2829
Szczegóły |
Tytuł |
2829 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2829 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2829 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2829 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ALEKSANDER �CIBOR - RYLSKI
CZ�OWIEK Z �ELAZA
Nadzieja bywa, je�eli kto� wierzy,
�e ziemia nie jest snem, lecz �ywym cia�em
I �e wzrok, dotyk ani s�uch nie k�amie.
A wszystkie rzeczy, kt�re tutaj zna�em,
S� niby ogr�d, kiedy stoisz w branie.
Wej�� tam nie mo�na. Ale jest na pewno.
Gdyby�my lepiej i m�drzej patrzyli,
Jeszcze kwit nowy i gwiazdk� niejedn�
W ogrodzie �wiata by�my zobaczyli.
Niekt�rzy m�wi�, �e nas oko �udzi
I �e nic nie ma, tylko si� wydaje.
Ale ci w�a�nie nie maj� nadziei.
My�l�, �e kiedy cz�owiek si� odwr�ci,
Ca�y �wiat za nim zaraz by� przestaje
Jakby porwa�y go r�ce z�odziei.
Jeste�my w studio nagra� Polskiego Radia na My�liwieckiej. Na Sali przy mikrofonie aktorka. W kabinie za szk�em re�yser programu, technik I, technik II oraz nasz bohater, redaktor Winkel.
RE�YSER: Chce pani przes�ucha�?
AKTORKA: Wola�abym.
RE�YSER: Pu�� jej.
TECHNIK I: I tak nie ma czasu na poprawki.
RE�YSER: No, to musi si� jej podoba�.
WINKEL: Najbardziej spodoba si� cenzurze.
RE�YSER: Mo�e nie zauwa��.
WINKEL: Mi�osza?
RE�YSER: Stary, maj� mas�o na g�owie. Tu strajk, tam strajk... S�ysza�e�? Wczoraj stan�o Wybrze�e.
WINKEL: A jutro ty staniesz z programem.
TECHNIK I: Panie Winkel, zaraz pan wchodzi.
WINKEL: Ja zawsze wchodz� na czas.
TECHNIK I: Ale pan ma cztery baby na g�owie. Trzeba je przygotowa� rozsadzi�...
RE�YSER: My�lisz, �e mi to zdejm�?
WINKEL: Zdejm� ci razem ze sk�r�.
TECHNIK II: Musimy ko�czy�.
RE�YSER: No, to dzi�kujemy pani.
AKTORKA: Nie rozumiem.
RE�YSER: Studio nam si� ko�czy. Nie mamy czasu.
AKTORKA: Co to znaczy "nie mamy czasu"?
TECHNIK I: By�o bardzo fajnie, dzi�kujemy pani.
AKTORKA: Ale te ostatnie dwa wersy...
TECHNIK I: Strasznie nam przykro, ale nasz czas min��. (Do Winkla) Pan jeszcze tutaj?
Korytarz studia. Przy drzwiach do sali siedz� cztery panie w r�nym wieku. Podbiega do nich Winkel i przysiada na brze�ku wolnego krzes�a.
WINKEL: Prosz� pa�, za chwil� b�dziemy mieli studio, wi�c przepowiedzmy sobie jeszcze raz, �eby nam wysz�o g�adko i naturalnie. No wi�c tak, jak ustalili�my, panie jako przedstawicielki organizacji kobiecych, wyra�aj� kolejno g��boki niesmak i zaniepokojenie z powodu tak zwanych nieuzasadnionych przerw w pracy. (Zwraca si� do jednej z pa�). Pani przedszkolanka z Elbl�ga pierwsza.
Kr�ciutka konsternacja: wida�, �e Winkel pomyli� swoje rozm�wczynie. Wreszcie jedna z nich wyja�nia sytuacj�.
PRZEDSZKOLANKA: To ja, prosz� pana, ja jestem z Elbl�ga...
WINKEL: A tak, pani, oczywi�cie. Chodzi o te strajkuj�ce autobusy.
PRZEDSZKOLANKA: Tak, pami�tam, co mam powiedzie�. �e jeszcze czuj� te dwadzie�cia kilometr�w w nogach. I �e nie rozumiem pracownik�w MPK. Moim obowi�zkiem wobec rodzin dzieci, kt�rych ojcowie strajkuj�...
WINKEL: Ale tu jest napisane inaczej.
PRZEDSZKOLANKA: Przepraszam...Kt�rych ojcowie samowolnie przerwali prac�...No, wi�c moim obowi�zkiem jest wezwa� ich, no, wezwa�...
WINKEL: Niech pani przeczyta spokojnie. No, nie denerwujmy si�.
PRZEDSZKOLANKA: Nasz� przymusow� sytuacj� wykorzystuj� kierowcy prywatnych samochod�w, bior�c za podwiezienie 50 z�otych.
WINKEL: �wi�stwo, nie? (Zwraca si� do nast�pnej z pa�). A teraz o tych bananach. �e stoj� w porcie statki...
PANI II: Tak, tak, wiem.
WINKEL: No, to prosz�. W portach stoj� nieroz�adowane statki z bananami i banany tam oczywi�cie gnij�.
PANI II: Chodzi o to, �e s� to witaminy, a nasze dziecie...
TECHNIK II (podchodz�c): Panie redaktorze, telefon do pana.
WINKEL: Chwileczk�. No, wi�c nasze dzieci...
PANI II: S� niedo�ywione, cierpi� na awitaminoz�.
WINKEL (wstaj�c): No i doskonale.
PANI III: Ja jeszcze chcia�am... co� od siebie. (Podnosi g�os). My, kobiety polskie, apelujemy do was jako �ony i matki: zabierzcie si� do pracy!
WINKEL: O, dzi�kuj�, bardzo �adnie pani to uj�a.
PANI II: Ja bym jeszcze chcia�a doda� do tych banan�w - o ich warto�ci od�ywczej...
TECHNIK II: Panie Winkel, to jest pilne.
WINKEL: Przepraszam.
Wracaj� obaj do kabiny. Technik I w�a�nie odk�ada s�uchawk� na wide�ki.
WINKEL: Co jest?
TECHNIK I: Chyba draka.
WINKEL: To znaczy?
TECHNIK I: Ma pan natychmiast stawi� si� u szefa.
WINKEL: Kt�rego?
TECHNIK I: Najwy�szego.
WINKEL: Wciurno�ci...
TECHNIK I: Niech pan przed wyj�ciem zap�aci d�ug w bufecie.
WINKEL: My�li pan, �e mo�e by� tak �le?
TECHNIK I: A pan nie my�li?
WINKEL (do re�ysera): Mundek, Mundek, b�agam ci�, zr�b to za mnie, bo mi g�ow� urw�!
RE�YSER: A ile masz tego d�ugu?
WINKEL: Ach, nie, chodzi mi o te baby!
RE�YSER: Te� mia�e� pomys�!
WINKEL: Ja? (Wzrusza ramionami). Kazali mi. B�agam ci�!
RE�YSER: Dobra, ale zrewan�uj� ci si� w tej samej walucie.
WINKEL (do technika I): Kto dzwoni�?
TECHNIK I: Za pi�� minut b�dzie na dole czeka� samoch�d.
WINKEL: Ale kto dzwoni�?
TECHNIK I: Pierwszy zast�pca.
WINKEL: W�os mi si� je�y.
TECHNIK I: Niech pan poprosi kt�r�� pani� o grzebie�.
WINKEL: Pierwszy zast�pca... osobi�cie?
TECHNIK I: Niebieski Fiat 132. powodzenia.
W chwil� potem Winkel wybiega z gmachu. Przed bram� czeka ju� per�owoniebieski samoch�d. Obok stoi antypatyczny blondyn w nienagannym garniturze.
BLONDYN: Pan Winkel?
WINKEL: Dosta�em telefon...
BLONDYN: Prosz�
WINKEL: Musia�em przerwa� nagranie.
BLONDYN: Niech pan wsiada. Czekaj� na pana.
WINKEL (wsiadaj�c): Czy pan si� mo�e orientuje...
BLONDYN: Nie.
WINKEL: Przepraszam.
Po chwili s� ju� na szosie za miastem. Winkel przeciera spocone czo�o. Wida�, �e r�ce mu si� trz�s�. Ukradkiem si�ga do wewn�trznej kieszeni wiatr�wki, wyjmuje p�ask� butelk�, odkr�ca metalow� zakr�tk� i przytyka szyjk� do ust. W tej chwili jego wzrok spotyka si� w lusterku z uwa�nym spojrzeniem blondyna.
WINKEL (speszony): Gard�o mi nawala.
Tamten nie odpowiada. W milczeniu zaje�d�aj� przed fronton okaza�ego pa�acu, ukrytego w�r�d drzew. Wchodz� do hallu. Przez uchylone drzwi wida� du�y pok�j, urz�dzony z nale�nym przepychem. W pokoju kilku pan�w po czterdziestce. Stolik z butelkami jak w angielskim filmie. �ciszona, wyra�nie zasadnicza rozmowa. Od grupy rozmawiaj�cych odrywa si� szef. Wysoki, niedba�y, o zmys�owych ustach. Podchodzi.
