygodnia na ko�cu programu Bunny�ego Hentmana na ekranie ukazywa� si�
b�dzie nazwisko
Chucka jako scenarzysty i ca�y niekomunistyczny �wiat b�dzie m�g� to zobaczy�.
Mary
- i to by� klucz do ca�ego problemu
- mog�aby si� nim w�wczas szczyci�, jako �e zaj�cie to by�oby wybitnie tw�rcze.
A dla Mary
kreatywno�� by�a furtk� do sezamu �ycia. Praca dla CIA, programowanie
symulakron�w propagandowych,
kt�re wyszczekiwa�y wiadomo�ci dla niewykszta�conych Afryka�czyk�w czy Azjat�w,
nie by�y tw�rcze.
Informacje powtarza�y si�, a tak czy inaczej CIA cieszy�o si� z�� s�aw� w
liberalnych, bogatych
kr�gach ludzi wykszta�conych, w�r�d kt�rych obraca�a si� Mary.
- Jeste� jak dozorca na pa�stwowej posadzie, grabi�cy li�cie w parku
satelitarnym
- powiedzia�a rozw�cieczona Mary.
- Naj�atwiej jest �y� w poczuciu bezpiecze�stwa, bez konieczno�ci walki. Masz
trzydzie�ci trzy lata
i przesta�e� ju� pr�bowa�, nie starasz si� zmieni� siebie.
- S�uchaj
- rzek� bezradnie.
- Jeste� moj� matk� czy �on�? Czy to do ciebie nale�y zmuszanie mnie do
dzia�ania? Czy ja musz� si�
rozwija�? Mam zosta� przewodnicz�cym TERPLAN-u, czy o to w�a�nie ci chodzi? Poza
presti�em i
pieni�dzmi chodzi�o o co� wi�cej. Najwyra�niej chcia�a, �eby by� kim� innym.
Ona, ta, kt�ra zna�a
go najlepiej, wstydzi�a si� go. Gdyby podj�� prac�, pisz�c dla Bunny�ego
Hentmana, sta�by si� innym
cz�owiekiem, tak przynajmniej rozumowa�a. Nie m�g� zaprzeczy� logice. Ale jak na
razie obstawa�
przy swoim i nie zmieni� pracy. Co� w nim by�o po prostu zbyt apatyczne. Na
dobre czy z�e. Musia�a
zaj�� zmiana w g��bi duszy, a �wiadomo�� tego nie by�a dla niego �atwa. Na
zewn�trz na ulicy
wyl�dowa� bia�y chevrolet delux, b�yszcz�cy nowy sze�ciodrzwiowy model. Chuck
przygl�da� mu si�
leniwie i nagle z niedowierzaniem stwierdzi�, �e
- cho� wydawa�o si� to niemo�liwe
- by�a to jego eks-�ona. W�a�nie go znalaz�a. Jego �ona, doktor Mary
Rittersdorf, mia�a mu z�o�y�
wizyt�. Ogarn�o go przera�enie i narastaj�ce poczucie bezsilno�ci. Nawet tego
nie potrafi�
- znale�� mieszkad�a tak, aby Mary nie mog�a go odszuka�. Za kilka dni Nat
Wilder m�g�by za�atwi�
mu legaln� ochron�, ale na razie by� bezradny. Musia� przyj�� swoj� by��
wsp�ma��onk�. Nietrudno
by�o si� domy�li�, w jaki spos�b go znalaz�a; �redniej jako�ci us�ugi
detektywistyczne by�y tanie i
�atwo dost�pne. Mary prawdopodobnie uda�a si� do Wsz�dow�ciub�w, agencji
robot�w, i wynaj�a
niuchacza. Wprowadzi�a mu do pami�ci wykres fal m�zgowych Chucka i automat
pod��a� za nim we
wszystkie miejsca, kt�re odwiedzi� po rozstaniu z �on�. W tych czasach
poszukiwanie ludzi sta�o si�
odr�bn� nauk�. �Kobieta zdecydowana znale�� ci�
- pomy�la�
- mo�e uczyni� to z �atwo�ci��. By� mo�e rz�dzi�o tym jakie� prawo; m�g�by je
nazwa� Prawem
Rittersdorfa. Proporcjonalnie do czyjego� ukrycia si�, ucieczki, us�ugi
detektywistyczne...
