2704
Szczegóły |
Tytuł |
2704 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2704 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2704 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2704 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
LINO ALDANI
KSIʯYC DWUDZIESTU
R�K
W OCZEKIWANIU NA �ADUNEK
Szczup�y, �redniego wzrostu, nosi� kurtk� z imitacji sk�ry i mia� �nie�nobia�e
w�osy.
Mo�na by rzec - cz�owiek jak wielu innych. Ale ta jego beztroska mina udawanej
szczero�ci i
ostro�ny spos�b poruszania si� mi�dzy stolikami - chodzi�, rzucaj�c tu i tam
roztargnione, a
jednak uwa�ne i przenikliwe spojrzenie - nie pozostawia�y �adnych w�tpliwo�ci.
By� to
swindler, typowa posta� drobnego oszusta i hochsztaplera, kt�rych nigdy nie
brakuje w
poczekalniach stacji i astrodrom�w na ca�ym �wiecie. W zamian za niewielk�
po�yczk� tacy
faceci przewa�nie oferuj� stare kwarcowe zegarki, dawne monety, kamyczki z
Deneba IV lub
skamienia�e motyle z Capelli. Niejednokrotnie proponuj� sztuczki karciane,
dziwne zagadki
zaczerpni�te z repertuaru prestidigitator�w sprzed stu lat. Wszyscy pos�uguj�
si� technik�
spiraln�, post�puj�c� stopniowo, pe�n� s�ownych meandr�w i avances - zrazu
dyskretnych, a
potem coraz mocniej przypieraj�cych do muru.
- Je�li postawi mi pan piwo - zacz�� - opowiem ciekaw� histori�. - I zaraz
doda�: -
Histori� nieprawdopodobn�, ale prawdziw�, kt�ra mi si� przydarzy�a...
Siedzia�em niewzruszony, a mo�e... nie wiem, mo�e nawet niechc�cy zrobi�em
delikatny ruch albo te� mimowolnie mrugn��em, co ten cz�owiek uzna� za znak
zgody.
Faktem jest, �e zanim zda�em sobie z tego spraw�, on ju� si� usadowi�, a kelner
z
porozumiewawcz� min� ni�s� ju� kufel pieni�cego si� piwa.
Znalaz�em si� w pu�apce. Poza tym �adunek, na kt�ry czeka�em, mia� godzinne
op�nienie, a m�j nar�czny telewizor pokazywa� te same co zwykle robaczki.
Z�o�y�em wia-
domo�ci gie�dowe i odsun��em na bok podr�n� walizeczk�.
Swindler natychmiast zaczaj:: - Nazywani si� Klaus D'Onofrio. Moje opowiadanie
odnosi si� do odleg�ego roku 2098...
Pocz�tkowo opowie�� by�a najzwyklejsza w �wiecie. D'Onofrio m�wi� swobodnie,
panuj�c nad
s�ownictwem, pewnie i ze znajomo�ci� rzeczy, pos�uguj�c si� najbardziej nawet
niezrozumia�ymi terminami
naukowymi. Jednak jego opowiadanie, mo�e dlatego, �e nazbyt logiczne, sp�jne i
�atwe do przewidzenia, nie
zawiera�o niczego interesuj�cego. By�a to zwyk�a historia, z tych, kt�re setki
razy czytamy i s�uchamy w
reporta�ach i sprawozdaniach, jednakowych od pocz�tku do ko�ca, albo te�
r�ni�cych si� co najwy�ej jakim�
drobnym szczeg�em.
Przez pi�� lat Klaus D'Onofrio sprawowa� na pok�adzie jednostki badawczej Silver
Arrow drugorz�dne funkcje: kucharz, elektryk, kulturalno- o�wiatowy, instalator
i urz�dnik
intendentury.
- Kr�tko m�wi�c - podkre�li� jednak D'Onofrio - by�em najwa�niejszym cz�onkiem
za�ogi, d�okerem,
kt�ry w razie potrzeby m�g� zast�pi� pilota, lekarza, radiotelegrafist�, a nawet
- czemu� by nie? - nawet samego
dow�dc�. Wszyscy cz�onkowie jednostki badawczej s� zamienni, ja jednak by�em
bardziej zamienny od innych,
rozumie pan? W 98 roku by�o ponad dwa tysi�ce zbadanych planet, ale my z Sifoer
Arrow byli�my pierwszymi,
kt�rzy wyprawili si� poza Pas von Taulera. Tyle tylko, �e nawet poza tym Pasem
wszech�wiat by� taki sam.
Zwiedzili�my kilkana�cie planet, .podobnych jak kropla wody do setek innych, ju�
wcze�niej zbadanych przez
nasze jednostki. Dlatego te� kiedy zeszli�my na K- 128, w Sektorze Niebieskim,
nie dziwili�my si� wcale, �e jest
tak idiotycznie podobna do tylu innych.
- A okaza�o si�? - Naciska�em, �eby go sk�oni� do przej�cia do sedna rzeczy.
- Nic - powiedzia� wymijaj�co i wypi� du�y �yk piwa. - Za�o�ywszy baz� wok�
polany, ze statkiem kosmicznym w samym jej �rodku, oddalili�my si� we czterech
na
rekonesans: ja, dow�dca, biolog i psychotechnik, wie pan, facet, kt�ry mierzy
iloraz
inteligencji za pomoc� ca�ej serii test�w, jednego bardziej idiotycznego od
drugiego. Po
trzech godzinach marszu w lesie napotkali�my stado mieszka�c�w planety. By�y to
w�ochate
stworzenia o wzro�cie troch� ponad metr - wyprostowane, oczy na przedzie, z
sze�cioma
palcami u lewej r�ki i siedmioma u prawej. Na nogach akurat na odwr�t. Zabawny
przypadek
kompensowanej asymetrii. Nasze detektory nie wykry�y �adnego zagro�enia. Wtedy
MacLure, biolog, spr�bowa� z�apa� jednego za pomoc� herbatnika i uda�o mu si� to
prawie
natychmiast. Zwierz� nie okazywa�o najmniejszego strachu, nawet kiedy wyj�wszy z
plecaka
aluminiowe pr�ty i z�o�ywszy klatk� chwyci�em je za kark i w�o�y�em do �rodka.
Mia�o
mi�kkie futerko i, w odr�nieniu od innych, bia�� plamk� po�rodku czo�a.
- Zobaczymy, jak sobie teraz poradzisz - powiedzia� Horwitz, psychotechnik:
Stado
si� nie rozpierzch�o. Sta�o doko�a w odleg�o�ci sze�ciu czy siedmiu metr�w i
zajada�o ��te
jagody zwisaj�ce z krzew�w. Horwitz poszed� nazbiera� gar�� i wr�ciwszy po�o�y�
je ko�o
klatki, ale w takiej odleg�o�ci, �eby wi�zie� nie m�g� ich dosi�gn�� nawet
wyci�gaj�c
ko�czyny.
Psychotechnik wzi�� nast�pnie aluminiowy pr�t i po�o�y� w pobli�u klatki. Przez
chwil� nic si� nie dzia�o. Potem zwierz� chwyci�o pr�t i u�ywaj�c go jako grabi
zdo�a�o dob-
rze wymierzonymi ruchami przytoczy� jagody do siebie.
Horwitz, zadowolony, dyktowa� uwagi do nar�cznego magnetofonu. MacLure, ja i
dow�dca znudzeni przygl�dali�my si� zwierz�ciu, kt�re spokojnie zajada�o. Potem
Horwitz
poszed� uzbiera� nast�pn� gar�� jag�d. Tym razem po�o�y� j� w odleg�o�ci
dwukrotnie
wi�kszej od klatki ni� poprzednio, ale da� wi�niowi dwa pr�ty aluminiowe i
k��bek linki
nylonowej. Czekali�my p� godziny, ale nic si� nie dzia�o, po prostu nic.
Zwierz� przygl�da�o
si� jagodom, pr�tom i k��bkowi ��tymi, wilgotnymi oczami, pe�nymi niewinnego
ot�pienia.
Kilka razy oboj�tnie okr��y�o klatk�, potem zatrzyma�o si�, zamkn�o oczy i tak
tkwi�o jakby
pogr��one we �nie.
- Nic tu po nas - powiedzia� Horwitz - nawet gdyby�my tu zostali przez rok,
zwierz�
nigdy nie zdo�a rozwi�za� tego zadania. - Horwitz by� g�upi. Zmar� dwa lata
temu, Panie,
�wie� nad jego dusz�. Ale za �ycia zawsze by� g�upi. Powiedzia�em, �e wed�ug
mnie zwierz�
nie robi absolutnie nic po prostu dlatego, �e nie jest g�odne, najad�o si�...