BLONDYN: Pan Winkel.
SZEF: Nalej sobie i zaczekaj w hallu.
BLONDYN: Dzi�kuj�, mam k�opoty z w�trob�.
SZEF: To sobie nie nalewaj, ale i tak zaczekaj.
Blondyn cofa si� do przedsionka. Szef przygl�da si� Winklowi. Ten milczy z uszanowaniem.
SZEF: No, co si� tak patrzycie?
WINKEL: Czekam na polecenia.
SZEF: Na jakie?
WINKEL: No, nie wiem.
SZEF: To sk�d wiecie, �e b�d� polecenia?
Winkel milczy stropiony. Szef odwraca si� w stron� rozmawiaj�cych w g��bi pokoju.
SZEF: Heniu, pozw�l.
Z kryszta�ow� szklaneczk� w r�ku podchodzi masywny m�czyzna o byczym karku.
SZEF: Przyjrzyj mu si�. Ten?
I ZAST�PCA: Ten.
SZEF: I co?
I ZAST�PCA: M�wi�em ci. Budzi zaufanie.
SZEF: Powiedz co� o nim.
I ZAST�PCA: No c�, kiedy� by� ambitny. Robi� audycje o wypadkach grudniowych. Jedn� mu nawet pu�cili... a mo�e dwie?
SZEF: A teraz?
I ZAST�PCA: Teraz jest zdyscyplinowany.
SZEF: A co si� lepiej op�aca?
I ZAST�PCA: Ka� sobie przys�a� jego list� p�acy.
SZEF( do Winkla): A co wy na to?
WINKEL: Nie narzekam, szefie.
SZEF: Kiepsko by�oby zosta� na lodzie?
WINKEL: Zdaje mi si�, �e moja praca...
SZEF: Mnie nie obchodzi, co wam si� zdaje. Daj mu co� do picia.
Tamten daje Winklowi w�asn� szklaneczk�. Winkel z wysi�kiem powstrzymuje si�, by nie wypi� jej duszkiem.
I ZAST�PCA: Wypijcie zdrowie szefa. Drugiego takiego ze �wiec� szuka�. Prawda?
WINKEL: �wi�ta prawda.
SZEF: No, to za�atw z nim, co trzeba.
Odwraca si� i odchodzi. I zast�pca wyjmuje z kieszeni grub� kopert� i rzuca j� na stolik, obok le��cego tam miniaturowego magnetofonu.
I ZAST�PCA: Tu s� takie materia�y, to pan sobie przejrzy. Sprz�t te� jest... i to wysokiej klasy. A tu s� pieni�dze.
Wyci�ga z wewn�trznej kieszeni gruby plik banknot�w.
I ZAST�PCA: Pan to schowa, tu jest �adne par� z�otych. A tu mi pan to wszystko podpisze. O tutaj.
K�adzie przed Winklem jaki� kwit i d�ugopis.
WINKEL: Ale ja na razie... nie bardzo rozumiem...
I ZAST�PCA: Zrozumie pan na miejscu.
WINKEL: To znaczy gdzie?
I ZAST�PCA: Jak to gdzie? W Gda�sku! I niech pan pami�ta, panie Winkel: wszystko zosta�o mi�dzy nami. Jasne?
Dworzec w Gda�sku p�nym wieczorem. Z warszawskiego poci�gu wysiada Winkel, ci�gn�c za sob� podr�n� torb�. Staje na �rodku peronu i rozgl�da si� niepewnie. Po chwili podchodzi do niego wysoki, barczysty m�czyzna o mrocznej twarzy i pochmurnym spojrzeniu.
OGRODNIK: Pan Winkel? Przyjecha�em po pana. Prosz� t�dy.
Bierze torb� Winkla i rusza w stron� wyj�cia.
WINKEL: Przepraszam bardzo, czy pan...
OGRODNIK: S�ucham?
WINKEL: Nie, nic...
W milczeniu odje�d�aj� spod dworca.
Gabinet dyrektora Badeckiego w dobrym, przedwojennym niemieckim budownictwie. Gda�skie meble, bibeloty, mierne obrazy w kosztownych ramach. Telewizor pod��czony do przeno�nego magnetowidu. Migawkowe scenki, powielaj�ce wielokrotnie t� sam� posta�: m�odego cz�owieka o zaci�tej, chwilami wr�cz zdesperowanej twarzy. Jest to Maciek Tomczyk, jeden z m�odych przyw�dc�w sierpniowego strajku w stoczni gda�skiej. Jego interlokutorem jest przedstawiciel telewizji francuskiej. Rozmowa toczy si� przed kamerami TV, a jej t�em s� fragmenty zamar�ej stoczni.
REPORTER: Bonjour. Nos sommes sur la terre de chantier navale de Gda�sk. C'est le vingt aout mille neuf cent quatrevingts. C'est ce jeune home Maciej Tomczyk, qui a declanche la greve. Panie Tomczyk, prosz� nam powiedzie�, w jaki spos�b strjk si� zacz��.
MACIEK: Strajk by� przygotowany ju� wcze�niej przez grup� za�o�ycielsk� wolnych zwi�zk�w zawodowych. Jak pan si� domy�la, grupa ta musia�a dzia�a�, jakby to powiedzie� nieoficjalnie...
REPORTER: Nielegalnie.
MACIEK: Zosta�my przy s�owie "nieoficjalnie". Byli�my nara�eni na liczne represje, ale uda�o nam si� przetrwa�. Ustalili�my, �e ruszymy czternastego sierpnia. Tego dnia przyszli�my tutaj wcze�niej we trzech, dw�ch ch�opak�w i ja. Mieli�my przygotowane plakaty, siedem plakat�w i ulotki. By�o p�tora tysi�ca ulotek, no to ja wzi��em osiemset na siebie. Przyszed�em na oddzia�, przylepi�em plakat na oknie, rozrzuci�em ulotki w szatni i pytam ch�opak�w, czy ruszamy. A musi pan wiedzie�, �e ca�e wolne zwi�zki, to wtedy by�o kilka os�b u nas i kilka na �l�sku - ale okaza�o si�, �e to wystarczy, bo ca�y kraj by� ju� got�w i czeka�. To ch�opcy m�wi�, �e tak, �e id�, bo zwolniono z pracy pani� Ani�. To w�a�nie by�o w naszych ulotkach i na plakatach; te nasze ��dania, czy jak si� teraz m�wi postulaty: przywr�cenie do pracy pani Anny Walentynowicz, kt�ra razem z nami zak�ada�a te tajne zwi�zki, podwy�ka 1000 z�otych i dodatek dro�y�niany. Jak pan widzi, zacz�o si� od bardzo skromnych ��da�...Poszli�my przez stoczni�, a do nas do��czali si� coraz nowi, a� wreszcie ju� du�ym t�umem idziemy pod dyrekcj�. Tu przylatuje do nas personalny i jeszcze inni z biura kadr i pytaj�: co tu si� dzieje? Co wy robicie? A my m�wimy: zaraz, chwileczk�, czekamy jeszcze na kogo�, kto ma przyj��, a potem b�dziemy gada�. A czekali�my na Lecha Wa��s�, kt�ry te� by� zwolniony i musia� si� jako� przekra��, bo przez �adn� bram� by go nie pu�cili. Wreszcie patrzymy: jest Lechu, zasuwa przez p�ot. Za chwil� mieli�my ju� komitet strajkowy i tak to si� zacz�o naprawd�...
Cz�owiek, kt�ry przywi�z� Winkla, a kt�rego wszyscy nazywaj� Ogrodnikiem - wy��cza magnetowid. Badecki, rozparty w fotelu za biurkiem, podnosi spocon� twarz. Jest to m�czyzna po czterdziestce, mocno wy�ysia�y, niechlujny i wida�, �e ci�ko chory na serce - co chwil� brak mu tchu i wtedy ca�y sinieje, jakby mia� zaraz skona�. Ale ma�e, podkr��one oczy przez ca�y czas p�on� mu nienawi�ci�.
BADECKI: To jest facet, kt�ry rozpocz�� strajk w stoczni. Nazywa si� Maciej Tomczyk, nawiasem m�wi�c b�kart, ale ze specyficznym rodowodem. Jego nie�lubny ojciec strajkowa� w tej samej stoczni - dziesi�� lat temu. Nawiasem m�wi�c jaka� przypadkowa kula... Wiecie, jak to jest w czasie ulicznej strzelaniny. W ka�dym razie mamy do czynienia z pi�kn� kontrrewolucyjn� tradycj�.
Winkel siedzi na brze�ku krzes�a, po drugiej stronie biurka, troch� bokiem - tak, by m�g� zerkn�� na zmian� to w telewizor, to w twarz Badeckiego. Milczy; wida�, �e jest skonsternowany; wci�� jeszcze nie w pe�ni rozumie, po co zosta� przys�any.
OGRODNIK: Chce pan zobaczy� jeszcze raz?
Dotyka palcem w��cznika magnetowidu.
WINKEL: Nie, nie, dzi�kuj� bardzo.
Bezmy�lnie tasuje w r�kach plik zdj�� i papier�w, potem wsuwa je z powrotem do du�ej koperty i nie�mia�o k�adzie na biurku.