Rozleg�o si� pukanie do drzwi. Podchodz�c do nich niech�tnie, na sztywnych
nogach, pomy�la�:
�Wyg�osi mi teraz kazanie, w kt�rym wykorzysta wszystkie mo�liwe argumenty. Ja,
oczywi�cie, nie
b�d� mia� na nie �adnej odpowiedzi. Nic, opr�cz uczucia, �e po prostu ju� nie
mo�emy by� razem. �e
jej pogarda dla mnie oznacza koniec mi�dzy nami, zbyt ostateczny, by nawet czas
m�g� uleczy� rany�.
Otworzy� drzwi. Sta�a tam, ciemnow�osa, drobna, bez makija�u, w drogim (swoim
najlepszym) p�aszczu
z naturalnej we�ny. Ch�odna, kompetentna, wykszta�cona kobieta, kt�ra w wielu
dziedzinach go
przerasta�a.
- S�uchaj, Chuck
- powiedzia�a.
- Nie p�jd� na to. Wynaj�am ekip�, by wzi�li wszystkie twoje rzeczy i umie�cili
je w magazynie.
Przysz�am tu po czek, chc� dosta� wszystkie pieni�dze z twojego konta.
Potrzebuj� ich, mam du�e
wydatki. Wi�c jednak si� myli�. �adnej ckliwej przemowy o rozs�dku i
odpowiedzialno�ci. Wr�cz
przeciwnie: to ona uczyni�a ostatni ruch. Og�uszy�o go to ca�kowicie, wi�c tylko
gapi� si�
bezradnie.
- Rozmawia�am z Bobem Alfsonem, moim adwokatem
- powiedzia�a Mary.
- Wnios�am pozew o zrzeczenie si� przez ciebie praw do domu.
- Co?
- spyta�.
- Dlaczego?
- Aby� m�g� przepisa� swoj� cz�� domu na mnie.
- Dlaczego?
- Abym mog�a go sprzeda�. Zdecydowa�am, �e nie potrzebuj� tak wielkiego domu,
wol� got�wk�.
Zamierzam wys�a� Debby do tej szko�y na wschodzie, o kt�rej rozmawiali�my.
Deborah by�a najstarszym
z ich dzieci, ale mimo wszystko mia�a dopiero sze�� lat, zbyt ma�o, aby wys�a�
j� tak daleko od
domu. �Niez�y numer�
- pomy�la�.
- Pozw�l mi najpierw porozmawia� z Natem Wilderem
- powiedzia� s�abo.
- Chc� ten czek teraz. Mary nie wesz�a nawet do �rodka. Po prostu sta�a tam.
Poczu� rozpaczliw�
panik�, strach przed niepowodzeniem i cierpieniem. Przegra� ju�
- mog�a wymusi� na nim wszystko. Gdy poszed� po ksi��eczk� czekow�, Mary wesz�a
par� krok�w dalej w
g��b pokoju. Nie powiedzia�a ani s�owa, tak silna by�a jej awersja. Kurczy� si�
pod jej wp�ywem,
nie potrafi�c stawi� jej czo�a. Uda� wi�c g��boko zaj�tego wypisywaniem czeku.
- A propos
- powiedzia�a Mary swobodnym tonem.
- Teraz, kiedy odszed�e� na dobre, mog� przyj�� ofert� rz�du.
- C� to za oferta?
- Potrzebuj� psycholog�w-konsultant�w na wypraw� mi�dzyplanetarn�.
- Nie zamierza�a zada� sobie trudu wyja�niania mu.
- Ach, tak.
- Chuck mia� s�ab� pami��.