Zrobi� zniecierpliwion� min� i pokr�ci� g�ow� dwa albo trzy razy. - Wed�ug mnie
jest
to R-4 - stwierdzi�. Znaczy�o to, �e wedle jego rozeznania zwierz� nale�a�o do
czwartego
stadium klasy R rozwoju, a wi�c poziomu raczej niskiego; �eby pan lepiej m�g�
zrozumie�:
tego samego, co �wistaki i ziemskie tch�rze. Tymczasem MacLure napcha� chlebak
li��mi i
jagodami; zdoby� tak�e pr�bk� wody, nabrawszy jej z pobliskiego �r�d�a. - Jestem
gotowy -
powiedzia�. - Ja te� - zapewni� Horwitz. Dow�dca wykona� kilka endop�yt, wie
pan, takich
specjalnych fotografii, kt�re rejestruj� nawet wewn�trzn� struktur� i metabolizm
ka�dego
�ywego organizmu, po czym wyprostowa� si� i zaproponowa� powr�t.
Wobec tego rozmontowa�em klatk� i uwolni�em zwierz�, kt�re natychmiast
przy��czy�o si� do swoich towarzyszy. Zwierz�ta, wcale nie przestraszone, sz�y z
nami przez
ca�� drog� powrotn�. Kiedy wr�cili�my do bazy, s�o�ce sta�o jeszcze wysoko nad
horyzontem. Wszyscy pozostali cz�onkowie za�ogi byli na zewn�trz, le�eli na
plecionkach i
rozkoszowali si� po�udniowym wiaterkiem. R�wnie� w�r�d nich by�y zwierz�ta,
kt�re �azi�y
niewinnie po polanie albo gania�y jak szczeniaki wok� teleskopowych podp�r
statku
kosmicznego. Pani doktor Alm�uist chcia�a zabra� jednego ze sob�, ale dow�dca
przypomnia�
jej oschle, �e regulamin na to nie pozwala. Po paru minutach byli�my ju� wszyscy
na
pok�adzie, a ja usiad�em przy ekranie wizyjnym, �eby rzuci� ostatnie spojrzenie.
Zwierz�ta
skupi�y si� po�rodku polany i patrzy�y wilgotnymi, ��tymi oczami w naszym
kierunku.
Siedzia�y tam najzupe�niej nieruchome. Kiedy jednak dow�dca wyda� rozkaz startu
i ca�y
kad�ub Sifoer Arrow zadr�a�, zanim ekran zamgli� si�, zd��y�em zauwa�y�
gwa�towne
poruszenie w�r�d tej gromady w�ochatych stworze�: fiko�ki, kozio�ki, podskoki i
ma�pie
klaskanie w r�ce. Siher Arrow opuszcza�a planet� i nie by�o w�tpliwo�ci, �e owe
stworzenia
tam na dole wita�y ten fakt jak wyzwolenie.
Klaus D'Onofrio otar� usta wierzchem d�oni. Patrzy� na mnie spode �ba z min�
ob�udnego kota, kt�ry ma w�a�nie schwyta� kanarka.
- To wszystko? - skomentowa�em, nadaj�c g�osowi mo�liwie najbardziej ironiczne
brzmienie.
D'Onofrio wcale si� nie speszy�. Poszpera� w kieszeniach, jakby szukaj�c
papieros�w.
Zamiast nich wyj�� plik po��k�ych i zniszczonych kartek. Starannie je
przejrza�, wy�owi�
niebieskawy odcinek i pchn�� go na �rodek sto�u. - Tu s� ko�c�wki - rzek� -
je�li pan chce,
mo�e pan sprawdzi� archiwa Centrum Bada� Przestrzeni, a w nich zapis dotycz�cy
planety
K-128.
Zignorowa�em jego s�owa, jak r�wnie� niebiesk� karteczk�. - To wszystko? -
powiedzia�em, tym razem rozz�oszczony. - Pana opowie�� jest naprawd� banalna,
nawet
dziecko umia�oby wymy�li� lepsz�...
- To nie moja wina - usprawiedliwia� si� D'Onofrio. - To, co przed chwil�
opowiedzia�em, jest wersj� oficjaln�, zdeponowan� w archiwach. Ale je�li mi pan
postawi
nast�pne piwo, opowiem prawd�, histori� o tym, jak faktycznie mia�y si� rzeczy i
jak si� nam
uda�o opu�ci� planet� po nieprawdopodobnym prze�yciu.
Zda�em sobie spraw�, �e niechc�cy si� u�miechn��em. �obuz zna� si� na rzeczy,
recytowa� scenariusz wielokrotnie ju� powielany, ale robi� to z wdzi�kiem i mimo
kaboty�-
skich pomys��w - a mo�e w�a�nie dzi�ki nim - wydawa� si� sympatyczny. Spojrza�em
na
zegarek. Brakowa�o jeszcze p� godziny do przybycia �adunku, nie licz�c
dodatkowego czasu,
kt�ry musia�bym sp�dzi� w oczekiwaniu na oclenie towaru.
- Ca�y zamieniam si� w s�uch - zapewni�em go, a kelner ju� podchodzi� z
nast�pnym
piwem.
D'Onofrio schowa� do kieszeni niebiesk� kartk�. Potem otworzy� paczk�
papieros�w,
wyj�� trzy i ustawi� je pionowo po�rodku sto�u. - Zr�bmy krok wstecz -
powiedzia� - i wr��my
do momentu przed startem. Oto ja i dow�dca, razem z MacLurem i Horwitzem
jeste�my na
�cie�ce prowadz�cej z powrotem do bazy, a miejscowe zwierzaki tworz� sztafet�.
Rozumie
pan?
No wi�c przybywamy na polan�, a nasi towarzysze s� tam, jak ju� powiedzia�em,
wyci�gni�ci na plecionkach. Tyle �e nie rozkoszuj� si� �wie�ym powietrzem.
Wydaj� si�
pijani i og�upiali, jakby padli ofiar� �pi�czki hipnotycznej. Ale absurdalne,
nie do przyj�cia,
by�o co� innego: na �rodku polany sta�y trzy statki kosmiczne, rozumie pan? Trzy
Silver
Arrow, albo lepiej - nasza Silver Arrow trzykrotnie skopiowana.
D'Onofrio brod� wskaza� trzy papierosy na �rodku sto�u. - By�y ustawione -
sprecyzowa� - jakby na wierzcho�kach wyimaginowanego tr�jk�ta r�wnobocznego.
- Halucynacja przez indukcj�, jak s�dz�.
- Nic podobnego - zapewni� D'Onofrio - statki kosmiczne by�y realne, wszystkie
trzy z
niezwykle solidnego stopu tytanowego. Ale dwa z nich by�y fa�szywe...
Przygl�da�em mu si� zdumiony. Przez chwil� zapomnia�em, �e swindler �yje
k�amstwami i gr� s��w, ale tym razem D'Onofrio przesadzi�.
- Taki �art Sillian - wyja�ni� po chwili.
- Czyj?
- Och, przepraszam, K-128 by�a planet� ostatniej klasy i Horwitz widz�c, �e
mieszka�cy s� troch� g�upkowaci, �artobliwie ochrzci� j� mianem �Silly". Ale
teraz nawet
pan ju� widzi, �e rzeczy mia�y si� nieco inaczej. Poza lile- pati� i telekinez�
Sillianie potrafili
podwaja�, potraja�, a nawet powiela� przedmioty po stokro�; potrafili te�
tworzy� zupe�nie, z
gruntu nowe - z niczego. Tak�e w �rodku statki kosmiczne by�y najdok�adniej
identyczne w
ka�dym najdrobniejszym szczeg�le. Zapewniam pana, �e mo�na by�o zwariowa�.
- To nie jest zadanie, kt�re mo�emy tutaj rozwi�za� - stwierdzi� dow�dca. -
Najlepszym wyj�ciem jest podzielenie za�ogi na trzy grupy i natychmiastowy odlot
wszystkimi trzema statkami. Rozwi��emy tajemnic� p�niej, kiedy b�dziemy w
rozs�dnej
odleg�o�ci od tej planety fa�szerzy.
Zacz�li�my cuci� u�pionych towarzyszy t�uk�c ich po policzkach i po dobrej
godzinie
masa�u m�zgu i kilku zastrzykach neuropu zdo�ali�my doprowadzi� ich do porz�dku.
Tymczasem Sillianie podskakiwali wok� nas i przygl�dali si� z zaciekawieniem
ale bez
stwarzania zam�tu. Nast�pnie, kr�c�c si� mi�dzy plecionkami, sk�adanymi
krzese�kami i
pustymi butelkami Cristal Coli MacLure zauwa�y� dziwn� drobnostk� ustawion� na
ziemi.
Przypomina�a du�� maszynk� do mielenia kawy, jeden z tych przedmiot�w, kt�re
widuje si�
za lad� baru; u g�ry mia�a przezroczysty plastykowy lejek. - A to co? - zawo�a�
Horwitz.
