2672
Szczegóły |
Tytuł |
2672 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2672 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2672 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2672 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Paul Henry Goislard
Dom Sary
Prze�o�y�a Maria Michalik
Mojej �onie, Monique, mojemu
synowi, Philippe'owi
Prolog
I
Poprzedniego dnia wieczorem
Sara przysi�ga�a, �e po�pi sobie
porz�dnie.
- Odrobi�am wszystkie lekcje,
nauczy�am si� wszystkiego, co
zadane. Jutro czwartek, b�d�
spa�a do dziewi�tej! A nawet do
dziesi�tej. Mam nadziej�, �e
nikt nie b�dzie ha�asowa�!
By�o to trudne do wykonania:
Ritterowie - ojciec, Elie,
matka, Sylvia i troje dzieci -
jedenastoletni Bruno,
dziesi�cioletni Robert i
dziewi�cioletnia Sara -
mieszkali w jednym pokoju
przedzielonym na dwoje niebiesk�
kotar� w ��te pasy. Z jednej
strony znajdowa�y si� kuchnia i
jadalnia, a z drugiej sypialnia
z wielkim �o�em rodzic�w i
trzema ma�ymi ��kami sk�adanymi
na dzie�. Ale c�, wszyscy
obiecali, �e b�d� si� starali
zachowywa� cicho, �eby
najm�odsza mog�a si� wyspa� do
syta.
Nazajutrz Sylvia wsta�a, jak
zwykle, o si�dmej. Szybko obmy�a
si� nad zlewem, zerwa�a star�
kartk� z kalendarza,
stwierdzi�a, �e jest czwartek 26
listopada 1931 roku, i
po�pieszy�a parzy� kaw�. Teraz z
kolei wsta� Elie i przyszed� do
kuchni. W�a�nie mieli usi��� do
�niadania, kiedy kto� zacz�� si�
gwa�townie dobija� do oszklonych
drzwi str��wki. Sylvia posz�a
otworzy�. By�a to Elise
Guillaume, stara s�u��ca pani
Meyer, ich chlebodawczyni. Nie
mog�a doj�� do siebie, by�a
zap�akana, a twarz mia�a
wykrzywion� ze zgrozy i
wzburzenia. Nie zd��y�a jeszcze
zamkn�� za sob� drzwi, kiedy
wykrzykn�a:
- Sylvio! Elie! Biedna pani...
Biedna pani... Chod�cie szybko!
Kilka minut temu, kiedy posz�a
obudzi� pani� Meyer o zwyk�ej
porze, znalaz�a j� w ��ku z
poder�ni�tym gard�em.
Prze�cierad�a, poduszka, koce
zalane by�y krwi�. W pokoju
panowa� nie�ad, meble
pootwierane, zas�ony zerwane.
Przera�ona, wstrz��ni�ta, na
dr��cych nogach pobieg�a do
Ritter�w.
W cztery godziny p�niej wok�
domu panowa�o jeszcze gor�czkowe
poruszenie. Aleja Gambetty w
Saint_mand~e, wzd�u� wykopu
kolejowego oddzielaj�cego j� od
lasku w Vincennes, by�a pe�na
ludzi i samochod�w. Najpierw
przyjechali stra�acy, zaraz
potem funkcjonariusze policji,
dziennikarze i fotografowie.
T�um gapi�w komentowa�
wydarzenie. Po wizycie doktora
Paula, lekarza s�dowego, i
specjalist�w z wydzia�u
�ledczego znowu wkroczyli
stra�acy. Zabrali cia�o ofiary
na noszach przykrytych szarym
kocem.
Sar� i jej braci fotografowali
ju� pi�� czy sze�� razy
reporterzy. Matka stara�a si�
zostawi� dzieci pod opiek�
s�siadki, ale zaraz si� od niej
wymkn�y i przy��czy�y do innych
dzieciak�w z dzielnicy, �eby
razem z nimi wmiesza� si� w
t�um.
Najbardziej przej�ta by�a
Sara. Zapomnia�a ju� o
straconych godzinach snu.
My�la�a bez przerwy o swojej
chrzestnej. Matka, z czerwonymi
od p�aczu oczami, powiedzia�a
jej, �e posz�a do nieba. Sara
te� by�a najbardziej
zaciekawiona. Nie biega�a to tu,
to tam, od wozu policyjnego do
stra�ackiego, jak to robi�y inne
dzieci, zw�aszcza jej bracia.
Sta�a nieruchomo ko�o bramy, w
niebieskiej sukieneczce w
kolorze oczu, kt�r� po�piesznie
wci�gn�a na siebie, kiedy jej
wstrz��ni�ci rodzice wybiegli z
Elise Guillaume. Rozgl�da�a si�
doko�a, z nat�eniem
przypatrywa�a si� ludziom,
obracaj�c swoj� wdzi�czn� g��wk�
na wszystkie strony, byle tylko
nie przeoczy� nic z tego, co si�
dzia�o.
Po drugiej stronie alei, na
chodniku g�ruj�cym nad torami
kolejowymi, le�a�a sterta
ciosanego piaskowca z�o�onego
tam przez robotnik�w buduj�cych
now� will�. Wzrok Sary
przyci�gn�� nagle jaki� metalowy
przedmiot, b�yszcz�cy w�r�d
stosu kamieni. Podesz�a bli�ej,
pochyli�a si� troch�, �eby
lepiej widzie�, potem zawo�a�a
ojca, �eby i on si� przypatrzy�.
- Nie ruszaj si�! -
powiedzia�. - A przede wszystkim
niczego nie dotykaj.
Pod��y� ku jednemu z
prowadz�cych �ledztwo.
- Panie komisarzu! -
powiedzia�. - Prosz� popatrze�,
moja ma�a znalaz�a co� dziwnego
w tej stercie kamieni...
Komisarz Fornet zbli�y� si�.
By� to oty�y, w�saty m�czyzna,
oko�o czterdziestopi�cioletni,
ubrany w gruby, czarny p�aszcz z
aksamitnym ko�nierzem, nosi�
ci�kie trzewiki i melonik,
kt�re nadawa�y mu karykaturalny
wygl�d. Pochyli� si�.
- Klucze! - stwierdzi�.
Sara zobaczy�a, jak wsuwa
mi�dzy kamienie wskazuj�cy
palec, chwyta klucze za k�ko,
przek�ada je do drugiej r�ki
odzianej w szar� r�kawiczk�.
- Niech pan si� im dobrze
przypatrzy, panie Ritter. Czy
my�li pan, �e to mo�e by�
komplet kluczy od willi?
Ojciec Sary zbli�y� si�,
obejrza� szybko klucze. By�
mniej wi�cej w tym samym wieku
co policjant, w�osy mia� rude,
oczy jasne, ubrany w sprany
roboczy kombinezon, kt�ry
zak�ada� do pracy w ogrodzie
albo do mycia auta.
- Bez w�tpienia, panie
komisarzu. Ten d�ugi klucz, o
ten, jest od g��wnego wej�cia.
To klucz od zatrzasku. Tutaj
wida� napis Yale i numer. A ten
ma�y, p�aski kluczyk, to od
wej�cia dla s�u�by, od strony
alei Focha.
Sara widzia�a, jak komisarz
przypatruje si� jej ojcu,
uwa�nie, przez kilka sekund.
- Inaczej m�wi�c, morderca
musia� by� kim� bliskim dla
ofiary. Po zab�jstwie pozby� si�
kluczy wsuwaj�c je tutaj w stos
kamieni. Czy tak w�a�nie pan
my�li, panie Ritter?
Elie przytakn��. Zbli�y� si�
do nich fotograf prasowy, zrobi�
zdj�cie ca�ej grupce. Potem
poprosi� Sar�, �eby stan�a
przed stosem kamieni i pokaza�a
palcem miejsce, gdzie odkry�a
klucze. Przybra�a poz� pe�n�
wdzi�ku i kokieterii. B�ysn�a
magnezja.