- Praca charytatywna. Rezultat terra�sko-alfa�skiego konfliktu sprzed dziesi�ciu
lat. Samotny
ksi�yc Uk�adu Alfy, zasiedlony przez Terran, kt�rzy w wyniku dzia�a� wojennych
zostali odci�ci od
�wiata. Zbiorowisko takich ma�ych enklaw istnia�o w Uk�adzie Alfy licz�cym tuzin
ksi�yc�w i
dwadzie�cia dwie planety. Mary wzi�a czek i z�o�ywszy go, wsun�a do kieszeni.
- Czy zap�ac� ci co�?
- zapyta�.
- Nie
- odpar�a niech�tnie. Wi�c b�dzie �y�a i utrzymywa�a dzieci wy��cznie z jego
pensji. Dotar�o to do
niego: pragn�a orzeczenia s�dowego, kt�re zmusi�oby go do robienia tego
wszystkiego, czego
uporczywie odmawia� i co doprowadzi�o do rozpadu ich sze�cioletniego ma��e�stwa.
Dzi�ki swoim
wp�ywom w s�dach Marin County uzyska taki wyrok i w�wczas Chuck b�dzie zmuszony
przerwa� prac� dla
CIA i poszuka� czego� zupe�nie innego.
- Jak... d�ugo ci� nie b�dzie?
- zapyta�. By�o oczywiste, �e zamierza�a dobrze wykorzysta� ten okres
reorganizacji ich �ycia.
B�dzie robi�a wszystko, na co, przynajmniej w jej mniemaniu, nie pozwala�a jego
obecno��.
- Oko�o sze�ciu miesi�cy. To zale�y. Nie oczekuj, �e b�d� z tob� w kontakcie. W
s�dzie b�dzie mnie
reprezentowa� Alfson. Wyst�pi�am o separacj�, wi�c ju� nie musisz tego robi�
- doda�a. Inicjatywa wymkn�a mu si� z r�k. Jak zwykle by� zbyt powolny.
- Mo�esz wzi�� wszystko
- powiedzia� nagle do Mary. �To, co mo�esz mi da�, nie wystarcza�
- m�wi�o jej spojrzenie. �Wszystko� by�o prawie niczym, je�li chodzi�o o jego
osi�gni�cia.
- Nie mog� ci da� tego, czego nie mam
- rzek� cicho.
- Owszem, mo�esz
- odpar�a Mary z u�miechem
- poniewa� s�d dowie si� o tobie tego, o czym ja zawsze wiedzia�am. Je�eli
b�dziesz musia�, to
znaczy, je�eli kto� ci� zmusi, b�dziesz wype�nia� standardowe obowi�zki
alimentacyjne.
- Ale... przecie� musz� mie� co� z �ycia dla siebie?
- Przede wszystkim jeste� zobowi�zany zatroszczy� si� o nas
- odpar�a. Na to nie mia� odpowiedzi, m�g� tylko skin�� g�ow�. P�niej, ju� po
wyj�ciu Mary,
rozejrza� si� i znalaz� w szafie stert� starych homeogazet. Usiad� na
staro�ytnej sofie w stylu
du�skim, stoj�cej w du�ym pokoju, i zacz�� je wertowa� w poszukiwaniu artyku��w
dotycz�cych wyprawy
mi�dzyplanetarnej, w kt�rej mia�a wzi�� udzia� Mary.
- Jej nowe �ycie
- powiedzia� do siebie
- maj�ce zast�pi� ma��e�skie. W gazecie sprzed tygodnia znalaz� mniej wi�cej
kompletny artyku�.
Zapali� papierosa i zacz�� uwa�nie czyta�. Ameryka�ski Mi�dzyplanetarny Serwis
Zdrowia i Opieki
Spo�ecznej poszukiwa� psycholog�w, gdy� ksi�yc pierwotnie by� obiektem
szpitalnym, centrum
leczenia psychiatrycznego dla terra�skich osadnik�w w Uk�adzie Alfy, kt�rzy
doznali za�amania na
skutek nadmiernego obci��enia psychicznego, jakie nios�a za sob� kolonizacja
mi�dzyuk�adowa.