Komendant r�wnie� rzuci� okiem na przedmiot, przez chwil� nie wiedzia�, co
zrobi�, i jak
zwykle wzruszy� ramionami. - Nie tra�my czasu - powiedzia�. Ju� uformowa� grupy
i w�a�nie
mia� wyda� rozkaz wej�cia na pok�ad, kiedy jeden z Sillian wyskoczy� ze stada i
zdecydowanym krokiem wszed� mi�dzy nas. By� to ten z bia�� plamk� na czole, ten
sam,
kt�rego trzymali�my w klatce.
- UWAGA! UWAGA! - g�os rozbrzmiewa� mi w g�owie z piekielnym hukiem, nie
by�o sensu zatyka� sobie uszu. �adne s�owo nie wydobywa�o si� z jego ust - g�os
formowa�
si� bezpo�rednio w naszym m�zgu, wyra�ny i stanowczy.
Teraz D'Onofrio m�wi� bez tchu i zdradza� pewne zak�opotanie. Ponownie otworzy�
pojemnik na papierosy i nerwowo zapali� jednego.
- Czy mam m�wi� dalej?
- Oczywi�cie! Co powiedzia� tubylec?
- Powiedzia�, �e czyta nam w my�lach i �e nasza decyzja jest pochopna.
Powiedzia�,
�e materia�, z kt�rego wykonano statki kosmiczne, jest nietrwa�y i �e po
przeleceniu mniej ni�
jednego parseka unicestwi�by si� z konsekwencjami najoczywi�ciej tragicznymi dla
dw�ch
trzecich naszej za�ogi. I dlatego radzi dow�dcy i nam wszystkim starannie
przemy�le�
problem, aby znale�� bardziej odpowiednie rozwi�zanie.
To w�a�nie wtedy dow�dca da� si� ponie��. Wyszarpn�� pistolet laserowy i
wrzasn��: -
Je�li nie spowodujecie znikni�cia tych dwu fa�szywych statk�w, to wszystkich was
pozabijamy] - W g�owach zabrzmia�o nam co� jakby �miech. - Wasza bro� jest
chwilowo
zablokowana - oznajmi� tubylec. - Chryste - warkn�� dow�dca - czego wi�c
chcecie? -
Chcemy was podda� testowi - odpar� Sillianin. - Chcemy zobaczy�, czy jeste�cie
na tyle
inteligentni, �eby stwierdzi�, kt�ry z trzech statk�w jest wasz, kt�ry pozwoli
wam ca�o i
zdrowo wydosta� si� z naszej planety. - Po czym doda� wa�ne ostrze�enie: - Kopie
- oznajmi�
- zrobione s� z niesta�ego materia�u, kt�rego waga jest ni�sza o trzyna�cie
jednostek na tysi�c
w por�wnaniu z materia�em oryginalnym. - Potem podszed� do maszynki do mielenia
kawy. -
To jest elektroniczna waga, kt�r� przygotowali�my specjalnie dla was. Poniewa�
mamy po
trzyna�cie palc�w, nasz system liczenia opiera si� na liczbie trzyna�cie, ale
waga stosuje
wasze parametry dziesi�tne i jest wytarowana w taki spos�b, aby spe�ni�
wszystkie warunki,
jakie le�� u podstaw waszego systemu miar. Dzi�ki tej wadze b�dziecie mogli
rozwi�za� to
zadanie, ale waga mo�e zosta� u�yta tylko jeden jedyny raz. Po jednorazowym
zwa�eniu
ulegnie unicestwieniu. Wagi na pok�adzie zosta�y zablokowane, a komputer
chwilowo
unieruchomiony. Powtarzam, mo�ecie u�y� tej wagi jeden jedyny raz. Macie p�
godziny
czasu; je�li up�ynie bez rezultatu, sprawimy, �e waga zniknie, a wam nie
pozostanie nic
innego, jak stawi� czo�a niebezpiecze�stwu z szans� wyj�cia ca�o jedn� na trzy.
D'Onofrio
przeczesa� palcami srebrzyste w�osy. Wypi� piwo i rzek�: - Tym razem to my
byli�my w
potrzasku, ogarni�ci panik�. A jednak, niech mi pan wierzy, rozwi�zanie problemu
by�o
dziecinnie �atwe, tak jak po��czenie dw�ch pr�t�w kawa�kiem nylonu. Co by pan
zrobi�?
Pytanie nie by�o retoryczne. D'Onofrio naprawd� chcia� wiedzie�, jak ja bym
rozwi�za� problem. Jego zabawna historyjka, chaotyczna i pe�na
nieprawdopodobnych
g�upstw, by�a tylko wst�pem, pretekstem, �eby mnie podda� testowi na gi�tko��
umys�u.
Najwidoczniej cz�owiek ten by� chory, mia� bzika na punkcie kwiz�w i zagadek;
by� jednym z
tych ludzi, kt�rych zasadniczym celem jest zam�czy� bli�niego diabelskimi
zgadywankami.
- Co by pan zrobi�? - niecierpliwie powt�rzy�, a sam palcem rysowa� w powietrzu
k�ko wok� trzech papieros�w stoj�cych na �rodku sto�u.
Rozk�adaj�c r�ce da�em za wygran�, spr�bowa�em jednak wymy�li� jak�� odpowied�.
- Popatrzy�bym pod sp�d - powiedzia�em, ale bez �adnego przekonania.
- Pod co?
- Pod statki kosmiczne. Je�li polana, jak przypuszczam, by�o poro�ni�ta traw�,
to teren
znajduj�cy si� pod prawdziw� Sifoer Arrow powinien by� przypalony...
D'Onofrio zacz�� si� �mia�. - Pan zatrzyma� si� na etapie astronautyki
przedpotopowej
- skomentowa� lodowatym g�osem. - Ju� od ponad wieku nie u�ywa si� ani
chemicznego, ani
nuklearnego materia�u p�dnego, a jedynie nap�du grawitacyjnego. Kiedy statki
kosmiczne
l�duj�, to siadaj� lekko jak go��bki i niczego nie wypalaj�, rozumie pan?
Spr�bowa�em jeszcze raz. - Niech no sekund� pomy�l�: mo�e zbudowa�bym
prymitywn� wag� ramienn� za pomoc� jakiego� sztywnego dr��ka i sztyftu po�rodku
i za jej
pomoc� por�wnywa�bym ze sob� wag� rozmaitych przedmiot�w, czy jest ona w�a�ciwa
czy
nie, dop�ki...
- Niech pan nie m�wi g�upstw - przerwa� mi D'O- nofrio. - Po pierwsze, nie by�o
czasu
na skonstruowanie podobnej wagi, po drugie, by�aby te� bezu�yteczna, bo
niedok�adno�ci
wykonania uniemo�liwi�yby wykazanie r�nic wagi rz�du trzynastu tysi�cznych...
Nie,
potrzebna by�a waga precyzyjna, taka jak ta, kt�r� przygotowali nam Sillianie,
ale wagi tej
mo�na by�o u�y� tylko raz. Co by pan zrobi�?
Zerkn��em na zegarek.
- Poddaj� si� - powiedzia�em, unosz�c r�ce w �artobliwym ge�cie. - By� mo�e
problem ten nie ma rozwi�zania, a mo�e jest to tylko gra s��w. Niech pan poda
rozwi�zanie, a
ja postawi� nast�pne piwo. Ale niech si� pan spieszy, m�j �adunek zaraz
przyjedzie.
D'Onofrio rozejrza� si� woko�o z min� nieokre�lonej podejrzliwo�ci; przygl�da�
mi si�
przez chwil� badawczo, potem spu�ci� oczy na trzy papierosy i podj�� opowiadanie
bardzo
cichym g�osem.
- Dali nam p� godziny, a p� godziny to w ko�cu wcale niedu�o, dosy� jednak, by
znale�� si� na samym dnie rozpaczy. Ka�dy chcia� powiedzie� swoje zdanie,
zasugerowa�,
zamiesza�, przedyskutowa�, a rezultat by� taki, �e tylko wzmog�o to zam�t i
spowodowa�o
og�lne os�abienie zdolno�ci my�lenia. Niech mi pan wierzy, w ci�gu tej p�
godziny
przedefilowa�y przede mn� najbardziej wymy�lne i barwne nonsensy, jakie
kiedykolwiek w
�yciu spotka�em. Dow�dca zupe�nie straci� g�ow�, siedzia� ko�o maszynki do
mielenia kawy i
mamrota� co� do siebie. Horwitz zrobi� si� bia�y jak nieboszczyk, a pozostali
chodzili
pogr��eni w my�lach. Tylko MacLure, biolog, wydawa� mi si� jeszcze przytomny.