BADECKI: Co wy mi to oddajecie? No, przecie� to jest materia� wyj�ciowy do waszej dalszej pracy.
WINKEL: S�ucham?
BADECKI: Do dalszej pracy.
WINKEL: Przepraszam, ale ja chyba niezupe�nie rozumiem.
BADECKI: Wi�c ruszcie m�zgiem. Kiedy to wszystko si� zacznie i we�miemy ich wszystkich za dup�...Tomczyka, oczywi�cie, tak�e... Powstanie obawa legendy. I my t� legend� b�dziemy musieli natychmiast rozwia�. Ka�dy z was dosta� do obr�bki kt�rego� z tych Robespierr�w. Panu przypad� w�a�nie Tomczyk.
WINKEL: Naprawd� nie rozumiem, dlaczego mnie... Dlaczego akurat ja?
BADECKI: Z pocz�tku sam si� zastanawia�em. A teraz my�l�, �e to by� niez�y pomys�; niez�y pomys�, ja bym na to nigdy nie wpad�. Pan tu by� dziesi�� lat temu, zaraz po tych zamieszkach, prawda?
WINKEL: No, by�em; ale kr�tko.
BADECKI: I pisa� pan s�odkie reporta�e dla tutejszej rozg�o�ni: o robotnikach i ich niezawinionej krzywdzie. Pisa� pan?
WINKEL: Pu�cili mi tylko jeden, czy dwa; reszt� zdj�li...
BADECKI: I mia� pan potem, jakby to powiedzie�, pewne przykro�ci.
WINKEL: Nie warto o tym m�wi�.
BADECKI: A pan wie, kto pana wtedy wyci�gn��?
WINKEL: No nie, nie bardzo.
BADECKI: A to ja, widzi pan.
WINKEL: A nie, tego nie wiedzia�em.
BADECKI: Pan mnie nie zna�, a ja pana zna�em. Dobre co?
Zanosi si� rz꿹cym �miechem, kt�ry przechodzi w atak duszno�ci. Winkel zrywa si�, ale nie wie jak mu pom�c. Po chwili Badecki przychodzi do siebie.
BADECKI: No, dobrze, ju� dobrze. Mo�e pan pokwituje odbi�r samochodu.
Popycha ku niemu jaki� bloczek i rzuca na biurko d�ugopis. Winkel podpisuje. Badecki przyci�ga bloczek do siebie i wrzuca go do szuflady.
BADECKI: No i jeszcze co�. Mo�e pan s�ysza�: Komitet Strajkowy zakazuje sprzeda�y alkoholu. Na ca�ym Wybrze�u nie dostanie pan nawet kropelki; kompletna prohibicja. Ale my sobie jako� poradzimy.
Wstaje i ci�ko podchodzi do olbrzymiego kontrabasu, stoj�cego w k�cie. Obraca go; teraz widzimy, �e rzekomy kontrabas jest po prostu podr�cznym barkiem. Na kilku p�eczkach, umieszczonych wewn�trz instrumentu, po�yskuj� niezliczone butelki przednich trunk�w. Badecki bierze dwie butelki whisky i wraca z nimi do biurka. Jedn� otwiera, drug� wr�cza Winklowi.
BADECKI: Prosz�, przyda si� to panu.
WINKEL: Dzi�kuj�.
BADECKI: Wydaj� te swoje zarz�dzenia, a nie pomy�l�, �e Polak z Polakiem na trze�wo si� nie dogada.
Nalewa whisky do dw�ch szklaneczek, stoj�cych na biurku.
BADECKI: Pan z wod�?
WINKEL: Raczej nie.
BADECKI: To dobrze, bo mog�aby by� tylko woda z kranu; syfon pusty. A wracaj�c do sprawy: widzi pan, Warszawa jest chora na uwi�d woli. Powk�adali bia�e r�kawiczki i pr�buj� g�aska� besti� po pysku. A w Gda�sku jest jeszcze gorzej: tutejsze czynniki zatraci�y reszt� instynktu pa�stwowego. Id� strajkuj�cym we wszystkim na r�k�, a najch�tniej padliby Komitetowi w ramiona. A przecie� jest jeden aksjomat niepodwa�alny: �e w�adz� nie mo�na dzieli� si� z nikim; a ju� szczeg�lnie z kontrrewolucj�. Bo my musimy nazywa� rzeczy po imieniu: to jest kontrrewolucja, panie Winkel i trzeba z ni� walczy� tak, jak klasa robotnicza zawsze walczy�a z kontr�.
WINKEL (zerkaj�c �akomie na szklaneczk� z alkoholem): A co ze mnie za klasa? Ja jestem po prostu ma�y cz�owiek z jeszcze mniejszym magnetofonem...
BADECKI: Pij pan, pij pan, po to nala�em. Sw�j swojego wyczuje przez sk�r�. A co do tej stoczniowej kontry? Pan nie jest sam, panie Winkel. Pan ma do wykonania tylko sw�j kawa�ek roboty. A takich jak pan jest wi�cej i ka�dy te� ma do wykonania sw�j kawa�ek. Je�eli ka�dy z was si� wywi��e z tego jak nale�y...Tu nie ma w�z albo przew�z. Je�eli my sami, panie, nie zrobimy z tym porz�dku, zrobi� to za nas sojusznicy... tylko co Polsce z tego przyjdzie? I co przyjdzie nam wszystkim, prawdziwym patriotom i komunistom? Panie Winkel, Warszawie trzeba pom�c, trzeba jej udowodni�, �e zawis�o nad nami �miertelne niebezpiecze�stwo.
WINKEL: Ale jak, panie Badecki, jak pom�c, jak udowodni�?
BADECKI (unosz�c si� coraz bardziej): Trzeba ich wyprowadzi� na ulic�! Tak jak dziesi�� lat temu! Niech wylez� z tego swojego kurnika, niech pal� urz�dy i komitety, niech si� bij� z milicj�, niech sami zdychaj� i zabijaj� naszych ludzi!
WINKEL: A jak nie wyjd�?
BADECKI (histerycznie): Wyjd�, wyjd� musz� wyj��! Tylko trzeba znale�� jaki� pretekst! Trzeba ich sprowokowa�! I ten, kto to wymy�li, kto to zrobi, mo�e liczy� na ka�dy awans i ka�d� nagrod�! Mo�e liczy� na wszystko! Je�eli na przyk�ad pan... Je�eli panu si� uda... Je�eli... To ja... to my...
Sinieje i �apie si� za serce
WINKEL (do Ogrodnika): Niech pan dzwoni po pogotowie!
OGRODNIK: To nic takiego. Dyrektor cz�sto tak zapada od czasu jak przesta� by� dyrektorem...
Ciemn� ulic� Gda�ska jedzie Fiat 126p na �wiat�ach. Co pewien czas mija zaparkowane wozy milicyjne i wzmocnione patrole z broni� maszynow�. We wn�trzu samochodu Ogrodnik i Winkel. Przez d�ugi czas obaj milcz�, tylko Winkel raz po raz ociera r�kawem spocone czo�o.
WINKEL: Wie pan, ju� si� ba�em...
OGRODNIK: Pan?
WINKEL: To wygl�da�o okropnie.
OGRODNIK: A ja sobie my�la�em, �e pan jest bardzo odwa�ny cz�owiek.
WINKEL: Dlaczego?
OGRODNIK: Przyjecha� tutaj, teraz? I z dobrej woli pcha� palec mi�dzy drzwi? A jak panu, nie daj Bo�e, przytrzasn�?
WINKEL: Mnie? Sk�d�e znowu!
OGRODNIK: Nie? To znaczy, �e pan po prostu robi zawsze co ka��.
WINKEL: Szarzy ludzie nie mog� wybiera�.
OGRODNIK: Czasem mog�, mog�. Ale co tam, nie moja sprawa. Ja tylko my�l�, �e tu si� nied�ugo zacznie. W razie czego prosz� pami�ta�, �e pana ostrzega�em.
W milczeniu zaje�d�aj� przed hotel, kt�ry - w przeciwie�stwie do ca�ego miasta, jest rz�si�cie o�wietlony i pe�en gwaru. Ogrodnik wy��cza silnik i bierze torb� Winkla.
OGRODNIK: Prosz� za mn�.
Obaj wchodz� do hallu, wype�nionego t�umem podnieconych dziennikarzy z Zachodu. Ogrodnik podchodzi do recepcji.
OGRODNIK: Dobry wiecz�r. Mieli�my tu zarezerwowany pok�j na nazwisko Winkel.
RECEPCJONISTA: Jak pan m�wi?
OGRODNIK: Winkel.
RECEPCJONISTA (sprawdzaj�c list� zam�wie�): Tak jest, zgadza si�. Dow�d pana prosz�.
OGRODNIK: Dow�d, prosz� pana.
Winkel zaczyna przetrz�sa� kieszenie, potem wypatrosza niechlujnie za�adowan� torb�. Wida�, �e pakowa� si� w ostatniej chwili, wrzucaj�c wszystko na �apu capu. Wreszcie w paczce pieni�dzy, owini�tych gazet�, znajduje wyt�uszczony i postrz�piony dow�d osobisty. Podaje go Ogrodnikowi, a ten k�adzie dokument na kontuarze.