Alfa�czycy opu�cili ksi�yc, pozostali jedynie handlowcy. To, co obecnie by�o
wiadomo o statusie
ksi�yca, pochodzi�o w�a�nie od nich. Wed�ug ich relacji, w ci�gu dziesi�tk�w
lat, od kiedy szpital
zosta� wy��czony spod zwierzchnictwa Terry, wyros�y tam r�nego rodzaju
cywilizacje. Nie mogli
jednak oceni� stopnia ich rozwoju, nie znaj�c kryteri�w stosowanych przez Terr�.
W ka�dym razie na
ksi�ycu produkowane by�y towary, istnia� rodzimy przemys� i Chuck zastanawia�
si�, dlaczego rz�d
czu� potrzeb� wtr�cania si� w t� spraw�. �atwo m�g� sobie tam wyobrazi� Mary;
by�a dok�adnie tym,
kogo agencja mi�dzynarodowa TERPLAN potrzebowa�a. Pomy�la�, �e ludzie pokroju
Mary zawsze odnosz�
sukcesy. Podszed� do archaicznego okna i zatrzyma� si� przy nim, ponownie
patrz�c w d�. I nagle
poczu� narastaj�ce, znane uczucie. Przekonanie, �e nie ma sensu dalej �y�.
Samob�jstwo, cokolwiek
s�dzi�y o nim Ko�ci� i prawo, w tym momencie stanowi�o jedyne wyj�cie. Obok
by�o mniejsze okno.
Otwieraj�c je, s�ysza� brz�czenie skoczka odrzutowego, l�duj�cego na dachu
budynku gdzie� w g��bi
ulicy. Gdy d�wi�k umilk�, odczeka� chwil� i wspi�� si� na kraw�d� okna,
balansuj�c nad ulic�. W
duszy Chucka jaki� g�os, ale nie jego w�asny, powiedzia�:
- Prosz�, niech pan mi powie, jak si� pan nazywa. Bez wzgl�du na to, czy
zamierza pan skoczy� czy
nie. Chuck odwr�ci� si� i zobaczy� ��tego ganimedejskiego galaretniaka, kt�ry
przep�yn�� cicho pod
drzewami mieszkad�a i teraz formowa� si� w kopczyk ma�ych kulek, kt�re sk�ada�y
si� na jego
fizyczn� istot�.
- Wynajmuj� mieszkanie po przeciwnej stronie korytarza
- wyja�ni� galaretniak.
- W�r�d Terran panuje zwyczaj pukania
- powiedzia� Chuck.
- Nie mam niestety nic, czym m�g�bym zapuka�. W ka�dym razie wola�em wej��,
zanim pan... wyjdzie.
- To moja prywatna sprawa, czy wyskocz�.
- ��aden Terranin nie jest wysp��
- niedok�adnie zacytowa� galaretniak.
- Witam w budynku, kt�ry my, lokatorzy, �artobliwie nazywamy �Mieszkalni�
Zb�dnych R�czek�. S� tu
te� inni, kt�rych powinien pan pozna�. Kilkoro Terran, jak pan, i sporo innych
istot, z kt�rych
jedne wzbudz� w panu odraz�, a inne zainteresuj�. Chcia�em po�yczy� od pana
fili�ank� grzybk�w
jogurtowych, ale bior�c pod uwag� pa�skie poprzednie zaj�cie, pro�ba ta wydaje
si� nieco obra�liw�.
- Na razie jeszcze nie przynios�em tu �adnych rzeczy.
- Chuck prze�o�y� nog� przez parapet, wszed� do pokoju i odsun�� si� od okna.
Nie zdziwi� go widok
Ganimedejczyka; przybysze spoza Terry �yli jak w gettach: bez wzgl�du na to, jak
wp�ywowi i wysoko
postawieni byli w swoim spo�ecze�stwie, tutaj musieli �y� w podrz�dnych
mieszkalniach, takich jak
ta.