Odci�gn��em go na stron� i powiedzia�em, �e mam gotowe rozwi�zanie. MacLure
spojrza� na
mnie, jakby zobaczy� archanio�a Gabriela. Spyta�em, czy mamy na pok�adzie wod�
destylowan�. Kiwn�� g�ow�, �e tak. - W takim razie to proste - powiedzia�em. -
Przelejemy
litr wody destylowanej z laboratorium pierwszego statku i dwa litry z
laboratorium drugiego,
wlejemy wszystko do lejka wagi i zobaczymy, ile wa�y. Je�eli brakowa� b�dzie
trzynastu
gram�w do trzech tysi�cy, to Siher Arrow b�dzie statkiem drugim, je�li
dwudziestu sze�ciu -
to b�dzie pierwszym, a je�li trzydziestu dziewi�ciu - to w�a�ciwym statkiem
b�dzie trzeci.
Przez jaki� czas, kt�ry wydawa� mi si� bardzo d�ugi, MacLure t�po si� we mnie
wpatrywa�. Potem, bardzo powoli, ca�a twarz rozja�ni�a mu si� w promiennym
u�miechu. -
Wspaniale - krzykn��. - Jeste� geniuszem! - U�ciska� mnie ca�y rozradowany i
cmokn��
g�o�no w �rodek czo�a. - Id�, przynie� wod� - powiedzia�em mu - a ja zawiadomi�
dow�dc�.
D'Onofrio wzi�� trzy papierosy i wsadzi� je z powrotem do pude�ka.
- To wszystko - powiedzia� z udawan� nonszalancj�. - No i co pan powie?
- Naprawd� bardzo pomys�owe - przyzna�em - oryginalne rozwi�zanie dla,
wydawa�oby si�, nierozwi�zal- nego problemu. Gratulacje. - I ironicznie doda�em:
-
Przypuszczam, �e dosta� pan raport pochwalny.
- Nic podobnego. MacLure dokona� wa�enia i waga wykaza�a 2961 gram�w.
Prawdziwa Silver Arrow^ nasza, by�a zatem bez w�tpienia trzecim statkiem.
Pospieszyli�my
do podestu wej�ciowego, ale czterema skokami Sillianin wyprzedzi� nas przed
wej�ciem;
ka�demu z nas, gdy przekracza� pr�g, przesuwa� swoich trzyna�cie palc�w po czole
i karku.
Wygl�da�o to na po�egnanie, a okaza�o si�, �e za pomoc� tego ruchu zaciera� w
naszej
pami�ci wszystkie dane dotycz�ce tego eksperymentu.
W ten spos�b wyruszyli�my przekonani, �e K- 128 jest planet� klasy R- 4 i jako
tak�
j� zarejestrowali�my, b�d�c ca�kowicie nie�wiadomi, jak naprawd� przedstawia�y
si� sprawy.
To wszystko, prosz� pana.
Wsta� i zamierza� ju� odej��.
- Halo, chwileczk� - skarci�em go - istnieje tu pewna sprzeczno��. Je�li zatarli
wam
pami�� o tym, co si� sta�o, to jak to si� dzieje, �e przypomina pan sobie
wszystko z
najdrobniejszymi szczeg�ami?
D'Onofrio uni�s� brwi, a potem u�miechn�� si� ze znu�eniem.
- Nie ma �adnej sprzeczno�ci - zapewni�. - By�em ostatnim cz�onkiem za�ogi,
kt�ry
wszed� na pok�ad. By� mo�e Sillianin mia� ju� zm�czone palce i nie m�g� mnie
porz�dnie
pomasowa�, albo zrobi� to w spos�b niedok�adny.
Faktem jest natomiast, �e pami�� o tym, jak si� rzeczy mia�y, wr�ci�a mi
niespodziewanie kilka lat temu, kiedy ju� by�em na emeryturze. Troch� za p�no,
�eby na
podstawie mojego sp�nionego i odosobnionego zeznania mo�na by�o poprawi�
sprawozdanie z odleg�ego roku 2098, czy te� �eby zaprogramowa� now� wypraw�. Nie
wspomn� nawet o ryzyku trafienia do lecznicy psychiatrycznej. Lepiej ju�
siedzie� cicho,
prawda? Albo m�wi� o tym, ot, tak sobie, dla �artu, jak opowiedzia�em to panu.
Zechce mi
pan wybaczy�.
Podni�s� r�k�, pomacha� palcami w cwaniackim ge�cie po�egnania, oddali� si�
mi�kkimi krokami i znikn�� w t�umie za szklanymi drzwiami.
- Nieszkodliwy typ - powiedzia� kelner wycieraj�c szmatk� st� - widzia�em, �e
r�wnie� i panu opowiedzia� swoj� zagadk� o trzech statkach kosmicznych; to jego
�elazny
punkt. Dajemy mu spok�j, przynajmniej do chwili, kiedy swoimi opowie�ciami nie
zacznie
si� naprzykrza�, co zdarza si� niezmiernie rzadko i tylko wtedy, kiedy wypije o
jedno piwo za
du�o. Ale to porz�dny cz�owiek i w dodatku zdolny. W m�odo�ci by� naprawd�
funkcjonariuszem drugiej klasy na pok�adzie jednostki badawczej, potem przeszed�
do s�u�by
naziemnej, a teraz jest na emeryturze, stale zaj�ty �amig��wkami i szaradami.
Mam nadziej�,
�e nie przeszkadza� panu...
- Ale� nie - zapewni�em go dobrotliwie - to by�a przyjemna rozrywka.
W tym momencie ze wszystkich g�o�nik�w astroportu wzburzony, dr��cy g�os
oznajmi� alarm czerwony. Flotylla stu sze��dziesi�ciu dziewi�ciu statk�w
kosmicznych o nie
znanej budowie, zbli�aj�ca si� od Sektora Niebieskiego, min�a Pas von Taulera i
zmierza z
zastraszaj�c� pr�dko�ci� ku naszemu uk�adowi. Nim zdo�a�em uprzytomni� sobie, �e
sto
sze��dziesi�t dziewi�� jest kwadratem trzynastu, liczby tak okr�g�ej jak dla nas
dziesi��,
astroport pogr��y� si� w ciemno�ci i z oddali zacz�y dociera� pierwsze odg�osy
przera�aj�cych wybuch�w.
KOPIA PSYCHOSOMATYCZNA
Non, mom petit, dii M. Darbedat
en secouant la tete, ces choses �
la sont impossibles.
Jean-Paui Sartre (La Chambre)
Amanda obraca nerwowo w palcach p�aski, d�u�szy od normalnego papieros, nie
zapala go, w�cha, co chwila pozwala mu wpa�� do szerokiego r�kawa szlafroka,
�eby go za-
raz potem wy�owi� niecierpliwym ruchem.
Jej m�� jest w drugim pokoju. John nie chce, �eby pali�a hipnofen. Ostatnim
razem,
kiedy j� na tym z�apa�, wywi�za�a si� gwa�towna dyskusja, raczej bardziej nawet
k��tnia
zako�czona obietnic�, �e nigdy wi�cej nie ulegnie na�ogowi.
Amanda jednak nie potrafi�a z tego zrezygnowa�. Nazbyt j� poci�ga ten sen na
jawie,
niepohamowane niczym marzenie, przygoda, w kt�rej jest si� jednocze�nie widzem i
uczestnikiem. Hipnofen daje to wszystko. Zapalasz papierosa w p�mroku i po
kilku
poci�gni�ciach �ciana zaludnia si� obrazami takimi, jakich si� pragnie. Mo�na
naprowadzi�
sen na rzeczy najbardziej przez siebie lubiane, sterowa� nim zgodnie z wcze�niej
powzi�tym
planem albo w miar� �nie- nia decydowa� o tym, co ma si� za chwil� sta�.
Wszystko odbywa
si� zgodnie z pragnieniami, raz, dwa, dziesi�� razy - dop�ki dzia�anie hipnofenu
nie os�abnie i
w�tek snu nie zacznie si� rozmywa�.
Amanda �yje tylko dla tego.
Kiedy s�yszy kroki Johna rozbrzmiewaj�ce na korytarzu, pospiesznie chowa
papierosa
mi�dzy stronice tygodnika, kt�ry potem z udawan� beztrosk� rzuca na stolik.
John otwiera drzwi. Amanda si� nie rusza.
- Jad� odwiedzi� Edith.
Przez chwil� John stoi nieruchomo na progu pokoju, potem wchodzi do �rodka,
okr��a
fotel i staje przed kobiet�.
- By�a� tam wczoraj, prawda? Amanda potakuje g�ow�. Podnosi ze stolika ma�y
gi�tki
pilniczek i zaczyna delikatnie wodzi� nim wok� paznokci.
