275

Szczegóły
Tytuł 275
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

275 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 275 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

275 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

tytu�: "Alchemik" autor: Kenneth Goddard Wydawnictwo Da Capo Warszawa 1993 * * * PROLOG Kiedy zacz�li to wszystko opisywa� w raporcie ko�cowym, od razu si� okaza�o, �e kluczem do sprawy by� Jamie MacKenzie, chocia� motywom, jakie nim kierowa�y, wci�� brakowa�o sensu Bior�c pod uwag� jego szczeg�owo udokumentowany iloraz inteligencji oraz znakomite wyniki w nauce, nie mogli uwierzy�, �e tak bystry m�ody cz�owiek m�g� do tego stopnia zlekcewa�y� lodowat� oboj�tno�� i przemoc nieod��cznie zwi�zane z profesj�, kt�r� dobrowolnie obra�. Lecz z perspektywy czasu rzecz� a� nazbyt ewidentn� by�o, i� MacKenzie po prostu nie rozumia� ani przera�aj�cej wielko�ci, ani nieuniknionych konsekwencji g�upiego b��du, jaki pope�ni�. Jamie musia� chyba wm�wi� sobie, �e ca�a ta historia jest tylko wspania�� i nader lukratywn� zabaw�, co zakrawa na ironi�, bo o ile jego dodatkowe zaj�cie dostarcza�o mu czasem uciech - a na pewno sporo pieni�dzy - zabaw� bynajmniej nie by�o. Dlatego kiedy w pokoju numer 245 domu akademickiego Voy�ger Hall na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Diego zadzwoni� telefon, Jamie nie przeczuwa� nic z�ego. Oderwa� wzrok od swoich oblicze� i z oboj�tno�ci� i roztargnieniem si�gn�� po s�uchawk�. - Halo? - Sie masz Jamie. Jak leci? MacKenzie natychmiast rozpozna� be�kotliwy g�os Bobby'ego Lockwooda. Kiwn�� g�ow�. Tym razem alkohol, najpewniej piwsko. Jak wszyscy mieszka�cy Voyager Hall, doskonale wiedzia�, �e urodzony na Alasce, a niedawno zmar�y ojciec Bobby'ego Lockwooda zostawi� synowi co� wi�cej ni� tylko jasnoniebieskie oczy, czarne kr�cone w�osy, niezale�no�� ducha i troch� ci�ko zarobionego grosza. Ale tym czym� nie by�o z pewno�ci� zami�owanie do wiedzy jako takiej. Zainteresowania akademickie Bobby'ego ogranicza�y si� wy��cznie do bada� nad r�norodnymi skutkami oddzia�ywania �rodk�w chemicznych na ludzki umys� tudzie� cia�o. Tak si� przypadkiem zdarzy�o, �e jednym z najbardziej ulubionych przez Lockwooda �rodk�w by� alkohol etylowy. - Gor�co - odrzek� dobrodusznie MacKenzie. - W przysz�ym tygodniu sesja. Zaczynam coraz powa�niej my�le�, �e najwy�sza pora przeczyta� par� ksi��ek albo pojecha� do Centrum i zarwa� jak�� dupci�. Nie mog� si� zdecydowa�. - No i git, b�dziesz mia� dobry dzie�! - rzuci� ze �miechem Lockwood. - S�uchaj, stary. Niedawno pozna�em tak� jedn�, rud� zreszt�. Chyba nie�le mi z ni� idzie i w przysz�ym tygodniu chc� j� zabra� na narty, no wiesz. S�k w tym, �e nigdzie nie mog� znale�� porz�dnego �niegu. Pomy�la�em sobie, �e zwr�c� si� o pomoc do pewnego dzianego i ustosunkowanego kumpla. MacKenzie przeprowadzi� w my�li kilka oblicze�. - Mo�e b�d� m�g� co� dla ciebie zrobi� - rzek� ostro�nie. - W tym miesi�cu mam od groma zam�wie�, ale niewykluczone, �e dw�jk� uda mi si� dla ciebie jako� wytrzasn��. Ale to ci� b�dzie troch� wi�cej kosztowa�o. Towar pierwszej klasy jest dzisiaj bardzo poszukiwany. - To prawda, �wi�ta prawda - mrukn�� Lockwood. - Dw�jka nam wystarczy, przyjacielu, a� nadto. No to ile zedrzesz ze starego kumpla, h�? - O tej porze roku za dostaw� ekspresow� bior� minimum dwie st�wy - odpar� MacKenzie. - Ale jak dla ciebie, niech b�dzie sto pi��dziesi�t. Pasuje? - Wiedzia�em, �e mog� na ciebie liczy�, Jamie. - Bobby a� westchn�� ze szcz�cia. - Jutro wieczorem moja pani b�dzie promienia�a z wdzi�czno�ci. - Naprawd�? - MacKenzie zachichota�. Rozbawi�o go to, bo k�dzierzawy, niebieskooki Lockwood mia� w�r�d student�w reputacj� ostrego podrywacza i zazwyczaj obywa� si� bez �adnych �rodk�w wspomagaj�cych. - Ona wie, �e szykujesz dla niej paczuszk�? - S�ysz�, jak si� dobija do moich drzwi, kochany! Wi�c jak to za�atwimy? Jak zwykle? - Jak zwykle. Skrytka 245. - Forsa ju� do ciebie p�ynie, stary. Jeszcze raz wielkie dzi�ki. Tylko nie sied� za d�ugo nad tymi... ksi��kami. MacKenzie u�miechn�� si�, od�o�y� s�uchawk� i spojrza� na zegarek. Pi�tek, �sma czterdzie�ci pi�� wieczorem. Mn�stwo czasu, �eby p�j�� do Centrum Studenckiego, przerzuci� kilka rozdzia��w rachunku r�niczkowego i wybra� - oraz zarwa� - odpowiedni towar na weekend. U�miechaj�c si� ze szczerym, niczym nie zm�conym ukontentowaniem, MacKenzie chwyci� gruby, rzadko otwierany podr�cznik do rachunku r�niczkowego, si�gn�� po b��kitnoz�ot� wiatr�wk� i ruszy� do drzwi. Zwa�ywszy wszystkie korzy�ci p�yn�ce z jego obecnego stylu �ycia, bezsensem by�o namawia� Jamiego, by bardziej przyk�ada� si� do nauki, a przynajmniej do nauki w uniwersyteckim tego s�owa znaczeniu. O tak, wielu ludzi pr�bowa�o go do tego sk�oni�, jak najbardziej. Ludzi takich jak cho�by wydzia�owy opiekun do spraw naukowych, trzech profesor�w Bobby'ego, paru kumpli z pierwszego roku, nie wspominaj�c ju� o kilku bardzo bliskich przyjacio�ach, kt�rzy w�a�ciwie powinni wiedzie�, �e to naprawd� bez sensu. Ale z drugiej strony fakt, �e ludzie ci w og�le przejmowali si� edukacj� MacKenziego zakrawa� na ironi�, albowiem dzie� w dzie� ka�dy z nich rozmy�lnie dostarcza� Jamiemu zach�ty do kompletnej oboj�tno�ci wobec rzeczy tak trywialnych, jak zbli�aj�ca si� sesja egzaminacyjna. T� zach�t� by�y oczywi�cie pieni�dze. �ci�lej m�wi�c, bardzo du�o pieni�dzy. Za ka�dym razem, kiedy jeden z tych szlachetnych osobnik�w kupowa� od Jamiego gramow� paczuszk� bia�ego krystalicznego proszku - w po�o�onym nad brzegiem oceanu kampusie MacKenzie mia� opini� najbardziej zaufanego i pewnego handlarza kokain� - po prostu umacnia� go w przekonaniu, i� �ycie jest niczym kawa�ek pysznego ciasta, kt�re upieczono, pokrojono i osobi�cie dostarczono mu do drzwi. Dlatego w wieku lat osiemnastu Jamie MacKenzie mia� niemal wszystko, czego od �ycia chcia�: sta�y i wystarczaj�cy nap�yw pieni�dzy, najlepszego gatunku narkotyki, kampus pe�en m�odych, ch�tnych dziewczyn, szaf� zapchan� drogimi, modnymi ubraniami i nowiutki angielski sportowy samoch�d, za kt�ry zap�aci� got�wk�; uwzgl�dniaj�c konieczno�� zachowania niezwyk�ej ostro�no�ci podczas wykonywania codziennych obowi�zk�w zawodowych, cieszy� si� poza tym w miar� satysfakcjonuj�cym rozg�osem i szacunkiem. Rzecz� zrozumia�� jest, �e