- Mog�em wzi�� ze sob� wizyt�wk�
- powiedzia� galaretniak
- aby dokona� prezentacji. Jestem importerem nie oszlifowanych kamieni
szlachetnych, kupcem z�otej
bi�uterii i, kiedy czas na to pozwala, fanatycznym kolekcjonerem znaczk�w. W
moim pokoju mam zbi�r
z pocz�tk�w istnienia Stan�w Zjednoczonych, kt�rego ozdob� jest czteroznaczkowa
seria z Kolumbem.
Czy chcia�by pan...
- przerwa�.
- Widz�, �e nie. W ka�dym razie pragnienie samozniszczenia chwilowo opu�ci�o
pa�ski umys�. To
dobrze. Opr�cz tego, o czym m�wi�em...
- Czy prawo nie zabrania ci u�ywa� swoich zdolno�ci telepatycznych na tej
planecie?
- spyta� Chuck.
- Tak, ale sytuacja wydawa�a si� wyj�tkowa. Panie Rittersdorf, osobi�cie nie
mog� pana zatrudni�,
gdy� nie potrzebuj� us�ug propagandowych, ale mam wiele kontakt�w z mieszka�cami
dziewi�ciu
ksi�yc�w, i je�li da mi pan troch� czasu...
- Nie, dzi�kuj�
- przerwa� ostro Chuck.
- Chc� zosta� sam.
- Po�rednik�w pracy mia� ju� dosy� na ca�e �ycie.
- Ale ja, w przeciwie�stwie do pa�skiej �ony, nie mam ukrytych motyw�w.
- Galaretniak podp�yn�� bli�ej.
- Jak u wi�kszo�ci m�czyzn z Terry, pa�skie poczucie w�asnej warto�ci zwi�zane
jest ze
zdolno�ciami zarobkowymi, co do kt�rych ma pan powa�ne w�tpliwo�ci i kra�cowe
poczucie winy. Mog�
co� dla pana zrobi�... ale to wymaga czasu. Obecnie musz� opu�ci� Terr� i wr�ci�
na sw�j ksi�yc.
Powiedzmy, �e zap�ac� panu pi��set skin�w, oczywi�cie ameryka�skich, je�li
pojedzie pan ze mn�.
Je�li pan chce, mo�e to pan traktowa� jako po�yczk�.
- Co ja mam do roboty na Ganimedzie?
- powiedzia� Chuck zirytowany.
- Czy pan tego nie rozumie? Mam prac� i w zupe�no�ci mi ona wystarcza. Nie
zamierzam jej zmieni�.
- Pod�wiadomie...
- Niech pan nie wchodzi w moj� pod�wiadomo�� bez mojej zgody.
- Odwr�ci� si� od galaretniaka.
- Przykro mi, ale pana samob�jcze tendencje dadz� zna� o sobie by� mo�e jeszcze
dzi� w nocy.
- Nie przeszkadza mi to.
- Jest tylko jedna rzecz, kt�ra mo�e panu pom�c
- rzek� galaretniak
- i nie jest ni� moja oferta pracy.
- Wi�c co w takim razie?
- Kobieta, kt�ra zast�pi�aby panu �on�.
- Zachowuje si� pan jak...
- Niezupe�nie. Nie chodzi o pod�o�e fizyczne czy te� duchowe, ale o wzgl�dy
czysto praktyczne. Musi
pan znale�� kobiet�, kt�ra zaakceptowa�aby pana i kocha�a takiego, jakim pan
jest. W przeciwnym
razie zginie pan. Prosz� pozwoli� mi si� nad tym zastanowi�. A tymczasem niech
pan na siebie uwa�a.
Prosz� mi da� pi�� godzin.
- Galaretniak powoli przeciek� przez szczelin� pod drzwiami na korytarz. Jego
my�li zanika�y.
- Jako importer, kupiec i dealer mam wiele kontakt�w z r�nymi typami Terran...
W ko�cu umilk�.
