2776

Szczegóły
Tytuł 2776
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2776 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2776 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2776 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Eliot Pattison Mantra czaszki (Prze�o�y�: Norbert Radomski) Dla Matta, Kate i Connora PODZI�KOWANIA Ksi��ka ta nie mog�aby powsta� bez pomocy Natashy Kern i Michaela Denneny'ego. Wyrazy wdzi�czno�ci nale�� si� tak�e Christinie Prestii, Edowi Stacklerowi, Lesley Payne i Laurze Conner. ROZDZIA� 1 Nazywali to schodzeniem na czworaki. Wysoki, chudy jak szkielet mnich balansowa� na kraw�dzi stupi��dziesi�ciometrowego urwiska, za ca�� podpor� maj�c tylko przenikliwy himalajski wiatr. Shan Tao Yun zmru�y� oczy, by lepiej widzie� chwiej�c� si� posta�. Serce podesz�o mu do gard�a. To Trinle szykowa� si� do skoku - Trinle, jego przyjaciel, kt�ry jeszcze tego ranka szeptem pob�ogos�awi� mu stopy, by nie rozdeptywa�y owad�w na swej drodze. Rzuciwszy taczki, Shan pu�ci� si� biegiem. Gdy Trinle przechyli� si� poza skraj urwiska, podmuch wznosz�cego si� powietrza zdar� mu z szyi khat�, namiastk� szala obrz�dowego, kt�r� w tajemnicy nosi� pod ubraniem. Shan p�dzi� zygzakiem, omijaj�c wymachuj�cych m�otami i kilofami m�czyzn, dop�ki nie potkn�� si� na �wirze. Gdzie� z ty�u rozleg� si� gwizdek i, tu� po nim, gniewny okrzyk. Wiatr igra� z brudnym strz�pem bia�ego jedwabiu, ko�ysz�c nim chwil� nad g�ow� Trinlego, a� wreszcie z wolna uni�s� go ku niebu. Wi�niowie zwr�cili oczy ku p�yn�cej w g�rze khacie, nie z zaskoczeniem, ale z nabo�n� czci�. Wiedzieli, �e ka�de zdarzenie jest znacz�ce, najwi�ksze za� znaczenie kryj� w sobie cz�sto takie w�a�nie subtelne, nieoczekiwane dzia�ania samej natury. Stra�nik krzykn�� ponownie, ale nikt nie powr�ci� do pracy. By�a to �a�o�nie pi�kna chwila: bia�y szal ta�cz�cy na kobaltowym niebie, dwie setki wyn�dznia�ych twarzy zwr�conych w g�r� w nadziei objawienia, niepomnych kar, jakie bez w�tpienia czekaj� wi�ni�w za zmarnowanie cho�by minuty. By�a to jedna z tych chwil, jakich Shan nauczy� si� oczekiwa� w Tybecie. Ale Trinle, balansuj�c na skraju urwiska, jeszcze raz zwr�ci� w d� spokojne, wyczekuj�ce spojrzenie. Shan widywa� ju� wi�ni�w schodz�cych na czworaki: wszystkich z tym samym radosnym wyczekiwaniem na twarzach. To zawsze odbywa�o si� w�a�nie tak, niespodziewanie, jak gdyby nagle podszepn�� im to nies�yszalny dla innych g�os. Samob�jstwo by�o ci�kim grzechem, nieuchronnie poci�gaj�cym za sob� odrodzenie w ni�szej formie �ycia. A jednak �ycie na czterech ko�czynach mog�o si� wyda� kusz�ce wobec �ycia na dw�ch w chi�skim obozie pracy przymusowej. Gramol�c si� w najwy�szym po�piechu, Shan schwyci� Trinlego za rami�, gdy ten ju�, ju� pochyla� si� nad przepa�ci�. W tej samej chwili zrozumia� jednak, �e �le zinterpretowa� jego zachowanie. Mnich po prostu przygl�da� si� czemu�. Dwa metry ni�ej, na skalnym wyst�pie, na kt�rym z trudem mie�ci�o si� gniazdo jask�ek, le�a� ma�y, l�ni�cy przedmiot. Z�ota zapalniczka. W�r�d wi�ni�w przemkn�� szmer podniecenia. Wiatr zagna� khat� z powrotem nad gra� i teraz opada�a gwa�townie na stok pi�tna�cie metr�w od terenu rob�t. Stra�nicy wbiegli ju� mi�dzy nich, chwytaj�c w�r�d przekle�stw za pa�ki. Gdy Trinle odsun�� si� od urwiska, przygl�daj�c si� sp�ywaj�cemu w d� skrawkowi jedwabiu, Shan wr�ci� do swych wywr�conych taczek. Przy stercie rozsypanego gruzu sta� sier�ant Feng. Oci�a�y, siwy, ale zawsze czujny, notowa� co� do raportu. Budowa dr�g by�a prac� w s�u�bie socjalizmu. Zaniedbuj�c obowi�zki, pope�nia�o si� jeszcze jeden grzech przeciwko ludowi. Ale gdy wl�k� si� niemrawo na spotkanie z gniewem Fenga, w g�rze rozleg� si� okrzyk. Dwaj z wi�ni�w poszli po khat�. Dotarli do kamiennego usypiska, gdzie wyl�dowa�a, ale teraz cofali si� na kl�czkach, zawodz�c zapami�tale. Ich mantra uderzy�a stoj�cych w dole niczym podmuch wiatru. Jeden po drugim, s�ysz�c j�, opadali na kolana, w��czaj�c si� w �piew, a� ogarn�� on stopniowo ca�� brygad�, od wzg�rza po zaparkowany ni�ej, przy mo�cie, rz�d ci�ar�wek. Sta� tylko Shan i czterech innych, jedyni Chi�czycy w�r�d wi�ni�w. Feng rykn�� w�ciekle i ruszy� p�dem, dm�c w gwizdek. �piew wi�ni�w w pierwszej chwili zbi� Shana z tropu. Nie by�o przecie� samob�jstwa. Ale s�owa nie da�y si� pomyli� z niczym innym. By�a to inwokacja rozpoczynaj�ca ci�g wskaz�wek pozwalaj�cych zmar�emu wyzwoli� si� z bardo i odnale�� w�a�ciwe wcielenie. �o�nierz w kurtce z naszytymi czterema kieszeniami, oznak� najni�szej rangi w Armii Ludowo-Wyzwole�czej, ruszy� truchtem pod g�r�. Porucznik Chang, oficer stra�y wi�ziennej, szepn�� co� Fengowi do ucha, na co sier�ant krzykn�� na Chi�czyk�w, by rozebrali odkryty przez tybeta�skich wi�ni�w kopiec. Shan, potykaj�c si� na kamieniach, skierowa� si� tam, gdzie le�a�a khata, i ukl�k� obok Jilina, ospa�ego, pot�nego Mand�ura. Wpychaj�c szal do r�kawa, dostrzeg� na gburowatej twarzy osi�ka b�ysk podniecenia. W nag�ym przyp�ywie energii Jilin rozgarn�� gruz. Nieoczekiwane znaleziska nie by�y niczym niezwyk�ym dla id�cej w pierwszym rzucie ekipy przydzielonej do usuwania najwi�kszych g�az�w i lu�nych od�amk�w ska�. Cz�sto zdarza�o si�, �e wzd�u� tras wytyczonych przez saper�w ALW napotykano to rozbity garnek, to znowu czaszk� jaka. W kraju, gdzie wci�� jeszcze oddawano zmar�ych s�pom, nie dziwi�y nawet znajdowane tu i �wdzie ludzkie szcz�tki. W�r�d gruzu ukaza� si� na wp� wypalony papieros. Jilin porwa� go z radosnym pomrukiem, gdy obok nich pojawi�a si� para wyglansowanych na b�ysk oficerek. Shan przysiad� na pi�tach, odchylaj�c si� w ty�, i ujrza� nad sob� Changa. Twarz porucznika gwa�townie si� zmieni�a. D�o� pow�drowa�a do pistoletu u pasa. Ze zd�awionym okrzykiem zgrozy oficer cofn�� si� za plecy Fenga. Tym razem 404. Ludowa Brygada Budowlana wyprzedzi�a s�py. W obramowaniu odgarni�tych g�az�w spoczywa�y zw�oki m�czyzny. Pierwsze rzuci�y si� Shanowi w oczy buty trupa, kosztowny zachodni model z najprawdziwszej sk�ry. Z tr�jk�tnego wyci�cia czerwonego swetra wyziera�a �nie�nobia�a koszula. - Amerykanin - szepn�� Jilin g�osem pe�nym czci, nie dla zmar�ego, ale dla jego ubrania. M�czyzna mia� na sobie nowe niebieskie d�insy - nie marny chi�ski drelich, do kt�rego u ulicznych handlarzy kupowa�o