umys� osiemnastolatka nie m�g� tego wszystkiego w pe�ni ogarn��, jednak tym, co Jamiego bra�o najbardziej, by� fakt, �e podtrzymywanie jak�e lu�nego i dostatniego trybu �ycia wcale nie wymaga�o ci�kiej pracy. Ba, praktycznie �adnej pracy. Co tydzie� odbiera� towar, rozprowadza� go i zgarnia� fors�. Tyle. Dziecinna igraszka dla detalisty tak inteligentnego jak Jamie MacKenzie. Zaczyna� w niedziel� rano. Otwiera� kluczykiem metalow� kasetk� ukryt� pod najni�sz� szuflad� niezwykle ci�kiej d�bowej serwantki stoj�cej w jego pokoju i wyjmowa� z niej dwa tysi�ce pi��set dolar�w w banknotach o ma�ym nominale (nierzadko bra� dwa, a nawet trzy razy wi�cej). W�o�ywszy pieni�dze do niewielkiej koperty, zakleja� j�, k�ad� si� na ��ko z czym� lekkim do czytania - najcz�ciej z drogim magazynem porno - i czeka�. O dziewi�tej trzydzie�ci, plus minus pi�� minut, w pokoju, kt�rego z nikim nie dzieli�, dzwoni� telefon. Rozm�wca Jamiego podawa� mu namiary budki telefonicznej, gdzie� w kampusie, oraz godzin� przybycia - zwykle dziesi�� do pi�tnastu minut po rozmowie, zale�nie od odleg�o�ci. W um�wionej budce MacKenzie odbiera� drugi telefon. Tym razem otrzymywa� wskaz�wki, jak dotrze� do "skrytki", gdzie mia� nast�pi� "zrzut". Tak� "skrytk�" by� na przyk�ad pojemnik na zu�yte r�czniki papierowe w jednej z licznych toalet w kampusie albo w najbli�szej okolicy. Otwiera� pojemnik uniwersalnym kluczem, wsuwa� kopert� pod r�czniki, mo�liwie nieg��boko, i wraca� prosto na uniwersytet. Zgodnie z bardzo wyra�nymi poleceniami Jamie nigdy, ale to nigdy nie kr�ci� si� w pobli�u skrytki, by zidentyfikowa� �mieciarza, kt�ry, jak przypuszcza�, przychodzi� nied�ugo potem. B�d�c osobnikiem nader praktycznym, MacKenzie s�usznie zak�ada�, �e taka ciekawo�� jest rzecz� wysoce niebezpieczn�, mo�liwe nawet �e zgubn� w skutkach. �aden problem, gdy� to�samo�� "��cznika" niezbyt Jamiego interesowa�a. Jak dot�d pestka. Odbi�r towaru, nast�pna faza cotygodniowej procedury odbywa� si� wieczorem w pierwszy wtorek po zrzucie. O sz�stej czterdzie�ci pi��, po typowo sto��wkowej i pozbawionej smaku kolacji, Jamie MacKenzie wraca� jak co dzie� do akademika, wystukiwa� czterocyfrowy kod, otwiera� skrzynk� i wyjmowa� poczt�. We wtorki, czasami w �rody, w�r�d list�w znajdowa� dwadzie�cia osiem, pi��dziesi�t sze��, a niekiedy nawet osiemdziesi�t cztery gramy czterdziestoprocentowej kokainy. Ka�da partia towaru by�a zapakowana w kilka cieniutkich, hermetycznie zamkni�tych paczuszek z wytrzyma�ego plastiku. Otrzymawszy tygodniowy zapas narkotyku, MacKenzie szed� szybko i ostro�nie do swego pokoju. Natychmiast zatrzaskiwa� dwa zamki u drzwi, zamyka� okno, zaci�ga� firank� i czeka�. Punktualnie o si�dmej, gdy zaczyna�a si� �ci�le przestrzegana trzygodzinna nauka w�asna, Jamie otwiera� skrytk� w serwantce, wyjmowa� z niej elektroniczn� wag� szalkow�, ponad dwulitrowy s��j z laktoz�, wielki mo�dzierz i t�uczek, pude�ko z grubymi, b�yszcz�cymi papierkami w kszta�cie kwadracik�w i niewielk� metalow� �opatk�. Uk�ada� te przedmioty na uprz�tni�tym fragmencie blatu biurka, siada� i reszt� wieczoru sp�dza� na wa�eniu i pakowaniu kokainy. Jamie by� tak zwanym "detalist�" albo "go�cem", jak nazywano handlarzy najni�szego szczebla. Wa�enie i pakowanie towaru nie wymaga�o od nich jakich� specjalnych predyspozycji, poza odrobin� zr�czno�ci, niezb�dn� do obs�ugiwania wagi i sk�adania male�kich kopert z b�yszcz�cego papieru. Kalkulacja by�a niezwykle prosta, co wynika�o z dok�adnie rozplanowanego harmonogramu dystrybucji na poziomie hurtownik�w mniejszych, tych obracaj�cych gramami kokainy, i wi�kszych - ci obracali kilogramami. Ka�da cotygodniowa partia czterdziestoprocentowej kokainy wa�y�a oko�o dwudziestu o�miu gram�w. Zadaniem MacKenziego by�o odwa�y� z ka�dej dok�adnie dwadzie�cia pi�� gram�w narkotyku i dok�adnie zmiesza� go z dwudziestoma pi�cioma gramami sproszkowanej laktozy. W rezultacie takiej operacji otrzymywa� pi��dziesi�t gram�w dwudziestoprocentowej kokainy, kt�r� zapakowywa� w pi��dziesi�t starannie odwa�onych jednogramowych paczuszek. Jako jeden z dw�ch autoryzowanych detalist�w w uniwersyteckim kampusie, MacKenzie mia� sprzeda� przynajmniej pi��dziesi�t jednogramowych paczuszek tygodniowo i zgarn�� za to trzy tysi�ce dolar�w. Dwa i p� tysi�ca dolar�w sz�o na niedzielny zrzut; rankiem odbiera� je ��cznik. Pi��set dolar�w i pozosta�e trzy i trzy dziesi�te grama czterdziestoprocentowej kokainy zostawa�o dla Jamiego jako udzia� w zyskach ze sprzeda�y ka�dej partii proszku. Dla m�odego cz�owieka by�a to kwota a� nadto wystarczaj�ca. Dzi�ki niej m�g� sobie pozwoli� na kobiety, ubrania i samochody a� do ko�ca swojej uniwersyteckiej kariery. O ile tylko zachowa nale�yt� ostro�no�� i nie stanie si� chciwy albo g�upi. Jednak oddaj�c Jamiemu sprawiedliwo��, nale�y uczciwie stwierdzi�, �e do typ�w nieostro�nych nie nale�a�. Z religijn� nabo�no�ci� przestrzega� naczelnych dyrektyw, jakie wbijano do g��w wszystkim detalistom tudzie� mniejszym hurtownikom podleg�ym Genera�owi. Sprzedawaj tylko ludziom, kt�rych znasz i kt�rym ca�kowicie ufasz, najlepiej z g�ry ustalon� ilo�� kokainy tygodniowo. Nigdy nie sprzedawaj komu�, kogo niedawno aresztowano. Nigdy nie proponuj towaru komu�, kogo nie sprawdzi�e�, a je�li taka osoba pyta ci�, czy sprzedajesz narkotyki, zaprzeczaj. I nigdy, przenigdy nie sprzedawaj ludziom zupe�nie obcym. Tak wi�c klienta trzeba najpierw pozna� i dopiero wtedy ryzykowa� w�asny ty�ek. MacKenzie nie by� te� cz�owiekiem specjalnie chciwym. Kiedy na rynku brakowa�o towaru, Jamie prawie nigdy nie podbija� ceny, poza nielicznymi wyj�tkami, jak cho�by w przypadku ekspresowej dostawy dla Bobby'ego Lockwooda, kiedy to musia� si�gn�� do swoich prywatnych zapas�w. I z pewno�ci� nie zale�a�o mu na tym - jeszcze nie - by zosta� hurtownikiem, mniejszym lub wi�kszym, bo uwa�a�, �e na grubsze transakcje b�dzie mia� mn�stwo czasu w p�niejszym okresie �ycia. Na razie Jamie MacKenzie by� ca�kowicie zadowolony z tego, �e jest m�odzie�cem w miar� przystojnym, i �e stopniowo zyskuje coraz wi�ksz� popularno��. Wspomagan�, rzecz jasna, nie wysychaj�cym strumieniem pieni�dzy oraz kokainy. Nie, Jamie z pewno�ci� nie zachowa� si� nierozwa�nie, gdy o dziesi�tej trzydzie�ci wieczorem zszed� do skrzynki numer 245, �eby