Chuck dr��cymi r�kami zapali� papierosa. Odszed� dalej, bardzo daleko od okna,
usiad� na starej
du�skiej sofie i czeka�. Nie wiedzia�, jak powinien zareagowa� na �yczliw�
ofert� galaretniaka. By�
jednocze�nie rozgniewany i wzruszony, a przy tym zaskoczony. Czy rzeczywi�cie
Lord Running Clam
m�g� mu pom�c? Nie wydawa�o mu si� to mo�liwe. Czeka� godzin�. Potem rozleg�o
si� pukanie. Nie m�g�
to by� wracaj�cy Ganimedejczyk, bo ten nie mia� przecie� czym zapuka�. Chuck
podni�s� si�, podszed�
do drzwi i otworzy� je. Sta�a tam terra�ska dziewczyna. 3 Mimo �e do za�atwienia
mia�a mn�stwo
spraw zwi�zanych z jej now� darmow� prac� dla Ameryka�skiego Mi�dzyplanetarnego
Departamentu
Zdrowia i Opieki Spo�ecznej, Mary Rittersdorf postanowi�a najpierw zaj�� si�
swoimi prywatnymi
interesami. Ponownie pojecha�a odrzutow� taks�wk� do Nowego Jorku na Fifth
Avenue, do biura
Jerry�ego Felda, producenta programu Bunny�ego Hentmana. Tydzie� temu da�a mu
plik najnowszych
- i najlepszych
- scenariuszy napisanych przez Chucka dla CIA. Teraz nadszed� czas, by przekona�
si�, czy jej m��,
czy te� eks-m��, ma szans� na podj�cie pracy. Nawet je�eli Chuck nie stara�by
si� znale�� lepszego
�r�d�a zarobku, ona zatroszczy�aby si� o to. Uwa�a�a to za sw�j obowi�zek,
cho�by ze wzgl�du na
fakt, �e przynajmniej w przysz�ym roku ona i dzieci b�d� ca�kowicie zale�ni od
Chucka. Po
wyl�dowaniu na dachu, Mary dotar�a na dziewi��dziesi�te pi�tro, podesz�a do
szklanych drzwi,
zawaha�a si�, potem otworzy�a je i wesz�a do holu, w kt�rym siedzia�a sekretarka
pana Felda
- bardzo �adna, mocno umalowana, ubrana w do�� ciasny sweter z jedwabistej
paj�czej nici. Jej
wygl�d zirytowa� Mary. �Czy tylko dlatego, �e biustonosze wysz�y z mody,
dziewczyna o tak obfitym
biu�cie nie mo�e ich ju� nosi�?�
- pomy�la�a. W tym przypadku wzgl�dy praktyczne przemawia�y za u�yciem stanika.
Mary sta�a przy
biurku, czuj�c, �e narasta w niej dezaprobata. Sztuczne powi�kszenie brodawek
- tego ju� by�o za wiele!
- S�ucham pani�
- rzek�a sekretarka, spogl�daj�c przez ozdobny, stylowy monokl. Gdy napotka�a
lodowate spojrzenie
Mary, jej sutki skurczy�y si� jakby ze strachu.
- Chc� si� widzie� z panem Feldem. Jestem doktor Mary Rittersdorf i nie mam zbyt
wiele czasu. O
godzinie pi�tnastej czasu nowojorskiego wyje�d�am do ksi�ycowej bazy TERPLAN-u.
- Postara�a si�, aby jej g�os zabrzmia� kompetentnie i wymagaj�co. Wiedzia�a
doskonale, jak to
osi�gn��. Po serii biurokratycznych zabieg�w Mary zosta�a wys�ana dalej. Przy
biurku i imitacji
d�bu (ostatni prawdziwy d�b zgin�� dziesi�� lat temu) siedzia� Jerry Feld z
projektorem wideo,
zatopiony g��boko w pracy.
- Chwileczk�, doktor Rittersdorf.