RECEPCJONISTA: Tak, 1303.
K�adzie przed nimi klucz. Ogrodnik bierze go, jeszcze raz chwyta torb� Winkla i podchodzi z ni� do windy. Tu stawia j� na posadzce, a z kieszeni wyci�ga kluczyki i dow�d rejestracyjny samochodu.
OGRODNIK: Gdyby co, to ma pan pe�en bak. A przepustka jest w skrytce Fiata.
WINKEL: Nie rozumiem, gdyby co?
OGRODNIK: W nocy nic, ale jutro?... Dobranoc panu.
WINKEL (machinalnie): Dobranoc.
Ogrodnik odchodzi r�wnym, oboj�tnym krokiem.
Korytarz na trzynastym pi�trze hotelu. Nadchodzi Winkel, ci�gn�c torb� za jedno ucho po puszystym dywanie. Staje przed drzwiami z numerem 1303, otwiera je i zatrzymuje si� niepewnie. W pokoju, na fotelu pod oknem siedzi jaki� m�ody, smuk�y m�czyzna o poci�g�ej, nieruchomej twarzy. Winkel cofa si� i jeszcze raz sprawdza numer na drzwiach.
WINKEL: Przepraszam bardzo, ale...
WIRSKI: Wszystko si� zgadza. To jest pok�j 1303, a pan nazywa si� Winkel. Prosz� wej�� i zamkn�� drzwi.
Winkel bardzo niepewnie wykonuje polecenie nieznanego m�czyzny i zatrzymuje si� zaraz za progiem.
WIRSKI: Co si� tak patrzycie?
WINKEL: Przepraszam, ale ja...
WIRSKI: Nie b�d� si� wam przedstawia�, �e jestem z policji i jestem tutaj specjalist� od po�ykania g�wna. Siadajcie.
Winkel zostawia torb� na pod�odze i ostro�nie przysiada, naprzeciw Wirskiego. Jest wyra�nie zm�czony niespodziankami, kt�re spotykaj� go jedna po drugiej, a kt�rych istoty nie mo�e w pe�ni zrozumie�. Tamten obserwuje go z lekkim, trocz� ch�odnym u�mieszkiem.
WIRSKI: W�adza to nie jest dobry wujek, jak si� to paru towarzyszom na g�rze wydaje. Chcieli si� kocha� z narodem bez k�opot�w, no i musia�o si� to kiedy� wreszcie zesra�.
Winkel milczy. Tamten dalej obserwuje go z tym samym u�mieszkiem i praw� r�k� g�aszcze pieszczotliwie b�yszcz�c� teczk�, kt�r� trzyma na kolanach. Potem bez po�piechu wyjmuje ma�y kluczyk z kieszonki na piersiach i podci�ga brzeg r�kawa na lewej r�ce. Dopiero teraz widzimy, �e uchwyt teczki przypi�ty jest kajdankami do przegubu lewej r�ki Wirskiego. Ten wprawnie, jednym ruchem rozpina kajdanki i wrzuca je do kieszeni. Potem otwiera teczk�, chwil� grzebie w wype�niaj�cych j� papierach i wreszcie wyci�ga jeden plik, spi�ty grubym spinaczem.
WIRSKI: Tu macie tego Tomczyka i ludzi z jego kr�gu. Jest w czym wybiera�.
Z niejak� lubo�ci� przegl�da papiery, spi�te spinaczem.
WIRSKI: Maciej Tomczyk... Alkoholik, szpital psychiatryczny; tu macie rozpoznanie.
Wyjmuje ma�y blankiecik i odczytuje go z pewnym trudem.
WIRSKI: Hipertensio arterialis labilis...
Podaje blankiecik Winklowi. Ten przebiega go wzrokiem i podnosi na Wirskiego zak�opotane spojrzenie.
WINKEL: Chodzi o to, �e ma k�opoty z sercem i w�trob�...
WIRSKI (marszcz�c si�): Naprawd�?
WINKEL: Uczy�em si� kiedy� �aciny...
WIRSKI: Co oni mi tu, kurwa, wetkn�li?
Wyrywa Winklowi blankiecik, przygl�da mu si� jeszcze raz, ale teraz ze z�o�ci� i chowa go do kieszeni.
WIRSKI: Niewa�ne. Czyny chuliga�skie; o, niby robotnik, a matka ma will� w Zakopanem i utrzymuje go przez ca�y czas. O, widzicie? A tu, dalej: pobicie funkcjonariusza, handel walut�, naruszanie zasad wsp�ycia spo�ecznego, zdemolowanie �wietlicy w akademiku... A to jego �ona.
Podaje Winklowi niezbyt wyra�n� fotografi�, powi�kszon� z jakiego� mniejszego zdj�cia.
WINKEL: A, ja j� znam.
WIRSKI: Tak? Jest teraz zatrzymana.
WINKEL: Tak? A nie, to znaczy - podobna jaka�...
WIRSKI: To ona, ona. Robi�a film o tym Birkucie, przodowniku pracy. Nawiasem m�wi�c to ojciec naszego Tomczyka. Dziesi�� lat temu targn�� si� na w�adz� ludow� i poni�s� zas�u�on� kar�.
WINKEL: Podobno jaka� przypadkowa kula... w czasie tamtych zamieszek...
WIRSKI: A czy nie wszystko jedno?
WINKEL (szybko): Nie widzia�em tego filmu.
WIRSKI: Bo go nie sko�czy�a. W telewizji by�o wtedy paru przytomnych ludzi... Zreszt� dzi� tak�e s�. Tu jest m�j telefon.
Pisze na karteczce kilka cyfr i rzuca Winklowi na kolana.
WIRSKI: No, do �rody przygotujcie mi taki scenariuszy... I �eby tam by�o wszystko, co chcieliby�cie wykorzysta� - oczywi�cie po zapoznaniu si� z tym, jak to �adnie m�wi� dossier. Wybrane materia�y skopiujemy sami na ksero. Zajmie nam to par� godzin. Jak pan b�dzie got�w, niech pan do mnie zadzwoni. Na pocz�tek proponuj�, �eby pan uci�� z ni� sobie ma�� rozm�wk�.
WINKEL: Z kim?
WIRSKI: No, z �on� tego Tomczyka; to pana troch� zorientuje. Oczywi�cie dostanie pan przepustk� do naszego kibelka. Materia�y przejrzyjcie, zaznaczcie, co was zainteresuje, no i uwa�ajcie na nie, bo jakby zgin�y, bro� Bo�e, to marny wasz los. Nikt si� do was nie przyzna, a dzisiaj nie mo�na by� niczyim cz�owiekiem. Tu podpiszcie.
WINKEL: Co?
WIRSKI: Podpiszcie, podpiszcie. I tutaj jeszcze. Przepustk� do nas k�ad� na stole. A na teren stoczni lepiej nie wchod�cie. Tam niestety ko�czy si� ju� nasza opieka.
Wstaje. Winkel wstaje r�wnie�, zupe�nie zdezorientowany.
WIRSKI (zerkn�wszy na zegarek): A teraz pos�uchajcie sobie syreniego g�osu naszego pierwszego sekretarza. Od razu lepiej zrozumiecie, co m�wi�em.
W��cza mu telewizor i wychodzi. Winkel dalej stoi jak sparali�owany i tylko z niedowierzaniem patrzy w drzwi, jakby podejrzewa�, �e ta ca�a rozmowa by�a jakim� dziwacznym snem. Tymczasem telewizor nagrzewa si� i na jego ekranie ukazuje si� twarz �ysawego m�czyzny w okularach. Jest to Tadeusz Fiszbach, I sekretarz Komitetu Wojew�dzkiego w Gda�sku.
FISZBACH: B��dem by�oby s�dzi�, �e strajk w Stoczni Gda�skiej, a nast�pnie w kilkuset innych przedsi�biorstwach Tr�jmiasta by� wynikiem dzia�alno�ci nielicznej grupy przedstawicieli si� antysocjalistycznych, �e jego geneza, przebieg i cele wyros�y z pod�o�a oderwanego od klasy robotniczej lub wrogiego Polsce Ludowej. W toku strajku, mimo jego szerokiego zasi�gu, nie ujawni�y si� w zorganizowanej postaci d��enia czy dzia�ania, kt�re by�yby wymierzone we w�adz� ludow�, w ustrojowe podstawy pa�stwa lub system naszych sojuszy. Oceny tej nie mo�e zmieni� jedno czy drugie przem�wienie, wyg�oszone przez osoby przyby�e z zewn�trz i reprezentuj�ce kr�gi dysydenckie, kt�re w tym, co si� dzieje, upatrywa�y szans� dla siebie, lecz spotyka�y si� ze sprzeciwem klasy robotniczej.
Winkel powoli siada naprzeciw telewizora i k�adzie na pod�odze papiery, wr�czone mu przez Wirskiego. Przem�wienie Fiszbacha trwa nadal.
