2704

Szczegóły
Tytuł 2704
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2704 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2704 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2704 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

LINO ALDANI KSIʯYC DWUDZIESTU R�K W OCZEKIWANIU NA �ADUNEK Szczup�y, �redniego wzrostu, nosi� kurtk� z imitacji sk�ry i mia� �nie�nobia�e w�osy. Mo�na by rzec - cz�owiek jak wielu innych. Ale ta jego beztroska mina udawanej szczero�ci i ostro�ny spos�b poruszania si� mi�dzy stolikami - chodzi�, rzucaj�c tu i tam roztargnione, a jednak uwa�ne i przenikliwe spojrzenie - nie pozostawia�y �adnych w�tpliwo�ci. By� to swindler, typowa posta� drobnego oszusta i hochsztaplera, kt�rych nigdy nie brakuje w poczekalniach stacji i astrodrom�w na ca�ym �wiecie. W zamian za niewielk� po�yczk� tacy faceci przewa�nie oferuj� stare kwarcowe zegarki, dawne monety, kamyczki z Deneba IV lub skamienia�e motyle z Capelli. Niejednokrotnie proponuj� sztuczki karciane, dziwne zagadki zaczerpni�te z repertuaru prestidigitator�w sprzed stu lat. Wszyscy pos�uguj� si� technik� spiraln�, post�puj�c� stopniowo, pe�n� s�ownych meandr�w i avances - zrazu dyskretnych, a potem coraz mocniej przypieraj�cych do muru. - Je�li postawi mi pan piwo - zacz�� - opowiem ciekaw� histori�. - I zaraz doda�: - Histori� nieprawdopodobn�, ale prawdziw�, kt�ra mi si� przydarzy�a... Siedzia�em niewzruszony, a mo�e... nie wiem, mo�e nawet niechc�cy zrobi�em delikatny ruch albo te� mimowolnie mrugn��em, co ten cz�owiek uzna� za znak zgody. Faktem jest, �e zanim zda�em sobie z tego spraw�, on ju� si� usadowi�, a kelner z porozumiewawcz� min� ni�s� ju� kufel pieni�cego si� piwa. Znalaz�em si� w pu�apce. Poza tym �adunek, na kt�ry czeka�em, mia� godzinne op�nienie, a m�j nar�czny telewizor pokazywa� te same co zwykle robaczki. Z�o�y�em wia- domo�ci gie�dowe i odsun��em na bok podr�n� walizeczk�. Swindler natychmiast zaczaj:: - Nazywani si� Klaus D'Onofrio. Moje opowiadanie odnosi si� do odleg�ego roku 2098... Pocz�tkowo opowie�� by�a najzwyklejsza w �wiecie. D'Onofrio m�wi� swobodnie, panuj�c nad s�ownictwem, pewnie i ze znajomo�ci� rzeczy, pos�uguj�c si� najbardziej nawet niezrozumia�ymi terminami naukowymi. Jednak jego opowiadanie, mo�e dlatego, �e nazbyt logiczne, sp�jne i �atwe do przewidzenia, nie zawiera�o niczego interesuj�cego. By�a to zwyk�a historia, z tych, kt�re setki razy czytamy i s�uchamy w reporta�ach i sprawozdaniach, jednakowych od pocz�tku do ko�ca, albo te� r�ni�cych si� co najwy�ej jakim� drobnym szczeg�em. Przez pi�� lat Klaus D'Onofrio sprawowa� na pok�adzie jednostki badawczej Silver Arrow drugorz�dne funkcje: kucharz, elektryk, kulturalno- o�wiatowy, instalator i urz�dnik intendentury. - Kr�tko m�wi�c - podkre�li� jednak D'Onofrio - by�em najwa�niejszym cz�onkiem za�ogi, d�okerem, kt�ry w razie potrzeby m�g� zast�pi� pilota, lekarza, radiotelegrafist�, a nawet - czemu� by nie? - nawet samego dow�dc�. Wszyscy cz�onkowie jednostki badawczej s� zamienni, ja jednak by�em bardziej zamienny od innych, rozumie pan? W 98 roku by�o ponad dwa tysi�ce zbadanych planet, ale my z Sifoer Arrow byli�my pierwszymi, kt�rzy wyprawili si� poza Pas von Taulera. Tyle tylko, �e nawet poza tym Pasem wszech�wiat by� taki sam. Zwiedzili�my kilkana�cie planet, .podobnych jak kropla wody do setek innych, ju� wcze�niej zbadanych przez nasze jednostki. Dlatego te� kiedy zeszli�my na K- 128, w Sektorze Niebieskim, nie dziwili�my si� wcale, �e jest tak idiotycznie podobna do tylu innych. - A okaza�o si�? - Naciska�em, �eby go sk�oni� do przej�cia do sedna rzeczy. - Nic - powiedzia� wymijaj�co i wypi� du�y �yk piwa. - Za�o�ywszy baz� wok� polany, ze statkiem kosmicznym w samym jej �rodku, oddalili�my si� we czterech na rekonesans: ja, dow�dca, biolog i psychotechnik, wie pan, facet, kt�ry mierzy iloraz inteligencji za pomoc� ca�ej serii test�w, jednego bardziej idiotycznego od drugiego. Po trzech godzinach marszu w lesie napotkali�my stado mieszka�c�w planety. By�y to w�ochate stworzenia o wzro�cie troch� ponad metr - wyprostowane, oczy na przedzie, z sze�cioma palcami u lewej r�ki i siedmioma u prawej. Na nogach akurat na odwr�t. Zabawny przypadek kompensowanej asymetrii. Nasze detektory nie wykry�y �adnego zagro�enia. Wtedy MacLure, biolog, spr�bowa� z�apa� jednego za pomoc� herbatnika i uda�o mu si� to prawie natychmiast. Zwierz� nie okazywa�o najmniejszego strachu, nawet kiedy wyj�wszy z plecaka aluminiowe pr�ty i z�o�ywszy klatk� chwyci�em je za kark i w�o�y�em do �rodka. Mia�o mi�kkie futerko i, w odr�nieniu od innych, bia�� plamk� po�rodku czo�a. - Zobaczymy, jak sobie teraz poradzisz - powiedzia� Horwitz, psychotechnik: Stado si� nie rozpierzch�o. Sta�o doko�a w odleg�o�ci sze�ciu czy siedmiu metr�w i zajada�o ��te jagody zwisaj�ce z krzew�w. Horwitz poszed� nazbiera� gar�� i wr�ciwszy po�o�y� je ko�o klatki, ale w takiej odleg�o�ci, �eby wi�zie� nie m�g� ich dosi�gn�� nawet wyci�gaj�c ko�czyny. Psychotechnik wzi�� nast�pnie aluminiowy pr�t i po�o�y� w pobli�u klatki. Przez chwil� nic si� nie dzia�o. Potem zwierz� chwyci�o pr�t i u�ywaj�c go jako grabi zdo�a�o dob- rze wymierzonymi ruchami przytoczy� jagody do siebie. Horwitz, zadowolony, dyktowa� uwagi do nar�cznego magnetofonu. MacLure, ja i dow�dca znudzeni przygl�dali�my si� zwierz�ciu, kt�re spokojnie zajada�o. Potem Horwitz poszed� uzbiera� nast�pn� gar�� jag�d. Tym razem po�o�y� j� w odleg�o�ci dwukrotnie wi�kszej od klatki ni� poprzednio, ale da� wi�niowi dwa pr�ty aluminiowe i k��bek linki nylonowej. Czekali�my p� godziny, ale nic si� nie dzia�o, po prostu nic. Zwierz� przygl�da�o si� jagodom, pr�tom i k��bkowi ��tymi, wilgotnymi oczami, pe�nymi niewinnego ot�pienia. Kilka razy oboj�tnie okr��y�o klatk�, potem zatrzyma�o si�, zamkn�o oczy i tak tkwi�o jakby pogr��one we �nie. - Nic tu po nas - powiedzia� Horwitz - nawet gdyby�my tu zostali przez rok, zwierz� nigdy nie zdo�a rozwi�za� tego zadania. - Horwitz by� g�upi. Zmar� dwa lata temu, Panie, �wie� nad jego dusz�. Ale za �ycia