- Wskaza� jej krzes�o. Usiad�a, za�o�y�a nog� na nog� i zapali�a papierosa. Na
miniaturowym ekranie
telewizyjnym Bunny Hentman gra� niemieckiego przemys�owca. Ubrany w niebieski
dwurz�dowy garnitur,
wyja�nia� radzie zarz�dzaj�cej, jak wykorzysta� w wojnie nowe autonomiczne
p�ugi, produkowane w ich
kartelu. Cztery p�ugi na wie�� o rozpocz�ciu dzia�a� wojennych same formuj�
mechanizm, kt�ry nie
jest ju� p�ugiem, lecz wyrzutni� rakietow�. Bunny t�umaczy� to z twardym
akcentem, przedstawiaj�c
ten wynalazek jako du�e osi�gni�cie, i Feld zachichota�.
- Nie mam zbyt wiele czasu, panie Feld
- powiedzia�a szorstko Mary. Feld niech�tnie zatrzyma� ta�m� i odwr�ci� si� do
niej.
- Pokazywa�em Bunny�emu scenariusze. Jest nimi zainteresowany. Dowcip pani m�a
jest suchy i
wisielczy, ale szczery. To jest to, co kiedy�...
- Znam to wszystko
- przerwa�a Mary.
- Przez lata musia�am tego s�ucha�; zawsze wypr�bowywa� na mnie swoje teksty.
- Zaci�gn�a si� gwa�townie papierosem, czuj�c wzrastaj�ce napi�cie.
- Czy s�dzi pan, �e Bunny mo�e co� z nimi zrobi�?
- Nie mo�na nic powiedzie�, dop�ki pani m�� nie spotka si� z Bunnym. Nie ma
sensu, by pani... Drzwi
otworzy�y si� i wszed� Bunny Hentman. Mary pierwszy raz osobi�cie spotka�a
s�ynnego komika
telewizyjnego i poczu�a zaciekawienie: czym b�dzie si� r�ni� od
rozpowszechnionego wizerunku?
Uzna�a, �e jest troch� ni�szy i starszy, ma wyra�n� �ysin� i wygl�da na
zm�czonego. W
rzeczywisto�ci Bunny wygl�da� jak zmartwiony handlarz starociami ze �rodkowej
Europy. W wymi�tym
garniturze, niestarannie ogolony, ze zmierzwionymi przerzedzonymi w�osami i
- by jeszcze wzm�c wra�enie
- z ogryzkiem cygara w z�bach. Ale jego oczy by�y czujne i jakby pe�ne dziwnego
ciep�a. Mary
podnios�a si�, zaskoczona si�� jego spojrzenia, kt�re z ekranu nie oddzia�ywa�o.
Nie by�a to tylko
inteligencja, lecz co� wi�cej: postrzeganie... nie by�a pewna czego. I... Wok�
Bunny�ego
roztacza�a si� jaka� aura. Aura cierpienia. Jego twarz, posta� wydawa�y si� nim
przesi�kni�te. �Tak
- pomy�la�a.
- To w�a�nie wyra�aj� jego oczy. Wspomnienie b�lu. B�lu do�wiadczonego dawno
temu, o kt�rym jednak
wci�� pami�ta�. Dla Bunny�ego komedia by�a walk�, walk� z dos�ownym, fizycznym
cierpieniem;
zachowanie dowodz�ce heroicznej
- a przy tym skutecznej
- postawy.
- Bun
- powiedzia� Jerry Feld
- to jest doktor Mary Rittersdorf. Jej m�� napisa� te programy dla robot�w CIA,
kt�re pokazywa�em
ci w zesz�y czwartek. Komik wyci�gn�� r�k� i uj�� d�o� Mary.
- Panie Hentman...
- zacz�a.
- Prosz�
- przerwa� Bunny.
- To moje zawodowe nazwisko. Prawdziwe, czyli to, z kt�rym si� urodzi�em, brzmi
Lionsblood Regal.
Naturalnie musia�em je zmieni�; kto decyduje si� na wej�cie do show-biznesu jako
Lionsblood Regal?