FISZBACH: Liczba za��g, przyst�puj�cych do strajku stale ros�a, rozszerza�a si� solidarno�� strajkuj�cych za��g. W odczuciu spo�ecze�stwa Tr�jmiasta, w tym i organizacji partyjnych, tylko odpowiedzialny dialog mo�e doprowadzi� do przezwyci�enia impasu i podj�cia pracy przez strajkuj�cych. Spo�r�d politycznych �rodk�w naszego dzia�ania ten staje si� obecnie najwa�niejszym i mo�e si� okaza� najbardziej skutecznym. Taki pogl�d egzekutywa Komitetu Wojew�dzkiego wyra�a�a od pocz�tku wydarze� i nadal konsekwentnie zmierza do jego realizacji.
Winkel kr�ci p�przytomnie g�ow�, jak kto�, kto bez reszty zagubi� si� w g�szczu sprzecznych racji, potem gasi telewizor, wyci�ga z torby butelk�, ofiarowan� mu przez Badeckiego, odkr�ca j� i kieruje si� do �azienki w poszukiwaniu jakiej� szklaneczki. Znajduje j� na porcelanowej p�eczce nad umywalk�, ogl�da pod �wiat�o i postanawia j� jeszcze troch� przep�uka�. Aby to zrobi�, odstawia butelk� na brzeg umywalki, potem odkr�ca wod� i w tym samym momencie - zawadziwszy o butelk� r�kawem, str�ca j� na posadzk� z terrakoty. Rozlega si� trzask i z�ocisty p�yn rozlewa si� po ca�ej posadzce. Winkel przez sekund� stoi jak sparali�owany, potem chwyta r�cznik i zaczyna nim zgarnia� alkohol z posadzki. Musi to robi� ostro�nie, aby nie pokaleczy� si� o st�uczone szk�o, wi�ksze jego kawa�ki wybiera palcami i odk�ada, po czym stawia szklaneczk� na pod�odze i pr�buje wycisn�� do niej whisky z namoczonego r�cznika. Rezultat jest raczej �a�osny, do szklaneczki trafia zaledwie kilka �yk�w. Winkel podnosi j� do ust i powoli pije alkohol, wypluwaj�c raz po raz p�ywaj�ce w nim szklane okruchy .Niestety, dawka jest skromna i zaraz si� ko�czy. Winkel przygl�da si� pustej szklance z rozpacz�, a potem szybko odstawia j� na p�eczk�; wida�, �e za�wita�a mu nowa nadzieja czy raczej szansa ratunku.
Po paru minutach widzimy go w hotelowym barku, umieszczonym w gustownych podziemiach. Barek jest prawie pusty, tylko dw�ch zagranicznych dziennikarzy siedzi na wysokich sto�kach i bez przekonania poci�g coca-co�. Winkel usadawia si� jak najdalej od nich i obdarza barmank� jak najs�odszym u�miechem.
WINKEL: Dobry wiecz�r, kochaniutka. Flaszeczk� musz� skombinowa�, taka sytuacja, wie pani...
BARMANKA: Alkoholu nie podajemy.
WINKEL: Nie, ja rozumiem, alkoholu nie podajemy, ale taka cicha akcja - flaszeczk� do pokoju, raz, dwa i po wszystkim.
BARMANKA: Nic raz, dwa, prosz� pana. Jest zakaz, to pan chyba wie.
WINKEL: Ja rozumiem, zakazy zakazami, ale tak dyskretnie... Cena nie gra roli.
BARMANKA: M�wi� wyra�nie, jest zakaz.
WINKEL: Jaki zakaz, czyj zakaz?
BARMANKA: Jest zakaz Komitetu Strajkowego.
WINKEL: Ale prosz� pani, co mnie obchodzi zakaz Komitetu Strajkowego, tu nie stocznia, tu jest hotel! Pani nie obowi�zuj� zarz�dzenia jakiego� Komitetu!
BARMANKA: Co mnie obowi�zuje to ja sama wiem i niech pan tu g�upiego nie udaje, bo ja te numery znam na pami��!
Pok�j Winkla na trzynastym pi�trze. Sam Winkel, zupe�nie za�amany, siedzi na fotelu ze zwieszon� g�ow�. Potem podejmuje jak�� nag��, niemal desperack� decyzj� i chwyta za telefon.
G�OS TELEFONISTKI: Dobry wiecz�r, centrala telefoniczna, s�ucham.
WINKEL: Dobry wiecz�r pani, chcia�bym zam�wi� b�yskawiczn� z Warszaw�.
G�OS TELEFONISTKI: Przepraszam, pan chyba u nas od niedawna.
WINKEL: Nie rozumiem.
G�OS TELEFONISTKI: Nie mamy po��czenia z �adnym miastem w Polsce.
WINKEL: Znowu blokada?
G�OS TELEFONISTKI: Blokada, prosz� pana. Ale mo�e si� pan zdecyduje na telegram, ewentualnie teleks; powinien doj��.
WINKEL: Nie, to chyba nie... To nie na teleks... Mo�e pani tylko �askawie zadzwoni do recepcji i powie, �e odwo�uj� rezerwacj� i jutro wyje�d�am.
G�OS TELEFONISTKI: Oczywi�cie, dobranoc panu.
WINKEL (g�ucho): Dobranoc.
Odk�ada s�uchawk� i apatycznie podchodzi do okna. Otwiera je; na dworze noc, nie s�ycha� normalnego ruchu ulicznego, tylko gdzie� z daleka, od strony stoczni, dobiega ch�ralna pie�� "Serdeczna matko, opiekunko ludzi..."
Wczesny ranek. Ulic� biegn�c� w stron� stoczni nadchodzi Winkel. Zanurza si� w coraz g�stszy t�um, wreszcie musi si� zatrzyma�. Doko�a niego twarze pe�ne troski i niepokoju, inne zn�w �ci�te wzburzeniem i b�lem.
Winkel musi wspi�� si� wysoko na palce, aby zobaczy� bram� stoczni, ca�� w kwiatach, przyozdobion� wizerunkiem Matki Boskiej i portretem Ojca �wi�tego. Za bram� m�odzi robotnicy ze Stra�y Porz�dkowej, z bia�o-czerwonymi opaskami na r�kawach, a g��biej grupy stoczniowc�w w drelichach i ochronnych kaskach na g�owach. Nagle przez t�um przechodzi jaki� szum, co� w rodzaju zbiorowego szlochu i zbite szeregi zaczynaj� osuwa� si� na kolana. Winkel przykl�ka z op�nieniem i dlatego przez sekund� widzi wyra�nie, jak kilku milcz�cych ludzi w stoczniowych kaskach wysuwa si� z uchylonej bramy. Nad nimi unosi si� wilki drewniany krzy�. Ci, kt�rzy go nios�, osadzaj� krzy� we wcze�niej wykopanym dole, zasypuj�, umacniaj� i staj� przed nim na baczno��.
Na w�zku elektrycznym za krat� bramy pojawia si� niem�oda, zniszczona kobieta i podnosi r�k� na znak, �e chce przem�wi�. Towarzyszy jej kilku ludzi, cz�onk�w Komitetu Strajkowego, a w�r�d nich znany ju� Winklowi ze zdj�� Maciek Tomczyk. Ten ostatni podaje kobiecie mikrofon.
ANNA HULEWICZ: Wiecie, czyj� pami�� chcemy uczci� tym krzy�em. Wiecie, co si� tutaj sta�o, pod t� bram� w grudniu 1970 roku. Za tych, kt�rzy pierwsi polegli w grudniowej masakrze odm�wmy "Wieczny odpoczynek". W imi� Ojca i Syna i Ducha �wi�tego amen. Wieczny odpoczynek racz im da� Panie, a �wiat�o�� Wiekuist niechaj im �wieci na wieki wiek�w amen...
Tysi�ce ust powtarzaj� z ni� s�owa modlitwy za umar�ych, a chocia� czyni� to p�g�osem, ich modlitwa zaczyna hucze� jak nadchodz�ca burza. Powtarza si� to - zgodnie z obowi�zuj�cym obrz�dkiem - trzy razy. Gdy modlitwa si� ko�czy, stra� stoczniowa spod krzy�a robi w prawo zwrot i ci�kim krokiem wraca za bram�. W tej chwili nad t�umem pojawia si� helikopter, zatacza kilka ma�ych kr�g�w, a� wreszcie zatrzymuje si� wprost nad bram�. Z helikoptera sp�ywa w d� deszcz ulotek.
Widz�c to Maciek wchodzi na w�zek elektryczny, bierze z r�k Anny mikrofon i zwraca si� do t�umu przed bram�.
MACIEK: Kochani, nie podno�cie tego, nie czytajcie. Nam nie potrzebne ich k�amstwa z powietrza. Oni musz� sami tu przyj�� i wys�ucha� naszych postulat�w. A te �miecie pozbiera nasza Stra� Porz�dkowa.
Winkel przygl�da mu si� z rosn�c� uwag�, jeszcze nie ca�kiem pewien, kogo widzi. W tej chwili stoj�cy obok cz�owiek nachyla mu si� do ucha.
DZIDEK: Nie wytrzyma.
Winkel ogl�da si� na niego przez rami�. Widzi trzydziestoletniego m�czyzn� o sympatycznej i sk�d� ju� znajomej mu twarzy.