si� podrobione zachodnie naszywki, ale oryginalny ameryka�ski produkt. Do swetra przypi�ty by� emaliowany znaczek: dwie skrzy�owane flagi, ameryka�ska i chi�ska. D�onie trupa spoczywa�y na brzuchu - zmar�y wygl�da� jak go�� hotelowy drzemi�cy w oczekiwaniu na podwieczorek. Porucznik Chang szybko doszed� do siebie. - Dalej, do diab�a! - warkn��, wypychaj�c Fenga do przodu. - Chc� zobaczy� twarz. - B�dzie �ledztwo - wypali� bez namys�u Shan. - Nie mo�ecie tak po prostu... Chang kopn�� go, niezbyt mocno, jak cz�owiek nawyk�y radzi� sobie z niesfornymi psami. Kl�cz�cy obok Jilin uchyli� si�, odruchowo os�aniaj�c g�ow� r�koma. Zniecierpliwiony porucznik zbli�y� si� do trupa i uj�� go za kostki. Rzuciwszy Fengowi poirytowane spojrzenie, wyszarpn�� cia�o spod okrywaj�cych je jeszcze od�amk�w ska�. Nagle krew odp�yn�a mu z twarzy. Odwr�ci� si� i wykrzywi�, ogarni�ty fal� md�o�ci. Trup nie mia� g�owy. - Ba�wochwalstwo to zamach na socjalistyczny porz�dek! - szczeka� przez tub� m�ody oficer, gdy wi�niowie wracali pod eskort� do zdezelowanych szarych ci�ar�wek, dawno ju� wycofanych z armii. - Ka�da modlitwa to cios wymierzony w lud! Zerwijcie okowy feudalizmu, doko�czy� w my�lach Shan. Albo: szacunek dla przesz�o�ci to wstecznictwo. - Smok si� po�ywi�! - krzykn�� kt�ry� z wi�ni�w. Gwizdek nakaza� cisz�. - Nie wyrobili�cie normy - ci�gn�� wysokim, monotonnym g�osem oficer polityczny. Z ty�u, za nim, Shan dostrzeg� czerwony samoch�d terenowy, jakiego nie widzia� tu nigdy przedtem. Na drzwiczkach widnia� napis: MINISTERSTWO GEOLOGII. - Przynie�li�cie wstyd narodowi. Pu�kownik Tan dowie si� o waszym zaniedbaniu. - Wzmocniony przez tub� g�os oficera odbija� si� echem od zbocza. Co, zastanawia� si� Shan, ma tu do roboty Ministerstwo Geologii? - Zezwolenia na wizyty zostaj� zawieszone. Przez dwa tygodnie nie dostaniecie gor�cej herbaty. Zerwijcie okowy feudalizmu. Zrozumcie wol� ludu. - Ja pierdol� - us�ysza� za plecami nieznajomy g�os. - Zn�w kawa lao gai. - M�wi�cy z rozp�du wpad� na Shana, gdy zatrzymali si� przed bud� ci�ar�wki, czekaj�c na swoj� kolej. Shan odwr�ci� si�. By� to nowy w brygadzie, m�ody Tybeta�czyk o drobnych, wyrazistych rysach khampy, cz�onka pasterskich klan�w zamieszkuj�cych ci�gn�cy si� na wschodzie wysoki p�askowy� Kham. Na widok Shana twarz m�czyzny stwardnia�a. - Wiesz, co to kawa lao gai, wasza wielmo�no��? - prychn��. Nieliczne z�by, kt�re mu pozosta�y, by�y prze�arte pr�chnic�. - �y�ka dobrego tybeta�skiego b�ota i p� czarki szczyn. Khampa usiad� naprzeciw niego, przygl�daj�c mu si� badawczo. Shan podni�s� ko�nierz bluzy - wystrz�piony brezent pokrywaj�cy ty� ci�ar�wki kiepsko os�ania� ich od wiatru - i odwzajemni� spojrzenie, nie mrugn�wszy okiem. Sztuka prze�ycia, wiedzia� to ju�, sprowadza si� do panowania nad strachem. Mo�e �ciska� ci �o��dek. Mo�e pali� ci serce, a� poczujesz, �e twoja dusza obraca si� w popi�. Ale nigdy, przenigdy nie daj tego po sobie pozna�. Shan sta� si� koneserem strachu. Nauczy� si� smakowa� mnogo�� jego form i fizycznych dozna�. Istnia�a olbrzymia r�nica mi�dzy, na przyk�ad, strachem, jaki budzi� odg�os krok�w oprawcy, a strachem, jaki odczuwa�o si� na widok lawiny schodz�cej na pracuj�c� tu� obok ekip�. A �aden z nich nie m�g� nawet r�wna� si� z l�kiem, kt�ry nie dawa� mu spa� po nocach, wci�� na nowo ka��c mu si� przedziera� przez mg�� wyczerpania i b�lu; z l�kiem, �e zapomni twarz ojca. Podczas pierwszych dni, otumaniony zastrzykami i terapi� polityczn�, u�wiadomi� sobie, jak cenny mo�e by� strach. Czasami jedynie on by� realny. Khampa mia� na karku g��bokie blizny, �lady ci��. Jego usta, gdy si� zn�w odezwa�, wykrzywi�y si� z zimn� pogard�. - Pu�kownik Tan, powiedzieli - burkn��, szukaj�c potwierdzenia u pozosta�ych wi�ni�w. - Nikt mi nie m�wi�, �e to okr�g Tana. To ten od Buntu Kciuk�w, nie? Najwi�kszy sukinsyn w armii sukinsyn�w. Przez chwil� zdawa�o si�, �e nikt go nie us�ysza�, nagle jednak unios�a si� plandeka i na golenie khampy spad�a pa�ka stra�nika. Twarz m�odego wi�nia wykrzywi� grymas b�lu. Zatuszowa� go pogardliwym �miechem. Wykona� d�oni� szybki, nieznaczny gest w stron� Shana, jak gdyby na�laduj�c pchni�cie no�em. Z wystudiowan� oboj�tno�ci� Shan zamkn�� oczy. Kiedy zasznurowano plandek� i ci�ar�wka ruszy�a ze stekiem, ciemno�� wype�ni� cichy pomruk, nieuchwytny, niemal niedos�yszalny d�wi�k przypominaj�cy szmer odleg�ego potoku. Podczas p�godzinnej jazdy do obozu stra�nicy siedzieli w kabinach ci�ar�wek i wi�niowie zostawali sami. Zm�czenie grupy by�o niemal namacalne - znu�enie pos�pn� szar� chmur� k�ad�o si� na ich drog� powrotn�. Ale to nie mog�o zwolni� tych ludzi z ich �lub�w. Po trzech latach Shan potrafi� ju� rozr�ni� male, ich r�a�ce, po wydawanym d�wi�ku. M�czyzna na lewo od niego przesuwa� palcami sznur guzik�w. S�siad z prawej zadowala� si� mal� wykonan� z paznokci. By�a to popularna metoda: zapuszcza�o si� paznokcie, po czym obcina�o je i nawleka�o na wyci�gni�t� z koca ni�, dop�ki nie zebra�o si� wymagane sto osiem sztuk. Niekt�re r�a�ce, po prostu sup�y zawi�zane na takiej nici, bezg�o�nie przesuwa�y si� pod zgrubia�ymi od odcisk�w palcami. By�y i male sporz�dzone z cennych pestek melona, kt�rych nale�a�o strzec jak oka w g�owie, gdy� niekt�rzy z wi�ni�w, szczeg�lnie nowo przybyli, ponad rytua�y buddyjskie stawiali rytua�y walki o przetrwanie. Ci zjedliby takie r�a�ce. Przy ka�dej pestce lub paznokciu, w�le czy guziku mnich recytowa� prastar� mantr�, OM MANI PADME HUM, "Cze�� klejnotowi w kwiecie lotosu", inwokacj� do Bodhisattwy Wsp�czucia. �aden z nich nie spocz��by na pryczy, nie odm�wiwszy przynajmniej przepisowych stu r�a�c�w dziennie. Monotonny �piew dzia�a� jak balsam na sko�atan� dusz� Shana. Mnisi z ich mantrami zmienili jego �ycie. Dzi�ki nim zdo�a� zostawi� za sob� b�l przesz�o�ci, przesta� ogl�da� si� wstecz. Przynajmniej przez wi�kszo�� czasu. �ledztwo, powiedzia� do Changa, sam zaskoczony tym jeszcze bardziej ni� porucznik. Stare nawyki nie gin� �atwo. Gdy zm�czenie zepchn�o jego �wiadomo�� w g��b, opad�a go wizja. Przed nim, obracaj�c w d�oniach z�ot� zapalniczk�, siedzia� bezg�owy trup. W jaki� spos�b zmar�y spostrzeg� go i z oci�ganiem wyci�gn�� zapalniczk� w jego stron�. Dysz�c ci�ko, Shan otworzy� oczy. To nie khampa przygl�da� mu si� teraz, lecz starszy