- Gotowe! Mam ci� ju� w
pude�ku! - skomentowa� fotograf.
- Czy moje zdj�cie b�dzie w
gazecie, prosz� pana? - zapyta�a
dziewczynka.
- Tak, dziecinko. W
jutrzejszej gazecie i to na
pierwszej stronie.
Pog�aska� ma�� po g�owie i
szeptem zwr�ci� si� do
znajduj�cego si� obok kolegi:
- Zauwa�y�e�, jaka z niej
�adna panienka? Je�li b�d� t�dy
przechodzi� za dziesi�� lat...
- Panie komisarzu - podj��
Ritter. - Chcia�em panu
powiedzie�, �e ten p�k kluczy, a
w�a�ciwie k�ko, to...
- Chod�my do pana! - przerwa�
policjant na widok zbli�aj�cego
si� do nich dziennikarza ��dnego
informacji. - Tam b�dziemy mogli
porozmawia� swobodniej.
Obaj m�czy�ni przeszli na
drug� stron� ulicy odprowadzani
przez posterunkowego w
pelerynie, kt�ry odsuwa�
ciekawskich i dziennikarzy.
Przekroczyli bram� z kutego
�elaza, przeszli kilka krok�w po
alejce i pod ich butami
zachrz�ci� �wir, kt�ry Elie
codziennie starannie grabi�.
Str��wka znajdowa�a si� tu� na
lewo, by� to male�ki budyneczek
w tym samym stylu co willa.
Sara uda�a si� za ojcem i
komisarzem Fornet, pozostawiaj�c
obu braci na ulicy z innymi
dzieciakami. W�lizgn�a si� do
pokoju jak myszka, cichutko
usiad�a w k�cie. Ba�a si�, �e
b�d� na ni� krzycze� i ka��
wr�ci� na ulic�, ale nikt nie
zwraca� na ni� uwagi. Ciekawie
przypatrywa�a si� ojcu i matce,
i temu grubemu m�czy�nie o
dono�nym g�osie. Ca�a zamieni�a
si� w s�uch.
Komisarz znowu wpatrzy� si� w
Elie Rittera, potem otworzy�
d�o� w r�kawiczce pokazuj�c
klucze.
- S�ucham, panie Ritter.
Chcia� mi pan co� powiedzie� na
temat tych kluczy?
- Raczej na temat k�ka, panie
komisarzu. Prosz� popatrze�, to
nie jest zwyczajne k�ko. Takie
p�askie, zdobione, z deseniem,
we Francji takich nie ma.
Wygl�da jak co� orientalnego.
Czy to by nie mog�o pochodzi� z
Indochin?
Sylvia Ritter sta�a obok w
pozie pe�nej szacunku. Nagle
poblad�a.
- Elie... Nie my�lisz przecie�
o... panu Marcelu?
- Owszem, my�l�! Zreszt�, sama
widzisz, �e skojarzy�o ci si� od
razu.
- O kim m�wicie? - zapyta�
komisarz.
- Pan Marcel to starszy syn
pani Meyer. Kiedy�my o nim
s�yszeli ostatni raz, przebywa�
w Indochinach. To by�o dawno. Od
tamtej pory nie da� �adnego
znaku �ycia.
- I z powodu k�ka
przypuszczacie, �e te klucze
mog�y nale�e� do niego? Wiecie
chyba, �e nie tak dawno, o dwa
kroki st�d by�a Wystawa
Kolonialna. Takich przedmiot�w,
pochodz�cych z Afryki czy te� ze
Wschodu, sprzedali wtedy ca�e
stosy. A wi�c k�ek do kluczy
podobnych do tego mo�na pewnie
znale�� w Pary�u ca�e setki...
Poza tym nic przecie� nie
upowa�nia do przypuszczenia, �e
Marcel m�g� macza� palce w
zab�jstwie w�asnej matki!
- Nic? - wtr�ci�a Sylvia z
hamowan� zapalczywo�ci�. - Nic?
Och! Panie komisarzu...
Umilk�a, najwyra�niej
wzburzona nat�okiem
powracaj�cych wspomnie�.
Wtedy Elie opowiedzia�
wszystko od pocz�tku. O ich
przybyciu do Sary Meyer w 1921
roku, kiedy on zosta�
zatrudniony jako szofer i
ogrodnik, a �ona jako pokoj�wka.
O uprzejmo�ci Sary Meyer, wdowy
po Oskarze Meyerze, jednym z
wielkich w�a�cicieli dom�w
towarowych Galeries de
l'op~era. By�a to kobieta
bardzo bogata, ale prosta i
dobra. Bardzo szybko
zaprzyja�ni�a si� z nimi i z ich
dwoma ch�opcami.
- ... A kiedy urodzi�o nam si�
trzecie dziecko, dziewczynka,
zapragn�a by� jej matk�
chrzestn�. Dlatego nasza ma�a
nazywa si� Sara, tak jak ona...
Tkwi�ca na krze�le dziewczynka
nie uroni�a ani s�owa.
Potrz�sn�a g�ow�, jakby chcia�a
zwr�ci� na siebie uwag�, jakby
m�wi�a: "Ma�a Sara, to ja..."
Sara Meyer mia�a dw�ch syn�w.
M�odszego, Raymonda, kt�ry
przej�� po ojcu zarz�d dom�w
towarowych. By� �onaty, mia�
dwoje dzieci. Mieszka� w
Saint_cloud, ale raz czy dwa
razy na tydzie� przychodzi� do
matki. I Marcela... starszego,
dziecko, kt�re przysz�o na
�wiat, kiedy wiod�a awanturnicze
�ycie i pozowa�a p�naga s�awnym
malarzom, takim jak von Dongen"*
- zanim pozna�a Oskara Meyera.
Von Dongen, Cornelius T."M.;
zwany Kees - malarz i rysownik
francuski, z pochodzenia
Holender (1877_#1968).
Pocz�tkowo malowa� w stylu
realistycznym, ulegaj�c
stopniowo wp�ywom
impresjonist�w. By� ulubionym
portrecist� arystokracji i
artyst�w (wszystkie przypisy
pochodz� od t�umaczki).
- To nicpo�, panie komisarzu!
�y� z tego, co dosta� od matki,
odwiedza� j� tylko po to, �eby
wyci�gn�� od niej pieni�dze.
Kilka razy nawet j� pobi�, �eby
dosta� wi�cej, ni� chcia�a mu
da�. Sama to opowiada�a mojej
�onie. Biedna pani... Mo�na
powiedzie�, �e wiele przez niego
wycierpia�a!
W okresie, gdy Ritterowie
zostali zaanga�owani przez Sar�
Meyer, Marcel by� bardziej
gwa�towny i agresywny ni�
kiedykolwiek, bo zacz�� pi�. I
zdarzy�a si� ta straszna noc,
kiedy przyszed� pijany, podczas
gdy wszyscy ju� spali.
Dowiedziawszy si�, �e Elie,
Sylvia i dzieci zostali
ulokowani na drugim pi�trze
willi, gdzie mieszka�a ju� stara
Elise Guillaume, wpad� w
granicz�c� z ob��dem w�ciek�o��.
Wbieg� na g�r� jak wariat,
wrzeszcz�c, z�orzecz�c
powtarza�: "To by� m�j pok�j!
M�j pok�j! O�mieli�a� si�
wpu�ci� s�u�b� do mojego pokoju!
Nie �ycz� sobie nikogo u
siebie!" Wreszcie poszed�
zatrzaskuj�c za sob� brutalnie
wszystkie drzwi. Tej nocy nikt w
domu nie m�g� ju� zasn��.
Moja �ona tak si�
przestraszy�a, �e nazajutrz
postanowili�my odej��. To by�o
zbyt niebezpieczne, rozumie pan,
zw�aszcza ze wzgl�du na
maluchy... Ale pani Meyer nie
chcia�a, �eby�my odeszli.