WINKEL: S�ucham?
DZIDEK: M�wi�, �e nie wytrzyma. Inni mo�e wytrzymaj� - on nie. To nerwus, prosz� pana.
WINKEL: O kim pan m�wi?
DZIDEK: O nim. O Ma�ku.
WINKEL: To jest Maciek? Maciek Tomczyk?
DZIDEK: Pan go nie zna?
WINKEL: Nie.
DZIDEK: Tutaj wszyscy go znaj�.
Tymczasem Maciek, jakby wyczuwaj�c nastr�j t�umu, ponownie podnosi mikrofon do ust.
MACIEK: Kochani, wiem, �e si� niepokoicie, co b�dzie. Rozumiem was. Ale chc� wam powiedzie� jedno: jeste�my silni. Nasz Mi�dzyzak�adowy Komitet Strajkowy z Lechem Wa��s� na czele reprezentuje ju� wi�kszo�� zak�ad�w Tr�jmiasta, strajkuj�cych razem z nami. Razem z nami strajkuje te� Szczecin i Elbl�g. Kochani, nie jeste�my sami, ca�a Polska patrzy na nas. W tej chwili w�adze nie chc� z nami rozmawia�, to prawda. Ale b�d� musia�y. I pr�dzej czy p�niej zaczn�. A my wytrzymamy. Wytrzymamy, kochani, wytrzymamy.
OKRZYK Z T�UMU: A jak was zaatakuj�?
MACIEK: My�l�, �e tego nie zrobi�. Nie robimy nic z�ego, utrzymujemy porz�dek, dbamy o sprz�t i materia�, i po prostu czekamy. Ale w razie czego... Wiecie, co powiedzia� nasz przewodnicz�cy: je�eli b�d� strzela�, wyjd� pierwszy. A je�eli b�d� nas wyci�ga�, wyjd� ostatni. My wszyscy z Komitetu zrobimy to, co on. Tyle wam mog� obieca�.
Zeskakuje z w�zka i znika Winklowi z oczu. Ten znowu obraca twarz w stron� stoj�cego obok i u�miechaj�cego si� z odrobin� goryczy cz�owieka.
WINKEL: Pan mnie zna?
DZIDEK: A pan nie pami�ta?
WINKEL: Nie bardzo.
DZIDEK: Kiedy� mi pan pom�g�... dziesi�� lat temu. Za�atwi� mi pan kontakt z rozg�o�ni�.
WINKEL: Dzidek.
DZIDEK: Zgadza si�, panie redaktorze.
WINKEL: No i co? Zosta� pan w rozg�o�ni?
DZIDEK: O tyle o ile.
WINKEL: Nie s�ycha� pana na antenie.
DZIDEK: A nie, nie. Ja jestem technikiem. Konserwuj� sprz�t w miejscowej telewizji.
WINKEL: I jak?
DZIDEK: Ma�o sprz�tu, ma�o roboty. A pan?
WINKEL: Pieprz� g�odne kawa�ki w Warszawie.
DZIDEK: Je�eli takie, jak wtedy... tutaj...
WINKEL: Nie te czasy, panie Dzidku.
DZIDEK: Nie wiem, nigdy potem pana nie s�ysza�em. Zreszt� nie s�ucham naszego radia. Mam za s�abe nerwy.
WINKEL: A sk�d pan zna Tomczyka?
DZIDEK: Studiowali�my razem... do czasu.
WINKEL: Do jakiego?
DZIDEK: Opowiem panu, jak pan przyjdzie na kaw�.
WINKEL: W�a�ciwie... to nie mam teraz nic do roboty.
DZIDEK: To chod�my.
Za chwil� widzimy ich w pustej uliczce, na tle ceglastego muru, ozdobionego olbrzymim napisem PRASA K�AMIE.
Ma�a kabina projekcyjna w gda�skim o�rodku telewizyjnym. Dzidek przewija kolejne rolki ta�my. Winkel popija kaw� z fusami, parzon� w szklance.
DZIDEK: �al mi ich, wie pan... tych ze stoczni. Kupa fantast�w. Znowu chc� si� narawa�. Tylko �e teraz b�dzie gorzej.
WINKEL: Ma pan dobr� kaw�.
DZIDEK: "Maxwell" od marynarzy. Jak teraz puszcz� czo�gi na robotnik�w, to nie sko�czy si� na sze�ciuset trupach.
WINKEL: Mo�e nie puszcz�. Wie pan, k�opoty z rop�. Dwadzie�cia sze�� dolar�w bary�ak.
DZIDEK: Pan wtedy fajnie pisa� o stoczni, pami�tam. Ale w czasie samych wypadk�w to pana tu nie by�o, prawda?
WINKEL: Nie. Przyjecha�em ju� po wszystkim. Po zmianie kierownictwa i w og�le... Wydawa�o mi si�, �e ju� nigdy... A, co tam.
DZIDEK: Puszcz� co� panu, chce pan? Dla przypomnienia tamtych czas�w. W�a�nie to wygrzeba�em dla mojego pryncypa�a.
M�wi�c to, zak�ada na projektor niewielk� rolk�, po czym uruchamia projekcj�. Ukazuj� si� na ekranie materia�y archiwalne z roku 1970.
P�on�cy gmach komitetu Partii.
Tyraliera milicjant�w w bojowym rynsztunku atakuje t�um.
T�um cofa si� w g��b szerokiej alei.
Milicjanci rzucaj� przed siebie granaty z gazem. Bia�a chmura rozpo�ciera si� nad jezdni�.
Z t�umu wybiegaj� pojedynczy m�czy�ni, podnosz� dymi�ce granaty i odrzucaj� z powrotem w stron� milicji.
Inna ulica, tym razem wyludniona. Z g��bi kadru nadci�gaj� czo�gi i transportery opancerzone. Pojedyncze wozy ustawiaj� si� na chodnikach, inne mijaj� kamer�, ukryt� w oknie piwnicy.
Zamkni�ta brama stoczni. Za ni� szeregi milcz�cych, zdecydowanych na wszystko robotnik�w.
Czo�gi, czo�gi. Miasto pe�ne �elaza.
Napis na murze: NIE CHCEMY MORDU, A OBNI�KI CEN.
�o�nierze z broni� gotow� do strza�u patroluj� miasto.
Zdj�cie gdzie� z g�ry, z okna albo balkonu: grupa milicjant�w i �o�nierzy, otaczaj�ca zatrzymanego ch�opaka w cywilu. Milicjant w he�mie podnosi pa�k� i kilka razy z rozmachem bije ch�opaka w g�ow�. Ch�opak chwieje si�, ale nie upada; mo�e boi si�, �e zostanie skopany. Milicjant znowu bije go w g�ow�. Tamten nawet si� nie zas�ania: chyba jest p�przytomny od bicia. Moment przerwy; milicjant wyci�ga woln� r�k�, ch�opak z trudem wyjmuje dokumenty. Milicjant bierze je, przegl�da i bez �adnego powodu znowu uderza ch�opca w g�ow�. Jeden z wojskowych pr�buje go powstrzyma�. Milicjant na moment spuszcza pa�k�, ale potem znowu bierze zamach i wali ch�opaka w g�ow�.
DZIDEK (ko�cz�c projekcj�): To si� powinno puszcza� w k�ko i w k�ko... wszystkim robotnikom w Polsce. �eby nie mieli z�udze�. Bo teraz jest tak: albo ich trzeba rozwali�, albo uzna�. To co, my�li pan, �e w�adza p�jdzie na to drugie? Wolne zwi�zki zawodowe, prawo do strajku? A co z partyjnym monopolem od ��obka do nagrobka?
WINKEL: Zawsze jeszcze zostanie monopol spirytusowy.
DZIDEK (wy��czaj�c projektor): Przypomnia� mi pan. Gdzie� tu co� mam, jak�� resztk�. Dziabniemy?
WINKEL (kryj�c rado��): Po maluchu.
DZIDEK: Niech pan korzysta. To ostatnia w�dka w tym mie�cie - nie wiadomo, na jak d�ugo. Troch� ciep�a, nie?
WINKEL: Byli�cie z Tomczykiem na jednym roku?
DZIDEK: Ciep�a, a� otrz�sa. Na roku nie; ale mieszkali�my razem w akademiku, w jednym pokoju. Ci�ki by�.
WINKEL: Niekole�e�ski?
DZIDEK: Dlaczego? Kole�e�ski. Tylko cholernie zamkni�ty w sobie. Zw�aszcza od czasu strajk�w studenckich w sze��dziesi�tym �smym.
WINKEL: Prze�y� to.
DZIDEK: Na w�asnej dupie, jak ka�dy. Ja by�em siny od pa�owania przez miesi�c. Ale tu chodzi�o o co� innego. No, jeszcze zosta�o troch�. To jeszcze raz po maluchu.
Winkel wzrusza ramionami jakby mu to by�o oboj�tne; ale nape�niony kieliszek wypija jednym haustem. Na jego twarzy pojawia si� skrywany wyraz ulgi.
WINKEL: Rzeczywi�cie ciep�a. A o co chodzi�o?