zawsze by� g�upi. Powiedzia�em, �e wed�ug mnie zwierz� nie robi absolutnie nic po prostu dlatego, �e nie jest g�odne, najad�o si�... Zrobi� zniecierpliwion� min� i pokr�ci� g�ow� dwa albo trzy razy. - Wed�ug mnie jest to R-4 - stwierdzi�. Znaczy�o to, �e wedle jego rozeznania zwierz� nale�a�o do czwartego stadium klasy R rozwoju, a wi�c poziomu raczej niskiego; �eby pan lepiej m�g� zrozumie�: tego samego, co �wistaki i ziemskie tch�rze. Tymczasem MacLure napcha� chlebak li��mi i jagodami; zdoby� tak�e pr�bk� wody, nabrawszy jej z pobliskiego �r�d�a. - Jestem gotowy - powiedzia�. - Ja te� - zapewni� Horwitz. Dow�dca wykona� kilka endop�yt, wie pan, takich specjalnych fotografii, kt�re rejestruj� nawet wewn�trzn� struktur� i metabolizm ka�dego �ywego organizmu, po czym wyprostowa� si� i zaproponowa� powr�t. Wobec tego rozmontowa�em klatk� i uwolni�em zwierz�, kt�re natychmiast przy��czy�o si� do swoich towarzyszy. Zwierz�ta, wcale nie przestraszone, sz�y z nami przez ca�� drog� powrotn�. Kiedy wr�cili�my do bazy, s�o�ce sta�o jeszcze wysoko nad horyzontem. Wszyscy pozostali cz�onkowie za�ogi byli na zewn�trz, le�eli na plecionkach i rozkoszowali si� po�udniowym wiaterkiem. R�wnie� w�r�d nich by�y zwierz�ta, kt�re �azi�y niewinnie po polanie albo gania�y jak szczeniaki wok� teleskopowych podp�r statku kosmicznego. Pani doktor Alm�uist chcia�a zabra� jednego ze sob�, ale dow�dca przypomnia� jej oschle, �e regulamin na to nie pozwala. Po paru minutach byli�my ju� wszyscy na pok�adzie, a ja usiad�em przy ekranie wizyjnym, �eby rzuci� ostatnie spojrzenie. Zwierz�ta skupi�y si� po�rodku polany i patrzy�y wilgotnymi, ��tymi oczami w naszym kierunku. Siedzia�y tam najzupe�niej nieruchome. Kiedy jednak dow�dca wyda� rozkaz startu i ca�y kad�ub Sifoer Arrow zadr�a�, zanim ekran zamgli� si�, zd��y�em zauwa�y� gwa�towne poruszenie w�r�d tej gromady w�ochatych stworze�: fiko�ki, kozio�ki, podskoki i ma�pie klaskanie w r�ce. Siher Arrow opuszcza�a planet� i nie by�o w�tpliwo�ci, �e owe stworzenia tam na dole wita�y ten fakt jak wyzwolenie. Klaus D'Onofrio otar� usta wierzchem d�oni. Patrzy� na mnie spode �ba z min� ob�udnego kota, kt�ry ma w�a�nie schwyta� kanarka. - To wszystko? - skomentowa�em, nadaj�c g�osowi mo�liwie najbardziej ironiczne brzmienie. D'Onofrio wcale si� nie speszy�. Poszpera� w kieszeniach, jakby szukaj�c papieros�w. Zamiast nich wyj�� plik po��k�ych i zniszczonych kartek. Starannie je przejrza�, wy�owi� niebieskawy odcinek i pchn�� go na �rodek sto�u. - Tu s� ko�c�wki - rzek� - je�li pan chce, mo�e pan sprawdzi� archiwa Centrum Bada� Przestrzeni, a w nich zapis dotycz�cy planety K-128. Zignorowa�em jego s�owa, jak r�wnie� niebiesk� karteczk�. - To wszystko? - powiedzia�em, tym razem rozz�oszczony. - Pana opowie�� jest naprawd� banalna, nawet dziecko umia�oby wymy�li� lepsz�... - To nie moja wina - usprawiedliwia� si� D'Onofrio. - To, co przed chwil� opowiedzia�em, jest wersj� oficjaln�, zdeponowan� w archiwach. Ale je�li mi pan postawi nast�pne piwo, opowiem prawd�, histori� o tym, jak faktycznie mia�y si� rzeczy i jak si� nam uda�o opu�ci� planet� po nieprawdopodobnym prze�yciu. Zda�em sobie spraw�, �e niechc�cy si� u�miechn��em. �obuz zna� si� na rzeczy, recytowa� scenariusz wielokrotnie ju� powielany, ale robi� to z wdzi�kiem i mimo kaboty�- skich pomys��w - a mo�e w�a�nie dzi�ki nim - wydawa� si� sympatyczny. Spojrza�em na zegarek. Brakowa�o jeszcze p� godziny do przybycia �adunku, nie licz�c dodatkowego czasu, kt�ry musia�bym sp�dzi� w oczekiwaniu na oclenie towaru. - Ca�y zamieniam si� w s�uch - zapewni�em go, a kelner ju� podchodzi� z nast�pnym piwem. D'Onofrio schowa� do kieszeni niebiesk� kartk�. Potem otworzy� paczk� papieros�w, wyj�� trzy i ustawi� je pionowo po�rodku sto�u. - Zr�bmy krok wstecz - powiedzia� - i wr��my do momentu przed startem. Oto ja i dow�dca, razem z MacLurem i Horwitzem jeste�my na �cie�ce prowadz�cej z powrotem do bazy, a miejscowe zwierzaki tworz� sztafet�. Rozumie pan? No wi�c przybywamy na polan�, a nasi towarzysze s� tam, jak ju� powiedzia�em, wyci�gni�ci na plecionkach. Tyle �e nie rozkoszuj� si� �wie�ym powietrzem. Wydaj� si� pijani i og�upiali, jakby padli ofiar� �pi�czki hipnotycznej. Ale absurdalne, nie do przyj�cia, by�o co� innego: na �rodku polany sta�y trzy statki kosmiczne, rozumie pan? Trzy Silver Arrow, albo lepiej - nasza Silver Arrow trzykrotnie skopiowana. D'Onofrio brod� wskaza� trzy papierosy na �rodku sto�u. - By�y ustawione - sprecyzowa� - jakby na wierzcho�kach wyimaginowanego tr�jk�ta r�wnobocznego. - Halucynacja przez indukcj�, jak s�dz�. - Nic podobnego - zapewni� D'Onofrio - statki kosmiczne by�y realne, wszystkie trzy z niezwykle solidnego stopu tytanowego. Ale dwa z nich by�y fa�szywe... Przygl�da�em mu si� zdumiony. Przez chwil� zapomnia�em, �e swindler �yje k�amstwami i gr� s��w, ale tym razem D'Onofrio przesadzi�. - Taki �art Sillian - wyja�ni� po chwili. - Czyj? - Och, przepraszam, K-128 by�a planet� ostatniej klasy i Horwitz widz�c, �e mieszka�cy s� troch� g�upkowaci, �artobliwie ochrzci� j� mianem �Silly". Ale teraz nawet pan ju� widzi, �e rzeczy mia�y si� nieco inaczej. Poza lile- pati� i telekinez� Sillianie potrafili podwaja�, potraja�, a nawet powiela� przedmioty po stokro�; potrafili te� tworzy� zupe�nie, z gruntu nowe - z niczego. Tak�e w �rodku statki kosmiczne by�y najdok�adniej identyczne w ka�dym najdrobniejszym szczeg�le. Zapewniam pana, �e mo�na by�o zwariowa�. - To nie jest zadanie, kt�re mo�emy tutaj rozwi�za� - stwierdzi� dow�dca. - Najlepszym wyj�ciem jest podzielenie za�ogi na trzy grupy i natychmiastowy odlot wszystkimi trzema statkami. Rozwi��emy tajemnic� p�niej, kiedy b�dziemy w rozs�dnej odleg�o�ci od tej planety fa�szerzy. Zacz�li�my cuci� u�pionych towarzyszy t�uk�c ich po policzkach i po dobrej godzinie masa�u m�zgu i kilku zastrzykach neuropu zdo�ali�my doprowadzi� ich do porz�dku. Tymczasem Sillianie podskakiwali wok� nas i przygl�dali si� z zaciekawieniem ale bez stwarzania zam�tu. Nast�pnie, kr�c�c si� mi�dzy plecionkami, sk�adanymi