- Jak si� czu�a? - pyta John. - Wczoraj wieczorem nic nie powiedzia�a�, dzi�
przy stole
te� si� nie odezwa�a�. Nie odnios�a� wra�enia, �e czuje si� lepiej?
Amanda ledwie podnosi oczy.
- Przesta�, John. Wiesz dobrze, �e twoja siostra nie mo�e czu� si� lepiej. Do
reszty
zwariuje, je�li si� jej nie zabierze tej zabawki...
- Milcz - przerywa John.
- Dobrze, ju� nic nie powiem.
- Pyta�em tylko, czy lepiej si� czu�a.
- Nie - odpowiada Amanda oschle - ani troch�.
Z r�kami za�o�onymi do ty�u John wolno przechadza si� w pobli�u fotela.
- Dzi� rano rozmawia�em o niej z doktorem Schuppem.
Rytmiczny ruch pilnika gwa�townie ustaje.
- My�l�, �e zrobi�e� g�upstwo - m�wi Amanda. - Poza tym doktor Schuppe nie jest
psychiatr�.
- Wiem o tym - sucho zgadza si� John - ale zawsze mo�e wyrazi� swoje zdanie.
Amanda wzrusza ramionami, a poniewa� John zamilk�, pyta ze sztuczn�
oboj�tno�ci�:
- No wi�c? Co powiedzia� doktor Schuppe?
- Na pocz�tku nie chcia� mi wierzy�. Powiedzia�, �e zap�aci�by ka�d� sum�, �eby
m�c
zobaczy� Wiktora.
Amanda gwa�townie podnosi g�ow�.
- John - krzyczy g�osem pe�nym oburzenia - prosz� ci�, nigdy wi�cej go tak nie
nazwaj! Nie odgrywaj komedii jak twoja siostra!
John zamyka usta i zak�opotany przesuwa palcami po twarzy.
- Dobrze - m�wi sucho. - Tak mi si� wypsn�o, bezwiednie. W ka�dym razie doktor
Schuppe radzi� nie interweniowa�, na razie lepiej nie rozwiewa� z�udze� Edith,
przynajmniej
do czasu, a�...
- A� ca�kiem zbzikuje - ko�czy Amanda.
John uderza pi�ci� w otwart� d�o�.
- Co mam zrobi�? - wzdycha zmartwiony. - W ko�cu chodzi tu o moj� siostr�. Je�li
go
zabierzemy, mo�e si� nawet zabi�. My�l�, �e nawet na pewno to zrobi. Nie chcesz
przyj�� do
wiadomo�ci, �e dla niej Wiktor by� wszystkim, i �e... Nic ju� nie rozumiem, ta
historia
zaczyna mi dzia�a� na nerwy.
Amanda poprawia si� troch� w fotelu i wyci�ga nog�, �eby si� przyjrze� czubkowi
kapcia. - Edith �le si� czuje - m�wi. - To ty nie chcesz zda� sobie sprawy z
pewnych rzeczy.
Zauwa�y�e�, jaka jest blada? Nigdy nie wychodzi, ca�y czas tkwi zamkni�ta w domu
i nie
opuszcza go ani na chwil�. Poza tym jest jeszcze jedno: Edith nie chce, �eby�my
jej sk�adali
wizyty.
- To prawda. Ja te� to zauwa�y�em. Kiedy posiedz� u niej p� godziny, zaczyna
si�
denerwowa� i ziewa�. Chcia�aby, �ebym wszed� do pokoju... Hm, chcia�aby, �ebym
ja te�
zupe�nie naturalnie z nim rozmawia�. Nie jestem w stanie tego zrobi�, Amando.
- Wierz� ci. Poza tym jej dom jest taki ponury: zawsze zamkni�te okiennice i te
ci�kie, stare, czerwone, stale zaci�gni�te zas�ony.
- Tak - potwierdza cicho John - i ta muzyka... Ca�y czas gra muzyka sprzed dw�ch
czy
trzech wiek�w. Debussy i Strawi�ski. Ze stereofonicznego zestawu nie wydobywa
si� nic
innego jak tylko Debussy, Strawi�ski i Beethoven. Mo�na zwariowa�.
- Wiktor bardzo ich lubi� - m�wi Amanda. Odk�ada pilniczek na st�, wyci�ga
przed
siebie d�onie i obserwuje je przenosz�c niepostrze�enie wzrok z jednej na drug�,
jakby chcia�a
por�wna� d�ugo�� palc�w.
- Tak, bardzo ich lubi�. Teraz te� bardzo ich lubi.
- Nie m�w g�upstw! - krzyczy Amanda, po czym nagle zaczyna si� �mia�. - M�wisz
zupe�nie tak jakby ta kuk�a mog�a zachwyca� si� muzyk�!
- Pos�uchaj, Amando. Wiem, �e to dziwne, ale widzia�em na w�asne oczy, jak
ruchami
g�owy towarzyszy� muzyce i wystukiwa� rytm palcami. Wydawa�o si� to prawdziwe,
Amando. Wygl�da� naprawd� jak Wiktor.
- Najlepiej by�oby, �eby twoja noga wi�cej nie posta�a w tamtym domu - wstaj�c
skomentowa�a przez zaci�ni�te z�by Amanda. - Ty te� w ko�cu zwariujesz!
Podnosz�c si� potr�ci�a kolanami stoliczek. Gazety spad�y na pod�og�, a
hipnofenowy
papieros potoczy� si� na dywan.
John podni�s� go w milczeniu i zblad�. Pokr�ci� g�ow�, potrzyma� papierosa w
otwartej d�oni, zrobi� ruch, jakby chcia� go zniszczy� zaciskaj�c palce, potem
delikatnie od�o-
�y� na st�.
- No wi�c? Nie st�j tak - prowokuje go Amanda wzi�wszy si� pod boki. - Je�li
chcesz
mi jak zwykle zrobi� scen�, to zr�b natychmiast.
John z trudno�ci� prze�yka �lin�. - Obieca�a� mi, Amando.
- �e nie b�d� wi�cej pali�a hipnofenu? - jej ton sta� si� ju� pogardliwy i
prowokuj�cy. -
Nigdy nie dotrzyma�am przyrzeczenia. I nie mam najmniejszego zamiaru przesta�.
- Wyko�czysz si�, Amando.
- Jak zwykle kazanie. Lepiej sam popali�by� co jaki� czas zamiast sp�dza�
wieczory
milcz�c jak gr�b, z kamienn� twarz�.
- Bredzisz. Nie rozumiesz, �e im dalej brniesz w na��g, tym bardziej niestrawna
staje
si� rzeczywisto��. W ten spos�b stracisz wszelk� ch�� do �ycia...
- Ch�� do �ycia! Czy kiedykolwiek zada�e� sobie pytanie, dlaczego w og�le kto�
zaczyna pali� hipnofen? Odpowiedz! Mylisz przyczyn� i skutek, John. Kiedy ju�
si� zaczyna,
to dlatego, �e od jakiego� czasu znikn�a ch�� do �ycia, poniewa� wszystko jest
zgaszone,
monotonne, pozbawione znaczenia...
- Prosz� ci� - b�aga John - to, co m�wisz, jest nieprzyzwoite. Przyznaj�, mo�e
niekiedy ci� zaniedbywa�em, mo�e si� zmieni�em. Ale ty te� si� zmieni�a�. No i
co? Nie robi�
z tego tragedii! Nie popadam w szale�stwo. Ale ty nie masz odrobiny woli, je�li
tak �atwo
poddajesz si� sztucznej przyjemno�ci.
Amanda blednie.
- Mog�e� te s�owa zachowa� dla swojej siostry.
- Amando!
- Poniewa�, wed�ug ciebie, palenie hipnofenu jest czym�, czego si� nale�y
wstydzi�.
By� mo�e. Jest to... sztuczny raj, jak sam powiedzia�e�. A Edith? Czy ona nie
robi czego�
gorszego?
- Nie m�w g�upstw.
- To nie s� g�upstwa. Edith robi co� gorszego. Amanda dwa czy trzy razy okr��a
pok�j
ko�ysz�c si� na pi�tach, potem zatrzymuje si� przed Johnem i patrzy w jego pe�ne
niepokoju
oczy z tajemnicz� min�. - John, jak s�dzisz, jak oni sp�dzaj� czas?
- Hm, s�uchaj� muzyki.
- No tak, tak. A poza tym?
- Poza tym rozmawiaj�. Wiesz dobrze, �e Wiktor m�wi.
- Nie nazywaj go Wiktorem - histerycznie krzyczy Amanda. Brak tchu zmusza j� do
zrobienia d�u�szej przerwy, usi�uje si� uspokoi�, potem wydobywa z siebie
mi�kki, ironicznie
faluj�cy g�os;
- Oczywi�cie, �e s�uchaj� muzyki i rozmawiaj�. Nie s�dzisz, �e robi� te� inne
rzeczy?