m�czyzna, jedyny wi�zie� posiadaj�cy prawdziwy r�aniec, starodawn� male z nefrytowych paciork�w, kt�ra pojawi�a si�, nie wiedzie� sk�d, przed paroma miesi�cami. Jej w�a�ciciel siedzia� na ukos od Shana, obok Trinlego, na �awce za kabin� kierowcy. Jego twarz, wyg�adzon� przez czas jak otoczak, znaczy�a poszarpana blizna na lewej skroni, gdzie przed trzydziestu laty ugodzi�a go motyka czerwonogwardzisty. Choje Rinpocze by� niegdy� kenpo, opatem, gompy Nambe, jednego z tysi�cy klasztor�w unicestwionych przez chi�skie w�adze. Teraz by� kenpo 404. Ludowej Brygady Budowlanej. Gdy Choje, jak inni, nie zwa�aj�c na wstrz�sy ci�ar�wki, przesuwa� paciorki, Trinle po�o�y� mu na kolanach jaki� niewielki, owini�ty w szmat� przedmiot. Stary lama opu�ci� r�aniec i powoli otworzy� zawini�tko. W �rodku znajdowa� si� kamie�, naznaczony rdzaw� plam�. Choje uj�� go z szacunkiem i obejrza� uwa�nie ze wszystkich stron, jak gdyby kry� on jak�� tajemn� prawd�. Z wolna, gdy dotar�o do niego znaczenie tego znaku, jego oczy wype�ni� bezbrze�ny smutek. Kamie� by� zbryzgany krwi�. Uni�s� wzrok i jeszcze raz spojrza� w oczy Shana. Z powag� skin�� g�ow�, jak gdyby na potwierdzenie ogarniaj�cych go przeczu�. Cz�owiek w ameryka�skich d�insach straci� �ycie tam, na ich szosie. Buddy�ci odm�wi� dalszych prac na tej g�rze. Gdy ci�ar�wki zatrzyma�y si� na terenie obozu, r�a�ce znikn�y. Rozleg�y si� gwizdki i odwi�zano plandeki. W szarym �wietle gasn�cego dnia wi�niowie powlekli si�, milcz�c, do przysadzistych, zbitych z desek bud, w kt�rych mieszkali, i czym pr�dzej wynurzyli si� z nich z blaszanymi kubkami s�u��cymi zarazem za umywalk�, talerz i czark� na herbat�. Jeden za drugim wchodzili do mieszcz�cej sto��wk� szopy, gdzie ich kubki nape�niano papk� z j�czmienia, i stoj�c potem w mroku, powracali z wolna do �ycia, gdy ciep�y pokarm rozgrzewa� im wn�trzno�ci. W milczeniu kiwali do siebie g�owami, wymieniaj�c zm�czone u�miechy. Gdyby ktokolwiek si� odezwa�, zosta�by wys�any na noc do stajni. Wr�cili do barak�w. Trinle zatrzyma� nowego wi�nia, kt�ry szed� na prze�aj przez izb�. - Nie t�dy - powiedzia�, wskazuj�c prostok�t nakre�lony kred� na pod�odze. �ylasty khampa, najwyra�niej obznajomiony z niewidzialnymi o�tarzami wi�ziennych barak�w, wzruszy� ramionami i obszed� prostok�t, kieruj�c si� ku pustej pryczy w k�cie. - Przy drzwiach - o�wiadczy� spokojnie Trinle. Zawsze odzywa� si� tym samym nabo�nym tonem, jak gdyby przepojony czci� dla ka�dej prze�ywanej chwili. - Twoja prycza b�dzie przy drzwiach - powt�rzy�, got�w sam przenie�� jego rzeczy na nowe miejsce. Khampa zdawa� si� nie s�ysze�. - Na tchnienie Buddy! - wykrzykn��, przygl�daj�c si� d�oniom mnicha. - Gdzie s� twoje kciuki?! Trinle spojrza� z ukosa na swoje r�ce. - Nie mam poj�cia. - W jego g�osie zabrzmia�o zaciekawienie, jak gdyby nigdy dot�d nie zastanawia� si� nad t� kwesti�. - �ajdaki. Oni ci to zrobili, no nie? �eby� nie m�g� odmawia� r�a�ca? - Jako� sobie radz�. Twoja prycza jest przy drzwiach - powt�rzy� Trinle. - Dwie s� wolne - warkn�� khampa. Nie mia� w sobie nic z mnicha. Rozpar� si� na s�omianym sienniku, jak gdyby wyzywaj�c Trinlego, by sam go st�d usun��. Najbardziej zawzi�ci bojownicy ruchu oporu, jacy kiedykolwiek przeciwstawili si� Armii Ludowo-Wyzwole�czej, pochodzili w�a�nie z Kham. Wci�� jeszcze w odleg�ych g�rach aresztowano ich za sporadyczne akty sabota�u. Poza w�asnym terenem khampowie z po�udniowych klan�w, kt�re opiera�y si� armii jeszcze d�ugo po ujarzmieniu pozosta�ej cz�ci Tybetu, w dalszym ci�gu nie mieli prawa do niczego, co mog�oby pos�u�y� za bro�, nawet no�a o ostrzu d�u�szym ni� dwana�cie centymetr�w. M�czyzna zdj�� jeden ze swych rozlatuj�cych si� but�w i z namaszczeniem wyj�� z kieszeni skrawek papieru. By�a to wyrwana przez wiatr kartka z bloczka kt�rego� ze stra�nik�w. Z demonstracyjnym u�miechem podni�s� j� w g�r�, po czym wepchn�� do buta dla lepszej izolacji. �ycie w Czterysta Czwartej mierzy�o si� najdrobniejszymi zwyci�stwami. Przewijaj�c szmaty, kt�re s�u�y�y mu za skarpetki, nowy przygl�da� si� swym towarzyszom z celi. Shan widzia� to ju� niejeden raz. Ka�dy nowy wi�zie� zaczyna� od ustalenia, kto przewodzi mnichom, a kto jest s�abeuszem, kt�ry nie b�dzie sprawia� k�opot�w. Kto si� podda�, a kto mo�e by� informatorem. To pierwsze by�o �atwe. Jego wzrok niemal natychmiast spocz�� na Choje, kt�ry siedzia� w pozycji lotosu na pod�odze obok jednej ze stoj�cych po�rodku prycz, wci�� wpatruj�c si� w trzymany w d�oni kamie�. Nikt w ich baraku, nikt w ca�ej brygadzie lao gai nie emanowa� takim spokojem. Jeden z m�odych mnich�w wydoby� z kieszeni p�k li�ci zielska, kt�re zacz�o si� w�a�nie pojawia� na g�rskich zboczach. Trinle przeliczy� je i rozdzieli� po jednym mi�dzy wszystkich wi�ni�w. Mnisi przyj�li li�cie z powag�, szepcz�c dzi�kczynn� mantr� za tego, komu tym razem przypad�o w udziale ryzykowa� kar� za zbieranie zielska. Trinle zn�w zwr�ci� si� w stron� khampy, kt�ry �u� sw�j li��. - Przykro mi - powiedzia�. - Tutaj �pi Shan Tao Yun. Khampa rozejrza� si� wko�o i wbi� wzrok w Shana, siedz�cego na pod�odze obok Choje. - Ry�ojad? - burkn��. - �aden khampa nie b�dzie ust�powa� pieprzonemu ry�ojadowi. - Parskn�� �miechem i potoczy� wzrokiem dooko�a. Nikt mu nie zawt�rowa�. Cisza jak gdyby podsyci�a tylko jego zacietrzewienie. - Zabrali nasz� ziemi�. Zabrali nasze klasztory. Naszych rodzic�w. Nasze dzieci - wyrzuca� z siebie, wpatruj�c si� w mnich�w z rosn�cym zniecierpliwieniem. Wi�niowie spogl�dali po sobie nieswojo. Nienawi�� w jego g�osie wydawa�a si� z�ym duchem, kt�ry znalaz� sobie drog� do ich baraku. - A to by� dopiero pocz�tek, tylko przygotowanie do prawdziwej walki. Teraz zabieraj� nam dusze. Wciskaj� swoich ludzi do naszych miast, w nasze doliny, w nasze g�ry. Nawet do naszych wi�zie�. �eby nas zatru�. �eby�my stali si� tacy jak oni. Nasze dusze gin�. Nasze twarze si� rozp�ywaj�. Stajemy si� niczym. - Odwr�ci� si� gwa�townie ku pryczom po drugiej stronie baraku. - Tak w�a�nie by�o w moim ostatnim obozie. Zapomnieli wszystkich mantr. Kt�rego� dnia obudzili si� z pustk� w g�owach. Nie umieli ju� si� modli�. - Nigdy nie zdo�aj� wydrze� modlitw z naszych serc - odpar� Trinle, zerkaj�c niespokojnie na Shana. - G�wno tam! Oni wydzieraj� nam serca! Nikt ju� nie idzie dalej, nikt