wybra� z niej codzienn� porcj� kopert, z kt�rych jedna zawiera�a sto pi��dziesi�t dolar�w w dziesi�ciodolarowych banknotach. Nie by� te� nadmiernie chciwy, gdy mniej wi�cej trzydzie�ci sekund p�niej wrzuca� do skrzynki Lockwooda zaklejon� kopert� z dwoma gramowymi pakiecikami narkotyku. Pope�nia� po prostu niewybaczalnie g�upi b��d. Kwadrans po dziewi�tej w sobot� rano Bobby Lockwood przystan�� ko�o swojej skrzynki pocztowej i wyj�� z niej zaklejon� kopert� od Jamiego MacKenzie. Szybko zboczy� do pobliskiej ubikacji, wszed� do kabiny, zamkn�� drzwi i sp�dzi� w niej wystarczaj�co du�o czasu, by przekona� si�, �e ka�da paczuszka zawiera bia�y krystaliczny proszek. P�niej ruszy� po�piesznie na parking za akademikiem, wsiad� do samochodu, wyjecha� z kampusu, na rozga��zieniu autostrady numer 5 skr�ci� na po�udnie i pop�dzi� do San Diego. Historyjka, jak� wcisn�� MacKenziemu, by�a lipna. Bobby Lockwood nie mia� zamiaru spo�ytkowa� dw�ch gram�w kokainy na uwiedzenie wyimaginowanej rudej pi�kno�ci podczas r�wnie wyimaginowanej wyprawy na narty. Chocia� pomys� jako taki m�g� ewentualnie przypa�� Lockwoodowi do gustu, na pewno nie by� to odpowiedni spos�b na wykorzystanie cennego dowodu rzeczowego w bardzo delikatnym �ledztwie, jakie si� w�a�nie toczy�o. Grzecznie m�wi�c, Bobby Lockwood nie zamierza� spieprzy� udanej operacji nielegalnego zakupu z powodu jakiej� przypadkowej dupci. Zreszt� operacja nie by�a wcale zako�czona. Lockwood mia� jeszcze odda� proszek do analizy, �eby dok�adnie sprawdzi�, co te� naby� za sto pi��dziesi�t dolar�w Jimmy'ego Pilgrima, za pieni�dze, z kt�rych si� dok�adnie rozlicza�. �eby to zrobi�, Lockwood musia� dostarczy� paczuszki komu�, kto zna� si� na chemii o wiele lepiej ni� on: zawodowemu chemikowi, cho�by takiemu jak Simon Drobeck. Dwadzie�cia pi�� minut p�niej Drobeck otworzy� Lockwoodowi drzwi swego dobrze odizolowanego laboratorium i wzi�� od niego kopert�. - Najwy�sza pora, �eby� przyni�s� co� interesuj�cego - mrukn��. Kiwaj�c si� jak kaczka, podszed� do sto�u, rozci�� kopert�, ostro�nie rozwin�� pakieciki i si�gn�� po dwa celofanowe papierki, na kt�re wysypa� kokain�. - Te rutynowe badania zaczynaj� mnie ju� nudzi�. Ca�y Drobeck... - pomy�la� Lockwood patrz�c, jak chemik manipuluje przyciskami skomplikowanej wagi elektronicznej. Ponury, zamkni�ty w sobie i sarkastyczny. Ani chybi los faceta, kt�ry ca�e �ycie sp�dzi� po�r�d prob�wek i nawet nie zauwa�y�, �e ju� zgrzybia� i stetrycza�. Wstrz�sn�� nim dreszcz. Wbrew zastrze�eniu w testamencie ojca, m�wi�cemu, �e Bobby odziedziczy posiad�o�� na Alasce, pod warunkiem �e najpierw uzyska dyplom z biologii albo chemii, Lockwood nie wyobra�a� sobie �ycia sp�dzonego w ciasnym laboratorium. Zw�aszcza w takim jak laboratorium Drobecka. - To powinno by� o wiele bardziej interesuj�ce, je�li nasze przypuszczenia s� s�uszne - odpar� z wyra�nym roztargnieniem. Jego oczy nerwowo lustrowa�y pomieszczenie. Na sto�ach i na pod�odze sta�y tu liczne akwaria, butle z gazem, plastikowe pojemniki na �mieci, b�yszcza�y dziesi�tki chromowanych przyrz�d�w, na �cianie wisia�y zlewy. Lockwood czu�, �e t�ej� mu mi�nie brzucha. Zacz�y mu si� poci� d�onie. Stetrycza�y pierdo�a - pomy�la� i z niejakim wstydem u�wiadomi� sobie, �e nie umie zapanowa� nad odruchowymi reakcjami wywo�anymi tym, co znajdowa�o si� w cuchn�cym laboratorium. Lockwood nie lubi� tu przebywa�. G��wnie dlatego, �e nie tolerowa� obecno�ci Drobecka i nie cierpia� tych jego plugawych bada�, jakim si� z lubo�ci� oddawa�. Tak naprawd� to gdyby Bobby mia� w tej sprawie co� do powiedzenia - niestety nie mia� - kokaina Jamiego MacKenzie mog�aby dotrze� do Drobecka poczt�, a nawet na grzbiecie jakiego� pieprzonego wielb��da. Wszystko jedno jak, byleby tylko nie musia� dostarcza� jej osobi�cie. Ale musia�. Jimmy Pilgrim mocno podkre�la�, �e czas odgrywa w sprawie Jamiego niezwykle istotn� rol�. Wyniki bada� chcia� mie� po po�udniu, co znaczy�o, �e Bobby b�dzie musia� stercze� w tym oble�nym zoo i towarzyszy� Drobeckowi, a� �ysy, pomarszczony grubas znajdzie odpowied� na kilka pyta�. - Usi�d� sobie - mrukn�� Drobeck, zanotowawszy co� na kartce. Machn�� r�k� w stron� krzes�a po drugiej stronie roboczego sto�u. - Wiadomo, kto to opchn��? - Dzi�kuj� - powiedzia� Bobby, obchodz�c chemika i si�gaj�c po krzes�o. - Wiadomo. Nazywa si� MacKenzie. M-a-c-K-e-n-z-i-e. Na imi� ma Jamie, przez jedno... - Kurwa ma�! - wrzasn�� nagle, cofaj�c gwa�townie r�k�, bo natrafi� palcami na zimn�, g�adk�, pokryt� �uskami sk�r�. - Przez jedno "m"? - spyta� Drobeck, lekko rozci�gaj�c usta w czym�, co mo�na by uzna� za u�miech. Drobeck by� cz�owiekiem nie do rozgryzienia. Nawet nie drgn��, kiedy Lockwood wrzasn��. - Ty pieprzony kutasie - wyszepta� w�ciekle Bobby, cofaj�c si� od sto�u i staj�c dla pewno�ci za naukowcem, �eby lepiej zobaczy�, czego przed chwil� dotkn��, tym razem z bezpiecznej odleg�o�ci. By� du�y. Lockwood nie wiedzia� jak du�y. Nawet nie chcia� o tym my�le�. Tkwi� w bezruchu, owini�ty wok� krzes�a pi�cioma skr�tami pot�nego cielska. Za �bem wielko�ci d�oni Bobby'ego zaczyna�a si� szyja �rednicy jego nadgarstka, a jeden ze �rodkowych splot�w mia� grubo�� m�skiego uda. Wygl�da�o na to, �e �pi, ale Lockwood nie pa�a� ochot�, by podej�� bli�ej i sprawdzi�. - Nie zrobi ci krzywdy - powiedzia� Drobeck, skupiwszy uwag� na analizie kokainy z pierwszej paczuszki. Rozmiesza� ju� odrobin� proszku w buteleczce z rozpuszczalnikiem i w�a�nie wstrzykiwa� mikstur� do jakiego� przyrz�du wyposa�onego w liczne pokr�t�a i wska�niki. - Taa? Dasz mi na to gwarancj�? - Lockwood pos�a� mu w�ciek�e spojrzenie, usi�uj�c zapanowa� nad oddechem. Nadal si� cofa�, �eby stan�� jak najdalej od wielkiego, pogr��onego w letargu w�a. Zrobi� jeszcze jeden krok i... wpad� na olbrzymie metalowe pud�o z pokryw�, co natychmiast sprowokowa�o ch�r sycz�co-szuraj�cych odg�os�w, przenosz�cych si� b�yskawicznie z klatki do klatki. Lockwood odskoczy� do ty�u, jakby co� go uk�si�o. Sparali�owany, sta� po�rodku laboratorium z trz�s�cymi si� r�kami i nogami, z zaci�ni�tymi bezsilnie pi�ciami, rozpaczliwie szukaj�c miejsca najbardziej oddalonego od wszystkich klatek i metalowych pojemnik�w. Drobeck - wci�� zwr�cony plecami do rozw�cieczonego i bliskiego paniki handlarza - najwyra�niej my�la� nad jego