- Mo�liwe... My�l�, �e on potrafi troch� gra� w pokera czy w szachy...
- Nie b�d� taki niedomy�lny, John. M�wi� inne rzeczy, inne rzeczy. Rozumiesz?
John zdegustowany kr�ci g�ow� - Uwa�aj, co m�wisz, Amando. Posuwasz si� za
daleko.
- Ona mi to powiedzia�a - oznajmia triumfuj�co Amanda.
- K�amiesz, nie mog�a ci czego� podobnego powiedzie�.
- A jednak tak jest.
- Musia�a� �le zrozumie�...
- Nic podobnego. Naturalnie, �e Edith nie zwierzy�a mi si� dos�ownie, ale
�wietnie j�
zrozumia�am. Wczoraj. Zrozumia�am to po pewnych drobnych aluzjach, kt�re tylko
my
kobiety potrafimy wy�owi�... Ja bym raczej umar�a, ni� bym si� pozwoli�a dotkn��
temu
potworowi.
- Prosz� ci� - znowu m�wi prawie b�agalnym g�osem John. - Przesta� opowiada�
takie
rzeczy. Edith jest po prostu rozstrz�siona. Mia�a m�a, straci�a go i nie
potrafi si� z tym
pogodzi�. Oszaleje przed jego fotografi�.
- To nie fotografia - m�wi Amanda podkre�laj�c ka�de s�owo. - To, co Edith
trzyma
zamkni�te w domu, nie ma nic wsp�lnego z fotografi�.
- No dobrze - westchn�� John - to nie fotografia. To automat, skrzynia pe�na
tryb�w,
zgoda. To sobowt�r; nazywaj go, jak chcesz, ale dla Edith to jest Wiktor,
rozumiesz? Ju� setki
razy o tym rozmawiali�my. Ty, Amando, masz nieczyste sumienie z powodu
hipnofenu, kt�ry
palisz, a teraz nie potrafisz wymy�li� niczego lepszego jak szkalowanie mojej
siostry.
Amanda wzrusza ramionami kieruj�c si� ku oknu. - Zostaw mnie sam� - m�wi
sycz�cym g�osem. - Uda�o ci si� zepsu� mi ca�y dzie�. Id� st�d!
D�uga pauza, kroki wyciszone wyk�adzin� pod�ogow�, potem drzwi zamykaj� si� z
gniewnym stukni�ciem.
Amanda przez chwil� tkwi przy oknie. Czuje lekkie dr�enie sufitu: to John na
tarasie
w��czy� motory heliood- rzutowca. Odsuwa zas�on� i przygl�da si� przez polarplex
okna
srebrzystemu przedmiotowi szybko oddalaj�cemu si� w g�rze.
John si� zmieni�. Z pewno�ci� nie jest to ten sam John, co kiedy�. Zaczepny,
zamkni�ty, osch�y w zachowaniu i w g�osie. Mo�e i ona si� zmieni�a, mo�e dlatego
w�a�nie
John przesta� j� kocha�. Czyja to wina? Jego? Jej? Czy te� rzeczy? Gubi si� w
my�lach.
Amanda ma za ma�e serce, �eby mie� nadziej� na zwyci�stwo nad �wiatem,
absurdalnym
�wiatem, gdzie w wieku trzydziestu pi�ciu lat musi przej�� na emerytur�, do domu
pe�nego
mechanicznych s�u��cych, tak �e nie trzeba rusza� nawet palcem; gdzie nie ma
nic, absolutnie
nic do roboty. W jaki spos�b sp�dza� czas? Jak nie zgin�� w tym lepkim oceanie
oboj�tno�ci i
monotonii! Nie ma takiej rozrywki, kt�ra po minucie czy godzinie nie sta�aby si�
nudna,
monotonna.
Kiedy� doktor Schuppe doradzi�, �eby postara�a si� o jakie� hobby. Zacz�a si�
�mia�:
hobby to nic innego jak naiwna fikcja, p�rodek. Hobby? A je�li ca�y �wiat jest
gi-
gantycznym, �miesznym hobby? Miliony poet�w, malarzy, miliony i miliony mistrz�w
sportu, naukowc�w- dyletant�w, miliony muzyk�w, bryd�yst�w, kupa komediant�w,
kt�rzy
udaj� zainteresowanie czym�, �eby nie oszale�.
Doktor Schuppe nigdy niczego nie rozumia�. To, co ona odczuwa, to potrzeba
mi�o�ci,
straszliwa potrzeba usprawiedliwienia w�asnego �ycia, unicestwienia tej
niepotrzeb- no�ci,
czucia si� komu� niezb�dnym.
Amanda wraca do fotela, ustawia pochylenie oparcia i sadowi�c si� wygodnie
wyci�ga nogi na wysuwan� poduszk�. My�li, �e mo�e Edith jest szcz�liwa. Przez
chwil�
jakby dla siebie pragn�a choroby umys�owej, kt�ra trawi �ycie szwagierki.
Papieros hipnofenowy le�y na stoliku. Jest tu�, w zasi�gu r�ki. Amanda pie�ci go
wzrokiem. Johna teraz nie ma, mo�e wi�c go zapali�, swobodnie zapali�.
Pami�ci� si�ga wstecz, skok o pi�tna�cie lat, kiedy pozna�a Johna. To by�o owego
d�ugiego szcz�liwego lata 2138 roku. Lubi�a chodzi� wzd�u� wyludnionej pla�y w
Port
Nelson, lubi�a biega� brzegiem, odurzona s�o�cem i zapachem morza, a� do utraty
tchu.
Amanda zaci�ga si� g��boko, �apczywie. Tam, na �cianie, jest morze, fotel staje
si�
coraz bardziej mi�kki, coraz bardziej uleg�y. Pieni�ce si� fale p�yn� w jej
kierunku, rozbijaj�
si� o g�bczaste tafle pumeksu. Pod stopami czuje gor�cy piasek, pulsowanie
m�odego �ycia
smaga krew w upojeniu biegiem, a potem... John, ochryp�y i zdyszany g�os Johna,
kt�ry j�
dogania. Pokoju ju� nie ma, �ciana znikn�a. Amanda pogr��a si� w niebiesko�ci,
w �wiecie
l�ni�cej i d�wi�cznej niebiesko�ci. Jest r�ka Johna, kt�ry �apie j� za bark.
Silna, spokojna
d�o�. Potem oboje upadaj� na wznak przy brzegu.
Morze wytrwale toczy �wir.
Edith mieszka niedaleko Yirden, o pi��dziesi�t mil od New Brandon. Mieszka w
du�ym domu o raczej przestarza�ym stylu architektonicznym, w czym�, co przywodzi
na my�l
starego Le Corbusiera. Po�udniowa fasada budynku prze�amana jest du�ym okapem z
fbclitu;
s� tam te� eliptyczne klomby, s� brzozy, dr�ki pokryte niebieskawym, drobno
pokruszonym
krzemieniem. Wszystko to przypomina stacje obs�ugi z ko�ca ubieg�ego wieku.
John leci nad drog� transkanadyjsk�. Kiedy Yirden znajduje si� pod nim, skr�ca
lekko
na lewo. Bia�o- czerwony dom wznosi si� o par� mil w bok od szosy, prawie na
granicy
mi�dzy Manitob� a Saskatchewanem.
Sama Edith otwiera drzwi. John idzie za ni� do salonu i siada obok na kanapie.
Edith
u�miecha si�. John bierze jej d�o� mi�dzy swoje i zaczyna j� g�adzi�.
- Edith - zaczyna, ale nie wie, co powiedzie�. I dlatego m�wi o pogodzie, o
zimnie, o
�niegu, kt�ry niebawem spadnie.
- Tak - m�wi Edith - Wiktor lubi �nieg. Ale my i tak nie wyjdziemy na dw�r.
John przypatruje si� jej uwa�nie. Oczy Edith s� jasne, �ywe. To nie jest
spojrzenie
mi�kkie i puste osoby chorej.
- Dobrze si� czujesz, prawda? - zwraca si� do niej jak do dziecka. - Je�li ci
czego�
potrzeba, to mi powiedz...
- Och, nie, czuj� si� �wietnie - odpowiada Edith poprawiaj�c w�osy woln� r�k�. I
dodaje: - Wiktor te� dobrze si� czuje. Nigdy nie pytasz o Wiktora.
John odchrz�kuje. - Masz racj�, Edith. Jak si� ma Wiktor?
Twarz kobiety rozpromienia si� nagle. - Czuje si� �wietnie, John.
Jej g�os sta� si� teraz radosnym trylem, kaskad�, melodyjnych i �agodnych
d�wi�k�w.