DZIDEK: O ojca, panie redaktorze. Bo on tu mia� ojca, w tej samej stoczni. Nie�lubnego, jakby to powiedzie�. Syn Tomczyk, a ojciec Birkut. No, w�a�nie. Ten ojciec by� kiedy� g�o�ny, a potem cichy. Odwrotnie ni� Maciek. I co� si� mi�dzy nimi nie uk�ada�o.
WINKEL: Na tle tej nie�lubno�ci?
DZIDEK: E, panie redaktorze! Przecie� mamy dwudziesty wiek! Nie, to by�a inna historia. Wszyscy mieli�my �al do robotnik�w, �e wtedy, w marcu 68 nie poszli z nami. A ju� Maciek, rozumie pan... Byli�my nawet u niego, pr�bowali�my go skruszy�...
Pochmurny, marcowy dzie�. Na podw�rze czynszowej kamienicy wybiegaj� Dzidek i Maciek. S� zdyszani, spoceni, a r�wnocze�nie jakby natchnieni.
Z ulicy dobiega zbli�aj�ce si� wycie syren. Obaj przyciskaj� si� do muru, czekaj�. Wycie syren mija bram� i oddala si�.
Tamci dwaj wbiegaj� do oficyny.
Ma�a, byle jak urz�dzona izdebka. Na �rodku stoi Birkut, mocno postarza�y od czasu, gdy ostatni raz widzieli�my go w "Cz�owieku z marmuru". Patrzy w milczeniu na wbiegaj�cych, jakby ich oczekiwa� i z g�ry wiedzia�, po co przyjd�.
MACIEK: Ojciec, zacz�o si�!
BIRKUT: Wytrzyj nogi.
MACIEK: Zacz�o si�, nie s�yszysz?
BIRKUT: Nie, Maciek. Kiedy naprawd� si� zacznie, ja ci powiem pierwszy.
MACIEK: Tata, ca�a Polska...
DZIDEK: Czekaj, ja powiem. Panie Birkut, wszystkie uczelnie...
MACIEK: Tata, musisz ruszy� stoczni�! Musicie nas poprze�!
DZIDEK: Wszystkie uczelnie...
BIRKUT: Wiem.
DZIDEK: Straszny kocio� by�, ale nas nie capn�li. Wpadli�my tylko do pana i zaraz lecimy na polibud�!
BIRKUT: Ty mo�esz i��, gdzie chcesz. Maciek zastanie.
MACIEK: Tata!
BIRKUT: Uspok�j si�.
MACIEK: Rozp�dzaj� nas pa�kami!
BIRKUT: I rozp�dz�.
MACIEK: Dzidek, poka� mu plecy! Poka� mu!
BIRKUT: Daj spok�j, ja te� kiedy� mia�em takie plecy.
MACIEK: Mo�e za ma�o dosta�e�!
DZIDEK: I nie wyci�gn�� pan wniosk�w?
BIRKUT: Wyci�gn��em.
DZIDEK: Jakie? �eby siedzie� na dupie?
MACIEK: Nie p�jdziesz?
BIRKUT: Powiedzia�em ci, uspok�j si�!
DZIDEK: Panie Birkut, my pr�bujemy co� zmieni�, pr�bujemy...
BIRKUT: To za was pr�buj�. Chc� si� przetasowa� tam, na g�rze, w kierownictwie. Jednych wci�gn��, drugich wypieprzy�. Robi� to waszymi r�kami, a wy idziecie jak barany.
DZIDEK: Tak? To bardzo wygodne: wsz�dzie widzie� spisek, prowokacj�! To pozwala umy� od wszystkiego r�ce!
MACIEK: Dzidek, to nie ma sensu, widzisz!
DZIDEK: Dobrze. Mo�e tak jest, jak pan m�wi. Ale gdyby robotnicy, gdyby ca�e Wybrze�e, gdyby teraz wyszli ze stoczni... Rozumie pan?
MACIEK: Daj spok�j, Dzidek! Do kogo to m�wisz!
BIRKUT: Bezpieka pozwoli�a wam zacz�� i bezpieka to sko�czy. Robotnik�w do tego nie mieszajcie.
DZIDEK: Nie p�jd�?
BIRKUT: P�jd� - jak b�dzie czas.
MACIEK: Przesta�!
DZIDEK: A pan wie, kiedy to b�dzie?
BIRKUT: �adne k�amstwo wiecznie si� nie utrzyma. A wy nie dajcie si� wci�ga� w jakie� przepychani.
DZIDEK: To nie s� przepychani, to jest nasze �ycie!
MACIEK: A sk�d wiesz, �e to nie teraz? Sk�d masz pewno��? Boisz si�, po prostu si� boisz! Przyznaj si� do tego! G�wno was to wszystko obchodzi! Macie gdzie� prawdziw� Polsk�! To przez was jest tak, jak jest! Przez takich jak ty!
BIRKUT: Maciek, dosy�! S�yszysz? Opanuj si�!
Wymierza mu policzek, jak histeryczce, kt�r� trzeba wyrwa� z transu.
BIRKUT: Jak si� naprawd� zacznie, to p�jdziemy razem. Nie teraz.
MACIEK: Nigdy, s�yszysz? Nigdy! Nigdy nie p�jdziemy razem! Koniec z nami, ojciec! Koniec!
Zn�w kabina projekcyjna. Dziadek zdenerwowany, przej�ty. Winkel w zamy�leniu pochylony nad szklank�.
DZIDEK: I od tego dnia Maciek go skre�li�. No, skre�li� go, rozumie pan. A w dwa lata p�niej, jak stocznia wysz�a na ulic�, to my�my powiedzieli: "teraz id�cie sami!" Nawet przechodzili ko�o naszego akademika i nawo�ywali. Ale teraz my byli�my twardzi...
Pok�j akademicki, kilku m�odych ludzi przy oknie, mi�dzy nimi Dzidek. Na ��ku nieruchomy, pe�en desperacji Maciek. Atmosfera napi�ta do granic wytrzyma�o�ci, powietrze g�ste od dymu.
Za oknem zgie�k: to przed gmachem przeci�gaj� stoczniowcy. Niekt�rzy nios� has�a, wypisane na dykcie, inni powiewaj� bia�o-czerwonymi sztandarami. Kilku zatrzymuje si� na przeciwleg�ym chodniku. W�r�d nich jest Birkut.
BIRKUT: Studenci, przyszed� czas! Ca�e Wybrze�e m�wi dzisiaj do��! To jest sprawa wszystkich Polak�w, was i nas! Wasi koledzy siedz� jeszcze w wi�zieniach po �apankach marca 68 roku! Macie szans� uwolni� ich razem z nami! Wtedy zrobili�my b��d i zostali�cie sami! Teraz wy nie powt�rzcie tego b��du! Wszystko zmienimy, je�eli p�jdziemy wszyscy razem. Powodzenie naszej manifestacji zale�y od nas samych. Do�� ucisku, przemocy i k�amstw! Do�� krzywdy! Dzi� zbieramy si�, by wsp�lnie walczy� o ludzkie prawa! Studenci, do was m�wi�: czy p�jdziecie z nami rami� w rami�?...
Ale z okien akademika, zamkni�tych na g�ucho, nie pada �adna odpowied�.
Kabina projekcyjna. Dzidek, coraz bardziej wzburzony i Winkel, pogr��ony w coraz g��bszej zadumie.
DZIDEK: Wszyscy byli�my jak ob��kani, a Maciek to ju� w og�le... Ale nie wyszli�my, wie pan. Nie wyszli�my.
WINKEL: Wiem, �e nie wyszli�cie.
DZIDEK: No, nie wyszli�my.
WINKEL: Mo�e to i dobrze.
DZIDEK: W pewnym sensie... Ale ja tego d�ugo nie mog�em zapomnie�.
WINKEL: Pan to pami�ta do dzi�.
DZIDEK: Wszystko jedno. No wi�c siedzieli�my tak i siedzieli�my... a miasto hucza�o od strza��w... i wiadomo�ci przychodzi�y coraz gorsze...
Ten sam pok�j w domu akademickim, co poprzednio, teraz niemal ciemny od dymu papieros�w. Z daleka dobiega warkot czo�g�w, odg�osy strzelaniny, wycie syren.
Nagle, bardzo gwa�townie otwieraj� si� drzwi. Staje w nich Anna Hulewicz. Twarz ma zakrwawion� i czarn� od sadzy, a w�osy rozburzone.
Wszyscy obracaj� si� ku niej, tylko Maciek dalej le�y nieruchomo na ��ku, z twarz� wtulon� mi�dzy poduszk� i �cian�.
ANNA (zd�awionym g�osem): Maciek, wstawaj...
Milczenie.
ANNA: Maciek, ojca zabili.
Maciek jeszcze chwil� le�y bez ruchu, potem powoli, jakby z niedowierzaniem odwraca ku niej g�ow�. Anna powoli podchodzi do okna, opiera si� o futryn�, po jej policzkach zaczynaj� sp�ywa� �zy.
Maciek wreszcie siada na ��ku, potem wstaje. Twarz ma �ci�t� b�lem i groz�.
MACIEK: Gdzie on teraz jest?
ANNA: Zosta� tam.
MACIEK: Nie mogli�cie...