pytaniem. - Nie - rzek� po chwili, odwracaj�c si� wolno i spogl�daj�c prosto w poblad�e oblicze Lockwooda. - Chyba nie. Mo�e chcesz poczeka� obok? - spyta�, wskazuj�c drzwi po drugiej stronie laboratorium. Te z napisem: "Uwaga! Niebezpiecze�stwo! Jadowite gady! Zachowa� ostro�no��!" Lockwood nawet tam nie spojrza�. Du�o s�ysza� o tym pomieszczeniu. - Nie, zostan� - warkn�� z twarz� wykrzywion� strachem i z�o�ci�. - Daj mi tylko zna�, kiedy sko�czysz. Dwadzie�cia pi�� d�ugich minut p�niej Drobeck oderwa� wzrok od przyrz�d�w i popatrzy� na Bobby'ego. - Waga si� zgadza, i to dok�adnie - oznajmi�. - Jeden przecinek zero dwa i zero przecinek dziewi��dziesi�t dziewi��. Dwa gramowe pakieciki. Oczywi�cie, oba zawieraj� chlorowodorek kokainy, czego z pewno�ci� oczekiwa�e�. Chcesz liczb? Pi�tna�cie przecinek dziewi�� oraz szesna�cie przecinek zero. - Szesnastoprocentowa koka - przet�umaczy� na swoje Lock- wood. - Tak samo jak ta z pierwszej partii... Jeste� pewny? Simon Drobeck spojrza� na Bobby'ego i na jego twarzy po raz pierwszy odmalowa� si� wyraz czego� w rodzaju prawdziwego rozbawienia. - Tak - powiedzia� kiwaj�c �ys�, pomarszczon� g�ow� i rozci�gaj�c wargi w niemal doskona�ej imitacji u�miechu. - Chyba tak. Zgodnie z zaleceniami, personel techniczny mia� kategoryczny zakaz przeszkadzania studentom w trzygodzinnej nauce w�asnej. Dlatego wymiana przepalonych �ar�wek oraz drobne naprawy w akademikach Uniwersytetu Kalifornijskiego, r�wnie� w kampusie w San Diego, odbywa�y si� wy��cznie we wtorki i czwartki mi�dzy godzin� pierwsz� a czwart� po po�udniu. Tak si� z�o�y�o, �e wtorkowe i czwartkowe popo�udnia bardzo odpowiada�y pewnemu studentowi filozofii, kt�ry musia� troch� dorabia� na sp�acenie miesi�cznych rat za now� Hond� 1000 cc, bo o istnieniu motocykla wspomagaj�cy go materialnie rodzice nic nie wiedzieli. Ca�kiem przypadkowo pasowa�y r�wnie� do plan�w kilku innych ludzi, kt�rzy czerpali z akademik�w znacznie wi�ksze korzy�ci finansowe ni� wspomniany student filozofii. W czwartek, sze�� dni po tym, jak Jamie MacKenzie sprzeda� Lockwoodowi dwa gramy kokainy dok�adnie o godzinie pierwszej dziesi�� po po�udniu, m�ody, dobrze zbudowany m�czyzna o k�dzierzawych blond w�osach i bladoniebieskich oczach poprawi� bia�y kombinezon, naci�gn�� mocniej baseballow� czapk� i skradzionym kluczem uniwersalnym otworzy� drzwi do sutereny pod akademikiem Voyager Hall. Ni�s� drewnian� drabin�, kartonowe pud�o z napisem: " �ar�wki" i ci�k� skrzynk� z narz�dziami, przytwierdzon� ta�mami do pasa. Student ostatniego roku filozofii i niepe�noetatowy specjalista od drobnych napraw w jednej osobie, kt�ry tego popo�udnia mia� zmienia� �ar�wki w Voyager Hall, nie wiedzia�, �e skradziono mu klucz; nie wiedzia� te�, �e jest ju� dziesi�� minut sp�niony. Tak naprawd� to nie wiedzia� o niczym, albowiem z twarz� wci�ni�t� w poduszk� chrapa� w najlepsze na swoim nader zmi�toszonym ��ku - ofiara m�odej, agresywnie przyjacielskiej kobiety imieniem Zorza - poznanej poprzedniego wieczoru w pubie - zbyt du�ej ilo�ci alkoholu, sporego wysi�ku seksualnego oraz dawki wodzianu chloralowego zaaplikowanej w bardzo profesjonalny spos�b, kiedy w�dka i seks wydatnie os�abi�y czujno�� obiecuj�cego filozofa. Od godziny pierwszej dziesi�� do godziny pierwszej czterdzie�ci pi�� k�dzierzawy blondyn nazwiskiem Roy Schultzhei- mer pracowicie wymienia� przepalone �ar�wki i dokonywa� drobnych napraw na parterze akademika. Poza dwiema umiarkowanie zainteresowanymi dziewczynami, nieliczni studenci rozmawiaj�cy w holu nie zwracali �adnej uwagi na m�czyzn� w bia�ym kombinezonie. Mieli o wiele powa�niejsze zmartwienia, jak cho�by zbli�aj�cy si� termin sk�adania pisemnych prac semestralnych czy rozpoczynaj�ca si� nazajutrz sesja egzaminacyjna. O godzinie pierwszej czterdzie�ci sze�� Schultzheimer sta� na drabinie w holu g��wnym i wymienia� zupe�nie dobr� �ar�wk� w lampie na suficie, kiedy zauwa�y� Jamiego MacKenzie. Jamie wyszed� z windy, ruszy� do drzwi i skierowa� si� w stron� g��wnego kampusu, przypuszczalnie �piesz�c na wyk�ad z cywilizacji zachodniej rozpoczynaj�cy si� o godzinie drugiej. Wtedy Schultzheimer zrobi� kr�tki wypad do furgonetki, sk�d zabra� solidnie oklejone ta�m� pud�o z napisem: "Cz�ci Zapasowe". Wr�ci� do drabiny i czeka�, a� ze schod�w zbiegn� ostatni spo�r�d najgorzej zorganizowanych i najbardziej sp�nionych student�w. O drugiej zero siedem obarczony pud�em Schultzheimer wjecha� wind� na pierwsze pi�tro, doszed� korytarzem do pokoju numer 245, zapuka� do drzwi, odczeka� mniej wi�cej pi�� sekund i po raz wt�ry wykorzysta� skradziony klucz uniwersalny. P�niej, po�wi�ciwszy kilka chwil na za�o�enie grubych roboczych r�kawic, zamkni�cie drzwi i zas�oni�cie firanki, Schultzheimer szybko wzi�� si� do pracy. Na pierwszy ogie� posz�a p�ka, sk�d usun�� kilka wybranych tom�w i zast�pi� je ksi��kami przyniesionymi w pudle z napisem: "�ar�wki". Zgnieciony rachunek wyl�dowa� w g�rnej szufladzie biurka. Niekt�re przedmioty z pokoju znikn�y, inne si� w nim pojawi�y, jeszcze inne zast�piono odpowiednimi rekwizytami. O godzinie drugiej czterna�cie Schultzheimer przysun�� do d�bowej serwantki oklejone ta�m� pud�o z napisem: "Cz�ci Zapasowe" i zachowuj�c wzmo�on� czujno��, z b�yskiem rozbawienia w zimnych, bladoniebieskich oczach zacz�� wype�nia� dok�adne polecenia Jimmy'ego Pilgrima. P� godziny p�niej Roy Schultzheimer wyszed� ostro�nie na korytarz, zamkn�� drzwi, przekr�ci� w zamku klucz, zjecha� wind� do sutereny, wrzuci� do furgonetki drabin�, oba pud�a, skrzynk� z narz�dziami i odjecha�. Na li�cie pokoj�w, kt�rych mieszka�cy zg�osili jakie� usterki, zosta�o jeszcze kilkana�cie numer�w, ale te musia�y poczeka� do nast�pnego wtorku, a� do pracy wr�ci o wiele m�drzejszy i bardziej ustatkowany filozof. ^ Kwadrans po sz�stej tego samego czwartkowego wieczoru lekko podochocony Jamie MacKenzie wym�wi� si� niech�tnie od towarzystwa dw�ch bardzo "zabawowych" dziewczyn i wyszed� z uniwersyteckiej sto��wki. Zrobi� to z wielkim �alem - przez ca�� godzin�, jak� sp�dzili razem przy kolacji, dziewczyny robi�y mu zawoalowane propozycje dotycz�ce przyjacielskiego menage a trois w jego pokoju - ale jak na nieszcz�cie ich komentarze i uwagi przypomnia�y Jamiemu o czekaj�cej go pracy. Pracy, kt�ra mia�a niekwestionowane pierwsze�stwo