P�aka�a, b�aga�a, �eby�my jej
nie opuszczali. No i...
Ostatecznie Ritterowie
zostali. Ale uzgodnili z Sar�
Meyer, �e od tej pory
zamieszkaj� w starej,
opuszczonej od dawna str��wce.
By�o im tam bardzo ciasno, ale
przynajmniej nie musieli ju�
obawia� si� nocnego naj�cia
Marcela. �eby Sara Meyer r�wnie�
czu�a si� bezpieczna, w jej
sypialni za�o�ono przycisk
elektryczny po��czony z bardzo
ha�a�liwym dzwonkiem, kt�ry w
razie niebezpiecze�stwa mia�
dzwoni� u Ritter�w.
W tym momencie opowiadania
komisarz podskoczy�:
- Co? W takim razie, jak to
si� sta�o, �e nie zadzwoni� tej
nocy? Czy nie by� w��czony na
sta�e?
- Oczywi�cie, �e by�, panie
komisarzu! Nie wiem, co si�
mog�o sta�. Mo�e pani Meyer nie
zd��y�a zrobi� nawet jednego
ruchu. A poza tym... je�li to
pan Marcel... by� gwa�towny i
ba�a si� go, na pewno... dzwonek
te� zosta�, oczywi�cie,
zainstalowany z jego powodu...
Ale kto by pomy�la�, �e
m�g�by...
- Ten punkt trzeba b�dzie
jednak wyja�ni� - mrukn��
zamy�lony komisarz przygl�daj�c
si� bacznie Ritterowi. - P�jdzie
pan ze mn� do sypialni ofiary.
Obejrzymy sobie wszystko razem.
Zamilk� na chwil�, potem
ci�gn�� dalej:
- Ale przedtem niech mi pan
powie... Nie wie pan, czy pani
Meyer trzyma�a pieni�dze w domu?
- Oddawa�a pieni�dze do banku
- odpowiedzia�a Sylvia. -
Zostawia�a sobie tylko niewielk�
sum� na bie��ce wydatki. Ja
chodzi�am do banku i
podejmowa�am dla niej pieni�dze.
By�am tam w�a�nie wczoraj.
Podj�am trzy tysi�ce frank�w.
- Trzy tysi�ce frank�w, to nie
byle co! - orzek� komisarz.
- Akurat tyle, ile wynosi
trzymiesi�czna pensja drobnego
urz�dnika...
Nie doda�, "jak ja", ale tak
pomy�la�. Po dwudziestu pi�ciu
latach s�u�by w policji, gdzie
zaczyna�, co prawda, jako zwyk�y
st�jkowy, zarabia� niewiele
ponad tysi�c frank�w
miesi�cznie. Popatrzy� na
Rittera.
- I gdzie si� podzia�y te
pieni�dze?
- S� schowane, jak zwykle, w
szufladzie sekretarzyka, panie
komisarzu. W sypialni pani. O,
prosz�, klucz mam zawsze przy
sobie.
Komisarz wzi�� klucz od Sylvii
i gestem nakaza�, by Elie uda�
si� za nim. Elie wsta� cokolwiek
zdezorientowany, odwr�ci� si� do
�ony, jak gdyby w jej spojrzeniu
szuka� wsparcia. Potem wyszed� z
policjantem.
Wra�liwa i obdarzona intuicj�
Sara dostrzeg�a w zachowaniu
komisarza co� nieokre�lonego
wprawdzie, ale co budzi�o w niej
strach, jakby jakie� zagro�enie.
Pe�na niepokoju zarzuci�a matk�
pytaniami.
- Mamusiu, co oni zrobi�?
Dlaczego kaza� tatusiowi, �eby z
nim poszed�? Mamusiu, co oni
zrobi� tatusiowi?
Sylvia poruszona niemniej ni�
c�rka, nie wiedzia�a, co
odpowiedzie�. Chc�c uspokoi�
ma�� i rozproszy� nieco ci�k�
atmosfer�, jaka zapanowa�a w
mieszkaniu, zaj�a si� kuchni� i
zacz�a przygotowywa� obiad.
Nadbiegli obaj ch�opcy i oni z
kolei zasypali j� pytaniami.
Sara usiad�a przed oszklonymi
drzwiami, sk�d wida� by�o ca��
alejk� i will�.
Up�yn�o nie ko�cz�ce si� p�
godziny.
Nagle Sara poderwa�a si� z
krzes�a, przewracaj�c je pod
wp�ywem wzburzenia.
- Mamo! - wrzasn�a
dziewczynka. - Zabieraj�
tatusia!
Nie myli�a si�. W pokoju, w
kt�rym pope�niono zbrodni�,
komisarz Fornet stwierdzi�, �e
trzy tysi�ce frank�w znikn�y.
Zamek w szufladzie nie by�
wy�amany. Ponadto przewody
sygna�u alarmowego zosta�y
zerwane. Podejrzany o kradzie� i
morderstwo z premedytacj� Elie
Ritter przemaszerowa� na oczach
c�rki w asy�cie dw�ch
policjant�w, kt�rych poprzedza�
komisarz.
Sylvia rzuci�a si� biegiem za
nimi.
- Co wy robicie? Co wy
robicie? Elie! Elie! Wracaj,
b�agam...
Elie odwr�ci� si� do �ony i
dzieci. Bez s�owa, zmieniony na
twarzy, podni�s� obie r�ce w
ge�cie rozpaczy. Fornet podszed�
do Sylvii.
- Pani Ritter... Chc� tylko
zada� m�owi kilka pyta�. Mam
nadziej�, �e b�d� go m�g�
odwie�� pani z powrotem przed
wieczorem. Niech pani b�dzie
rozs�dna! Prosz� powiedzie�
dzieciom, �eby si� nie ba�y.
Sylvia konwulsyjnie poca�owa�a
m�a.
- Jeste� niewinny! Jeste�
niewinny! Powiesz im to, prawda?
- Jestem niewinny! - powt�rzy�
Elie.
Sara uczepi�a si� ojca,
pr�buj�c ca�� si�� swoich ma�ych
r�czek przytrzyma� go,
zaprowadzi� do str��wki.
- Tatusiu! Ja nie chc�, �eby�
z nimi poszed�!
Elie podni�s� c�rk� do g�ry,
poca�owa� j�, potem poca�owa�
Bruna i Roberta. Wsiad� do
samochodu komisarza maj�c po
bokach dw�ch policjant�w. W
chwili gdy auto ruszy�o w
kierunku komendy Policji przy
bulwarze Orfevres, z t�umu
ciekawskich rozleg�y si�
okrzyki:
- Na �mier� zab�jc�! Na
�mier�!
Przed will� pozosta�o tylko
dw�ch policjant�w oraz kilku
gapi�w i dziennikarzy. Jaki�
fotograf zrobi� zdj�cie
zap�akanej Sarze, z r�kami
wyci�gni�tymi za odje�d�aj�cym
autem - inny sfotografowa�
Sylvi� z tr�jk� dzieci, jak
tul�c si� do siebie, zbici w
�a�osn� grupk�, wracaj� razem do
str��wki.
Dwa tygodnie p�niej, te� w
czwartek, p�nym
przedpo�udniem, przy chodniku,
dok�adnie na wysoko�ci willi,
zatrzyma� si� du�y, czarny
buick. Wysiad� z niego Raymond
Meyer, otworzy� nie zamkni�t� na
zasuw� bram�, przeszed� kilka
krok�w alejk� - zauwa�y�, �e
�wir nie by� grabiony - i
skr�ci�, �eby zapuka� do drzwi
str��wki.