M�w mi Lionsblood albo po prostu Blood. Jerry nazywa mnie Li-Reg. To oznaka
naszej za�y�o�ci. A
za�y�o�� w stosunkach z kobietami to to, czego pragn� najbardziej
- doda�, ci�gle trzymaj�c r�k� Mary.
- Li-Reg to tw�j identyfikator w sieci kablowej
- powiedzia� Feld.
- Znowu ci si� wszystko pomiesza�o.
- Fakt.
- Hentman pu�ci� r�k� Mary.
- A wi�c, frau doktor Rattenf�nger...
- Rittersdorf
- poprawi�a Mary.
- Rattenf�nger
- rzek� Feld
- po niemiecku oznacza szczuro�apa. Bun, uwa�aj, �eby drugi raz nie pope�ni�
takiej pomy�ki.
- Przepraszam
- powiedzia� komik.
- Prosz� pos�ucha�, frau doktor Rittersdorf. Prosz� nazywa� mnie jako�
zdrobniale, b�dzie mi bardzo
mi�o. �akn� uczucia ze strony pi�knych kobiet, siedzi we mnie ma�y ch�opiec.
- U�miechn�� si�, ale jego twarz, a szczeg�lnie oczy ci�gle przepe�nione by�y
tym samym ogromnym
b�lem, brzemieniem przesz�o�ci.
- Zatrudni� pani m�a, je�eli b�d� m�g� pani� widywa�. Je�li zrozumie on
prawdziwy cel umowy, to,
co dyplomaci nazywaj� �tajnymi protoko�ami�.
- Natomiast do Jerry�ego Felda rzek�:
- Wiesz zreszt�, jak ostatnio daj� mi si� we znaki moje protoko�y.
- Chuck jest w wal�cej si� mieszkalni na Zachodnim Wybrze�u
- powiedzia�a Mary.
- Napisz� panu adres.
- Szybko wzi�a papier i d�ugopis i zanotowa�a.
- Prosz� mu powiedzie�, �e go pan potrzebuje; prosz� mu powiedzie�, �e...
- Ale ja go nie potrzebuj�
- przerwa� cicho Bunny Hentman.
- Czy nie m�g�by si� pan z nim spotka�, panie Hentman?
- spyta�a ostro�nie Mary.
- Chuck ma niezwyk�y talent. Szkoda by by�o, gdyby nikt go nie zach�ci�. Skubi�c
doln� warg�,
Hentman zapyta�:
- Martwi si� pani, �e nie zrobi z niego u�ytku, �e si� zmarnuje? Mary skin�a
g�ow�.
- To jego talent. On sam powinien o tym decydowa�.
- M�j m��
- powiedzia�a Mary
- potrzebuje pomocy. �Wiem o tym najlepiej
- pomy�la�a.
- Rozumienie ludzi to m�j zaw�d. Chuck jest niesamodzielnym, infantylnym typem;
musi by� popychany
i ci�gni�ty, je�eli w og�le ma si� rusza�. W przeciwnym razie zgnije w tym
okropnym ciasnym
mieszkadle, kt�re wynaj��. Albo wyskoczy przez okno. To jedyna rzecz, kt�ra mo�e
go uratowa�
- stwierdzi�a.
- Mimo �e nawet si� do tego nie przyzna�.
- Czy mog� si� z pani� spotka�?
- zapyta� Hentman, przygl�daj�c si� jej bacznie.
- Jak... jak to spotka�?
- Spojrza�a na Felda. Jego twarz by�a niewzruszona, jakby stara� si� nie
zauwa�a� ca�ej sytuacji.
- Po prostu
- rzek� Hentman.
- Nie w interesach.
- Niestety, wyje�d�am. B�d� pracowa� dla TERPLAN-u w Uk�adzie Alfy przez wiele
miesi�cy, je�eli nie
lat.
- A wi�c nici z pracy dla pani m�ulka
- odpar� Hentman.
- Kiedy pani wyje�d�a, doktor Rittersdorf?
- zapyta� Feld.
- Nied