krzese�kami i pustymi butelkami Cristal Coli MacLure zauwa�y� dziwn� drobnostk� ustawion� na ziemi. Przypomina�a du�� maszynk� do mielenia kawy, jeden z tych przedmiot�w, kt�re widuje si� za lad� baru; u g�ry mia�a przezroczysty plastykowy lejek. - A to co? - zawo�a� Horwitz. Komendant r�wnie� rzuci� okiem na przedmiot, przez chwil� nie wiedzia�, co zrobi�, i jak zwykle wzruszy� ramionami. - Nie tra�my czasu - powiedzia�. Ju� uformowa� grupy i w�a�nie mia� wyda� rozkaz wej�cia na pok�ad, kiedy jeden z Sillian wyskoczy� ze stada i zdecydowanym krokiem wszed� mi�dzy nas. By� to ten z bia�� plamk� na czole, ten sam, kt�rego trzymali�my w klatce. - UWAGA! UWAGA! - g�os rozbrzmiewa� mi w g�owie z piekielnym hukiem, nie by�o sensu zatyka� sobie uszu. �adne s�owo nie wydobywa�o si� z jego ust - g�os formowa� si� bezpo�rednio w naszym m�zgu, wyra�ny i stanowczy. Teraz D'Onofrio m�wi� bez tchu i zdradza� pewne zak�opotanie. Ponownie otworzy� pojemnik na papierosy i nerwowo zapali� jednego. - Czy mam m�wi� dalej? - Oczywi�cie! Co powiedzia� tubylec? - Powiedzia�, �e czyta nam w my�lach i �e nasza decyzja jest pochopna. Powiedzia�, �e materia�, z kt�rego wykonano statki kosmiczne, jest nietrwa�y i �e po przeleceniu mniej ni� jednego parseka unicestwi�by si� z konsekwencjami najoczywi�ciej tragicznymi dla dw�ch trzecich naszej za�ogi. I dlatego radzi dow�dcy i nam wszystkim starannie przemy�le� problem, aby znale�� bardziej odpowiednie rozwi�zanie. To w�a�nie wtedy dow�dca da� si� ponie��. Wyszarpn�� pistolet laserowy i wrzasn��: - Je�li nie spowodujecie znikni�cia tych dwu fa�szywych statk�w, to wszystkich was pozabijamy] - W g�owach zabrzmia�o nam co� jakby �miech. - Wasza bro� jest chwilowo zablokowana - oznajmi� tubylec. - Chryste - warkn�� dow�dca - czego wi�c chcecie? - Chcemy was podda� testowi - odpar� Sillianin. - Chcemy zobaczy�, czy jeste�cie na tyle inteligentni, �eby stwierdzi�, kt�ry z trzech statk�w jest wasz, kt�ry pozwoli wam ca�o i zdrowo wydosta� si� z naszej planety. - Po czym doda� wa�ne ostrze�enie: - Kopie - oznajmi� - zrobione s� z niesta�ego materia�u, kt�rego waga jest ni�sza o trzyna�cie jednostek na tysi�c w por�wnaniu z materia�em oryginalnym. - Potem podszed� do maszynki do mielenia kawy. - To jest elektroniczna waga, kt�r� przygotowali�my specjalnie dla was. Poniewa� mamy po trzyna�cie palc�w, nasz system liczenia opiera si� na liczbie trzyna�cie, ale waga stosuje wasze parametry dziesi�tne i jest wytarowana w taki spos�b, aby spe�ni� wszystkie warunki, jakie le�� u podstaw waszego systemu miar. Dzi�ki tej wadze b�dziecie mogli rozwi�za� to zadanie, ale waga mo�e zosta� u�yta tylko jeden jedyny raz. Po jednorazowym zwa�eniu ulegnie unicestwieniu. Wagi na pok�adzie zosta�y zablokowane, a komputer chwilowo unieruchomiony. Powtarzam, mo�ecie u�y� tej wagi jeden jedyny raz. Macie p� godziny czasu; je�li up�ynie bez rezultatu, sprawimy, �e waga zniknie, a wam nie pozostanie nic innego, jak stawi� czo�a niebezpiecze�stwu z szans� wyj�cia ca�o jedn� na trzy. D'Onofrio przeczesa� palcami srebrzyste w�osy. Wypi� piwo i rzek�: - Tym razem to my byli�my w potrzasku, ogarni�ci panik�. A jednak, niech mi pan wierzy, rozwi�zanie problemu by�o dziecinnie �atwe, tak jak po��czenie dw�ch pr�t�w kawa�kiem nylonu. Co by pan zrobi�? Pytanie nie by�o retoryczne. D'Onofrio naprawd� chcia� wiedzie�, jak ja bym rozwi�za� problem. Jego zabawna historyjka, chaotyczna i pe�na nieprawdopodobnych g�upstw, by�a tylko wst�pem, pretekstem, �eby mnie podda� testowi na gi�tko�� umys�u. Najwidoczniej cz�owiek ten by� chory, mia� bzika na punkcie kwiz�w i zagadek; by� jednym z tych ludzi, kt�rych zasadniczym celem jest zam�czy� bli�niego diabelskimi zgadywankami. - Co by pan zrobi�? - niecierpliwie powt�rzy�, a sam palcem rysowa� w powietrzu k�ko wok� trzech papieros�w stoj�cych na �rodku sto�u. Rozk�adaj�c r�ce da�em za wygran�, spr�bowa�em jednak wymy�li� jak�� odpowied�. - Popatrzy�bym pod sp�d - powiedzia�em, ale bez �adnego przekonania. - Pod co? - Pod statki kosmiczne. Je�li polana, jak przypuszczam, by�o poro�ni�ta traw�, to teren znajduj�cy si� pod prawdziw� Sifoer Arrow powinien by� przypalony... D'Onofrio zacz�� si� �mia�. - Pan zatrzyma� si� na etapie astronautyki przedpotopowej - skomentowa� lodowatym g�osem. - Ju� od ponad wieku nie u�ywa si� ani chemicznego, ani nuklearnego materia�u p�dnego, a jedynie nap�du grawitacyjnego. Kiedy statki kosmiczne l�duj�, to siadaj� lekko jak go��bki i niczego nie wypalaj�, rozumie pan? Spr�bowa�em jeszcze raz. - Niech no sekund� pomy�l�: mo�e zbudowa�bym prymitywn� wag� ramienn� za pomoc� jakiego� sztywnego dr��ka i sztyftu po�rodku i za jej pomoc� por�wnywa�bym ze sob� wag� rozmaitych przedmiot�w, czy jest ona w�a�ciwa czy nie, dop�ki... - Niech pan nie m�wi g�upstw - przerwa� mi D'O- nofrio. - Po pierwsze, nie by�o czasu na skonstruowanie podobnej wagi, po drugie, by�aby te� bezu�yteczna, bo niedok�adno�ci wykonania uniemo�liwi�yby wykazanie r�nic wagi rz�du trzynastu tysi�cznych... Nie, potrzebna by�a waga precyzyjna, taka jak ta, kt�r� przygotowali nam Sillianie, ale wagi tej mo�na by�o u�y� tylko raz. Co by pan zrobi�? Zerkn��em na zegarek. - Poddaj� si� - powiedzia�em, unosz�c r�ce w �artobliwym ge�cie. - By� mo�e problem ten nie ma rozwi�zania, a mo�e jest to tylko gra s��w. Niech pan poda rozwi�zanie, a ja postawi� nast�pne piwo. Ale niech si� pan spieszy, m�j �adunek zaraz przyjedzie. D'Onofrio rozejrza� si� woko�o z min� nieokre�lonej podejrzliwo�ci; przygl�da� mi si� przez chwil� badawczo, potem spu�ci� oczy na trzy papierosy i podj�� opowiadanie bardzo cichym g�osem. - Dali nam p� godziny, a p� godziny to w ko�cu wcale niedu�o, dosy� jednak, by znale�� si� na samym dnie rozpaczy. Ka�dy chcia� powiedzie� swoje zdanie, zasugerowa�, zamiesza�, przedyskutowa�, a rezultat by� taki, �e tylko wzmog�o to zam�t i spowodowa�o og�lne os�abienie zdolno�ci my�lenia. Niech mi pan wierzy, w ci�gu tej p� godziny przedefilowa�y przede mn� najbardziej wymy�lne i barwne nonsensy, jakie kiedykolwiek w �yciu