By� to m�czyzna
czterdziestoletni, ci�ki,
masywny, ubrany w ciemny
garnitur, czarny krawat, buty z
krokodylej sk�ry; pali� cygaro i
wszystko w nim tchn�o
dostatkiem. Mia� t� pewno��
siebie, jak� daje
przyzwyczajenie do bogactwa i
ufno��, �e nigdy nie zazna si�
niedostatku. A jednak czu�, �e
ta wiara w siebie zachwia�a si�
w nim, kiedy przed dwoma
tygodniami policja zawiadomi�a
go przez telefon o zamordowaniu
matki, a jej okropna �mier� do
g��bi nim wstrz�sn�a,
uprzytomni�a mu bowiem w jednej
tragicznej sekundzie, �e
bogactwo nie chroni przed
niczym. R�wnocze�nie pozbawi�a
go jednej z podstaw egzystencji
- mi�o�ci matki, mimo podesz�ego
wieku nadal pi�knej i zadbanej,
kt�r� kocha� do tego stopnia, �e
raz czy dwa razy w tygodniu
wymawia� si� od obiadu w gronie
biznesmen�w, by zje�� go z ni�
sam na sam w willi w
Saint_mand~e, gdzie odnajdywa�
pogodn� atmosfer� swojego
dzieci�stwa. Teraz wszystko to
si� sko�czy�o, jedna karta jego
�ycia odwr�ci�a si� raz na
zawsze.
Musia� uda� si� do Instytutu
Medycyny S�dowej na placu Mazas
w celu rozpoznania zw�ok.
Oboj�tny urz�dnik w bia�ym kitlu
uni�s� prze�cierad�o znad
zimnej, skurczonej jeszcze od
przera�enia twarzy. Opatrunek
przykrywa� ran� na szyi,
podkre�laj�c zarazem jej
istnienie.
Nieco p�niej Meyer dowiedzia�
si� o aresztowaniu Elie Rittera,
potem o oskar�eniu go o
morderstwo z premedytacj� i
kradzie�. Lubi� i szanowa�
Ritter�w, kt�rzy gorliwie
zajmowali si� jego matk�, tote�
ci���ce na Ritterze oskar�enie
pogr��y�o go w g��bokim smutku i
wprawi�o w wielkie zdumienie. I
komu tu ufa�, skoro cz�owiek,
pozornie tak uczciwy i prawy,
mo�e okaza� si� morderc�?
Wreszcie policja zadzwoni�a do
niego ponownie, informuj�c o
aresztowaniu jego przyrodniego
brata, kt�ry przyzna� si� do
winy. Jego zeznania,
uniewinniaj�ce Rittera, kt�rego
natychmiast zwolniono,
przynios�y Raymondowi ulg�.
Zbrodnia Marcela nie zdziwi�a
go. Wiedzia�, �e to cz�owiek
gwa�towny, niebezpieczny wariat
zdolny do wszystkiego, nawet do
tego co najgorsze.
Nie otrzymawszy odpowiedzi,
Meyer zapuka� ponownie w
oszklone drzwi str��wki, potem
pochyli� si� pr�buj�c zajrze� do
�rodka przez zas�on�, ale by�a
za gruba i zbyt szczelnie
zaci�gni�ta. Wreszcie us�ysza�
pytaj�cy m�ski g�os:
- Kto tam?
- Pan Raymond! Niech�e pan
otworzy, Ritter!
Rozleg� si� zgrzyt
przekr�canego w zamku klucza,
potem po�piesznie odsuwanej
zasuwki. Drzwi otworzy�y si�.
Raymond Meyer cofn�� si�. W
twarz uderzy� go od�r
zapuszczonego, �le utrzymanego
mieszkania, kuchennej
st�chlizny, tytoniu, bar�ogu.
Zazwyczaj, kiedy przychodzi� do
Ritter�w, drzwi otwierano
natychmiast, a str��wka
przyjemnie pachnia�a past� do
pod��g, lawend�, tchn�a
zdrowiem i czysto�ci�. Elie,
jego �ona i dzieci zjawiali si�
przed nim schludni i zadbani,
witaj�c go uprzejmie. Dzisiaj
Elie sta� w otwartych drzwiach
mru��c oczy w �wietle
s�onecznym, by� nie ogolony, w
samej koszuli. Za nim rysowa�y
si� widmowe postaci Sylvii i
trojga dzieci. Bruno, Robert i
Sara spogl�dali na Meyera z
pewnego rodzaju strachem.
Dostrzeg� przede wszystkim
powi�kszone i podkr��one oczy
Sary, tej, kt�ra zazwyczaj mia�a
takie �adne, b��kitne spojrzenie
iskrz�ce si� ciekawo�ci� i
figlarno�ci�.
- Prosz�, niech pan wejdzie -
odezwa� si� wreszcie Elie
Ritter.
Usun�� si� i Raymond
przest�pi� pr�g, zrobi� kilka
krok�w w g��b str��wki. Zapach,
kt�ry go uderzy� od drzwi, sta�
si� jeszcze bardziej odczuwalny.
Z zastawionego naczyniami sto�u
nie sprz�tano od wieczornego
posi�ku poprzedniego dnia.
Kotara, oddzielaj�ca
kuchniojadalni� od sypialni,
by�a ods�oni�ta i wida� by�o nie
zas�ane ��ka. Okna i okiennice
by�y zamkni�te. Sylvia szybko
zdj�a sk��bion� bielizn� z
wyplatanego krzes�a. Rozp�aka�a
si�.
- Prosz� mi wybaczy� -
przeprasza�a Raymonda. - Od
kiedy to nas spotka�o, nic mi
si� nie chce. Nie mog�
zrozumie�. Jestem jaka�
zagubiona. Nie mog� pogodzi� si�
z my�l�, �e ju� nigdy wi�cej nie
zobacz� pani, �e ona nie �yje.
By�a taka dobra...
Zaszlocha�a konwulsyjnie.
Dzieci p�aka�y razem z ni�. Elie
nadal sta�, wyprostowany,
nieruchomy, jakby zapatrzony w
jak�� zjaw�.
- Z m�em jest jeszcze gorzej!
- podj�a Sylvia. - Odk�d wr�ci�
z policji, nie jest ju� taki jak
dawniej. Nie chce wyj�� z domu,
dzieciom zabrania chodzi� do
szko�y. Siedzimy zamkni�ci, ca�a
pi�tka. Tylko Bruno wychodzi
zrobi� jakie� zakupy, i to
biegiem... M�� m�wi, �e ludzie
nadal go oskar�aj�. Przecie� to
nieprawda, prosz� pana? Niech mu
pan powie, �e to nieprawda.
- Oczywi�cie, �e nieprawda!
Niech pan pos�ucha, Ritter,
przecie� w gazetach pisano, �e
pana uniewinniono. Ludzie
wiedz�, �e nie ma pan nic
wsp�lnego z tym morderstwem, �e
winien jest m�j przyrodni brat,
�e si� przyzna�, �e zosta�
oskar�ony i osadzony w
wi�zieniu, z pewno�ci� na d�ugo,
by� mo�e na zawsze.
Elie Ritter wpatrzy� si� w
Raymonda Meyera, potem wskaza�
palcem na zamkni�te okno,
wychodz�ce na alej� Gambetty.
- Oni mnie oskar�aj�! -
powiedzia� chrapliwym g�osem. -
S�ysz� ich. S� tam, na ulicy,
pod oknem. Niekt�rzy krzycz� "Na
�mier�! Na �mier�, morderc�!",
jak w dniu, kiedy zabra�a mnie
policja. Wiem, �e tak jest.
Czuj� to. Chc� mnie zabi�! Kiedy
wr�ci�em, wielu z nich mija�em
na ulicy. Patrzyli na mnie z
nienawi�ci�. M�wi pan, �e mnie
uniewinniono? To prawda, ale oni
tego nie chc� przyj�� do
wiadomo�ci. Dla nich liczy si�
oskar�enie. Dla nich nadal
jestem zab�jc�. M�wi�, �e nie ma
dymu bez ognia, �e nie aresztuje
si� kogo�, kto nie ma sobie
naprawd� nic do zarzucenia.