przed dwiema m�odymi i napalonymi kobietami. To jest w�a�nie najwi�kszy minus tego ca�ego interesu - pomy�la� Jamie po raz enty. Zawsze brakuje czasu na pe�ne wykorzystanie zwi�zanych z nim tantiem; przychylnie nastawione dziewczyny, kt�re w normalnych okoliczno�ciach zaszczyci�yby MacKenziego ledwie przypadkowym spojrzeniem w korytarzu, by�y jedn� z ich form. Tantiemy to r�wnie�, ku rozbawieniu Jamiego, liczni studenci z drugiego, trzeciego i czwartego roku, nie wspominaj�c ju� o kilku zawsze wdzi�cznych cz�onkach personelu nauczaj�cego. I raptem u�wiadomi� sobie, �e dw�m spo�r�d tych przyjacielskich i jak�e �atwych do wyj�cia dziewcz�t obieca� spotkanie "po pracy", p�nym wieczorem. Usi�owa� przypomnie� sobie ich imiona. Jedna to... Kaaren. Kiwn�� g�ow� z nag�ym u�miechem. Nie m�g� zapomnie� tej absolutnie wystrza�owej babki, kt�ra wygl�da�a bardziej na dziewczyn� z rozk�ad�wki "Penthouse'a" ni� na studentk� ostatniego roku sztuk wizualnych. Tak, MacKenzie doskonale j� pami�ta�. Ale nie m�g� sobie przypomnie� imienia jej mniej atrakcyjnej, lecz nader interesuj�cej kole�anki. Tej komputeromanki. Sharon? Nie. Susan? Te� nie. A mo�e... Tak, Sandy, na pewno Sandy. Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e b�dzie je musia� uwzgl�dni� w swoim napi�tym harmonogramie. Zw�aszcza Kaaren. Mo�e nawet ju� w ten weekend? Wzruszy� ramionami. Z tymi sprawami nigdy nic nie wiadomo. Poniewa� musia� dok�adnie lustrowa� najbli�sz� okolic� - nawet tutaj, we wzgl�dnie spokojnym kampusie uniwersyteckim w San Diego, zawsze istnia�o prawdopodobie�stwo, �e kiedy b�dzie odbiera� towar, kto� go nagle napadnie - nie zauwa�y� ani dziewcz�t, ani d�ugich obiektyw�w fotograficznych, dzi�ki czemu Kaaren Mueller mog�a zape�ni� a� dwana�cie klatek bardzo czu�ej kliszy. Cztery ostatnie zdj�cia zrobi�a z du�ego otwartego okna Centrum Studenckiego. Uwieczni�a Jamiego, jak si� z pozorn� oboj�tno�ci� rozgl�da i jak szybkim ruchem wyjmuje ze skrytki gar�� r�nej wielko�ci kopert. Pi�� minut p�niej MacKenzie zatrzasn�� dwa zamki u drzwi, przebra� si� w wygodne bermudy i zacz�� sprz�ta� biurko, �eby zrobi� sobie miejsce do pracy. Wtedy zadzwoni� telefon. - Halo? - rzuci� do s�uchawki, lekko rozdra�niony, �e kto� przeszkadza mu podczas "nauki w�asnej". - MacKenzie? - Przy aparacie. - Nie rozpozna� zimnego, bezdusznego g�osu. - Przekombinowa�e�, MacKenzie. - H�? O czym pan m�wi? I kim pan, do diab�a, jest? - Lodowaty g�os m�czyzny sprawi�, �e Jamie nie zdzier�y� i zareagowa� do�� nerwowo. - Pilgrim si� k�ania - wychrypia� g�ucho tamten. Jamie wyda� z siebie g��boki gard�owy skowyt. - Siedemset osiemdziesi�t dolar�w - warkn�� Pilgrim. M�wi ci to co�? - Nie - szepn�� Jamie, co bynajmniej nie by�o prawd�. Ta kwota m�wi�a mu bardzo du�o. �eby j� sobie dok�adnie wyliczy�, podczas kilku ostatnich tygodni sp�dzi� wiele mi�ych godzin na sporz�dzaniu szczeg�owych kalkulacji. Raptem poczu�, �e go mdli, jakby za chwil� mia� zwymiotowa�. - Siedemset osiemdziesi�t dolar�w, panie MacKenzie. Czy musz� to panu wyja�nia�? - To graniczy�o z niemo�liwo�ci�, ale odarty z twarzy g�os sta� si� jeszcze bardziej lodowaty i wyzuty z wszelkich emocji. Jak g�os zza grobu. - To nie jest tak, jak pan my�li - wyszepta� b�agalnie Jamie. - Ja nie chcia�em... To znaczy mog� to... Mog� to wszystko sp�aci�. - Ju� o to zadbali�my. - Co? - W odr�twia�ym umy�le Jamiego skrystalizowa�a si� wreszcie �wiadomo��, �e... - O kurwa, nie - zaskamla�. Rzuci� s�uchawk� na biurko i pop�dzi� na drugi koniec pokoju. Ukl�k� przed d�bow� serwantk� i zacz�� manipulowa� przy ukrytym mechanizmie otwieraj�cym zakamuflowan� skrytk�. Jamie MacKenzie mia� ledwie p� sekundy na to, by uzmys�owi� sobie fakt, �e na dnie skrytki nie ma ju� ani metalowej kasetki, ani szalkowej wagi, ani kilku innych znajomych przedmiot�w. Zd��y� jeszcze zauwa�y�, �e le�y tam co� innego - pusty worek na ubranie z rozwi�zanym sznurkiem - kiedy nagle jego oczy zarejestrowa�y jaki� ruch. Tam, przy tylnej �ciance szafki. SSSSSSSSSSSSS! W instynktownej reakcji na niewyobra�alnie g�o�ny syk w�a dobiegaj�cy z serwantki MacKenzie krzykn�� i rzuci� si� do ty�u. W tej straszliwej, zastyg�ej w czasie chwili Jamie wytrzeszczy� oczy i rozdziawi� z przera�enia usta. Tr�jk�tny, jasnobr�zowy �eb ozdobiony ciemnymi, czerwonawobr�zowawymi kr�gami, szeroko rozstawione k�y... W�� �mign�� jak b�yskawica, celuj�c w wysuni�t� nog� Jamiego. Ale jego pr�gowany �eb nie trafi� w bos� stop� - chybi� o u�amek cala. MacKenzie przekr�ci� si� rozpaczliwie na bok, jak najdalej od w�ciekle sycz�cej bestii, i run�� niezdarnie na wzgl�dnie bezpieczne ��ko. Jego drugi przesycony panik� krzyk zosta� zag�uszony przera�liwym dzwonkiem alarmu po�arowego, kt�ry rozleg� si� nagle na korytarzu. Zanim Jamie zd��y� zareagowa� - poza nie�wiadomym opr�nieniem p�cherza moczowego - w ca�ym akademiku zgas�o �wiat�o, pogr��aj�c pok�j MacKenziego w kompletnej, przera�aj�cej ciemno�ci. - NIE! NIE! NIE! Nigdy w �yciu nie zazna� takiego strachu. Nawet go nie obejmowa� rozumem, nie wiedzia�, �e taki strach w og�le istnieje. M�g� tylko krzycze�, nic wi�cej. Z umys�em sparali�owanym �wiadomo�ci�, �e straszliwa bestia czai si� gdzie� na pod�odze ciemnego pokoju, krzycza� i szarpi�c r�kami po�ciel, pe�z� przez ��ko, gdy nagle uderzy� twarz� w �cian� z �u�lowych p�yt. Odurzony niespodziewanym b�lem, krwawi�c obficie z ust i nosa, cz�ciowo og�uszony przera�liwym ha�asem dobiegaj�cym z korytarza, Jamie m�g� tylko skuli� si� chwiejnie na materacu i przywrze� plecami do twardej �ciany. Siedzia� tak w zmoczonych spodniach, nie panuj�c nad trz�s�cymi si� ramionami i d�o�mi, i pr�bowa� skupi� my�li. Drzwi? Pokr�ci� zakrwawion� g�ow�, wykrzywiaj�c z b�lu twarz. Nie. Dwa zamki. Ciemno��. Zanim zd��y�by je odnale�� i otworzy�, up�yn�oby zbyt wiele czasu, zbyt wiele sekund wype�nionych �mierteln� panik�. Poza tym zdawa� sobie spraw�, �e tak d�ugo na pod�odze nie ustoi. Nie w tej koszmarnej ciemno�ci. Nie wiedzia�by kiedy, nie wiedzia�by gdzie... Zn�w potrz�sn�� g�ow�, odp�dzaj�c od siebie horrendalne obrazy, jakie podsuwa�a mu wyobra�nia. W jego spustoszonym umy�le wci�� rozbrzmiewa�o echo lodowatego g�osu Jimmy'ego Pilgrima. Czuj�c, �e nachodzi go parali�uj�ce odr�twienie, usi�owa� si� skoncentrowa�. Okno? I wtedy, ponad rozrywaj�cym b�benki