nie staje si� budd�. Mo�na tylko stoczy� si� w d�, do coraz ni�szych form �ycia. W ostatnim obozie by� stary mnich. Nafaszerowali go polityk�. Pewnego dnia obudzi� si� i stwierdzi�, �e odrodzi� si� jako kozio�. Widzia�em go. Kozio� wlaz� do kolejki po �arcie, dok�adnie tam, gdzie zawsze stawa� ten kap�an. Widzia�em to na w�asne oczy. Tak by�o. Kozio�. Stra�nicy zak�uli go bagnetami. Upiekli go na ro�nie, na naszych oczach. Na drugi dzie� przynie�li kube� g�wna z latryny. Powiedzieli nam: Patrzcie, czym jest teraz. - Nie potrzebujesz Chi�czyk�w, �eby zgubi� drog� - odezwa� si� nagle Choje. - Sama twoja nienawi�� wystarczy. - Jego g�os by� cichy i �agodny, jak szmer piasku padaj�cego na kamie�. Khampa przycich�, ale dziki blask pozosta� w jego oczach. - Nie zamierzam obudzi� si� jako durny kozio�. Wcze�niej kogo� zabij� - warkn��, zn�w zerkaj�c w�ciekle na Shana. - Shan Tao Yun - stwierdzi� spokojnie Trinle - zosta� zredukowany. Jutro wr�ci na swoj� prycz�. - Zredukowany? - parskn�� drwi�co khampa. - To rodzaj kary - odpar� Trinle. - Nikt ci nie wyja�ni�, jakie panuj� tu zasady? - Wypchn�li mnie po prostu z ci�ar�wki i wcisn�li �opat� do r�ki. Trinle skin�� na siedz�cego najbli�ej mnicha, m�odego m�czyzn� z bielmem na oku, kt�ry natychmiast od�o�y� r�aniec i przysun�� si� do st�p khampy. - Je�li z�amiesz kt�r�� z regu� ustalonych przez nadzorc� - wyja�ni� - przysy�a ci czyst� koszul�. Stajesz przed nim. Je�eli masz szcz�cie, zostajesz zredukowany. Pozbawiony wszystkiego, co zapewnia wygod�, poza ubraniem na grzbiecie. Pierwsz� noc sp�dzasz na dworze, na �rodku placu apelowego. Je�eli jest zima, tej nocy opuszczasz swoje cia�o. W ci�gu trzech lat Shan widzia� ich sze�ciu, wynoszonych niczym pos�gi budd�w, zastyg�ych w pozycji lotosu, z martwymi d�o�mi wci�� zaci�ni�tymi na lichych r�a�cach. - Je�li nie odbywa si� to zim�, nast�pnej nocy mo�esz schroni� si� w baraku. Kolejnego dnia zwracaj� ci buty. Potem p�aszcz. Potem kubek. Dalej koc, siennik, a na ko�cu prycz�. - M�wisz, �e tak jest, kiedy ma si� szcz�cie. A je�li si� nie ma? M�ody mnich zadr�a� lekko. - Wtedy nadzorca wysy�a ci� do pu�kownika Tana. - S�awetny pu�kownik Tan - mrukn�� khampa. Nagle podni�s� wzrok. - A po co czysta koszula? - Nadzorca nie znosi brudu. - Kap�an obejrza� si� na Trinlego, jak gdyby nie wiedz�c, co jeszcze powiedzie�. - Czasami ci, kt�rych wzywa, s� odsy�ani gdzie indziej. Khampa parskn��, gdy dotar�o do niego ukryte znaczenie tych s��w. Wsta� i ostro�nie obszed� Shana dooko�a. - To szpieg. Czuj� to. Trinle westchn��. Pozbiera� jego rzeczy i przeni�s� je na pust� prycz� przy drzwiach. - Tu spa� dawniej pewien starszy cz�owiek z Shigatse. To w�a�nie Shan go wydosta�. - Rozumiem, �e zszed� na czworaki. - Nie. Zosta� zwolniony. Nazywa� si� Lokesh. By� poborc� podatkowym w rz�dzie dalajlamy. Przesiedzia� trzydzie�ci pi�� lat, a� tu nagle wywo�uj� go i otwieraj� bram�. - Powiedzia�e�, �e to ten ry�ojad go wydosta�. - Napisa� kilka mocnych s��w na transparencie - odezwa� si� Choje, powoli sk�aniaj�c g�ow�. Khampa spojrza� na Shana z rozdziawion� g�b�. - Jeste� jakim� czarownikiem czy co? - W jego oczach wci�� jeszcze kry� si� jad. - Dla mnie te� odprawisz swoje czary, szamanie? Shan nie podni�s� g�owy. Przygl�da� si� d�oniom Choje. Ju� nied�ugo rozpocznie si� wieczorna liturgia. Trinle odwr�ci� si� ze smutnym u�miechem. - Jak na czarownika - westchn�� - nasz Shan nie�le radzi sobie z taczkami. Khampa mrukn�� co� pod nosem i cisn�� buty na wskazan� mu prycz�. Ust�powa� ze wzgl�du na mnich�w, nie na Shana. Dla pewno�ci odwr�ci� si� w jego stron�. - Pierdol� ci� - wycedzi� przez z�by. Gdy nikt nie zareagowa�, w jego oczach pojawi� si� z�y b�ysk. Podszed� do pryczy Shana, rozwi�za� sznurek, kt�rym mia� �ci�gni�te spodnie, i odda� mocz na jej go�e deski. Nikt si� nie odezwa�. Choje podni�s� si� wolno i zacz�� wyciera� prycz� w�asnym kocem. Blask triumfu znikn�� z twarzy khampy. Zakl�� pod nosem. Odepchn�� Choje na bok i, podci�gn�wszy koszul�, doko�czy� dzie�a. Przed dwoma laty by� mi�dzy nimi inny khampa, drobny pasterz w �rednim wieku, wi�ziony za to, �e nie zarejestrowa� si� w �adnej ze sp�dzielni rolniczych. Odk�d patrol zgarn�� ca�� jego rodzin�, prze�y� samotnie niemal pi�tna�cie lat, a� wreszcie, kiedy zdech� mu pies, zszed� do miasta w dolinie. Przypomina� zamkni�te w klatce zwierz�, jak nied�wied� za kratami nieustannie chodzi� po baraku w t� i z powrotem. Gdy patrzy� na Shana, jego twarz zaciska�a si� w furii jak pi��. Ale ten ma�y khampa kocha� Choje jak ojca. Gdy jeden z oficer�w, zwany Kijem z powodu swego upodobania do tego przedmiotu, uderzy� raz Choje za wywr�cenie taczek z �adunkiem, khampa rzuci� mu si� na plecy, ok�adaj�c go pi�ciami i obrzucaj�c stekiem wyzwisk. Kij roze�mia� si� tylko, jak gdyby nigdy nic. Tydzie� p�niej, wypuszczony ze stajni, okulawiony po jakim� urazie kolana, khampa zacz�� wszywa� po wewn�trzej stronie swej bluzy kieszenie z kawa�k�w koca. Trinle i inni t�umaczyli mu, �e nawet gdyby zgromadzi� w nich do�� jedzenia na w�dr�wk� przez g�ry, my�l o ucieczce by�aby szale�stwem. Pewnego ranka, gdy kieszenie by�y gotowe, ma�y khampa poprosi� Choje o specjalne b�ogos�awie�stwo. W g�rach, na placu budowy, nape�ni� kieszenie kamieniami. Pracowa� jak zwykle, �piewaj�c star� pie�� pastersk�, p�ki Kij nie zbli�y� si� do skraju urwiska. A wtedy, bez �ladu wahania, rzuci� si� na oficera ca�ym swym powi�kszonym ci�arem, �cisn�� go kurczowo r�kami i nogami, po czym wraz z nim zwali� si� w przepa��. Rozleg� si� nocny dzwonek. Samotna, go�a �ar�wka, kt�ra o�wietla�a cel�, zgas�a. Odt�d zabronione by�y wszelkie rozmowy. Z wolna, niczym ch�r �wierszczy obwieszczaj�cych nadej�cie nocy, barak wype�ni� cichutki grzechot r�a�c�w. Jeden z m�odych mnich�w przysun�� si� ukradkiem pod drzwi, by trzyma� stra�. Z kryj�wki pod obluzowan� desk� Trinle wyj�� dwie �wieczki i zapaliwszy je, umie�ci� po jednej z obu stron zakre�lonego kred� prostok�ta. Trzeci� �wieczk� postawi� przed Choje. Nik�y p�omyk nie o�wietla� nawet twarzy kenpo. W kr�gu �wiat�a pojawi�y si� jego d�onie, gdy rozpocz�� wieczorn� nauk�. By� to wi�zienny obrz�dek, bez s��w ani muzyki, jeden z wielu, jakie zrodzi�y si� przez czterdzie�ci lat, odk�d chi�skie wi�zienia zape�nia� zacz�y gromady buddyjskich