M�wi�, �e nie przes�uchuje si�
na komendzie przez trzy dni i
trzy noce i nie posy�a si� na
wi�cej ni� tydzie� do wi�zienia
cz�owieka, kt�ry nic nie zrobi�.
Nie wierz�, �e policja si�
pomyli�a, �e komisarz Fornet
musia� mnie przeprasza�. Kiedy
m�j ma�y robi zakupy, ludzie
przypatruj� mu si� ze z�o�ci�, z
pogard�. Przecie� to syn
mordercy! Dzieciaki biegn� za
nim i krzycz� g�upoty. Podchodz�
pod same drzwi, razem z
rodzicami. S� tam wszyscy, m�wi�
panu...
Raymond Meyer u�miechn�� si�
wyrozumiale, podobnie jak do
swoich dzieci, kiedy zrobi�y
jakie� g�upstwo, albo do
najskromniejszych pracownik�w
swoich dom�w towarowych.
- Co znowu, panie Ritter! -
powiedzia�. - Tak si� panu tylko
zdaje. Zreszt�, zaraz to
udowodni�.
Trzema susami zbli�y� si� do
okna, przechodz�c mi�dzy ��kami
w nie�adzie. Odsun�� zas�ony,
przekr�ci� rygiel. Elie zawo�a�
zduszonym g�osem:
- Nie! Nie, prosz� pana! Niech
pan tego nie robi!
Ale Raymond otworzy� ju� okna,
odsun�� okiennice. Do mieszkania
wpad� powiew zimnego powietrza.
Na ulicy nie by�o nikogo opr�cz
dw�ch czy trzech przechodni�w,
id�cych �piesznie z nosem
utkwionym w ko�nierzu p�aszcza,
nie zatrzymuj�c na niczym
wzroku.
- Widzi pan przecie�, ani
�ywej duszy. Gdzie ci ludzie,
t�ocz�cy si� z krzykiem "Na
�mier�!", gotowi pana
rozszarpa�? Ulica jest pusta!
Elie spu�ci� g�ow�. Raymond
zamkn�� na powr�t okno,
pozostawiaj�c otwarte okiennice.
Podszed� do szofera swojej
matki, wzi�� go za rami�.
- No, panie Ritter -
powiedzia� - musi si� pan
otrz�sn��. Rozumiem, �e mo�na
by�o dozna� wstrz�su po tym, co
pan przeszed�. Rozumiem pa�skie
czarne my�li. Ale zamykaj�c si�
w czterech �cianach nie
przep�dzi ich pan. Trzeba
dzia�a�, wyj��! ��dam, �eby dzi�
po po�udniu poszed� pan z �on� i
dzie�mi na spacer do lasku.
Niech pan popatrzy, jak te
biedne maluchy �le wygl�daj�.
Zw�aszcza ma�a Sara. A wi�c
wyjdzie pan z nimi po obiedzie.
A od jutra po�le je pan znowu do
szko�y. Trzeba koniecznie zacz��
znowu �y� normalnym �yciem,
zapomnie� o tym, co si� sta�o...
Elie sta� nadal z pochylon�
g�ow�. Wyszepta�:
- Tak, prosz� pana.
Raymond usiad� ci�ko na
uprz�tni�tym przez Sylvie
krze�le.
- Zreszt�, mam z panem do
pom�wienia.
Powi�d� wzrokiem po Ritterze,
Sylvii i tr�jce dzieci,
stoj�cych wok�. Sara wpatrywa�a
si� w niego. W oczach
dziewczynki czyta� wielk�
ciekawo��, zaniepokojenie, ale
r�wnocze�nie ogromn� ufno��, jak
gdyby wiedzia�a, �e syn jej
matki chrzestnej nie mo�e �le
�yczy� ani jej, ani jej braciom,
ani rodzicom.
- Teraz, kiedy mojej matki nie
ma w�r�d �ywych, nie wiem, co
zrobi� z will�. Mo�e wynajm�,
mo�e sprzedam, zobacz�. W ka�dym
razie, pewnie ju� o tym
my�leli�cie... nie b�d� was
wi�cej potrzebowa�. Je�li chodzi
o star� Elise Guillaume,
wszystko jest ju� za�atwione.
Da�em jej troch� grosza, co
pozwoli jej dokona� �ywota w
rodzinnym mie�cie, w
Bar_le_duc. Ma tam kuzyn�w,
kt�rzy zgodzili si� j� przyj��.
Je�li chodzi o was...
- Co z nami b�dzie, z tr�jk�
dzieci? - j�kn�a Sylvia.
- Jeszcze nie sko�czy�em! -
ci�gn�� Raymond. - Nie wyrzucam
was przecie� za drzwi, u licha!
Mo�ecie tu zosta� jeszcze kilka
tygodni, a nawet dwa, trzy
miesi�ce. Przez ten czas
uporz�dkujecie will�. Ale
b�dziecie musieli poszuka�
innego miejsca.
- Prosz� pana - wtr�ci� Elie
bezbarwnym g�osem - ja nigdy nie
znajd� innego miejsca! Jest
kryzys, setki tysi�cy ludzi s�
bez pracy, a poza tym... czy
my�li pan, �e w jakiej�
mieszcza�skiej rodzinie przyjm�
cz�owieka, kt�ry by� oskar�ony o
poder�ni�cie gard�a swojej
chlebodawczyni?
- Elie, powtarzam panu, teraz
koniecznie musi pan wyrzuci� z
g�owy te my�li. Wystawi� panu
pochlebne �wiadectwo pracy,
zas�u�y� pan przecie� na nie.
Je�li chodzi o zab�jstwo mojej
matki, mog� napisa�
o�wiadczenie, w kt�rym wszystko
dok�adnie wyja�ni�, w razie
potrzeby pos�u�y si� pan nim.
Ponadto, pom�wi� o was ze
znajomymi i dam wam troch�
pieni�dzy na og�oszenie w
gazetach.
Zamilk� na chwil�, po czym
podj�� innym tonem:
- Ale mam wam co� jeszcze do
powiedzenia. Moja matka, jak
wiecie, bardzo was lubi�a. Nie
wiem jeszcze, jakie decyzje
podj�a w testamencie, ani
nawet, czy biedaczka zd��y�a go
sporz�dzi�. Jestem jednak
pewien, �e mia�a zamiar wam co�
zapisa�, wiele razy m�wi�a mi o
tym...
Popatrzy� na dzieci. Bruno,
Robert i ma�a Sara usun�li si� w
k�t pokoju i bawili si� po
cichu, jak gdyby domy�lali si�
znaczenia rozmowy, w kt�rej nie
nale�a�o przeszkadza� za �adn�
cen�. Bruno uk�ada� klocki z
"Ma�ego budowniczego", budowa�
dom. Robert zag��bi� si� w
lekturze gazety "La Croix
d'honneur". Sara ubiera�a
szmacian� lalk�, ale co chwila
rzuca�a wok� zaciekawione
spojrzenia.
- Saro! - zawo�a� Raymond. -
Chod� no, tutaj, male�ka. Chod�
do mnie.
Dziecko zbli�y�o si�,
popatrzy�o na m�czyzn� swoimi
du�ymi, niebieskimi oczami,
u�miechn�o si� do niego.
Schwyci� j� wp� i posadzi�
sobie na kolanach.
- Ale ty jeste� �adna! -
powiedzia� Raymond. - Kocha�a�
swoj� chrzestn�, prawda?
- O tak, prosz� pana! Mama
m�wi, �e ona jest teraz w
niebie.
Sylvia nie by�a wierz�ca, jej
m�� r�wnie�. Ale po raz pierwszy
musia�a powiedzie� dzieciom o
czyjej� �mierci. Nie mog�c
wymy�li� nic lepszego, uciek�a
si� do najbardziej pospolitego
frazesu.