spotka�em. Dow�dca zupe�nie straci� g�ow�, siedzia� ko�o maszynki do mielenia kawy i mamrota� co� do siebie. Horwitz zrobi� si� bia�y jak nieboszczyk, a pozostali chodzili pogr��eni w my�lach. Tylko MacLure, biolog, wydawa� mi si� jeszcze przytomny. Odci�gn��em go na stron� i powiedzia�em, �e mam gotowe rozwi�zanie. MacLure spojrza� na mnie, jakby zobaczy� archanio�a Gabriela. Spyta�em, czy mamy na pok�adzie wod� destylowan�. Kiwn�� g�ow�, �e tak. - W takim razie to proste - powiedzia�em. - Przelejemy litr wody destylowanej z laboratorium pierwszego statku i dwa litry z laboratorium drugiego, wlejemy wszystko do lejka wagi i zobaczymy, ile wa�y. Je�eli brakowa� b�dzie trzynastu gram�w do trzech tysi�cy, to Siher Arrow b�dzie statkiem drugim, je�li dwudziestu sze�ciu - to b�dzie pierwszym, a je�li trzydziestu dziewi�ciu - to w�a�ciwym statkiem b�dzie trzeci. Przez jaki� czas, kt�ry wydawa� mi si� bardzo d�ugi, MacLure t�po si� we mnie wpatrywa�. Potem, bardzo powoli, ca�a twarz rozja�ni�a mu si� w promiennym u�miechu. - Wspaniale - krzykn��. - Jeste� geniuszem! - U�ciska� mnie ca�y rozradowany i cmokn�� g�o�no w �rodek czo�a. - Id�, przynie� wod� - powiedzia�em mu - a ja zawiadomi� dow�dc�. D'Onofrio wzi�� trzy papierosy i wsadzi� je z powrotem do pude�ka. - To wszystko - powiedzia� z udawan� nonszalancj�. - No i co pan powie? - Naprawd� bardzo pomys�owe - przyzna�em - oryginalne rozwi�zanie dla, wydawa�oby si�, nierozwi�zal- nego problemu. Gratulacje. - I ironicznie doda�em: - Przypuszczam, �e dosta� pan raport pochwalny. - Nic podobnego. MacLure dokona� wa�enia i waga wykaza�a 2961 gram�w. Prawdziwa Silver Arrow^ nasza, by�a zatem bez w�tpienia trzecim statkiem. Pospieszyli�my do podestu wej�ciowego, ale czterema skokami Sillianin wyprzedzi� nas przed wej�ciem; ka�demu z nas, gdy przekracza� pr�g, przesuwa� swoich trzyna�cie palc�w po czole i karku. Wygl�da�o to na po�egnanie, a okaza�o si�, �e za pomoc� tego ruchu zaciera� w naszej pami�ci wszystkie dane dotycz�ce tego eksperymentu. W ten spos�b wyruszyli�my przekonani, �e K- 128 jest planet� klasy R- 4 i jako tak� j� zarejestrowali�my, b�d�c ca�kowicie nie�wiadomi, jak naprawd� przedstawia�y si� sprawy. To wszystko, prosz� pana. Wsta� i zamierza� ju� odej��. - Halo, chwileczk� - skarci�em go - istnieje tu pewna sprzeczno��. Je�li zatarli wam pami�� o tym, co si� sta�o, to jak to si� dzieje, �e przypomina pan sobie wszystko z najdrobniejszymi szczeg�ami? D'Onofrio uni�s� brwi, a potem u�miechn�� si� ze znu�eniem. - Nie ma �adnej sprzeczno�ci - zapewni�. - By�em ostatnim cz�onkiem za�ogi, kt�ry wszed� na pok�ad. By� mo�e Sillianin mia� ju� zm�czone palce i nie m�g� mnie porz�dnie pomasowa�, albo zrobi� to w spos�b niedok�adny. Faktem jest natomiast, �e pami�� o tym, jak si� rzeczy mia�y, wr�ci�a mi niespodziewanie kilka lat temu, kiedy ju� by�em na emeryturze. Troch� za p�no, �eby na podstawie mojego sp�nionego i odosobnionego zeznania mo�na by�o poprawi� sprawozdanie z odleg�ego roku 2098, czy te� �eby zaprogramowa� now� wypraw�. Nie wspomn� nawet o ryzyku trafienia do lecznicy psychiatrycznej. Lepiej ju� siedzie� cicho, prawda? Albo m�wi� o tym, ot, tak sobie, dla �artu, jak opowiedzia�em to panu. Zechce mi pan wybaczy�. Podni�s� r�k�, pomacha� palcami w cwaniackim ge�cie po�egnania, oddali� si� mi�kkimi krokami i znikn�� w t�umie za szklanymi drzwiami. - Nieszkodliwy typ - powiedzia� kelner wycieraj�c szmatk� st� - widzia�em, �e r�wnie� i panu opowiedzia� swoj� zagadk� o trzech statkach kosmicznych; to jego �elazny punkt. Dajemy mu spok�j, przynajmniej do chwili, kiedy swoimi opowie�ciami nie zacznie si� naprzykrza�, co zdarza si� niezmiernie rzadko i tylko wtedy, kiedy wypije o jedno piwo za du�o. Ale to porz�dny cz�owiek i w dodatku zdolny. W m�odo�ci by� naprawd� funkcjonariuszem drugiej klasy na pok�adzie jednostki badawczej, potem przeszed� do s�u�by naziemnej, a teraz jest na emeryturze, stale zaj�ty �amig��wkami i szaradami. Mam nadziej�, �e nie przeszkadza� panu... - Ale� nie - zapewni�em go dobrotliwie - to by�a przyjemna rozrywka. W tym momencie ze wszystkich g�o�nik�w astroportu wzburzony, dr��cy g�os oznajmi� alarm czerwony. Flotylla stu sze��dziesi�ciu dziewi�ciu statk�w kosmicznych o nie znanej budowie, zbli�aj�ca si� od Sektora Niebieskiego, min�a Pas von Taulera i zmierza z zastraszaj�c� pr�dko�ci� ku naszemu uk�adowi. Nim zdo�a�em uprzytomni� sobie, �e sto sze��dziesi�t dziewi�� jest kwadratem trzynastu, liczby tak okr�g�ej jak dla nas dziesi��, astroport pogr��y� si� w ciemno�ci i z oddali zacz�y dociera� pierwsze odg�osy przera�aj�cych wybuch�w. KOPIA PSYCHOSOMATYCZNA Non, mom petit, dii M. Darbedat en secouant la tete, ces choses � la sont impossibles. Jean-Paui Sartre (La Chambre) Amanda obraca nerwowo w palcach p�aski, d�u�szy od normalnego papieros, nie zapala go, w�cha, co chwila pozwala mu wpa�� do szerokiego r�kawa szlafroka, �eby go za- raz potem wy�owi� niecierpliwym ruchem. Jej m�� jest w drugim pokoju. John nie chce, �eby pali�a hipnofen. Ostatnim razem, kiedy j� na tym z�apa�, wywi�za�a si� gwa�towna dyskusja, raczej bardziej nawet k��tnia zako�czona obietnic�, �e nigdy wi�cej nie ulegnie na�ogowi. Amanda jednak nie potrafi�a z tego zrezygnowa�. Nazbyt j� poci�ga ten sen na jawie, niepohamowane niczym marzenie, przygoda, w kt�rej jest si� jednocze�nie widzem i uczestnikiem. Hipnofen daje to wszystko. Zapalasz papierosa w p�mroku i po kilku poci�gni�ciach �ciana zaludnia si� obrazami takimi, jakich si� pragnie. Mo�na naprowadzi� sen na rzeczy najbardziej przez siebie lubiane, sterowa� nim zgodnie z wcze�niej powzi�tym planem albo w miar� �nie- nia decydowa� o tym, co ma si� za chwil� sta�. Wszystko odbywa si� zgodnie z pragnieniami, raz, dwa, dziesi�� razy - dop�ki dzia�anie hipnofenu nie os�abnie i w�tek snu nie zacznie si� rozmywa�. Amanda �yje tylko dla tego. Kiedy s�yszy kroki Johna rozbrzmiewaj�ce na korytarzu, pospiesznie chowa papierosa mi�dzy stronice tygodnika, kt�ry potem z udawan� beztrosk� rzuca na stolik. John otwiera drzwi. Amanda si� nie