- Och, John, chod� go zobaczy�. Jest w pracowni. Wiktor bardzo si� ucieszy, jak
z nim
porozmawiasz...
Zawsze tak si� dzieje, za ka�dym razem, kiedy jedzie j� odwiedzi�. W pewnym
momencie nast�puje to niezno�ne i absurdalne zaproszenie: porozmawia� z
Wiktorem, poda�
r�k� Wiktorowi, odegra� t� niepotrzebn� i politowania godn� komedi�.
- Tylko dwie minuty - zastrzega si� niech�tnie.
Pracownia Wiktora jest w g��bi korytarza.
- Wik! - M�wi Edith wchodz�c. - Zobacz, kto przyszed�!
Wysoka, zwalista posta� o szerokich ramionach powoli si� odwraca. W r�kach
trzyma
jaki� dziwny przedmiot, kt�remu John nie mo�e si� dobrze przyjrze�.
- Jak leci, Wiktorze? - g�os wydobywa si� z trudno�ci�, bezbarwny, zupe�nie nie
do
poznania.
Wiktor odk�ada przedmiot na st� i wyci�ga otwart� d�o�. John czuje j� w swojej
d�oni
- ciep��, ale such�. Natomiast jego w�asna musi by� z emocji zroszona potem.
Zauwa�a, �e
Wiktor, zaraz po u�ci�ni�ciu mu r�ki, wyciera swoj� o wierzch spodni.
Nieprzyjemny
szczeg�, ale John stara si� o tym nie my�le�.
- Co robisz, Wiktorze? - pyta, wskazuj�c przedmiot na stole.
- Nic...
Wiktor bierze �w przedmiot do r�ki. Jest to rodzaj malutkiego ko�a ratunkowego z
plastiku.
- Co to? - pyta John.
- To doughnut. M�wi�c j�zykiem geometrii - torus.
- Wik zajmuje si� topologi� - wtr�ca Edith. Na stole znajduj� si� te� inne
przedmioty.
- To jest butelka Kleina - powiada Edith. - A to... Wik, wyja�nij sam, co to
jest!
Edith unosi d�ugi, skr�cony pier�cie�, wst�g� papieru o kra�cach zlepionych ze
sob�,
ale odwr�conych. Wiktor wyjmuje go jej ostro�nie z r�k, potem bierze no�yczki i
zaczyna
�rodkiem ci�� skrawek wzd�u� ca�ej d�ugo�ci, r�wnolegle do brzeg�w.
- To wst�ga Mobiusa - powiada.
Pod koniec operacji, zamiast dw�ch oddzielnych pier�cieni, John widzi jeden, o
po�ow� w�szy, ale dwukrotnie d�u�szy od pierwotnego.
Wiktor u�miecha si�. John, zmieszany, przypatruje si� d�ugiej wst�dze papieru.
Ta
czarodziejska sztuczka spowodowa�a, �e czuje si� nieswojo i to nie wobec Edith,
ale wobec...
Chryste, m�wi do siebie, za powa�nie do tego wszystkiego podchodz�.
Patrzy woko�o. Kominek jest rozpalony, troch� za gor�co.
- Dlaczego go rozpali�a�? - pyta zwracaj�c si� do Edith. - Zepsu�o si� mo�e
ogrzewanie?
- Och, nie, tylko �e kominek jest o wiele intymniej- szy. Poza tym Wiktor to
lubi.
Edith podchodzi do kominka, schyla si�, bierze kr�tk�, dobrze wyostrzon�
siekierk� i
roz�upuje na dwoje polano uderzaj�c nim o kamienie kominka.
- Pos�uchaj, Edith. Co by� powiedzia�a, gdyby�my wr�cili do salonu? Ja... -
rzuca
okiem na Wiktora i nie zdaj�c sobie nawet z tego sprawy �cisza g�os - musz� z
tob�
porozmawia�, Edith.
Jak tylko s� znowu sami, wybucha: - Edith, nie mo�esz tak dalej �y�!
Cisza. Wzrok kobiety zatrzymuje si� na jakim� bli�ej nie okre�lonym punkcie
�ciany.
- Sko�czysz u czubk�w - naciska John. - Rozmawiasz z nim, u�miechasz si� do
niego,
traktujesz t� rzecz jakby... Edith! Dlaczego nie chcesz zda� sobie sprawy z
tego, �e tw�j m��
nie �yje? My�lisz, �e d�ugo mo�esz tak ci�gn��? Wiktor nie �yje, rozumiesz? Nie
�yje!
Edith nawet nie mrugnie okiem. Wstaje, podchodzi do mebla i przyciska jakie�
klawisze na bia�ej desce rozdzielczej. Stoi tak odwr�cona plecami, podczas gdy
muzyka wy-
dobywa si� z niewidocznych aparat�w stereofonicznych i rozbrzmiewa w ca�ym domu.
- Wiktor nie umar� - m�wi nieobecnym g�osem.
John podchodzi do niej i obejmuje j� w pasie ramieniem.
- Pos�uchaj, Edith. Powinna� mi ufa�, jestem twoim bratem...
- Wiktor nie umar�.
- Pos�uchaj, znam pewnego �wietnego lekarza. Gdyby� si� zgodzi�a...
Edith odsuwa si� zirytowana. - Jeszcze nie zwariowa�am - m�wi. - Jeszcze nie.
- Daj spok�j, nie o to chodzi. Amanda i ja co miesi�c poddajemy si� badaniom.
Je�li
si� zgodzisz, przywioz� doktora Schuppego. B�d� z powrotem przed up�ywem
godziny.
- Jeszcze nie zwariowa�am - powtarza Edith. Naciska inny klawisz i muzyka staje
si�
g�o�niejsza.
- �cisz - prosi John i robi gest zniecierpliwienia.
- Nie. To uwertura do �Koriolana", ulubiony fragment Wiktora.
- Przesta�! - krzyczy John, ju� zdesperowany. - Czy wolno wiedzie�, dla kogo
jest ta
muzyka? Dla ciebie czy dla niego? W��czy�a� stereo r�wnie� dla niego, tak jakby
by� w stanie
s�ucha�...
- To tak, jakby s�ysza�...
- Tak, tak jakby s�ysza�. Wystukuje rytm r�k� albo nog�, ale jego reakcja jest
reakcj�
elektroniczn�. On nie s�yszy, Edith, nie ma duszy, rozumiesz?
Na twarzy siostry pojawia si� dwuznaczny u�miech.
- Wiem, �e jest tylko robotem. Ale i tak jestem szcz�liwa - srebrzysty �miech
wydobywa si� jej z gard�a, wybuch, kt�ry natychmiast ga�nie przechodz�c w szereg
przenikliwych, zm�czonych westchnie�. - Jeste� g�uptasem, John. S�yszysz t�
muzyk�? To ty
nie rozumiesz. Gdyby Wiktor by� kompozytorem, teraz sp�dzi�abym reszt� swego
�ycia
pogr��ona we wspomnieniach, dalej z nim zespolona za po�rednictwem jego utwor�w.
John!
Wiktor by� naukowcem. Tam, w tamtym pokoju jest jego dzie�o, jego tw�r. Wiem, �e
to
automat, pl�tanina przewod�w i z��czy. Ale to Wikor go skonstruowa� i obdarzy�
swoim
wygl�dem, swoim g�osem, gestami, swoimi wspomnieniami.
Przerwa�a. Splata palce i powoli je wygina. - Ty... nie mo�esz wiedzie�, co
czuj�,
kiedy widz� jak czyta, pisze, kiedy zdaj� sobie spraw� z tego, �e si� uczy...
John blednie.
- Uczy si�?
- Tak, uczy si�. Teraz wie rzeczy, kt�rych przedtem nie wiedzia�, kt�rych sam
Wiktor
nie wiedzia�.
- M�wisz od rzeczy, Edith. Chcesz mie� z�udzenie, �e tak jest, i pr�bujesz sam�
siebie
o tym przekona�. Wiesz dobrze, �e roboty si� nie ucz�, nie potrafi�.
- Mylisz si�.
- Dobrze, myl� si�. Ale ty si� w ko�cu powa�nie rozchorujesz. Pewnego pi�knego
dnia obudzisz si� w przekonaniu, �e robot jest faktycznie Wiktorem.
- To ju� si� sta�o - m�wi Edith jakby do samej siebie - i zdarza si� coraz
cz�ciej, co
dzie�, co godzin�. Tak �atwo jest pomyli� rzeczywisto�� z iluzj�, coraz �atwiej
i �atwiej...
Wiem, �e zwariuj�. Ale nie boj� si� szale�stwa, ja go pragn�. �
- �le si� czujesz, Edith. Pozw�l mi zawo�a� lekarza.