- To z pewno�ci� prawda,
kochanie. No i w�a�nie tam, z
wysoka, nadal ci� kocha i
ochrania.
Pozwoli� dziewczynce ze�lizn��
si� z kolan. A ona wr�ci�a do
braci i nadal bawi�a si� w
milczeniu. Ale od czasu do czasu
popatrywa�a na tego grubego,
szorstkiego m�czyzn�, kt�ry do
niej tak mile przemawia�.
- Wydaje mi si� - podj��
Raymond zwracaj�c si� do
Ritter�w - �e moja biedna mama
wyznaczy�a posag dla ma�ej. B�d�
wam m�g� powiedzie� co� wi�cej
na ten temat za kilka dni, kiedy
zobacz� si� z moim
notariuszem...
Sara nie wiedzia�a, co to
takiego posag. Ale rozumia�a, �e
m�wi� o niej, �e si� ni�
zajmuj�, �e chrzestna co� dla
niej przeznaczy�a, mo�e jaki�
podarunek. Jej rodzice p�akali
po cichu, niezdolni do
wypowiedzenia cho�by jednego
s�owa. Raymond wsta�.
- Moi drodzy - powiedzia� -
teraz musz� ju� i��. Zr�bcie,
jak wam powiedzia�em,
uporz�dkujcie will� i
rozejrzyjcie si� za nowym
miejscem. Oto wasza wyp�ata za
ten miesi�c i troch� pieni�dzy
na og�oszenia. �wiadectwo i
za�wiadczenie dostaniecie za
kilka dni...
Zanim przekroczy� pr�g,
odwr�ci� si� do Rittera.
- Elie, niech pan pami�ta! -
powiedzia�. - Koniec z czarnymi
my�lami, dobrze? To si� ju�
sko�czy�o!
Przytuleni do siebie Elie,
Sylvia i dzieci s�yszeli, jak
trzasn�y drzwiczki buicka i
w��czy� si� rozrusznik.
Nadesz�y d�ugie tygodnie
oczekiwania. Wizyta Raymonda
Meyera mia�a dobroczynny wp�yw
na zachowanie Elie Rittera.
Jednak nadal czu� si� dotkni�ty
wyrz�dzon� mu
niesprawiedliwo�ci�. S�ysza�
jeszcze, jak w zakrwawionej
sypialni Sary Meyer komisarz
Fornet oskar�a go o zamordowanie
i obrabowanie biednej kobiety.
Przypomina� sobie z dreszczem
przera�enia okrutne
przes�uchanie, jakiemu poddawano
go przez trzy dni i trzy noce
bez przerwy w dusznym biurze
Komendy Policji. Dr�a� jeszcze
na wspomnienie chwili, gdy
stan�� przed s�dzi� �ledczym,
kt�ry przedstawi� mu akt
oskar�enia. Pami�ta� dni
sp�dzone w celi wi�ziennej w
towarzystwie dw�ch
z�oczy�c�w_recydywist�w, kt�rzy
pokpiwali sobie z jego zapewnie�
o niewinno�ci. Ale zacz��
wychodzi� z domu, rzucaj�c
dooko�a ukradkowe spojrzenia,
jakby chcia� wyczyta� z oczu
przechodni�w ich my�li - ale
ludzie zdawali si� patrze� na
niego oboj�tnie, jak gdyby,
nawet ci, kt�rzy go znali,
zapomnieli ju� o sprawie, kt�rej
�a�osnym bohaterem by� przez
kilka dni. Poza tym, nazajutrz
po rozmowie z Raymondem Meyerem,
pos�a� dzieci do szko�y.
Zastosowa� si� te� dok�adnie
do otrzymanych instrukcji.
Uroniwszy przy tym kilka �ez,
sam, bo Sylvia nie chcia�a mu
pom�c w tej pracy, dok�adnie
wyszorowa� i starannie
uporz�dkowa� sypialni� swojej
pani, zmywaj�c najmniejszy �lad
krwi. Wytar� kurz ze wszystkich
mebli w willi, wytrzepa� dywany,
wsz�dzie poodkurza�. Staranniej
ni� kiedykolwiek wygrabi� te�
�wirowan� alejk� i wymy�
samoch�d, du�ego czarnego
delage', kt�rym tyle razy wozi�
Sar� Meyer na jej codzienny
spacer do lasku w Vincennes albo
na wizyt� u przyjaci�. Wreszcie
da� og�oszenie do trzech gazet
oferuj�c ewentualnym pracodawcom
us�ugi swoje i �ony. I chocia�
odpowiedzi jako� nie
nadchodzi�y, nie traci� nadziei.
Ale przede wszystkim sp�dza� z
�on� ranki i wieczory na
obliczaniu wysoko�ci spadku,
jaki im przypadnie, i posagu,
jaki Sara Meyer przyzna�a swojej
chrzestnej c�rce. Te rachunki
pociesza�y ich, zw�aszcza wobec
bliskiej konieczno�ci
opuszczenia mieszkania, szukania
szcz�cia w nowej pracy, u
innych ludzi, w innym
mieszkaniu. �agodzi�y nawet
upokorzenie, jakie Elie stale
jeszcze odczuwa� i wynikaj�c� z
tego gorycz.
Nadesz�o Bo�e Narodzenie:
goniec z dom�w towarowych
przyni�s� od Raymonda Meyera
paczk� z zabawkami dla ka�dego
dziecka: "Ma�ego mechanika" i
"Podr� do �rodka ziemi"
J."Verne'a z "Zielonej serii"
dla Bruna; o�owianych
�o�nierzyk�w - ca�y pu�k w
charakterystycznych,
niebieskawych mundurach z lat I
wojny �wiatowej, z chor��ym i
oficerami na koniach - i album
tygodnika "Le Bon Point" dla
Roberta; lalk� z mebelkami i
ubrankami oraz "Nieszcz�cia
Zosi" hrabiny de Segur z
"r�owej serii" dla Sary. Opr�cz
tego, dla ka�dego z trojga
dzieci by�a jeszcze torba
�akoci, czekoladowe cukierki,
r�nokolorowe owoce w
marcepanie.
Potem by� Nowy Rok. Kilka dni
wcze�niej Elie napisa� do
Raymonda Meyera, �eby mu
podzi�kowa� za przesy�k� i
z�o�y� �yczenia dla ca�ej jego
rodziny. Styl jego by�
niezgrabny, a ortografia
w�tpliwa, ale umia� pisa�
szczerze, a serce przepe�nia�a
mu wdzi�czno��. Drugiego
stycznia 1932 roku listonosz
przyni�s� przekaz na wy�sze
nieco wynagrodzenie dla niego i
�ony. Lecz Raymond Meyer nie
dawa� o sobie zna� w inny
spos�b: nadal nie by�o
wiadomo�ci od notariusza ani od
ewentualnych pracodawc�w - a
og�oszenia, chocia� ukazywa�y
si� wielokrotnie, wydawa�y si�
bezskuteczne. Oczekiwane
wydarzenie nast�pi�o w
poniedzia�ek, 11 stycznia.
Kiedy tego dnia Raymond wszed�
do str��wki, od razu
spostrzeg�, �e u Ritter�w co�
si� zmieni�o od czasu jego
poprzedniej wizyty: drzwi
otworzy�y si� na pierwsze
pukanie i zaraz dolecia�y go
znane, dawne zapachy pasty do
pod��g, lawendy i kawy; Elie by�
starannie ubrany i ogolony,
najwyra�niej nieprzytomny z
wdzi�czno�ci; Sylvia, starannie
uczesana, w�osy mia�a �ci�gni�te
do ty�u, odziana by�a w fartuch
w niebiesko_bia�� krat� i
promiennie si� u�miecha�a;
str��wk� wypucowano i
posprz�tano; dzieci by�y w
szkole, bo sko�czy�y si� w�a�nie
ferie �wi�teczne i noworoczne.