rusza. - Jad� odwiedzi� Edith. Przez chwil� John stoi nieruchomo na progu pokoju, potem wchodzi do �rodka, okr��a fotel i staje przed kobiet�. - By�a� tam wczoraj, prawda? Amanda potakuje g�ow�. Podnosi ze stolika ma�y gi�tki pilniczek i zaczyna delikatnie wodzi� nim wok� paznokci. - Jak si� czu�a? - pyta John. - Wczoraj wieczorem nic nie powiedzia�a�, dzi� przy stole te� si� nie odezwa�a�. Nie odnios�a� wra�enia, �e czuje si� lepiej? Amanda ledwie podnosi oczy. - Przesta�, John. Wiesz dobrze, �e twoja siostra nie mo�e czu� si� lepiej. Do reszty zwariuje, je�li si� jej nie zabierze tej zabawki... - Milcz - przerywa John. - Dobrze, ju� nic nie powiem. - Pyta�em tylko, czy lepiej si� czu�a. - Nie - odpowiada Amanda oschle - ani troch�. Z r�kami za�o�onymi do ty�u John wolno przechadza si� w pobli�u fotela. - Dzi� rano rozmawia�em o niej z doktorem Schuppem. Rytmiczny ruch pilnika gwa�townie ustaje. - My�l�, �e zrobi�e� g�upstwo - m�wi Amanda. - Poza tym doktor Schuppe nie jest psychiatr�. - Wiem o tym - sucho zgadza si� John - ale zawsze mo�e wyrazi� swoje zdanie. Amanda wzrusza ramionami, a poniewa� John zamilk�, pyta ze sztuczn� oboj�tno�ci�: - No wi�c? Co powiedzia� doktor Schuppe? - Na pocz�tku nie chcia� mi wierzy�. Powiedzia�, �e zap�aci�by ka�d� sum�, �eby m�c zobaczy� Wiktora. Amanda gwa�townie podnosi g�ow�. - John - krzyczy g�osem pe�nym oburzenia - prosz� ci�, nigdy wi�cej go tak nie nazwaj! Nie odgrywaj komedii jak twoja siostra! John zamyka usta i zak�opotany przesuwa palcami po twarzy. - Dobrze - m�wi sucho. - Tak mi si� wypsn�o, bezwiednie. W ka�dym razie doktor Schuppe radzi� nie interweniowa�, na razie lepiej nie rozwiewa� z�udze� Edith, przynajmniej do czasu, a�... - A� ca�kiem zbzikuje - ko�czy Amanda. John uderza pi�ci� w otwart� d�o�. - Co mam zrobi�? - wzdycha zmartwiony. - W ko�cu chodzi tu o moj� siostr�. Je�li go zabierzemy, mo�e si� nawet zabi�. My�l�, �e nawet na pewno to zrobi. Nie chcesz przyj�� do wiadomo�ci, �e dla niej Wiktor by� wszystkim, i �e... Nic ju� nie rozumiem, ta historia zaczyna mi dzia�a� na nerwy. Amanda poprawia si� troch� w fotelu i wyci�ga nog�, �eby si� przyjrze� czubkowi kapcia. - Edith �le si� czuje - m�wi. - To ty nie chcesz zda� sobie sprawy z pewnych rzeczy. Zauwa�y�e�, jaka jest blada? Nigdy nie wychodzi, ca�y czas tkwi zamkni�ta w domu i nie opuszcza go ani na chwil�. Poza tym jest jeszcze jedno: Edith nie chce, �eby�my jej sk�adali wizyty. - To prawda. Ja te� to zauwa�y�em. Kiedy posiedz� u niej p� godziny, zaczyna si� denerwowa� i ziewa�. Chcia�aby, �ebym wszed� do pokoju... Hm, chcia�aby, �ebym ja te� zupe�nie naturalnie z nim rozmawia�. Nie jestem w stanie tego zrobi�, Amando. - Wierz� ci. Poza tym jej dom jest taki ponury: zawsze zamkni�te okiennice i te ci�kie, stare, czerwone, stale zaci�gni�te zas�ony. - Tak - potwierdza cicho John - i ta muzyka... Ca�y czas gra muzyka sprzed dw�ch czy trzech wiek�w. Debussy i Strawi�ski. Ze stereofonicznego zestawu nie wydobywa si� nic innego jak tylko Debussy, Strawi�ski i Beethoven. Mo�na zwariowa�. - Wiktor bardzo ich lubi� - m�wi Amanda. Odk�ada pilniczek na st�, wyci�ga przed siebie d�onie i obserwuje je przenosz�c niepostrze�enie wzrok z jednej na drug�, jakby chcia�a por�wna� d�ugo�� palc�w. - Tak, bardzo ich lubi�. Teraz te� bardzo ich lubi. - Nie m�w g�upstw! - krzyczy Amanda, po czym nagle zaczyna si� �mia�. - M�wisz zupe�nie tak jakby ta kuk�a mog�a zachwyca� si� muzyk�! - Pos�uchaj, Amando. Wiem, �e to dziwne, ale widzia�em na w�asne oczy, jak ruchami g�owy towarzyszy� muzyce i wystukiwa� rytm palcami. Wydawa�o si� to prawdziwe, Amando. Wygl�da� naprawd� jak Wiktor. - Najlepiej by�oby, �eby twoja noga wi�cej nie posta�a w tamtym domu - wstaj�c skomentowa�a przez zaci�ni�te z�by Amanda. - Ty te� w ko�cu zwariujesz! Podnosz�c si� potr�ci�a kolanami stoliczek. Gazety spad�y na pod�og�, a hipnofenowy papieros potoczy� si� na dywan. John podni�s� go w milczeniu i zblad�. Pokr�ci� g�ow�, potrzyma� papierosa w otwartej d�oni, zrobi� ruch, jakby chcia� go zniszczy� zaciskaj�c palce, potem delikatnie od�o- �y� na st�. - No wi�c? Nie st�j tak - prowokuje go Amanda wzi�wszy si� pod boki. - Je�li chcesz mi jak zwykle zrobi� scen�, to zr�b natychmiast. John z trudno�ci� prze�yka �lin�. - Obieca�a� mi, Amando. - �e nie b�d� wi�cej pali�a hipnofenu? - jej ton sta� si� ju� pogardliwy i prowokuj�cy. - Nigdy nie dotrzyma�am przyrzeczenia. I nie mam najmniejszego zamiaru przesta�. - Wyko�czysz si�, Amando. - Jak zwykle kazanie. Lepiej sam popali�by� co jaki� czas zamiast sp�dza� wieczory milcz�c jak gr�b, z kamienn� twarz�. - Bredzisz. Nie rozumiesz, �e im dalej brniesz w na��g, tym bardziej niestrawna staje si� rzeczywisto��. W ten spos�b stracisz wszelk� ch�� do �ycia... - Ch�� do �ycia! Czy kiedykolwiek zada�e� sobie pytanie, dlaczego w og�le kto� zaczyna pali� hipnofen? Odpowiedz! Mylisz przyczyn� i skutek, John. Kiedy ju� si� zaczyna, to dlatego, �e od jakiego� czasu znikn�a ch�� do �ycia, poniewa� wszystko jest zgaszone, monotonne, pozbawione znaczenia... - Prosz� ci� - b�aga John - to, co m�wisz, jest nieprzyzwoite. Przyznaj�, mo�e niekiedy ci� zaniedbywa�em, mo�e si� zmieni�em. Ale ty te� si� zmieni�a�. No i co? Nie robi� z tego tragedii! Nie popadam w szale�stwo. Ale ty nie masz odrobiny woli, je�li tak �atwo poddajesz si� sztucznej przyjemno�ci. Amanda blednie. - Mog�e� te s�owa zachowa� dla swojej siostry. - Amando! - Poniewa�, wed�ug ciebie, palenie hipnofenu jest czym�, czego si� nale�y wstydzi�. By� mo�e. Jest to... sztuczny raj, jak sam powiedzia�e�. A Edith? Czy ona nie robi czego� gorszego? - Nie m�w g�upstw. - To nie s� g�upstwa. Edith robi co� gorszego. Amanda dwa czy trzy razy okr��a pok�j ko�ysz�c si� na pi�tach, potem zatrzymuje si� przed Johnem i patrzy w jego pe�ne niepokoju oczy z tajemnicz� min�. - John, jak s�dzisz, jak oni sp�dzaj� czas? - Hm, s�uchaj� muzyki. - No tak, tak. A poza tym? - Poza tym rozmawiaj�. Wiesz dobrze, �e Wiktor m�wi. - Nie nazywaj go Wiktorem - histerycznie krzyczy Amanda. Brak tchu zmusza j� do zrobienia