- Na nic si� to nie zda; nie chc� wyzdrowie�. - W jej oczach zapala si� nagle
z�owrogi
b�ysk i natychmiast gubi si� jakby za �cian�, dla obrony. - Chcia�by� mi odebra�
Wiktora -
m�wi - wiem, �e chcesz mi go zabra�...
- Uspok�j si�, Edith. Chc� jedynie, �eby� da�a si� zbada�.
Teraz Edith wybucha p�aczem. - Nie b�dziesz pr�bowa� mi go zabra�, prawda?
- Nie, obiecuj�. Teraz pozw�l, �e p�jd�. Za nieca�� godzin� wr�c� razem z
doktorem
Schuppem.
Wiktor jest nadal przy stole, wycina nast�pn� wst�g� papieru. Edith siedzi
blisko
kominka.
- Wik! - wo�a kobieta cicho.
Wiktor leniwie podnosi wzrok. Dalej manipuluje no�yczkami.
- Wik! - wo�a ponownie Edith. - Usi�d� tu, przy ogniu.
Wiktor niech�tnie odrywa si� od swoich przedmiot�w, podchodzi, po czym rzuca si�
ci�ko na kanap�. Teraz oboje przygl�daj� si� czerwonemu p�omieniowi
wyzwalaj�cemu si�
z wonnego polana. Kobieta zaczyna m�wi�.
- Pami�tasz lato czterdziestego pierwszego roku, Wiktorze?
- Pewnie. Byli�my w Quetic Park, w Ontario.
- Lubi�e� �owi� ryby, prawda?
- Tak. Ja w�dkowa�em, a ty si� opala�a�.
Edith u�miecha si�. Przysuwa si� bli�ej, prawie opiera na jego plecach.
- A pami�tasz Muzeum w Toronto? Pokazywa�e� p�askorze�by Post�pu, te, kt�re
swego czasu zdobi�y Dworzec Centralny w Montrealu, zanim go zniszczyli. By�e�
taki weso�y
tego dnia. Pami�tasz, Wik? Sta�e� pod tymi p�askorze�bami i m�wi�e�, m�wi�e�,
m�wi�e�...
By�a jesie� czterdziestego czwartego roku.
- Czterdziestego trzeciego - poprawia Wiktor.
Edith u�miecha si�. - Wiem, chcia�am tylko sprawdzi�, czy ty te� dok�adnie
pami�tasz.
Rozmawiaj� dalej bardzo d�ugo. Potem g�os Edith s�abnie, uczucie dziwnego, ale
przyjemnego odr�twienia zniewala jej cia�o, w g�owie za� ma chaos.
Rzeczywisto��, sen,
halucynacja, przesz�o�� i tera�niejszo��; niepokoj�ca wsp�obecno�� obraz�w,
karuzela
niekontrolowanych uczu�.
Jego g�os, delikatny i g��boki, sprawia, �e wzdryga si�.
- Chc� mnie zabra�, prawda?
Edith dygoce. Wiktor nie poruszy� si�, patrzy na polano p�on�ce w kominku.
- Jeszcze nie - szeptem m�wi Edith - jeszcze nie. Potem i ona znowu zaczyna
przygl�da� si� czerwonym j�zykom trzaskaj�cego p�omienia.
Helioodrzutowiec przyprawia dokotora Schuppego o b�l brzucha.
- Panie Rawling - powtarza przez ca�y czas, kiedy John prowadzi maszyn� w
kierunku
Virden - zapewniam pana, panie Rawling, �e je�li si� da�em nam�wi�, to tylko po
to, by
zobaczy� robota...
Pod nimi transkanadyjska szosa - d�uga tasiemka z po�yskuj�cego �elaza, wij�ca
si�
mi�dzy lasami. Utrzymywane na poduszce powietrznej dwadzie�cia centymetr�w nad
ziemi�
olbrzymie �rodki transportu sun� po czterech pasmach z zawrotn� szybko�ci�.
- Kto go uruchomi�? - pyta doktor Schuppe.
- Nie rozumiem?
- Robota. Kto go uruchomi�?
John w��cza autopilota.
- Mo�e sama Edith, nie wiem. Mo�e obarczy�a tym zadaniem jakiego� eksperta od
cybernetyki. Wiem tylko, �e pewnego dnia wszed�em do pracowni i ujrza�em go
naprzeciw
siebie, dok�adnie takiego samego jak Wiktor.
Doktor Schuppe jest zak�opotany. Jedn� r�k� trzyma przez ca�y czas na brzuchu, a
drug� podskubuje szpiczast� br�dk�.
- Jest naprawd� taki jak my? - pyta chwil� potem.
- S�ucham?
- Robot. Powiedzia� pan, �e wygl�da jak prawdziwy cz�owiek z krwi i ko�ci...
- Ach, tak, zapewniam pana. To dok�adna kopia Wiktora, jego sobowt�r - oczy,
w�osy,
zmarszczki na policzkach, nawet myszka na szyi... Wszystko jak u Wiktora.
Lekarz kr�ci g�ow� nie do ko�ca przekonany. Przypomina sobie, �e osiem czy
dziesi�� miesi�cy temu czyta� d�ug� relacj� w New Canadian Journal oj Research,
mglist� i
niejasn� dla ka�dego, kto nie jest zagorza�ym krzewicielem nauki o robotach.
Wiktor
Curwood w jaki� spos�b powi�za� technik� galwanoplastyczn� z produkcj� surogat�w
nab�onkowych. Nie koniec na tym: relacja m�wi�a o cewce engrammicznej, o czym�,
co
teoretycznie mog�oby zrepro- dukowa� z doskona�� wierno�ci� m�zg cz�owieka ze
wszyst-
kimi jego wspomnieniami, poj�ciami, zwyczajami... S�owem, Curwood utrzymywa�, �e
istnieje mo�liwo�� skonstruowania kopii psychosomatycznej. Oczywi�cie Rz�dowa
Komisja
Kontroli zablokowa�a prace nad projektem i zabroni�a Wiktorowi kontynuowania
bada�. Nikt
nie m�g� przypu�ci�, �e Wiktor, bior�c siebie samego za model, ju� powo�a� do
�ycia bardzo
udany egzemplarz, i �e trzyma� go unieruchomionego na dole w piwnicy, ukrytego
przed
w�cibskimi oczyma.
- Mia� �eb - mruczy doktor Schuppe m�wi�c niby do siebie - ten pa�ski krewny! To
by�a t�ga g�owa.
- Ach, tak - zgadza si� z nim John. - Nawet za bardzo. Kto wie, co jeszcze
m�g�by
wymy�li�, gdyby nie...
- Chwileczk�. Teraz sobie przypomnia�em - to by� wypadek lotniczy, prawda?
- Tak, spali� si� w swoim helioodrzutowcu.
Schuppe milczy, ca�y spi�ty.
- Jedno ostrze�enie, doktorze - m�wi John. - Dobrze by�oby, �eby pan nie
okazywa�
nadmiernego zainteresowania robotem. Niech pan poczeka, �eby to Edith zaprosi�a
nas do
pracowni, kiedy ju� j� pan zbada.
- Dobrze.
- My�li pan, �e hipnofen m�g�by pom�c mojej siostrze?
- S�dz�, �e nie. Hipnofen jest ucieczk�. Natomiast pa�ska siostra musi przyj��
do
wiadomo�ci �mier� m�a. Z tego, co mi pan powiedzia�, wynika, �e jest bardzo
przywi�zana
do tej kuk�y. B�d� szczery, panie Rawling. Nie jestem specjalist� od chor�b
nerwowych. Ale
je�li moim zdaniem... s�owem, je�li stwierdzi�bym konieczno�� odizolowania jej,
to powiem
panu bez ogr�dek. Zawsze jednak b�dzie si� pan m�g� zwr�ci� do kogo� innego.
S� ju� na miejscu. John l�duje na tarasie pawilonu stoj�cego naprzeciw domu
Edith...
W chwil� potem pukaj� do drzwi.
Okna s� pozamykane, zas�ony zaci�gni�te. Dom wydaje si� opuszczony, ale muzyka
przenika zza okiennic i otacza budynek jak zakl�cie.
- Jak to - pyta zdziwiony doktor Schuppe - nie ma nikogo?
John uderza mocniej, d�u�ej. - Edith! Otw�rz, Edith, to ja, John.
Za drzwiami s�ycha� leciutki tupot, szelest czego� ocieraj�cego si� o drewno,
jakby
r�k, kt�re wahaj� si�, czy otworzy� zamek.
- Edith, wiem, �e jeste� za drzwiami, otw�rz.
Wysoki, srebrzysty �miech Edith rozbrzmiewa z drugiej strony drzwi. - Nie, John,
nie
otworz� ci. Przyjecha�e�, �eby mi zabra� Wiktora, �eby go zniszczy�...
- Otw�rz, Edith. Otw�r