mnich�w. Obrz�d rozpoczyna�o z�o�enie dar�w przed niewidzialnym o�tarzem. Zwr�cone na zewn�trz d�onie Choje, z palcami wskazuj�cymi podwini�tymi pod kciuki, z��czy�y si�. By� to symbol argham, wody do obmycia twarzy. Wiele mudr, symbolicznych uk�ad�w d�oni s�u��cych ogniskowaniu wewn�trznych si�, wci�� jeszcze by�o obcych dla Shana, ale Trinle nauczy� go gest�w ofiarnych. Skrajne dwa palce bezcielesnych d�oni Choje cofn�y si� do wewn�trz i d�onie zwr�ci�y si� w d�. Padyam, woda do obmycia st�p. Powoli, z wdzi�kiem, Choje p�ynnie zmienia� uk�ady r�k, ofiarowuj�c kadzid�o, pachnid�a i pokarm. Wreszcie z��czy� d�onie, zwini�te w pi�ci, z kciukami stercz�cymi w g�r� jak knoty z czarki mas�a. Aloke, lampy. Na zewn�trz cisz� rozdar� przeci�g�y, bolesny j�k. To w s�siednim baraku kona�, trawiony chorob�, jeden z mnich�w. D�onie Choje wysun�y si� ku niewidocznemu kr�gowi wiernych, pytaj�c, co przynie�li, by uczci� wewn�trzne b�stwo opieku�cze. Z ciemno�ci wy�oni�a si� para pozbawionych kciuk�w r�k. Ich palce wskazuj�ce styka�y si� czubkami, pozosta�e by�y zgi�te. Wok� rozleg� si� cichy szmer aprobaty. By�y to dwie ryby, symbol powodzenia. Nast�pne d�onie wsuwa�y si� kolejno w kr�g �wiat�a, ka�da po przerwie potrzebnej na ciche odm�wienie modlitwy towarzysz�cej poprzedniej ofierze. Muszla, drogocenne naczynie na wod� �wi�con�, w�z�y nie ko�cz�cego si� �ycia, kwiat lotosu. Gdy przysz�a kolej na Shana, zawaha� si�, po czym uni�s� w g�r� lewy palec wskazuj�cy, nakrywaj�c go p�asko praw� d�oni�. Bia�y parasol. Jeszcze jeden symbol powodzenia. Cel� wype�ni� cichy, specyficzny d�wi�k, niby szelest pi�r, kt�ry sta� si� sta�ym elementem nocy Shana: szmer mantr szeptanych bezg�o�nie przez tuzin ust. D�onie Choje zn�w ukaza�y si� w kr�gu �wiat�a, zaczynaj�c kazanie. Gest, od kt�rego rozpocz�y, nie pojawia� si� w�r�d nich zbyt cz�sto: uniesiona prawa d�o�, wn�trzem zwr�cona ku patrz�cym. Mudra oddalania l�ku. W baraku zaleg�a nieprzyjemna cisza. Jeden z m�odych mnich�w g�o�no po�kn�� powietrze, jak gdyby nagle dotar�a do niego donios�o�� tego, co si� dzieje. Potem d�onie zn�w si� przesun�y, splot�y, �rodkowe palce zwr�ci�y si� w g�r�. Diament m�dro�ci, symbol oczyszczenia umys�u i jasno�ci celu. To by�o ca�e kazanie. D�onie nie poruszy�y si� wi�cej. Unosi�y si� w mroku, zastyg�e w tym ge�cie, jakby wykute z jasnego granitu, podczas gdy wi�niowie kontemplowali je. Przes�anie nie mog�oby by� wyra�one dobitniej, nawet gdyby Choje wykrzycza� je z g�rskiego szczytu. B�l si� nie liczy, m�wi�y d�onie. Ska�y, p�cherze, po�amane ko�ci - to wszystko nie ma znaczenia. Pami�tajcie o swoim celu. Czcijcie swe wewn�trzne b�stwo opieku�cze. To niejasno�ci umys�u brakowa�o Shanowi. Choje jak nikt przed nim nauczy� go koncentracji. Podczas d�ugich zimowych dni, kiedy nadzorca nie wysy�a� ich do pracy - nie z troski o ich �ycie, ale o �ycie stra�nik�w - Choje pom�g� mu dokona� niezwyk�ego odkrycia. Inspektor, kt�rym Shan by� przez ca�e �ycie, nim trafi� do gu�agu, musia� mie� niespokojn� dusz�. Wybitny �ledczy niczemu nie m�g� dawa� wiary. Wszystko by�o podejrzane, wszystko, co prowadzi�o go od zarzut�w do fakt�w, od fakt�w do motyw�w, od motyw�w do skutk�w, i zn�w do kolejnej tajemnicy - p�ynne. Nie mog�o by� spokoju, gdy� spok�j rodzi� si� tylko z wiary. Nie, to nie jasno�ci umys�u mu brakowa�o. W chwilach takich jak ta, gdy mroczne przeczucia ogarnia�y jego dusz�, gdy dawne �ycie ci�gn�o go w d� jak cz�owieka zapl�tanego w lin� kotwiczn�, w takich chwilach brak mu by�o po prostu wewn�trznego b�stwa opieku�czego. Co� le�a�o na pod�odze poni�ej r�k Choje. Zakrwawiony kamie�. Z zaskoczeniem u�wiadomi� sobie, �e obaj z Choje my�l� o tym samym. Kenpo przypomina� swym mnichom o ich obowi�zku. Shan poczu�, �e ma sucho w ustach. Chcia� protestowa�, b�aga� ich, by nie nara�ali si� na ryzyko z powodu jakiego� martwego cudzoziemca, ale mudra uciszy�a go jak zakl�cie. Zacisn�� powieki, lecz wci�� nie m�g� si� skupi� na przes�aniu Choje. Ilekro� pr�bowa� si� skoncentrowa�, przed oczyma stawa� mu inny obraz. Z�ota zapalniczka zawieszona sto pi��dziesi�t metr�w ponad dnem doliny. I martwy Amerykanin daj�cy mu jakie� znaki w koszmarnej wizji. Nagle od drzwi dobieg� cichy gwizd. Zdmuchni�to �wiece. Chwil� p�niej �ar�wka pod sufitem rozb�ys�a na nowo. Stra�nik z trzaskiem otworzy� drzwi i wkroczy� na �rodek baraku, trzymaj�c w ramionach trzonek od kilofa. Za nim wszed� porucznik Chang. Z drwi�cym namaszczeniem wyci�gn�� przed siebie sztuk� odzie�y, tak by nikt nie m�g� mie� w�tpliwo�ci, co to takiego. Czysta koszula. Parskaj�c �miechem, po kolei d�gn�� ni� jak szpad� w stron� kilku wi�ni�w, a� nagle rzuci� ni� w le��cego na pod�odze Shana. - Jutro rano - warkn�� na odchodnym. Ostry, zimny wiatr ch�osta� twarz Shana, gdy nast�pnego ranka sier�ant Feng wyprowadza� go poza druty. Wiatry by�y bezlitosne dla Czterysta Czwartej, przycupni�tej u podn�a najbardziej na p�noc wysuni�tej grani Smoczych Szpon�w - pot�nej �ciany skalnej, kt�ra niemal pionowo wznosi�a si� nad obozem. Pr�dy wst�puj�ce zrywa�y nieraz dachy z barak�w. Pr�dy zst�puj�ce zasypywa�y ich �wirem. - Zredukowany - mrukn�� sier�ant Feng, zamykaj�c za nimi bram�. - Jeszcze si� nie zdarzy�o, �eby zredukowanemu przys�ano koszul�. - By� to niski, zwalisty m�czyzna z pot�nym brzuchem i r�wnie pot�nymi barami, o sk�rze jak u wi�ni�w wyprawionej na rzemie� przez lata wartowania w s�o�cu, wichurze i �niegu. - Wszyscy czekaj�. Robi� zak�ady - doda� z ochryp�ym skrzekiem, kt�ry Shan uzna� za �miech. Pr�bowa� zmusi� si�, �eby nie s�ucha�, nie my�le� o stajni, nie pami�ta� o dzikiej furii Zhonga. Tym razem nadzorca by� opanowany. Ale z�owr�bny u�miech, z jakim wolno okr��y� Shana, przerazi� wi�nia bardziej ni� spodziewany wybuch. Shan odruchowo z�apa� si� za prawe rami�, kt�re cz�sto w obecno�ci Zhonga chwyta� kurcz. Kiedy� pod��czyli mu tam przewody z akumulatora. - Gdyby raczy� poradzi� si� mnie - w monotonnym g�osie Zhonga zna� by�o nosowe tony charakterystyczne dla prowincji Fujian - przestrzeg�bym go. A tak przekona si� na w�asnej sk�rze, co z ciebie za zi�ko. - Podni�s� z biurka jaki� papier i przebieg� go wzrokiem, kr�c�c g�ow� z niedowierzaniem. - Paso�yt - wycedzi�, po czym przystan��, by w spiesznych gryzmo�ach przela� jak�� my�l na