d�u�szej przerwy, usi�uje si� uspokoi�, potem wydobywa z siebie mi�kki, ironicznie faluj�cy g�os; - Oczywi�cie, �e s�uchaj� muzyki i rozmawiaj�. Nie s�dzisz, �e robi� te� inne rzeczy? - Mo�liwe... My�l�, �e on potrafi troch� gra� w pokera czy w szachy... - Nie b�d� taki niedomy�lny, John. M�wi� inne rzeczy, inne rzeczy. Rozumiesz? John zdegustowany kr�ci g�ow� - Uwa�aj, co m�wisz, Amando. Posuwasz si� za daleko. - Ona mi to powiedzia�a - oznajmia triumfuj�co Amanda. - K�amiesz, nie mog�a ci czego� podobnego powiedzie�. - A jednak tak jest. - Musia�a� �le zrozumie�... - Nic podobnego. Naturalnie, �e Edith nie zwierzy�a mi si� dos�ownie, ale �wietnie j� zrozumia�am. Wczoraj. Zrozumia�am to po pewnych drobnych aluzjach, kt�re tylko my kobiety potrafimy wy�owi�... Ja bym raczej umar�a, ni� bym si� pozwoli�a dotkn�� temu potworowi. - Prosz� ci� - znowu m�wi prawie b�agalnym g�osem John. - Przesta� opowiada� takie rzeczy. Edith jest po prostu rozstrz�siona. Mia�a m�a, straci�a go i nie potrafi si� z tym pogodzi�. Oszaleje przed jego fotografi�. - To nie fotografia - m�wi Amanda podkre�laj�c ka�de s�owo. - To, co Edith trzyma zamkni�te w domu, nie ma nic wsp�lnego z fotografi�. - No dobrze - westchn�� John - to nie fotografia. To automat, skrzynia pe�na tryb�w, zgoda. To sobowt�r; nazywaj go, jak chcesz, ale dla Edith to jest Wiktor, rozumiesz? Ju� setki razy o tym rozmawiali�my. Ty, Amando, masz nieczyste sumienie z powodu hipnofenu, kt�ry palisz, a teraz nie potrafisz wymy�li� niczego lepszego jak szkalowanie mojej siostry. Amanda wzrusza ramionami kieruj�c si� ku oknu. - Zostaw mnie sam� - m�wi sycz�cym g�osem. - Uda�o ci si� zepsu� mi ca�y dzie�. Id� st�d! D�uga pauza, kroki wyciszone wyk�adzin� pod�ogow�, potem drzwi zamykaj� si� z gniewnym stukni�ciem. Amanda przez chwil� tkwi przy oknie. Czuje lekkie dr�enie sufitu: to John na tarasie w��czy� motory heliood- rzutowca. Odsuwa zas�on� i przygl�da si� przez polarplex okna srebrzystemu przedmiotowi szybko oddalaj�cemu si� w g�rze. John si� zmieni�. Z pewno�ci� nie jest to ten sam John, co kiedy�. Zaczepny, zamkni�ty, osch�y w zachowaniu i w g�osie. Mo�e i ona si� zmieni�a, mo�e dlatego w�a�nie John przesta� j� kocha�. Czyja to wina? Jego? Jej? Czy te� rzeczy? Gubi si� w my�lach. Amanda ma za ma�e serce, �eby mie� nadziej� na zwyci�stwo nad �wiatem, absurdalnym �wiatem, gdzie w wieku trzydziestu pi�ciu lat musi przej�� na emerytur�, do domu pe�nego mechanicznych s�u��cych, tak �e nie trzeba rusza� nawet palcem; gdzie nie ma nic, absolutnie nic do roboty. W jaki spos�b sp�dza� czas? Jak nie zgin�� w tym lepkim oceanie oboj�tno�ci i monotonii! Nie ma takiej rozrywki, kt�ra po minucie czy godzinie nie sta�aby si� nudna, monotonna. Kiedy� doktor Schuppe doradzi�, �eby postara�a si� o jakie� hobby. Zacz�a si� �mia�: hobby to nic innego jak naiwna fikcja, p�rodek. Hobby? A je�li ca�y �wiat jest gi- gantycznym, �miesznym hobby? Miliony poet�w, malarzy, miliony i miliony mistrz�w sportu, naukowc�w- dyletant�w, miliony muzyk�w, bryd�yst�w, kupa komediant�w, kt�rzy udaj� zainteresowanie czym�, �eby nie oszale�. Doktor Schuppe nigdy niczego nie rozumia�. To, co ona odczuwa, to potrzeba mi�o�ci, straszliwa potrzeba usprawiedliwienia w�asnego �ycia, unicestwienia tej niepotrzeb- no�ci, czucia si� komu� niezb�dnym. Amanda wraca do fotela, ustawia pochylenie oparcia i sadowi�c si� wygodnie wyci�ga nogi na wysuwan� poduszk�. My�li, �e mo�e Edith jest szcz�liwa. Przez chwil� jakby dla siebie pragn�a choroby umys�owej, kt�ra trawi �ycie szwagierki. Papieros hipnofenowy le�y na stoliku. Jest tu�, w zasi�gu r�ki. Amanda pie�ci go wzrokiem. Johna teraz nie ma, mo�e wi�c go zapali�, swobodnie zapali�. Pami�ci� si�ga wstecz, skok o pi�tna�cie lat, kiedy pozna�a Johna. To by�o owego d�ugiego szcz�liwego lata 2138 roku. Lubi�a chodzi� wzd�u� wyludnionej pla�y w Port Nelson, lubi�a biega� brzegiem, odurzona s�o�cem i zapachem morza, a� do utraty tchu. Amanda zaci�ga si� g��boko, �apczywie. Tam, na �cianie, jest morze, fotel staje si� coraz bardziej mi�kki, coraz bardziej uleg�y. Pieni�ce si� fale p�yn� w jej kierunku, rozbijaj� si� o g�bczaste tafle pumeksu. Pod stopami czuje gor�cy piasek, pulsowanie m�odego �ycia smaga krew w upojeniu biegiem, a potem... John, ochryp�y i zdyszany g�os Johna, kt�ry j� dogania. Pokoju ju� nie ma, �ciana znikn�a. Amanda pogr��a si� w niebiesko�ci, w �wiecie l�ni�cej i d�wi�cznej niebiesko�ci. Jest r�ka Johna, kt�ry �apie j� za bark. Silna, spokojna d�o�. Potem oboje upadaj� na wznak przy brzegu. Morze wytrwale toczy �wir. Edith mieszka niedaleko Yirden, o pi��dziesi�t mil od New Brandon. Mieszka w du�ym domu o raczej przestarza�ym stylu architektonicznym, w czym�, co przywodzi na my�l starego Le Corbusiera. Po�udniowa fasada budynku prze�amana jest du�ym okapem z fbclitu; s� tam te� eliptyczne klomby, s� brzozy, dr�ki pokryte niebieskawym, drobno pokruszonym krzemieniem. Wszystko to przypomina stacje obs�ugi z ko�ca ubieg�ego wieku. John leci nad drog� transkanadyjsk�. Kiedy Yirden znajduje si� pod nim, skr�ca lekko na lewo. Bia�o- czerwony dom wznosi si� o par� mil w bok od szosy, prawie na granicy mi�dzy Manitob� a Saskatchewanem. Sama Edith otwiera drzwi. John idzie za ni� do salonu i siada obok na kanapie. Edith u�miecha si�. John bierze jej d�o� mi�dzy swoje i zaczyna j� g�adzi�. - Edith - zaczyna, ale nie wie, co powiedzie�. I dlatego m�wi o pogodzie, o zimnie, o �niegu, kt�ry niebawem spadnie. - Tak - m�wi Edith - Wiktor lubi �nieg. Ale my i tak nie wyjdziemy na dw�r. John przypatruje si� jej uwa�nie. Oczy Edith s� jasne, �ywe. To nie jest spojrzenie mi�kkie i puste osoby chorej. - Dobrze si� czujesz, prawda? - zwraca si� do niej jak do dziecka. - Je�li ci czego� potrzeba, to mi powiedz... - Och, nie, czuj� si� �wietnie - odpowiada Edith poprawiaj�c w�osy woln� r�k�. I dodaje: - Wiktor te� dobrze si� czuje. Nigdy nie pytasz o Wiktora. John odchrz�kuje. - Masz racj�, Edith. Jak si� ma Wiktor? Twarz kobiety rozpromienia si� nagle. - Czuje si� �wietnie, John. Jej g�os sta� si� teraz