Raymond Meyer trzyma� w r�ku
sk�rzan� teczk�. Usiad� za
sto�em nakrytym now� cerat� i
nie odm�wi� wypicia kawy
przygotowanej przez Sylvi�.
- Mam wam wiele do powiedzenia
- oznajmi� od razu. - Przede
wszystkim, mimo stara�, nie
znalaz�em dla was pracy.
Interesy �le teraz id�, nikt nie
przyjmuje nowych pracownik�w.
Wyda�em wi�c inne dyspozycje, o
kt�rych zaraz wam powiem. Ale
najpierw musz� was powiadomi�,
�e sprawa spadku po mojej
biednej matce nie potoczy�a si�
tak �atwo, jak przypuszcza�em...
Tak by�o istotnie. Kiedy
umiera kto� bogaty, zawsze
zjawiaj� si� s�py i rzucaj� na
padlin�. Jacy� dalecy krewni,
kt�rych istnienia Raymond
zaledwie si� domy�la�, opadli
notariusza jak w�ciek�e psy
uzurpuj�c sobie prawa,
wymagaj�ce dopiero sprawdzenia.
Z drugiej strony, Sara Meyer
sporz�dzi�a kolejno kilka
testament�w, ale bez daty.
Trzeba wi�c by�o zbada� je,
por�wna�, by ustali�, kt�ra
wersja jest najnowsza i zawiera
rzeczywi�cie ostatni� wol�
zmar�ej. Wreszcie by� przecie�
przypadek Marcela Meyera. Trzeba
by�o utrzyma� jego prawo do
zachowku, chocia� zgodnie z
prawem francuskim morderca nie
mo�e w zasadzie dziedziczy�
maj�tku po swojej ofierze.
- Ale Marcel nie jest
zwyczajnym morderc�: to wariat!
- wyja�ni� Raymond. - Obecnie
jego przypadkiem zajmuj� si�
psychiatrzy. Za��my, �e
wypowiedz� si� za umieszczeniem
go w zak�adzie zamkni�tym, co
jest wielce prawdopodobne:
nale�y przypuszcza�, �e to nie
b�dzie �rodek ostateczny, �e m�j
brat nie pozostanie w zak�adzie
przez ca�e �ycie. Pod dobr�
opiek�, z dala od wszelkich
pokus, poddany reedukacji,
pewnego dnia odzyska by� mo�e
rozum, a nast�pnie wolno��. NIc
mu wtedy nie przeszkodzi domaga�
si� legalnie swojej cz�ci
spadku po naszej matce... bo,
skoro dzia�a� pod wp�ywem
ob��du, zostanie uznany za
niewinnego.
Trzeba wi�c by�o, zanim
przyst�piono do wyceny i
podzia�u spadku, uwzgl�dni� t�
ewentualno�� i poczeka� na
orzeczenie organu
sprawiedliwo�ci.
- M�wi� to wszystko, �eby wam
wyja�ni�, dlaczego sprawy
ci�gn�y si� tak d�ugo. Ale w
ko�cu notariusz okaza�
zrozumienie i uda�o mi si�
osi�gn�� porozumienie, kt�re was
dotyczy...
Na oczach Rittera i jego �ony,
�ledz�cych z napi�ciem ka�de
jego s�owo i ka�dy gest, Raymond
otworzy� sk�rzan� teczk�, wyj��
z niej najpierw pokryt�
notatkami i cyframi kartk�
papieru, a potem dwie bia�e
broszury, na kt�rych ok�adce
widnia� drukowany napis.
Schylaj�c si� nieco, jak m�g�
najdyskretniej, Ritter zdo�a�
przeczyta� na pierwszej
broszurce "Biuro Notarialne
Lucjena Morau, syna,
Saint_mand~e, ulica de la
R~epublique 153", a na drugiej
"Biuro Notarialne Raymonda
Roisseau, syna, ulica Austerlitz
91, Lagny (dep.
Seine_et_marne)". Ten ostatni
napis zaintrygowa� Rittera: Co
tu mia� do roboty notariusz z
Lagny?
Raymond Meyer popatrzy� na
Ritter�w stoj�cych przed nim w
obj�ciu, po czym podj��:
- Jak wam m�wi�em, moja matka
wielokrotnie wyra�a�a zamiar
zapisania wam czego�, a ja,
oczywi�cie, zgadza�em si� z ni�
bez zastrze�e�. I rzeczywi�cie,
figurujecie we wszystkich
kolejnych wersjach testamentu,
za ka�dym razem suma nawet
troch� wzrasta. Kr�tko m�wi�c,
dziedziczycie sto tysi�cy
frank�w...
Elie i Sylvia popatrzyli na
siebie.
- M�j Bo�e! - wyszepta�a
poruszona Sylvia. - Biedna
pani... Jaka ona by�a dobra!
Elie nie powiedzia� ani s�owa,
ale po jego policzkach p�yn�y
�zy rado�ci i wdzi�czno�ci.
R�wnocze�nie po�piesznie
oblicza� w my�lach. �ona i on
zarabiali we dwoje pi��set
frank�w miesi�cznie, plus
mieszkanie, wy�ywienie, pranie.
A wi�c darowane przez Sar� Meyer
sto tysi�cy frank�w stanowi�o
r�wnowarto�� ich wynagrodzenia
za dwie�cie miesi�cy. Ale� to
maj�tek! Przypomnia� sobie, jak
komisarz Fornet, m�wi�c o trzech
tysi�cach frank�w schowanych w
szufladzie Sary Meyer,
powiedzia�, �e stanowi� one
r�wnowarto�� trzymiesi�cznej
p�acy dawnego urz�dnika, a wi�c
sto tysi�cy frank�w, to sto
miesi�cy - ponad osiem lat! -
pracy tego samego urz�dnika!
Elie by� oszo�omiony wysoko�ci�
zapisu. Zapyta� zduszonym
g�osem:
- Prosz� pana, czy jest pan
ca�kiem pewien tej sumy? Nie
mog� zrozumie�. Nie wydaje mi
si�, �eby�my na to zas�u�yli.
Ja... To znacznie wi�cej, ni�
si� z �on� spodziewali�my!
- Naturalnie, �e jestem
pewien! - odpowiedzia� Raymond.
- Zreszt�, zaraz zobaczycie
sami.
Pokaza� jedn� z bia�ych
broszur, nosz�c� nazwisko
notariusza z Saint_mand~e.
- To jeszcze nie wszystko.
M�wi�em wam, �e moja matka
zamierza�a wyznaczy� posag dla
swojej chrze�nicy, waszej ma�ej
Sary, kt�r� tak lubi�a. Tak si�
te� sta�o, wasza c�rka
dziedziczy r�wnie� sum� stu
tysi�cy frank�w z�o�on� u
notariusza, kt�r� b�dzie mog�a
rozporz�dza� po osi�gni�ciu
pe�noletno�ci, to znaczy w roku
1943, albo z chwil�
zam��p�j�cia, je�li wyjdzie za
m�� przed up�ywem tej daty. Z
takimi pieni�dzmi, je�li si� je
dobrze ulokuje, b�dzie mog�a,
je�li zechce, �y� z procent�w. W
ka�dym razie ma zapewnion�
przysz�o��. Musz� wam
powiedzie�, �e osobi�cie jestem
bardzo kontent z takiego
rozporz�dzenia matki. Wiecie, �e
ja te� bardzo lubi� wasz�
c�rk�...
Elie i Sylvia, z oczami
pe�nymi �ez wzruszenia i
wdzi�czno�ci, chcieli co�
powiedzie�. Raymond nie dopu�ci�
ich do g�osu.