papier. - To nie potrwa d�ugo - powiedzia�, wyczekuj�co unosz�c wzrok. - Jeden fa�szywy krok i b�dziesz t�uk� ska�y go�ymi r�koma. A� do �mierci. - Ze wszystkich si� staram si� zas�u�y� na zaufanie, jakim obdarzy� mnie nar�d - odpar� Shan, nie mrugn�wszy okiem. Jego s�owa najwyra�niej sprawi�y Zhongowi przyjemno��. Na jego twarzy pojawi� si� przewrotny b�ysk. - Tan po�re ci� �ywcem. Sier�ant Feng by� w dziwnie radosnym nastroju. Wyprawa do Lhadrung, starej osady targowej b�d�cej siedzib� w�adz okr�gu, by�a rzadkim �wi�tem dla stra�nik�w Czterysta Czwartej. Dowcipkowa� na temat starych kobiet i k�z w pop�ochu umykaj�cych z drogi przed ich teren�wk�. Obra� jab�ko i podzieli� si� nim z kierowc�, ignoruj�c wci�ni�tego pomi�dzy nich Shana. Ze z�o�liwym u�miechem bawi� si�, przek�adaj�c z kieszeni do kieszeni kluczyki od jego kajdanek. - Podobno sam przewodnicz�cy ci� tu wpakowa� - powiedzia� w ko�cu, gdy w zasi�gu wzroku ukaza�y si� p�askie, niskie zabudowania miasta. Shan nie odpowiedzia�. Pochylony do przodu, mozolnie podwija� r�kawy. Kto� wygrzeba� dla niego par� za du�ych, znoszonych spodni i wy�wiechtan� wojskow� kurtk�. Kazali mu przebra� si� w nie na �rodku biura. Wszyscy przerwali prac�, �eby si� temu przygl�da�. - No bo dlaczego niby wsadzili ci� razem z nimi? Shan wyprostowa� si�. - Nie jestem tu jedynym Chi�czykiem. Feng parskn��, jak gdyby ubawiony. - Pewnie. Wzorowi obywatele, co do jednego. Taki na przyk�ad Jilin zamordowa� dziesi�� kobiet. Bezpieka pocz�stowa�aby go kul� w �eb, gdyby jego wuj nie by� sekretarzem partii. Ten z sz�stki z kolei ukrad� z platformy wiertniczej na �rodku oceanu urz�dzenia zabezpieczaj�ce. �eby opchn�� na czarnym rynku. Przyszed� sztorm i pi��dziesi�ciu ludzi straci�o �ycie. Wyrok �mierci to dla niego za ma�o. Szczeg�lne przypadki. Od ciebie zaczynaj�c. - Ka�dy wi�zie� jest szczeg�lnym przypadkiem. Feng znowu parskn��. - Takich jak ty, Shan, oni trzymaj� po prostu dla wprawy. Sier�ant wepchn�� do ust dwa kawa�ki jab�ka. Momo gyakpa, gruba klucha, tak go nazywano za plecami, zar�wno z powodu wydatnego brzucha, jak i �apczywo�ci, z jak� poch�ania� jedzenie. Shan odwr�ci� g�ow�. Popatrzy� na rozleg�e po�acie wrzosowisk i wzg�rz faluj�cych jak morze a� po o�nie�one g�rskie szczyty w dali. Otwarta przestrze� mami�a z�udzeniem ucieczki. Odwieczne marzenie tych, kt�rzy nie mieli dok�d uciec. W�r�d wrzos�w przemyka�y jask�ki. W Czterysta Czwartej nie by�o ptak�w. Nie wszyscy wi�niowie przejmowali si� nakazem poszanowania �ycia. Walczyli o ka�dy okruszek, ka�de ziarenko, niemal o ka�dego owada. Shan pami�ta�, jak przed rokiem wybuch�a b�jka o kuropatw� zagnan� na teren obozu przez wiatr. Ptak uciek� w ko�cu, zostawiaj�c dw�m wi�niom p�ki pi�r w gar�ci. Zjedli wi�c pi�ra. Zarz�d okr�gu Lhadrung mie�ci� si� w czteropi�trowym gmachu o krusz�cej si� fasadzie ze sztucznego marmuru. Brudne okna w ob�a��cych z farby ramach stukota�y na wietrze. Feng, popychaj�c Shana, wprowadzi� go po schodach na najwy�sze pi�tro, gdzie drobna, siwow�osa kobieta skierowa�a ich do poczekalni z jednym du�ym oknem i drzwiami na obu ko�cach. Przyjrza�a si� uwa�nie Shanowi, przekrzywiaj�c g�ow� jak zaciekawiony ptak, po czym rzuci�a co� ostro do Fenga, kt�ry skuli� si�, z ponur� min� zdj�� mu kajdanki i pos�usznie wycofa� si� na korytarz. - To troch� potrwa - o�wiadczy�a, wskazuj�c g�ow� drzwi na ko�cu pomieszczenia. - Przynios� wam herbat�. Shan patrzy� na ni� os�upia�y, zdaj�c sobie spraw�, �e powinien wyja�ni� pomy�k�. Min�y trzy lata, odk�d ostatni raz pi� herbat�. Prawdziw� zielon� herbat�. Otworzy� usta, ale nie wydoby� si� z nich �aden d�wi�k. Kobieta u�miechn�a si� i znikn�a za bli�szymi drzwiami. Nagle zosta� sam. Na kr�tko, cho� ca�kowicie, ow�adn�a nim samotno��. Uwi�ziony z�odziej niespodzianie znalaz� si� sam jeden w pe�nej skarb�w grocie. To w�a�nie samotno�� by�a jego prawdziw� zbrodni� w ci�gu wszystkich peki�skich lat, zbrodni� o kt�r� nigdy nikomu nie przysz�o do g�owy go oskar�a�. Pi�tna�cie lat sp�dzonych w rozjazdach, z dala od �ony, osobny apartament w kwaterach dla ma��e�stw, d�ugie samotne spacery po parkach, cela medytacyjna w jego sekretnej �wi�tyni, a nawet nieregularne godziny pracy, wszystko to pozwala�o mu cieszy� si� samotno�ci� na skal� nie znan� miliardowi jego rodak�w. Nie mia� poj�cia o swoim na�ogu, dop�ki przed trzema laty Urz�d Bezpiecze�stwa Publicznego nie pozbawi� go brutalnie tego bogactwa. To nie utrata wolno�ci bola�a go najbardziej, lecz brak odosobnienia. Na jednym z zebra� tamzing w Czterysta Czwartej przyzna� si� do swego na�ogu. Gdyby nie zerwa� socjalistycznych wi�zi, powiedziano mu, z pewno�ci� kto� by go w por� powstrzyma�. Nie chodzi�o tu o przyjaci�. Dobry socjalista ma niewielu przyjaci�, ale licznych obserwator�w. Po tym zebraniu zaszy� si� w baraku i nie poszed� na posi�ek, byle tylko poby� sam. Nadzorca Zhong znalaz� go tam i odes�a� do stajni, gdzie z�amano mu jak�� drobn� kostk� w stopie. Kazano mu wr�ci� do pracy, zanim ko�� si� zros�a. Rozejrza� si� po pomieszczeniu. W jednym rogu sta�a wielka, si�gaj�ca a� do sufitu ro�lina. Uschni�ta. By� tam te� ma�y politurowany stolik, nakryty koronkow� serwetk�. Serwetka zaskoczy�a go. D�u�sz� chwil� wpatrywa� si� w ni� ze �ci�ni�tym sercem, a� wreszcie oderwa� wzrok i podszed� do okna. Z ostatniego pi�tra mia� widok na wi�ksz� cz�� p�nocnego odcinka doliny, zamkni�tej od wschodu przez Smocze Szpony: dwa pot�ne, bli�niacze szczyty rozchodz�ce si� szeroko na wsch�d, p�noc i po�udnie ostro zarysowanymi grzbietami. Smok spocz�� tam, przybieraj�c niewidzialn� posta�, mawiali ludzie, i tylko jego �apy zmieni�y si� w kamie� na znak, �e wci�� czuwa nad dolin�. Co takiego wykrzykn�� kto�, gdy znaleziono zw�oki Amerykanina? Smok si� po�ywi�. Szuka� punkt�w orientacyjnych, sk�ada� je razem, a� wreszcie w�r�d omiatanych wiatrem po�aci �wiru i kar�owatej ro�linno�ci znalaz� odleg�e o par� kilometr�w niskie dachy Nefrytowego �r�d�a, g��wnej bazy wojskowej okr�gu. Tu� nad nimi, u st�p Szponu P�nocnego, wznosi�o si� niskie wzg�rze oddzielaj�ce Nefrytowe �r�d�o od otoczonych drutem kolczastym teren�w Czterysta Czwartej. Niemal nie my�l�c o tym, co robi, �ledzi� wzrokiem bieg dr�g, owoc swej pracy ostatnich trzech lat. By�y ich dwa rodzaje. Pierwsze powstawa�y zawsze