dzwonieniem z korytarza, us�ysza� syk rozw�cieczonego w�a. Gad by� blisko. Gdzie� z prawej? MacKenzie wykona� szale�czy skok w lewo. Stoczy� si� z ��ka, wpad� na lamp� i nocny stolik i grzmotn�� o pod�og�. Jego pok�j by� teraz niewiarygodnie ma�y i ciasny. W chwili, gdy r�ce Jamiego dotkn�y klepek pod�ogi, g�r� wzi�� instynkt samozachowawczy. MacKenzie zawaha� si� sekund� i zebra� w sobie, �eby dok�adniej okre�li� swoje po�o�enie. Potem skoczy� w stron� drzwi. Jeden sus, drugi... ...i prawa bosa stopa stan�a mocno na zimnym, gumowatym cielsku wij�cego si� w�a. Dok�adnie po�rodku. Jamie zacz�� histerycznie wrzeszcze�, zanim jeszcze w�� przypu�ci� atak. Kiedy zaatakowa�, MacKenzie poczu� przeszywaj�cy b�l. Szeroka paszcza jadowitego gada zamkn�a si� na jego niczym nie os�oni�tej stopie. Teraz kierowa�y Jamiem wy��cznie odruchy; nie by� ju� w stanie my�le� racjonalnie. Chwyci� zwini�te cielsko, ci�gn�c je jak oszala�y oderwa� szarpi�cego si� w�a od rozpalonej stopy i skoczy� do drzwi. Wci�� zmaga� si� rozpaczliwie z pierwszym zamkiem, kiedy za plecami us�ysza� ten wysoki, horrendalny syk i kiedy zn�w poczu� ostry, przeszywaj�cy b�l. Tym razem zakrzywione k�y utkwi�y w jego prawej �ydce. Utkwi�y g��boko. I nagle co� w nim p�k�o. Zapominaj�c o drzwiach, odwr�ci� si� i skoczy� w stron� okna. Doprowadzony niemal do utraty zmys��w, z w�em mocno zakotwiczonym u nogi - z ka�dym skurczem szcz�k bestia pompowa�a mu do krwi porcj� jadu. - Jamie run�� na zas�oni�te firank� okno, roztrzaska� szyb� i zacz�� spada�. Lito�ciwa opatrzno�� odebra�a mu zdolno�� odczuwania b�lu, na d�ugo zanim uderzy� w betonowy chodnik, dziesi�� metr�w od dw�ch oszo�omionych i przera�onych m�odych kobiet, kt�re sposobi�y si� w�a�nie do wykonania trzynastego i najwa�niejszego zdj�cia m�odocianego handlarza zaj�tego odwa�aniem kokainy. W nadmorskim apartamencie po�o�onym o kilka kilometr�w na p�noc od uniwersyteckiego kampusu w San Diego cz�owiek, dla kt�rego dobrze ukierunkowany i wyre�yserowany strach oraz przemoc by�y ju� od lat narz�dziami codziennej pracy - z ich pomoc� utorowa� sobie drog� na wy�sze szczeble organizacji tak g�upio nie docenionej przez Jamiego MacKenzie - zrobi� co�, co kompletnie nie pasowa�o do jego charakteru. U�miechn�� si�. Naprawd� si� u�miechn��. I tak tym przestraszy� Lafayette'a Beaumonta Rayneego, �e Murzyn - od lat zbrojne rami� Pilgrima, okrutny i bezlitosny cz�owiek, kt�ry umo�liwi� mu szybki awans do zarz�du organizacji - omal nie narobi� w spodnie. Bo o ile Lafayette Beaumont Raynee wiedzia�, Jimmy Pilgrim nie u�miecha� si� nigdy. Absolutnie nigdy. Jak mo�na by�o tego oczekiwa�, u�miech - niczym z�udny mira� - szybko zgas�. Pilgrim od�o�y� s�uchawk�, kiwn�� g�ow�, a jego wieloletni wsp�lnik, handlarz narkotykami, alfons i morderca, niegdy� towarzysz ulicznych b�jek, zatrzyma� magnetofon pod��czony do telefonu. - Znakomicie - skonstatowa� Pilgrim z pozornie nie widz�cymi oczyma. - Co tam wpu�cili�cie? - �mij� Russella - odrzek� niedbale Raynee, przewijaj�c ta�m�. - Jedn� z zabawek Drobecka. Facet twierdzi, �e to najbardziej z�o�liwe bydl�, jakie kiedykolwiek widzia�. Jak ju� zacznie atakowa�, nic jej nie powstrzyma. Powiedzia�, �e syczy jak jaka� pieprzona zjawa, i chyba ma racj� - doda� chichocz�c i poklepuj�c magnetofon. - Oczywi�cie atak b�dzie �miertelny w skutkach? - spyta� Pilgrim, wracaj�c do rzeczywisto�ci; mi�e dla uszu krzyki MacKenziego rozproszy�y jego uwag�. Raynee wzruszy� ramionami. - Wkr�tce si� dowiemy. Drobeck m�wi, �e uk�szenie tego paskudztwa jest r�wnie gro�ne jak uk�szenie kr�lewskiej kobry, tylko �e jad dzia�a wolniej. Jaka� tam specjalna... tok... toksyna czy co� w tym stylu - doda� z trudem wywlekaj�c z pami�ci nie znane s�owo. - Tak czy inaczej, jad zatruje mu ca�� krew i tyle. Drobeck powiada, �e nie ma przed tym ratunku. No, chyba �e odetnie si� sobie r�k� albo nog�. I to szybko. - Wi�c? - Zak�adaj�c, �e go uk�si�a i �e jeszcze �y�, kiedy wypad� z okna... - Raynee zn�w wzruszy� ramionami. - Ma�o prawdopodobne, �eby zd��yli poda� mu odpowiednie... No, wiesz... Jak to do cholery idzie... antidotum. - Czy zabrali�cie z jego pokoju wszystko, czego potrzebujemy? - spyta� z lodowat� oboj�tno�ci� Pilgrim; zaczyna� ju� traci� zainteresowanie osob� Jamiego MacKenzie. - Kasetka z fors�, notatki i przybory s� w moim sejfie - odrzek� Raynee, wyjmuj�c nagran� kaset� i podaj�c j� Pilgrimowi. - O ile tylko nie zaczn� szuka� resztek proch�w, nie znajd� tam nic, co wskazywa�oby, �e MacKenzie bra� albo handlowa�. Kaza�em Royowi wstawi� mu na p�k� kilka ksi��ek o w�ach, a pod ��ko wrzuci� par� work�w do chwytania tego parszystwa. Teraz wygl�da to tak, jakby nasz Jamie mia� pierdolca na punkcie gad�w i sta� si� troch� nieostro�ny. Wyszczerzy� z�by. - Poza tym, �aden z jego klient�w nie b�dzie si� chyba pali�, �eby pomaga� gliniarzom. Chwytasz mnie? - Znakomicie - powt�rzy� Pilgrim, wolno obracaj�c kaset� grubymi, starannie wypiel�gnowanymi palcami. - Czy wiadomo, kiedy zacz��? - Wygl�da na to, �e jakie� p�tora miesi�ca temu. Dwadzie�cia osiem gram�w czterdziestoprocentowej koki miesza� co tydzie� na szesnastk� zamiast na dwudziestk�, co dawa�o mu oko�o trzynastu gram�w koki ekstra. Siedemset osiemdziesi�t dolc�w tygodniowo. Roy znalaz� w kasetce kopert�. Cztery i p� tysi�ca papier�w drobnymi. Wszystko si� zgadza. Oczy Pilgrima ani na chwil� nie straci�y zimnego, z�o�liwego wyrazu. Odda� kaset� Rayneemu. - Dopilnuj, �eby wszyscy tego wys�uchali. Nie chc� ju� wi�cej �adnych nieporozumie�. Zw�aszcza teraz. - Dopilnuj� tego osobi�cie. - Raynee kiwn�� g�ow� i schowa� kaset� do kieszeni. - Oczywi�cie, staremu ani pary z g�by, tak? - A to niby dlaczego? - warkn�� Pilgrim. - S�ysza�em, �e w zesz�ym tygodniu Locotta przy�apa� na takim czym� jednego ze swoich. - Naprawd�? - szepn�� Pilgrim, unosz�c brew z nag�ym zainteresowaniem. - Z tego, co mi donie�li, on i Tassio przykuli tego palanta do betonowego bloku. Przykuli go za szyj�, a blok by� owszem, niczego sobie, wa�y� oko�o dwustu pi��dziesi�ciu kilo. Przykuli go, przyczepili na plecy aparat do oddychania i wrzucili do wody ko�o Catalina Island. Woda jest tam g��boka na jakie� dziesi�� metr�w i powiadaj�, �e zanim wyczerpa�o mu si� powietrze, facet mia� godzin� czasu, �eby wszystko sobie