ANNA: Nie mogli�my. Tam ju� s� czo�gi.
MACIEK: Trzeba go zabra�.
ANNA: Nie przejdziemy.
DZIDEK: Niech pani poka�e gdzie.
Anna przez moment stoi niezdecydowanie. Potem z nag�� determinacj� podchodzi do Ma�ka.
ANNA: Szalik, zimno jest.
Zak�ada mu na szyj� szalik i poprawia ko�nierz kurtki. Nagle Maciek pada jej w ramiona, kryj�c twarz przed ni� i przed kolegami, a ca�ym jego cia�em wstrz�sa spazmatyczny dygot.
W chwil� potem widzimy ich troje - Dzidka, Ann� i Ma�ka na ulicy, przedzieraj�cych si� przez coraz g�stszy, nerwowy, a zarazem gro�nie milcz�cy t�um. Wreszcie utykaj�: nie mo�na ju� zrobi� ani kroku. Nagle t�um zaczyna falowa�, cz�� ludzi kl�ka, m�czy�ni w milczeniu zdejmuj� z g��w czapki i kapelusze.
�rodkiem jezdni, obstawionej przez wozy milicyjne, ci�gnie �a�obny poch�d. Otwiera go sze�ciu ch�opc�w z miejscowego liceum. Na ramionach nios� skrzyd�o drzwi, wyj�te z jakiej� futryny. Na drzwiach, przykryte bia�o-czerwonym sztandarem ze �ladami �wie�ej krwi, le�� zw�oki ich zastrzelonego kolegi.
Z radiotelefonu w kt�rym� z woz�w milicyjnych p�yn� strz�pki meldunk�w i rozkaz�w, nadawanych przez rozsiane po mie�cie patrole.
G�OSY MILICJANT�W: ... t�um niesie zabitego, niesie zabitego. Na czele jest sztandar. Tak, bia�o-czerwony... Ta grupa, z tymi flagami, co nios� zabitego, jest ju� na �wi�toja�skiej. Na czele idzie m�odzie�, akademicka, albo szkolna. Id� dalej w kierunku prezydium. Tego, co nios�, to nios� od Gdyni-Stoczni... S�uchaj, jest druga grupa, ca�a m�odzie�owa, kt�ra ma umazany sztandar, prawdopodobnie w szmince czy w czym� i napis "KREW DZIECI". Chodzi mi o t� grup� z tym trupem. Jest pod prezydium ju�. Chodzi o to, �eby go odebra�, bo straszne wra�enie, wra�enie robi. Przeka� tam, �e maj� tego trupa sprz�tn��... Tam, przy szpitalu miejskim, gdzie wje�d�aj� karetki, zbiera si� t�um i nale�a�oby to rozproszy�... Dobra, zrozumia�em.
Wiadukt przy Dworcu Gdynia-Stocznia, gdzie rozegra�a si� najwi�ksza tragedia grudniowych dni, gdzie z czo�g�w i helikopter�w pad�y strza�y do ludzi, �piesz�cych o �wicie do pracy - �piesz�cych do pracy na radiowe wezwanie przedstawiciela Biura Politycznego, przyby�ego specjalnie z Warszawy. Po wiadukcie przetaczaj� si� jeszcze fale gazu �zawi�cego, u�ytego niedawno przez milicj� do rozp�dzania t�um�w. Pod wiaduktem, przys�oni�te cz�ciowo siwym oparem - czo�gi, transportery opancerzone i otwarte wozy terenowe milicji i wojska. Kr�c� si� mi�dzy nimi �o�nierze i milicjanci w bojowych he�mach; wida�, �e uprz�taj� �wie�o zdobyty teren.
Po wiadukcie, kul�c si� i przypadaj�c do stalowych kratownic zbli�aj� si� Maciek, Dzidek i Anna. Kiedy dym rzednie, przykl�kaj� na moment w bezruchu.
MACIEK: Gdzie on jest?
Anna wygl�da w d� przez siatk�, rozpi�t� mi�dzy kratownicami wiaduktu.
ANNA: Zabrali.
MACIEK: Jak to zabrali?
ANNA: Zabrali ojca. Ju� go tam nie ma.
MACIEK: To gdzie by�?
ANNA: Na dole, przy kraw�niku.
MACIEK: Gdzie? Z kt�rej strony? Tu czy tam?
ANNA: Przy kraw�niku.
MACIEK: Gdzie dok�adnie?
ANNA: Przy prawym...
Maciek przykleja twarz do siatki, wpatruj�c si� w chorobliwym podnieceniu w grup� oprawc�w, krz�taj�cych si� pod wiaduktem. Kilku milicjant�w prowadzi w�a�nie grup� zatrzymanych m�czyzn do "suki", czyli ambulansu, u�ywanego do przewozu wi�ni�w. Po drodze bij� ich pa�kami gdzie popadnie: po g�owie, karkach, ramionach i uniesionych rozpaczliwie r�kach. Ale ani na jezdni, ani na chodnikach nie wida� ju� zw�ok ludzi zabitych w czasie porannej masakry.
MACIEK: Dok�adnie tutaj? Przy s�upie? A nie pod mostem, pod spodem? Nie?
ANNA: Nie.
DZIDEK: Maciek, Maciek!
MACIEK: Czekaj.
DZIDEK: Nie ma go tam.
MACIEK: Daj mi spok�j!
DZIDEK: Chod�. Nie mo�esz tam zej��, b�d� strzela�...
MACIEK: Musz� go stamt�d zabra�... Mo�e le�y pod spodem.
DZIDEK: Nikogo tam ju� nie ma. Potem go odszukamy.
MACIEK: A sk�d wiesz, �e nie ma?
Nie pozwala si� odci�gn�� od siatki, przywarty do niej kurczowo, p�przytomny, niemal martwy z rozpaczy.
�wietlica domu akademickiego, wype�niona po brzegi. Poprzez g�owy i ramiona obecnych wida� ekran telewizora, a w nim twarz Edwarda Gierka, nowego sekretarza Partii. S�owa jego rozlegaj� si� w napi�tej ciszy, nie zm�conej nawet najmniejszym szelestem.
SPIKER: Wyst�pi nowo wybrany na dzisiejszym plenarnym posiedzeniu I sekretarz KC PZPR Edward Gierek.
GIEREK: Towarzysze i obywatele, rodacy. W dniu dzisiejszym Komitet Centralny PZPR powierzy� mi obowi�zki I sekretarza. Zwracam si� wi�c do was w imieniu Partii; zwracam si� z apelem do wszystkich polskich robotnik�w, do wszystkich ludzi pracy: wyci�gnijmy razem wnioski z bolesnych do�wiadcze� ostatniego tygodnia. Zwracam si� zw�aszcza do was, metalowcy i g�rnicy, hutnicy, w��kniarze i budowlani...
MACIEK: Nie, nie, nie, nie chc�!
Wszyscy ogl�daj� si� w jego stron�. Maciek stoi w g��bi, przy samych drzwiach oparty plecami o �cian� i dygoce jak cz�owiek w pierwszej fazie napadu epilepsji.
GIEREK: W ca�ym kraju konieczny jest porz�dek...
MACIEK: Nie chc�, nie, nie, nie chc�!
Przepycha si� do przodu, wyrywa spod kogo� krzes�o i jednym strasznym uderzeniem rozbija telewizor, wykrzykuj�c dalej jakie� nieartyku�owane s�owa protestu. Dzidek i drugi z ch�opc�w, nazwiskiem Kryska, wywlekaj� go z sali.
W chwil� p�niej dwaj piel�gniarze Pogotowia Ratunkowego prowadz� do karetki Ma�ka, sp�tanego w kaftanie bezpiecze�stwa. Maciek wyrywa si�, ale jego wysi�ki s� daremne: piel�gniarze delikatnie, ale bezb��dnie wykonuj� swoje zadanie. Towarzysz� im Dzidek z Krysk�, bezskutecznie pr�buj�cy uspokoi� rozszala�ego przyjaciela.
KRYSKA: Stary, zrozum, on to naprawd� dobrze wykombinowa�...
MACIEK: A ja si� nie zgadzam!
KRYSKA: Maciek, nie rozumiesz, �e to mo�e by� jedyny ratunek?
MACIEK: Zostaw, odpieprz si� ode mnie! S�yszysz? No!...
Znika wraz z jednym z piel�gniarzy w karetce. Drugi zatrzaskuje za nimi tylne drzwi i wskakuje do szoferki. Kierowca w��cza syren� i b��kitny migacz na dachu; karetka z wyciem rusza.
W tej chwili na podw�rze zaje�d�a radiow�z milicyjny, z kt�rego oci�a�ym, z�owr�bnym krokiem wychodzi dw�ch barczystych funkcjonariuszy.
MILICJANT: Gdzie jest ten ptaszek?
DZIDEK: Wie pan, wszystko ju� za�atwione. Kolega dosta� napadu padaczki. W�a�nie zabra�o go pogotowie.
MILICJANT: Mieli�my meldunek o wyst�pieniu antypa�stwowym.
DZIDEK: Cz�owiek zachorowa�, po prostu. Wie pan, to si� zdarza.
MILICJ