drogi �elazne. To Czterysta Czwarta k�ad�a podk�ad pod szeroki pas t�ucznia, kt�ry ��czy� Nefrytowe �r�d�o z ukryt� za wzg�rzami na zachodzie Lhas�. Nazwa "drogi �elazne" nie oznacza�a linii kolejowych. Tych Tybet nie mia� wcale. By�y to drogi dla czo�g�w, transporter�w i dzia� polowych, �elaza Armii Ludowo-Wyzwole�czej. W�ska nitka br�zu, kt�r� przebieg� wzrokiem od skrzy�owania na p�noc od miasta i dalej w stron� Szpon�w, nie by�a jedn� z tych dr�g. By�a o wiele gorsza. Szosa, nad kt�r� Czterysta Czwarta pracowa�a teraz, by�a przeznaczona dla kolonist�w, kt�rzy mieli zasiedli� wysoko po�o�one doliny za g�rami. Broni� ostateczn� Pekinu zawsze byli ludzie. Jak niegdy� w le��cej na zachodzie prowincji Kinjiang, ojczy�nie milion�w muzu�man�w kulturowo zwi�zanych z narodami Azji �rodkowej, tak i tu Pekin czyni� z rdzennych mieszka�c�w Tybetu mniejszo�� w ich w�asnym kraju. Po�ow� Tybetu w��czono do s�siednich, czysto chi�skich prowincji. G��wne skupiska ludno�ci w pozosta�ej cz�ci kraju zala�a fala osadnik�w. Nie ko�cz�ce si� kolumny ci�ar�wek przez trzydzie�ci lat zmieni�y Lhas� w miasto Chi�czyk�w. W Czterysta Czwartej drogi budowane dla takich konwoj�w nazywano awiczi, jak �smy poziom piekie�, zarezerwowany dla niszczycieli buddyzmu. Rozleg� si� brz�czyk. Shan odwr�ci� si� i ujrza� kobiet� o ptasich rysach, stoj�c� z czark� herbaty w d�oniach. Poda�a mu j� i pomkn�wszy ku drugim drzwiom, znikn�a w zaciemnionym wn�trzu. Prze�kn�� p� czarki jednym haustem, nie zwracaj�c uwagi na to, �e gor�cy p�yn parzy mu gard�o. Kiedy kobieta zorientuje si�, �e pope�ni�a b��d, odbierze mu herbat�. Chcia� zapami�ta� to doznanie, by m�c noc�, na pryczy, jeszcze raz poczu� w ustach ten smak. Cho�by nawet mia� przy tym czu� si� poni�ony i z�y na siebie. By�a to wi�zienna gra, przed kt�r� przestrzega� ich Choje. Wykradanie okruch�w zewn�trznego �wiata, by pie�ci� je i ho�ubi� w swym baraku. Kobieta ukaza�a si� ponownie i skin�a r�k�, by wszed�. Za dziwnie d�ugim ozdobnym biurkiem, kt�re o�wietla�a jedynie lampka na gi�tkim wysi�gniku, siedzia� m�czyzna w nieskazitelnym mundurze. Nie, to nie by�o biurko, u�wiadomi� sobie Shan. To by� o�tarz zaadaptowany dla potrzeb rz�du. Milcz�co mierz�c go wzrokiem, m�czyzna zapali� drogiego ameryka�skiego papierosa. Loto gai. Camele. Shan patrzy� na znajome, srogie rysy. Twarz pu�kownika Tana wygl�da�a jak wyciosana z zimnego krzemienia. Gdyby mieli u�cisn�� sobie r�ce, pomy�la� wi�zie�, jego d�o� przesz�aby przez moj� jak n�. Wypuszczaj�c nosem k��by dymu, Tan przeni�s� wzrok na czark� w d�oniach Shana. Spojrza� na siwow�os� kobiet�, kt�ra natychmiast odwr�ci�a si�, by rozsun�� zas�ony. I bez �wiat�a Shan wiedzia�, co zobaczy na �cianach. Bywa� w dziesi�tkach takich biur w ca�ych Chinach. B�dzie tam portret zrehabilitowanego Mao, obrazki z �ycia wojskowego, zdj�cia ulubionej jednostki, �wiadectwo nominacji i przynajmniej jeden slogan partyjny. - Siadajcie - odezwa� si� pu�kownik, wskazuj�c stoj�ce przed biurkiem metalowe krzes�o. Shan nie usiad�. Rozgl�da� si� po �cianach. By�o tu zdj�cie Mao, a jak�e, nie po rehabilitacji co prawda, lecz wcze�niejsze, z lat sze��dziesi�tych, ukazuj�ce charakterys-tyczny pieprzyk na podbr�dku. By�a te� nominacja i fotografia kilku u�miechni�tych oficer�w w mundurach. Nad nimi wisia�o zdj�cie przedstawiaj�ce owini�t� w chi�sk� flag� rakiet� przenosz�c� g�owice j�drowe. Przez chwil� nie m�g� dostrzec sloganu, w ko�cu jednak wypatrzy� wyblak�y plakat za plecami Tana. "Lud - g�osi� napis - potrzebuje prawdy". Tan otworzy� cienk�, brudn� tekturow� teczk� i wbi� w Shana lodowate spojrzenie. - Pa�stwo powierzy�o mi w okr�gu Lhadrung reedukacj� dziewi�ciuset osiemnastu wi�ni�w - m�wi� �agodnym, pewnym g�osem cz�owieka przyzwyczajonego, �e zawsze wie wi�cej ni� jego s�uchacze. - Pi�� brygad ci�kich rob�t lao gai i dwa obozy rolnicze. By�o co�, czego Shan nie zauwa�y� wcze�niej: delikatne zmarszczki poni�ej kr�tko obci�tych, siwiej�cych w�os�w, �lad zm�czenia wok� ust. - Dziewi�ciuset siedemnastu ma akta - ci�gn�� dalej Tan. - Wiemy, gdzie si� urodzili, jakie jest ich pochodzenie klasowe, wiemy, gdzie po raz pierwszy z�o�ono na nich donos, znamy ich ka�de wypowiedziane przeciwko pa�stwu s�owo. Ale na temat dziewi��set osiemnastego jest tylko kr�tka notatka z Pekinu. Jedna jedyna strona. To wy, wi�niu Shan. - Opar� na teczce splecione d�onie. - Jeste�cie tu na specjalne zaproszenie jednego z cz�onk�w Politbiura. Ministra gospodarki, Qina. Starego Qina z 8. Armii. Jedynego �yj�cego z ludzi, kt�rych mianowa� jeszcze sam Mao. Wyrok bezterminowy. Przest�pcza dzia�alno�� spiskowa. Nic wi�cej. Dzia�alno�� spiskowa. - Zaci�gn�� si� papierosem, nie odrywaj�c wzroku od Shana. - Co to by�o? Shan sta� ze z��czonymi d�o�mi i oczyma wbitymi w pod�og�. Stajnia to wcale nie by�o najgorsze, co mog�o go spotka�. �eby go tam zamkn��, Zhong nie potrzebowa� pozwolenia od Tana. By�y wi�zienia, kt�rych lokatorzy opuszczali cel� tylko raz, po �mierci. A dla tych, kt�rych pogl�dy by�y szczeg�lnie zara�liwe, lekarze bezpieki prowadzili tajne medyczne instytuty badawcze. - Planowali�cie zamach? Sprzeniewierzyli�cie fundusze pa�stwowe? Uwiedli�cie ministrowi �on�? Ukradli�cie mu kapust�? Dlaczego Qin nie zdradzi� nam tej informacji? - Je�li to ma by� jaki� tamzing - odezwa� si� g�uchym g�osem Shan - powinni by� �wiadkowie. S� regu�y. Tan nie drgn�� nawet, ale momentalnie uni�s� wzrok, przeszywaj�c go spojrzeniem. - Nie zajmuj� si� prowadzeniem tego rodzaju zebra� - powiedzia� cierpko. Przez chwil� przygl�da� si� Shanowi w milczeniu. - Tego samego dnia, kiedy przybyli�cie, Zhong przekaza� mi wasze akta. Przypuszczam, �e go przerazi�y. On was obserwuje - wskaza� na drug� teczk�, grub� na cal - za�o�y� w�asne akta. Przysy�a mi raporty na wasz temat. Nie prosi�em go o to, sam zacz�� to robi�. Wyniki tamzing. Efektywno�� pracy. Po co zadaje sobie ten trud, zapyta�em go. Jeste�cie widmem. Nale�ycie do Qina. Shan niemo wpatrywa� si� w teczki, t� zawieraj�c� jedn� jedyn� po��k�� kartk� i t� wypakowan� gniewnymi notatkami rozgoryczonego wi�ziennego nadzorcy. Jego �ycie przedtem. Jego �ycie potem. Tan poci�gn�� spory �yk ze swej czarki. - Ale potem poprosili�cie o pozwolenie uczczenia urodzin przewodnicz�cego - otworzy� drug� teczk� i przebieg� wzrokiem