przemy�le�. - U�miechn�� si� szeroko. - Niez�y numer, co? - Niez�y, naprawd� niez�y - mrukn�� Pilgrim z b�yskiem z�o�liwego uznania w oczach. Uznania i rozbawienia. Nie chcia� zawraca� sobie g�owy i opowiada� Rayneemu, �e pewien bystry dziewi�tnastolatek wpad� na ten pomys� ju� wiele lat temu. Nowy spos�b wykorzystania akwalungu zrobi� na Jake'u Locotcie bardzo wielkie wra�enie. Tym dziewi�tnastolatkiem by� Jimmy Pilgrim. - Jak kto� wychlapie mu o sprawie MacKenziego - doda� Raynee - stary zacznie podejrzewa� wszystkich po kolei. Mo�e to dlatego nas�a� Lestera. Skurwiel, w�szy jak pies i tylko czeka, �eby pogada� sobie cho�by z takim Theissem. Jimmy Pilgrim b�ysn�� oczyma. - Czy... Raynee pokr�ci� g�ow�. - Jeszcze nie. Theiss wzi�� dup� w troki i da� nog� z miasta, jak tylko us�ysza�, �e Lester go szuka. M�wi, �e to mo�e potrwa� kilka dni, ale... - Zajm� si� Lesterem - szepn�� Pilgrim. - Co� jeszcze? - Masz co� przeciwko temu, �eby da� Lockwoodowi jak�� ma�� premi�? - spyta� Raynee. - Tak z pi�� patoli. Nie�le MacKenziego podszed�, odwali� kawa� dobrej roboty. Tak sobie my�l�, �e mo�e go nawet awansowa�. I wypr�bowa� latem przy rozprowadzaniu towaru, co? - Zgoda - mrukn�� oboj�tnie Pilgrim. Raynee wyj�� z kieszeni z�oty notesik, zapisa� w nim s�owo "Lock" oraz cyfr� "5" i podni�s� wzrok. - Jeszcze sprawa szmalu dla Locotty. Musz� mie� twoj� decyzj�. Wygl�da na to, �e w marcu dojdziemy do oko�o dwustu osiemdziesi�ciu kilo. W hurcie to prawie dwadzie�cia dwa melony. Piszemy si� na to? Pilgrim skin�� g�ow�. Oczy mia� wci�� zimne jak l�d. - Zajm� si� przelewem - rzek� cicho. - Kurwa, tyle forsy... - westchn�� smutno Lafayette Beaumont Raynee. - I wszystko dla starego Locotty. - Wsun�� notesik do kieszeni. - Taki szmal mo�e cz�owieka cholernie kusi�. Wiesz, co mam na my�li? Tym razem Raynee zauwa�y�, �e lodowate oblicze Jimmy'ego Pilgrima drgn�o. Ujrza� w nim co� na kszta�t rozbawienia, niewykluczone �e nawet weso�ego oczekiwania. - Tak - wyszepta� chrapliwie i zn�w si� u�miechn��. - Doskonale wiem, co masz na my�li. ... Co naturalnie poci�ga za sob� oczywiste pytanie dotycz�ce �ycia seksualnego naszej alchemiczki. Doktor David Isaac zrobi� efektown� pauz� i z psotnym u�miechem na ustach spojrza� z katedry na twarze profesor�w wyk�adowc�w, student�w i doktorant�w Uniwersytetu Kalifornijskiego, kt�rzy t�oczyli si� w pi�ciusetosobowym audytorium kampusu w San Diego, by wys�ucha� ostatniego w tym semestrze wyk�adu na temat prapocz�tk�w chemii organicznej. Pocz�wszy od najstarszych profesor�w honorowych, na studentach pierwszego roku sko�czywszy, wszyscy siedzieli w pe�nej poszanowania ciszy, najwyra�niej oczarowani zar�wno tematem jak i osobowo�ci� wyk�adowcy. - Miast harowa� nad zagadnieniem przemiany metalu w z�oto, czym zaspokoiliby ��dze swoich mecenas�w - m�wi� dalej Isaac - rzecz� bardziej prawdopodobn� jest, �e starodawni alchemicy, prekursorzy naszego fachu, znacznie wi�cej czasu i energii po�wi�cali problemowi o wiele bardziej intryguj�cemu. To znaczy zwi�kszeniu swojej potencji seksualnej. W audytorium rozleg� si� szmer rozbawionych g�os�w. Isaac wzi�� z katedry najwyra�niej cz�sto u�ywany egzemplarz staro�ytnego tekstu, podni�s� go i kontynuowa�: - W dziele "Physica et Mystica" Zosimus niejednokrotnie powtarza, �e pierwszych chemik�w cz�sto zmuszano do opracowywania metod pozwalaj�cych produkowa� nieograniczone ilo�ci czystego z�ota. To, naturalnie, zrozumia�e. Niemniej, jak dzisiaj widzieli�my, istnieje sporo przes�anek, kt�re zdaj� si� m�wi�, i� nasi prekursorzy byli te� zafascynowani, mo�e nawet poch�oni�ci, okultyzmem tudzie� innymi, bardziej ezoterycznymi aspektami alchemii. Na chwil� przerwa�, delektuj�c si� uderzaj�c� do g�owy �wiadomo�ci�, �e ca�kowicie zaw�adn�� uwag� skupionych i wyciszonych naukowc�w. M�ody, g�adko ogolony profesor wychyli� si� za katedr� i z oczami rzucaj�cymi figlarne b�yski m�wi� dalej: - Tak wi�c trudno jest mi oprze� si� pokusie, by nie przedstawi� pa�stwu trzech wzgl�dnie rozs�dnych i chyba troch� zabawnych hipotez. - Podni�s� do g�ry palec. -Pierwsza g�osi, �e alchemik�w bardziej interesowa�o wyprodukowanie �rodk�w wzmagaj�cych apetyt seksualny ni� z�ota. Hipoteza druga. - Do g�ry pow�drowa� nast�pny palec. - Twierdz�, �e owe �rodki by�y przeznaczone dla arystokracji, dla m�czyzn, cz�onk�w rodziny kr�lewskiej. No i oczywi�cie dla samych alchemik�w - doda� z u�miechem. Tu pozwoli� sobie na ostatni� dwusekundow� pauz�. - Hipoteza trzecia g�osi, �e jednym z najzagorzalszych zwolennik�w tych... hmmm, prze�omowych bada� by� niezwykle elokwentny alchemik, kt�ry dzia�anie wy�ej wspomnianych �rodk�w sprawdza� na sobie. Tym alchemikiem by�a kobieta imieniem Maria. Dzi�kuj� pa�stwu. T�um rykn�� �miechem, w audytorium rozleg�y si� burzliwe oklaski. Po dw�ch minutach nieustaj�cego aplauzu jeden ze starszych profesor�w poprosi� zebranych o cisz�. - Panie doktorze, dzi�kuj� za wielce interesuj�cy, zabawny i, powiedzia�bym, nader stymuluj�cy wyk�ad. Zosta�o nam jeszcze troch� czasu, wi�c o ile nie ma pan nic przeciwko temu, poprosimy o pytania z sali. - Ale� oczywi�cie. - Isaac spojrza� na t�um, zauwa�y� znajom� twarz i skin�� g�ow�. - Allen? Wsta� profesor Allen Bacon. - Davidzie, podczas dzisiejszego wyk�adu kilkakrotnie sugerowa�e�, �e nie mo�na wykluczy�, i� "�yd�wka Maria" pochodzi�a z Azji, a nie z Syrii czy Egiptu. Czy dysponujesz jakimi� dowodami na podtrzymanie tej blu�nierczej tezy? - Tylko kilkoma niezbyt jasnymi wzmiankami w greckim tek�cie przypisywanym jej koledze po fachu, niejakiemu Democritusowi, alchemikowi dobrze znanemu ze swojego... hmm, niepohamowanego "romantyzmu" - odpar� z u�miechem Isaac. - Prawd� m�wi�c, bardzo w�tpi�, czy kiedykolwiek uda si� nam rozdzieli� prawd� od fantazji cechuj�cej jego nieliczne zachowane do dzisiaj prace. Wyra�nie wida�, �e mi�dzy tymi dwoma fascynuj�cymi przedstawicielami naszego fachu cz�sto dochodzi�o do akt�w zazdro�ci, zawodowej i osobistej. No i oczywi�cie - doda� w zadumie - znamy tylko opowie�� Democritusa. Na chwil� przerwa� i pokr�ci� ze smutkiem g�ow�. - Dlatego Maria, ta intrygantka niepewnego pochodzenia, jest dla nas wci�� postaci� ulotn� i tajemnicz�. Chocia� trzeba przyzna�, i� fakt, �e to kobieta ze Wschodu po raz pierwszy zastosowa�a w chemii �a�ni� wodn�, wybitnie podkre�la