radosnym trylem, kaskad�, melodyjnych i �agodnych d�wi�k�w. - Och, John, chod� go zobaczy�. Jest w pracowni. Wiktor bardzo si� ucieszy, jak z nim porozmawiasz... Zawsze tak si� dzieje, za ka�dym razem, kiedy jedzie j� odwiedzi�. W pewnym momencie nast�puje to niezno�ne i absurdalne zaproszenie: porozmawia� z Wiktorem, poda� r�k� Wiktorowi, odegra� t� niepotrzebn� i politowania godn� komedi�. - Tylko dwie minuty - zastrzega si� niech�tnie. Pracownia Wiktora jest w g��bi korytarza. - Wik! - M�wi Edith wchodz�c. - Zobacz, kto przyszed�! Wysoka, zwalista posta� o szerokich ramionach powoli si� odwraca. W r�kach trzyma jaki� dziwny przedmiot, kt�remu John nie mo�e si� dobrze przyjrze�. - Jak leci, Wiktorze? - g�os wydobywa si� z trudno�ci�, bezbarwny, zupe�nie nie do poznania. Wiktor odk�ada przedmiot na st� i wyci�ga otwart� d�o�. John czuje j� w swojej d�oni - ciep��, ale such�. Natomiast jego w�asna musi by� z emocji zroszona potem. Zauwa�a, �e Wiktor, zaraz po u�ci�ni�ciu mu r�ki, wyciera swoj� o wierzch spodni. Nieprzyjemny szczeg�, ale John stara si� o tym nie my�le�. - Co robisz, Wiktorze? - pyta, wskazuj�c przedmiot na stole. - Nic... Wiktor bierze �w przedmiot do r�ki. Jest to rodzaj malutkiego ko�a ratunkowego z plastiku. - Co to? - pyta John. - To doughnut. M�wi�c j�zykiem geometrii - torus. - Wik zajmuje si� topologi� - wtr�ca Edith. Na stole znajduj� si� te� inne przedmioty. - To jest butelka Kleina - powiada Edith. - A to... Wik, wyja�nij sam, co to jest! Edith unosi d�ugi, skr�cony pier�cie�, wst�g� papieru o kra�cach zlepionych ze sob�, ale odwr�conych. Wiktor wyjmuje go jej ostro�nie z r�k, potem bierze no�yczki i zaczyna �rodkiem ci�� skrawek wzd�u� ca�ej d�ugo�ci, r�wnolegle do brzeg�w. - To wst�ga Mobiusa - powiada. Pod koniec operacji, zamiast dw�ch oddzielnych pier�cieni, John widzi jeden, o po�ow� w�szy, ale dwukrotnie d�u�szy od pierwotnego. Wiktor u�miecha si�. John, zmieszany, przypatruje si� d�ugiej wst�dze papieru. Ta czarodziejska sztuczka spowodowa�a, �e czuje si� nieswojo i to nie wobec Edith, ale wobec... Chryste, m�wi do siebie, za powa�nie do tego wszystkiego podchodz�. Patrzy woko�o. Kominek jest rozpalony, troch� za gor�co. - Dlaczego go rozpali�a�? - pyta zwracaj�c si� do Edith. - Zepsu�o si� mo�e ogrzewanie? - Och, nie, tylko �e kominek jest o wiele intymniej- szy. Poza tym Wiktor to lubi. Edith podchodzi do kominka, schyla si�, bierze kr�tk�, dobrze wyostrzon� siekierk� i roz�upuje na dwoje polano uderzaj�c nim o kamienie kominka. - Pos�uchaj, Edith. Co by� powiedzia�a, gdyby�my wr�cili do salonu? Ja... - rzuca okiem na Wiktora i nie zdaj�c sobie nawet z tego sprawy �cisza g�os - musz� z tob� porozmawia�, Edith. Jak tylko s� znowu sami, wybucha: - Edith, nie mo�esz tak dalej �y�! Cisza. Wzrok kobiety zatrzymuje si� na jakim� bli�ej nie okre�lonym punkcie �ciany. - Sko�czysz u czubk�w - naciska John. - Rozmawiasz z nim, u�miechasz si� do niego, traktujesz t� rzecz jakby... Edith! Dlaczego nie chcesz zda� sobie sprawy z tego, �e tw�j m�� nie �yje? My�lisz, �e d�ugo mo�esz tak ci�gn��? Wiktor nie �yje, rozumiesz? Nie �yje! Edith nawet nie mrugnie okiem. Wstaje, podchodzi do mebla i przyciska jakie� klawisze na bia�ej desce rozdzielczej. Stoi tak odwr�cona plecami, podczas gdy muzyka wy- dobywa si� z niewidocznych aparat�w stereofonicznych i rozbrzmiewa w ca�ym domu. - Wiktor nie umar� - m�wi nieobecnym g�osem. John podchodzi do niej i obejmuje j� w pasie ramieniem. - Pos�uchaj, Edith. Powinna� mi ufa�, jestem twoim bratem... - Wiktor nie umar�. - Pos�uchaj, znam pewnego �wietnego lekarza. Gdyby� si� zgodzi�a... Edith odsuwa si� zirytowana. - Jeszcze nie zwariowa�am - m�wi. - Jeszcze nie. - Daj spok�j, nie o to chodzi. Amanda i ja co miesi�c poddajemy si� badaniom. Je�li si� zgodzisz, przywioz� doktora Schuppego. B�d� z powrotem przed up�ywem godziny. - Jeszcze nie zwariowa�am - powtarza Edith. Naciska inny klawisz i muzyka staje si� g�o�niejsza. - �cisz - prosi John i robi gest zniecierpliwienia. - Nie. To uwertura do �Koriolana", ulubiony fragment Wiktora. - Przesta�! - krzyczy John, ju� zdesperowany. - Czy wolno wiedzie�, dla kogo jest ta muzyka? Dla ciebie czy dla niego? W��czy�a� stereo r�wnie� dla niego, tak jakby by� w stanie s�ucha�... - To tak, jakby s�ysza�... - Tak, tak jakby s�ysza�. Wystukuje rytm r�k� albo nog�, ale jego reakcja jest reakcj� elektroniczn�. On nie s�yszy, Edith, nie ma duszy, rozumiesz? Na twarzy siostry pojawia si� dwuznaczny u�miech. - Wiem, �e jest tylko robotem. Ale i tak jestem szcz�liwa - srebrzysty �miech wydobywa si� jej z gard�a, wybuch, kt�ry natychmiast ga�nie przechodz�c w szereg przenikliwych, zm�czonych westchnie�. - Jeste� g�uptasem, John. S�yszysz t� muzyk�? To ty nie rozumiesz. Gdyby Wiktor by� kompozytorem, teraz sp�dzi�abym reszt� swego �ycia pogr��ona we wspomnieniach, dalej z nim zespolona za po�rednictwem jego utwor�w. John! Wiktor by� naukowcem. Tam, w tamtym pokoju jest jego dzie�o, jego tw�r. Wiem, �e to automat, pl�tanina przewod�w i z��czy. Ale to Wikor go skonstruowa� i obdarzy� swoim wygl�dem, swoim g�osem, gestami, swoimi wspomnieniami. Przerwa�a. Splata palce i powoli je wygina. - Ty... nie mo�esz wiedzie�, co czuj�, kiedy widz� jak czyta, pisze, kiedy zdaj� sobie spraw� z tego, �e si� uczy... John blednie. - Uczy si�? - Tak, uczy si�. Teraz wie rzeczy, kt�rych przedtem nie wiedzia�, kt�rych sam Wiktor nie wiedzia�. - M�wisz od rzeczy, Edith. Chcesz mie� z�udzenie, �e tak jest, i pr�bujesz sam� siebie o tym przekona�. Wiesz dobrze, �e roboty si� nie ucz�, nie potrafi�. - Mylisz si�. - Dobrze, myl� si�. Ale ty si� w ko�cu powa�nie rozchorujesz. Pewnego pi�knego dnia obudzisz si� w przekonaniu, �e robot jest faktycznie Wiktorem. - To ju� si� sta�o - m�wi Edith jakby do samej siebie - i zdarza si� coraz cz�ciej, co dzie�, co godzin�. Tak �atwo jest pomyli� rzeczywisto�� z iluzj�, coraz �atwiej i �atwiej... Wiem, �e zwariuj�. Ale nie boj� si� szale�stwa, ja go pragn�. � - �le si� czujesz, Edith. Pozw�l mi zawo�a� lekarza. - Na nic si� to nie zda; nie