le��c� na wierzchu notatk�. - Genialnie. - Odchyli� si� w ty�, obserwuj�c p�yn�c� pod sufit wst�g� dymu. - Czy wiecie, �e dwadzie�cia cztery godziny od wywieszenia waszego transparentu po rynku zacz�y ju� kr��y� ulotki? Nast�pnego dnia na moim biurku pojawi�a si� anonimowa petycja, kt�rej kopie rozprowadzano na ulicach. Nie mieli�my wyboru. Postawili�cie nas w sytuacji bez wyj�cia. Shan westchn�� i podni�s� wzrok. Zagadka si� rozwi�za�a. Tan uzna�, �e kara, jak� otrzyma� za rol� odegran� w zwolnieniu Lokesha, nie by�a wystarczaj�ca. - Ten cz�owiek sp�dzi� w wi�zieniu trzydzie�ci pi�� lat. - G�os Shana zabrzmia� niewiele g�o�niej od szeptu. - W �wi�ta - powiedzia�, nie wiedz�c, dlaczego czuje potrzeb� wyt�umaczenia si� - przyje�d�a�a jego �ona i siada�a na zewn�trz. - Postanowi� zwraca� si� do Mao. - Nie puszczali jej bli�ej ni� na pi�tna�cie metr�w - m�wi� do portretu. - Zbyt daleko, �eby rozmawia�, wi�c tylko machali do siebie. Ca�ymi godzinami. Twarz Tana wykrzywi� lekki u�miech, cienki jak ostrze brzytwy. - Macie jaja, towarzyszu wi�niu. - Pu�kownik drwi� sobie z niego. Wi�zie� nie zas�ugiwa� na szlachetne miano towarzysza. - To by�o bardzo sprytne. Gdyby�cie napisali list, naruszyliby�cie dyscyplin�. Gdyby�cie pr�bowali powiedzie� to na g�os, uciszono by was biciem. Gdyby�cie z�o�yli petycj�, trafi�aby do pieca. - G��boko zaci�gn�� si� papierosem. - Tak czy inaczej, sprawili�cie, �e nadzorca Zhong wyszed� na g�upca. Znienawidzi� was za to na zawsze. Prosi�, �eby usun�� was z brygady. Nazwa� was burzycielem socjalistycznego porz�dku. Stwierdzi�, �e nie r�czy za wasze bezpiecze�stwo. Stra�nicy s� w�ciekli. Specjalnemu go�ciowi Qina mo�e przydarzy� si� wypadek. Powiedzia�em: nie. �adnego przeniesienia. �adnego wypadku. Shan po raz pierwszy spojrza� w oczy Tana. Lhadrung by� okr�giem wi�ziennym, a w wi�zieniu nadzorcy zawsze stawiaj� na swoim. - To by� jego problem, nie m�j. Tego starego nale�a�o zwolni�. Da�em mu kartki z podw�jnym przydzia�em. - Wypu�ci� dym przez usta. Dostrzeg�szy spojrzenie Shana, wzruszy� ramionami. - Jako rekompensat� za niedopatrzenie. - Zamkn�� teczk�. - Ale zaciekawi� mnie nasz tajemniczy go��. Taki polityczny. Taki niewidzialny. Zacz��em si� zastanawia�, jak� nast�pn� bomb� mo�ecie spu�ci� nam na g�ow�. - Jeszcze raz zaci�gn�� si� papierosem. - Pr�bowa�em sam dowiedzie� si� czego� w Pekinie. Nie wiedz� nic wi�cej, powiedzieli z pocz�tku. Do Qina nie ma dost�pu. Le�y w szpitalu. Nic nie wiadomo na temat jego wi�nia. Shan zesztywnia� i zn�w przeni�s� wzrok na �cian�. Przewodnicz�cy zdawa� si� odwzajemnia� jego spojrzenie. - Ale to by� spokojny tydzie�. - ci�gn�� pu�kownik. - Moja ciekawo�� zosta�a pobudzona. Nalega�em. Okaza�o si�, �e notatk� w waszych aktach sporz�dzi�a centrala Urz�du Bezpiecze�stwa Publicznego. Nie oddzia� w Xinjiang, gdzie was aresztowano. Nie Lhasa, gdzie przekazano wasz� spraw�. Na przesz�o dziewi�ciuset wi�ni�w tylko jeden ma akta pochodz�ce z centrali urz�du w Pekinie. Chyba nigdy nie zorientowali�my si� do ko�ca, jak bardzo jeste�cie wyj�tkowi. Shan zn�w spojrza� mu prosto w oczy. - Jest takie ameryka�skie przys�owie - powiedzia� wolno. - Ka�dy ma swoje pi�� minut. Tan znieruchomia�. Przez chwil� przygl�da� si� Shanowi z ukosa, jakby chcia� si� upewni�, czy si� nie przes�ysza�. Z wolna na jego twarz ponownie wyp�yn�� w�ski jak ostrze no�a u�miech. Shan us�ysza� za sob� szmer lekkich krok�w. - Pani Ko - odezwa� si� Tan, wci�� z lodowatym u�miechem na ustach - prosz� dola� naszemu go�ciowi herbaty. Pu�kownik by� zbyt stary, aby m�g� liczy� na awans, uzna� Shan. Nawet na tak wysokim stanowisku posada w Tybecie w gruncie rzeczy oznacza�a zes�anie. - Dowiedzia�em si� wi�cej o tym tajemniczym towarzyszu Shanie - ci�gn�� Tan, przechodz�c na trzeci� osob�. - Wzorowy pracownik Ministerstwa Gospodarki. Wielokrotne pochwa�y od przewodnicz�cego za szczeg�lny wk�ad w krzewienie sprawiedliwo�ci. Proponowano mu cz�onkostwo w partii, nagrod� niezwyk�� dla kogo� b�d�cego mniej wi�cej w po�owie kariery. A on zrobi� co� jeszcze bardziej niezwyk�ego. Odrzuci� propozycj�. Bardzo skomplikowany cz�owiek. Shan usiad�. - �yjemy w skomplikowanym �wiecie - powiedzia�. Spostrzeg� nagle, �e jego d�onie bezwiednie utworzy�y mudr�. Diament m�dro�ci. - Zw�aszcza je�li we�mie si� pod uwag�, �e jego �ona jest wielce cenionym cz�onkiem partii, wysokim urz�dnikiem w Chengdu. By�a �ona, chcia�em powiedzie�. Shan, zaskoczony, uni�s� wzrok. - Nie wiedzieli�cie? - zapyta� Tan, u�miechaj�c si� z satysfakcj�. - Rozwiod�a si� z wami dwa lata temu. �ci�lej m�wi�c, uniewa�ni�a ma��e�stwo. Jak stwierdzi�a, nigdy ze sob� nie �yli�cie. - Ale... - nagle Shanowi kompletnie zasch�o w ustach - ...ale mamy syna. Tan wzruszy� ramionami. - Jak sami powiedzieli�cie, �yjemy w skomplikowanym �wiecie. Shan zamkn�� oczy, walcz�c z b�lem przeszywaj�cym mu wn�trzno�ci. A wi�c uda�o im si� wymaza� i ten, ostatni ju� rozdzia� jego �ycia. Zdo�ali odebra� mu syna. Nie, �eby byli sobie szczeg�lnie bliscy. Przez ca�e pi�tna�cie lat �ycia ch�opca sp�dzili razem mo�e ze czterdzie�ci dni. Ale jedn� z wi�niarskich rozrywek, jakim si� oddawa�, by�y marzenia, �e kiedy�, w przysz�o�ci, w jaki� spos�b zbuduj� wi� podobn� do tej, kt�ra ��czy�a go z w�asnym ojcem. Nocami, le��c na pryczy, zastanawia� si�, gdzie teraz mo�e by� ch�opiec albo co powie, kiedy znowu zobaczy ojca. Ta wyimaginowana wi� by�a jedn� z ostatnich, w�t�ych nitek nadziei, jakie mu pozosta�y. Przycisn�� d�onie do skroni i zgarbi� si�, jakby zapad� si� w sobie. Kiedy otworzy� oczy, napotka� wzrok Tana. Pu�kownik przygl�da� mu si� z satysfakcj�. - Wasza brygada znalaz�a wczoraj zw�oki - powiedzia� nagle. - Dla wi�ni�w lao gai - odpar� sztywno Shan - �mier� jest zjawiskiem powszednim. - Z pewno�ci� powiedzieli ch�opcu, �e umar�. Ale jak umar�? Jako bohater? Jako wyrzutek? Wyko�czony w obozie pracy niewolnik? Tan rozchyli� usta i patrzy�, jak smuga dymu leniwie wznosi si� pod sufit. - Straty w brygadach roboczych s� rzecz� normaln�. Odkrycie zdekapitowanego go�cia z Zachodu - nie. Shan spojrza� w g�r�, potem odwr�ci� oczy. Nie chcia� nic wiedzie�. Nie chcia� o nic pyta�. Wbi� wzrok w swoj� czark�. - Ustalili�cie jego to�samo��? - zapyta� w ko�cu. - Mia� na sobie kaszmirowy sweter - odpar� Tan. - I