egzotyczn� natur� naszej historycznej spu�cizny. Jako nieuleczalny romantyk i zagorza�y wielbiciel Marii, zawsze by�em sk�onny tak� hipotez� rozwa�y�. Twarz doktora Bacona promienia�a. - Dzi�kuj�, Davidzie - powiedzia�. - Mimo to wol� jednak my�le� o Marii jako o ma�ej �ydowskiej ksi�niczce. - Usiad�, a sala nagrodzi�a go serdecznym �miechem. - Na tym w�a�nie polega korzy�� z wielbienia postaci historycznych, Allen - skomentowa� weso�o Isaac. - Zawsze mo�emy je ukszta�towa� tak, by pasowa�y do naszych fantazji. - Powi�d� wzrokiem po audytorium i w ostatnim rz�dzie dostrzeg� nieznajom� twarz. - Prosz�. Z krzes�a wsta� wysoki m�czyzna o ciemnej cerze, ubrany w szary trzycz�ciowy, idealnie dopasowany garnitur. Mia� schludnie przystrzy�on� czarn� brod� i okulary w ciemnych rogowych oprawkach. - Panie profesorze, na pocz�tku wyk�adu sugerowa� pan, �e przysz�o�� �rodk�w farmakologicznych to analogia zwi�zk�w chemicznych. Czy zechcia�by pan swoj� teori� nieco rozwin��? - Czarnobrody m�czyzna usiad�. Isaac lekko wzruszy� ramionami. - Oczywi�cie. Jestem po prostu zdania, �e nasze dzisiejsze �rodki farmakologiczne, jak cho�by aspiryna, walium czy percodan, zostan� w najbli�szej przysz�o�ci zast�pione analogami, to znaczy substancjami o strukturze bardzo podobnej do struktury �rodk�w oryginalnych. Podobnej, lecz nie identycznej. Zauwa�ywszy, �e publiczno�� nie bardzo wie w czym rzecz, rozwin�� temat. - We�my na przyk�ad acetylosalicylan sodu. To prosta, dwudziestojednoatomowa moleku�a, zwi�zek znany lepiej jako aspiryna. - Zacz�� t�umaczy� teori� analog�w i zawaha� si�. - Czy naprawd� chc� pa�stwo tutaj siedzie� i wys�uchiwa� wyk�adu z chemii? - zagadn�� sceptycznie. - Przecie� mog� temu panu odpowiedzie� po... Setki ludzi pokr�ci�o przecz�co g�owami, rozleg�o si� kilka okrzyk�w zach�ty. Isaac wzruszy� z rezygnacj� ramionami. - No dobrze - powiedzia� z u�miechem. - Ale prosz� p�niej nie m�wi�, �e pa�stwa nie ostrzega�em. Wi�c na czym to stan�li�my? - Na �rodkach od b�lu g�owy, Davidzie - podpowiedzia� us�u�nie profesor Allen Bacon. - A tak, rzeczywi�cie. Jak pa�stwo by� mo�e wiedz�, podejrzewamy, �e tylko niewielka cz�� tej dwudziestojednoatomowej moleku�y uruchamia cudowny mechanizm analgetyczny. Jest to cz�� �ci�le pasuj�ca do odpowiednich receptor�w naszego uk�adu nerwowego. �eby wi�c stworzy� po�yteczny analog aspiryny, musieliby�my zachowa� cz�� moleku�y u�mierzaj�c� b�l, bo to przecie� najwa�niejsze, i jednocze�nie zmodyfikowa� jej pozosta�y fragment, kt�ry wytwarza mniej po��dane efekty. Po�ytecznym analogiem aspiryny by�by na przyk�ad �rodek �agodz�cy b�l i nie podra�niaj�cy przy tym b�ony wy�cie�aj�cej �o��dek. Ca�a sztuka polega oczywi�cie na tym, jak ustali�, kt�r� cz�� moleku�y nale�y zachowa�, a kt�r� bezpiecznie zmodyfikowa� w nadziei, �e otrzymamy co� lepszego i skuteczniejszego w dzia�aniu. Isaac odczeka�, a� kilku s�uchaczy nie zwi�zanych profesjonalnie z chemi� skin�o ze zrozumieniem g�owami, po czym kontynuowa�: - Za��my wi�c, �e chcemy przeprowadzi� seri� test�w dziesi�ciu analog�w aspiryny. Co wi�cej, za��my, �e spreparujemy te analogi usuwaj�c z ka�dej moleku�y konkretny atom i zast�puj�c go atomem innym. Wymienimy tym samym dziesi�� r�nych atom�w czy te� grup atom�w. Mieszamy dziesi�� zestaw�w r�nych sk�adnik�w, pitrasimy to wszystko i otrzymujemy dziesi�� r�nych zwi�zk�w, kt�rych moleku�y wygl�daj� niemal identycznie jak moleku�a aspiryny. Zgadza si�? Skin�� g�ow�. - Jak najbardziej. Otrzymujemy dziesi�� aspirynopodobnych moleku�, kt�rych struktura jest niemal identyczna jak struktura moleku�y znanej nam aspiryny. Lecz teraz stanie przed nami nast�puj�ce pytanie: czy kt�rykolwiek z tych zwi�zk�w dzia�a jak aspiryna? A je�li tak - doda� w zadumie - czy wywo�a tak�e po��dane efekty uboczne? A mo�e wywo�a efekty... niebezpieczne? Zawaha� si� lekko, po czym m�wi� dalej: - Mo�na by pomy�le�, �e opracowanie u�ytecznych analog�w sprowadzi si� wy��cznie do radosnego "pitraszenia", to jest do mieszania ca�ych serii prawdopodobnych analog�w, i sprawdzenia, kt�ry z nich skutkuje. - Pokr�ci� g�ow�. - Niestety, to nie takie proste. Jak wszyscy dobrze wiemy, istniej� ca�e setki, je�li nie tysi�ce, mo�liwych struktur jednego zwi�zku chemicznego; wiele z nich bardzo trudno zsyntetyzowa�. �eby wi�c co� w og�le osi�gn��, musieliby�my przewidywa� ich u�yteczno�� wedle jakiej� logicznej regu�y. Idealnym rozwi�zaniem by�oby stworzenie modeli komputerowych, nad czym obecnie pracujemy w moim laboratorium. Lecz w�wczas okazuje si� natychmiast, �e nawet minimalna modyfikacja struktury molekularnej mo�e spowodowa� zupe�nie nieprzewidywalne efekty farmakologiczne. - Pokr�ci� ze smutkiem g�ow� i doda�: - Dlatego wszystkich obecnych tu koleg�w, kt�rzy zamierzaj� po�wi�ci� si� w przysz�o�ci badaniom nad analogami, musz� ostrzec, �e badania te s� straszliwie czasoch�onne, koszmarnie drogie, �e bardzo cz�sto ko�cz� si� fiaskiem i �e s� nader frustruj�ce. Na szcz�cie, jak przypuszczam, jest w�r�d nas wielu takich, kt�rzy, podobnie jak Maria, b�d� kontynuowali prac�, podtrzymuj�c w sobie t� male�k� iskierk� nadziei. A to wszystko z powod�w takich czy... innych. Publiczno�� wybuchn�a przyt�umionym, pe�nym zrozumienia �miechem. - Ale tego w�a�nie nie rozumiem, panie doktorze - powiedzia� wysoki m�czyzna, kiedy chichoty ucich�y. - Na niekt�re z tych po�ytecznych analog�w musi przecie� istnie� olbrzymie zapotrzebowanie. Rynek na tyle wielki, �e pokry�by koszty produkcji i przetestowania tysi�cy zmodyfikowanych zwi�zk�w chemicznych. Isaac u�miechn�� si�. - Z ca�ym szacunkiem, prosz� pana, ale �miem przypuszcza�, �e nigdy nie mia� pan do czynienia z agencjami rz�dowymi nadzoruj�cymi testowanie lek�w. Zapewniam pana, �e od roboty papierkowej, jak� nale�y wykona�, by �y� w zgodzie z setkami cz�sto sprzecznych z sob� przepis�w i zarz�dze� reguluj�cych tego rodzaju badania, mo�na dosta� pomieszania zmys��w, nie wspominaj�c ju�, �e koszty biurokracji wydatnie ograniczaj� w�a�ciwe prace. Zebrani najwidoczniej podzielali opini� Isaaca, bo przez audytorium przetoczy� si� podekscytowany szmer. - Lecz nawet pomijaj�c kwestie natury czysto biurokratycznej i prawnej, sprawa i tak nie jest prosta - doda� z naciskiem Isaac. Albowiem tak czy inaczej, musimy w ko�cu stawi� czo�o problemowi, kt�reg