chc� wyzdrowie�. - W jej oczach zapala si� nagle z�owrogi b�ysk i natychmiast gubi si� jakby za �cian�, dla obrony. - Chcia�by� mi odebra� Wiktora - m�wi - wiem, �e chcesz mi go zabra�... - Uspok�j si�, Edith. Chc� jedynie, �eby� da�a si� zbada�. Teraz Edith wybucha p�aczem. - Nie b�dziesz pr�bowa� mi go zabra�, prawda? - Nie, obiecuj�. Teraz pozw�l, �e p�jd�. Za nieca�� godzin� wr�c� razem z doktorem Schuppem. Wiktor jest nadal przy stole, wycina nast�pn� wst�g� papieru. Edith siedzi blisko kominka. - Wik! - wo�a kobieta cicho. Wiktor leniwie podnosi wzrok. Dalej manipuluje no�yczkami. - Wik! - wo�a ponownie Edith. - Usi�d� tu, przy ogniu. Wiktor niech�tnie odrywa si� od swoich przedmiot�w, podchodzi, po czym rzuca si� ci�ko na kanap�. Teraz oboje przygl�daj� si� czerwonemu p�omieniowi wyzwalaj�cemu si� z wonnego polana. Kobieta zaczyna m�wi�. - Pami�tasz lato czterdziestego pierwszego roku, Wiktorze? - Pewnie. Byli�my w Quetic Park, w Ontario. - Lubi�e� �owi� ryby, prawda? - Tak. Ja w�dkowa�em, a ty si� opala�a�. Edith u�miecha si�. Przysuwa si� bli�ej, prawie opiera na jego plecach. - A pami�tasz Muzeum w Toronto? Pokazywa�e� p�askorze�by Post�pu, te, kt�re swego czasu zdobi�y Dworzec Centralny w Montrealu, zanim go zniszczyli. By�e� taki weso�y tego dnia. Pami�tasz, Wik? Sta�e� pod tymi p�askorze�bami i m�wi�e�, m�wi�e�, m�wi�e�... By�a jesie� czterdziestego czwartego roku. - Czterdziestego trzeciego - poprawia Wiktor. Edith u�miecha si�. - Wiem, chcia�am tylko sprawdzi�, czy ty te� dok�adnie pami�tasz. Rozmawiaj� dalej bardzo d�ugo. Potem g�os Edith s�abnie, uczucie dziwnego, ale przyjemnego odr�twienia zniewala jej cia�o, w g�owie za� ma chaos. Rzeczywisto��, sen, halucynacja, przesz�o�� i tera�niejszo��; niepokoj�ca wsp�obecno�� obraz�w, karuzela niekontrolowanych uczu�. Jego g�os, delikatny i g��boki, sprawia, �e wzdryga si�. - Chc� mnie zabra�, prawda? Edith dygoce. Wiktor nie poruszy� si�, patrzy na polano p�on�ce w kominku. - Jeszcze nie - szeptem m�wi Edith - jeszcze nie. Potem i ona znowu zaczyna przygl�da� si� czerwonym j�zykom trzaskaj�cego p�omienia. Helioodrzutowiec przyprawia dokotora Schuppego o b�l brzucha. - Panie Rawling - powtarza przez ca�y czas, kiedy John prowadzi maszyn� w kierunku Virden - zapewniam pana, panie Rawling, �e je�li si� da�em nam�wi�, to tylko po to, by zobaczy� robota... Pod nimi transkanadyjska szosa - d�uga tasiemka z po�yskuj�cego �elaza, wij�ca si� mi�dzy lasami. Utrzymywane na poduszce powietrznej dwadzie�cia centymetr�w nad ziemi� olbrzymie �rodki transportu sun� po czterech pasmach z zawrotn� szybko�ci�. - Kto go uruchomi�? - pyta doktor Schuppe. - Nie rozumiem? - Robota. Kto go uruchomi�? John w��cza autopilota. - Mo�e sama Edith, nie wiem. Mo�e obarczy�a tym zadaniem jakiego� eksperta od cybernetyki. Wiem tylko, �e pewnego dnia wszed�em do pracowni i ujrza�em go naprzeciw siebie, dok�adnie takiego samego jak Wiktor. Doktor Schuppe jest zak�opotany. Jedn� r�k� trzyma przez ca�y czas na brzuchu, a drug� podskubuje szpiczast� br�dk�. - Jest naprawd� taki jak my? - pyta chwil� potem. - S�ucham? - Robot. Powiedzia� pan, �e wygl�da jak prawdziwy cz�owiek z krwi i ko�ci... - Ach, tak, zapewniam pana. To dok�adna kopia Wiktora, jego sobowt�r - oczy, w�osy, zmarszczki na policzkach, nawet myszka na szyi... Wszystko jak u Wiktora. Lekarz kr�ci g�ow� nie do ko�ca przekonany. Przypomina sobie, �e osiem czy dziesi�� miesi�cy temu czyta� d�ug� relacj� w New Canadian Journal oj Research, mglist� i niejasn� dla ka�dego, kto nie jest zagorza�ym krzewicielem nauki o robotach. Wiktor Curwood w jaki� spos�b powi�za� technik� galwanoplastyczn� z produkcj� surogat�w nab�onkowych. Nie koniec na tym: relacja m�wi�a o cewce engrammicznej, o czym�, co teoretycznie mog�oby zrepro- dukowa� z doskona�� wierno�ci� m�zg cz�owieka ze wszyst- kimi jego wspomnieniami, poj�ciami, zwyczajami... S�owem, Curwood utrzymywa�, �e istnieje mo�liwo�� skonstruowania kopii psychosomatycznej. Oczywi�cie Rz�dowa Komisja Kontroli zablokowa�a prace nad projektem i zabroni�a Wiktorowi kontynuowania bada�. Nikt nie m�g� przypu�ci�, �e Wiktor, bior�c siebie samego za model, ju� powo�a� do �ycia bardzo udany egzemplarz, i �e trzyma� go unieruchomionego na dole w piwnicy, ukrytego przed w�cibskimi oczyma. - Mia� �eb - mruczy doktor Schuppe m�wi�c niby do siebie - ten pa�ski krewny! To by�a t�ga g�owa. - Ach, tak - zgadza si� z nim John. - Nawet za bardzo. Kto wie, co jeszcze m�g�by wymy�li�, gdyby nie... - Chwileczk�. Teraz sobie przypomnia�em - to by� wypadek lotniczy, prawda? - Tak, spali� si� w swoim helioodrzutowcu. Schuppe milczy, ca�y spi�ty. - Jedno ostrze�enie, doktorze - m�wi John. - Dobrze by�oby, �eby pan nie okazywa� nadmiernego zainteresowania robotem. Niech pan poczeka, �eby to Edith zaprosi�a nas do pracowni, kiedy ju� j� pan zbada. - Dobrze. - My�li pan, �e hipnofen m�g�by pom�c mojej siostrze? - S�dz�, �e nie. Hipnofen jest ucieczk�. Natomiast pa�ska siostra musi przyj�� do wiadomo�ci �mier� m�a. Z tego, co mi pan powiedzia�, wynika, �e jest bardzo przywi�zana do tej kuk�y. B�d� szczery, panie Rawling. Nie jestem specjalist� od chor�b nerwowych. Ale je�li moim zdaniem... s�owem, je�li stwierdzi�bym konieczno�� odizolowania jej, to powiem panu bez ogr�dek. Zawsze jednak b�dzie si� pan m�g� zwr�ci� do kogo� innego. S� ju� na miejscu. John l�duje na tarasie pawilonu stoj�cego naprzeciw domu Edith... W chwil� potem pukaj� do drzwi. Okna s� pozamykane, zas�ony zaci�gni�te. Dom wydaje si� opuszczony, ale muzyka przenika zza okiennic i otacza budynek jak zakl�cie. - Jak to - pyta zdziwiony doktor Schuppe - nie ma nikogo? John uderza mocniej, d�u�ej. - Edith! Otw�rz, Edith, to ja, John. Za drzwiami s�ycha� leciutki tupot, szelest czego� ocieraj�cego si� o drewno, jakby r�k, kt�re wahaj� si�, czy otworzy� zamek. - Edith, wiem, �e jeste� za drzwiami, otw�rz. Wysoki, srebrzysty �miech Edith rozbrzmiewa z drugiej strony drzwi. - Nie, John, nie otworz� ci. Przyjecha�e�, �eby mi zabra� Wiktora, �eby go zniszczy�... - Otw�rz, Edith. Otw�r