- Ze swej strony zmuszony
by�em podj�� pewne, dotycz�ce
was decyzje. M�wi�em ju�, �e nie
b�d� teraz potrzebowa� waszych
us�ug. Nie mog� sprzeda� willi,
bo dop�ki nie rozstrzygnie si�
los mojego przyrodniego brata,
stanowi ona nasz� wsp�w�asno��,
postanowi�em j� wi�c wynaj��. W
tym celu konieczny jest remont,
kt�ry niebawem ka��
przeprowadzi�. Dom musi wi�c by�
niezw�ocznie opuszczony. Ale nie
ma mowy o wyrzuceniu was na
ulic�, to chyba jasne. A wi�c,
oto co wymy�li�em...
Stary Oscar Meyer posiada� w
Lagny, w departamencie
Seine_et_marne, gdzie mieszka�
przed �lubem, znaczny maj�tek,
kt�ry odziedziczy� tylko
Raymond. By�y to mi�dzy innymi
tereny, kt�rych na razie nie
u�ytkowa�. Czeka�, a� zyskaj� na
warto�ci, a miasto je uzbroi, a
wtedy mia� je przekszta�ci� w
dzia�ki, gdzie - korzystaj�c z
ustawy z 13 lipca 1928 roku,
zwanej prawem Loucheura"* -
indywidualni w�a�ciciele mogliby
wznosi� wille i domki. Jeden z
tych teren�w postanowi� aktem
darowizny przekaza� Ritterom.
Ponadto, w sk�ad masy spadkowej
wchodzi�a dochodowa kamienica,
tak�e w Lagne, z�o�ona z
dwunastu mieszka�, jedno z nich
- trzy pokoje z kuchni� - by�o
akurat wolne.
Louis Loucheur, polityk
francuski (1872_#1931),
deputowany (1919_#1931),
wielokrotnie minister w latach
1916_#1931; w okresie gdy
piastowa� funkcj� ministra pracy
i opieki spo�ecznej
(1926_#1930), przyj�to ustaw� o
tanich mieszkaniach, maj�c�
zaradzi� kryzysowi
mieszkaniowemu.
- Oto wi�c, jak widz� ca��
spraw�. Nie zamierzam,
oczywi�cie, autorytatywnie
decydowa� o waszej przysz�o�ci.
Ale, gdybym by� na waszym
miejscu, zrobi�bym tak.
Mogliby�cie zamieszka� z dzie�mi
w mieszkaniu, kt�re got�w jestem
wam wynaj��. Za cz�� zapisu
mojej matki wybudowaliby�cie
�adny dom na dzia�ce, kt�r� wam
darowuj�. To b�dzie was
kosztowa�o nie wi�cej ni�
pi��dziesi�t tysi�cy frank�w. Za
rok dom b�dzie gotowy do
zamieszkania. W�wczas
wyprowadzicie si� z mieszkania i
przeniesiecie do siebie.
Oczywi�cie, r�wnocze�nie
ulokujecie reszt� spadku po
mojej matce. Udziel� wam rad w
tym wzgl�dzie. �eby nie
uszczupla� tego kapita�u,
powinni�cie nadal pracowa�,
je�li nie oboje, to przynajmniej
pan. Tak si� sk�ada, �e
niedaleko Lagny mam udzia� w
du�ej drukarni, pracuj�cej dla
najwi�kszych francuskich
wydawc�w. Postaram si� znale��
tam panu sta�e zaj�cie. To
wszystko! Elie, Sylvio, je�li
chcecie, mo�ecie p�j�� tak
wytyczon� drog�.
Umilk� na chwil� i podj�� ze
�miechem:
- Oczywi�cie niekoniecznie
musicie zastosowa� si� do moich
rad. R�wnie dobrze mo�ecie
zabra� te sto tysi�cy frank�w od
mojej matki i pojecha�
zakosztowa� �ycia na wielk�
skal� na Lazurowym Wybrze�u, a
tamtejsze kasyna czekaj� tylko
na wasze pieni�dze. Ale,
wierzcie mi, najlepiej b�dzie
je�li zrobicie tak, jak wam
sugeruj�... W interesie waszym i
waszych dzieci.
- Oczywi�cie, zastosujemy si�
do pa�skich rad! - powiedzia�
Elie.
- I zawsze b�dziemy panu za
nie dzi�kowa� - doda�a Sylvia. -
Jak za wszystko, co pan zrobi� i
robi dla nas!
Raymond poda� Ritterowi bia�e
broszurki.
- Oto akty notarialne
zawieraj�ce wszystko, o czym wam
tu m�wi�em. Akt spisany przez
notariusza Moreau dotyczy
waszego zapisu i posagu Sary.
Akt sporz�dzony przez notariusza
Roisseau z Lagny dotyczy
darowizny parceli. Popatrzcie:
"Gmina Lagny (dep.
Seine_et_marne), teren o
powierzchni trzystu
osiemdziesi�ciu dziewi�ciu
metr�w kwadratowych, po�o�ony w
miejscu zwanym Wysokie Fale,
stanowi�cy cz�� wi�kszej
dzia�ki, zapisany w katastrze
wy�ej wymienionej gminy Lagny w
sektorze B, pod numerem 211..."
Powiecie mo�e, �e trzysta
osiemdziesi�t dziewi�� metr�w
kwadratowych, to niezbyt du�o.
Ale wystarczy na postawienie
�adnego domu... i b�dzie jeszcze
miejsce na urz�dzenie ogr�dka,
gdzie b�dziecie mogli sadzi�
warzywa. Zostanie jeszcze
kawa�ek, na kt�rym wasze dzieci
b�d� mog�y baraszkowa� do
woli... a tak�e wnuki, kiedy i
one przyjd�...
Raymond wsta�.
- No dobrze! Nie zwlekajcie
zbytnio z wizyt� u notariusza
Moreau. Radz� wam na razie
zostawi� u niego w depozycie sto
tysi�cy frank�w spadku. B�d� w
ten spos�b procentowa�y.
B�dziecie mogli, oczywi�cie,
podejmowa� potrzebne wam
pieni�dze, zw�aszcza na
op�acenie przedsi�biorcy,
kt�remu zlecicie budow� waszego
przysz�ego domu. A oto klucze do
mieszkania w Lagny. Dozorczyni,
pani Minoux, poka�e je wam,
kiedy zechcecie. Poleci�em jej,
by pokaza�a wam dzia�k�. Je�li
chodzi o przeprowadzk�,
wypo�ycz� wam ci�ar�wk� z dom�w
towarowych, z kierowc� i dwoma
tragarzami do pomocy.
Powi�d� wzrokiem doko�a.
- Nie macie du�o rzeczy do
przewiezienia. W ka�dym razie to
nie wystarczy do umeblowania
trzypokojowego mieszkania, jakie
wam przeznaczy�em. Zobaczymy,
czy w�r�d mebli mojej matki nie
ma czego� co mog�oby si� wam
przyda�. Tak czy inaczej, te
starocie i tak p�jd� teraz pod
m�otek. Dlaczego wi�c nie
mieliby�cie skorzysta�...
Popatrzy� na zegarek.
- Dwunasta! - powiedzia�. -
Musz� ju� jecha�, mam si�
spotka� w interesach na obiedzie
na Champs_elys~ees.
Ostatnie s�owa wym�wi� ju� z
teczk� w r�ku, kieruj�c si� do
drzwi.
- No to, do widzenia!
Zawiadomcie mnie, jak wszystko
b�dzie gotowe.
Elie i Sylvia poderwali si�,
chc�c mu raz jeszcze
podzi�kowa�. I oto by� ju� przed
domem, potem na ulicy. Wsiad� do
buicka i ruszy� po�piesznie,
jakby chcia� po�o�y� kres ich
wylewno�ci.
Tydzie� min�� bardzo szybko.
Ritterowie zd��yli zaledwie
zrobi� to, co mieli do
zrobienia, a wszystko odby�o si�
tak, jak postanowi� Raymond
Meyer. Kiedy nadszed� czas,
zawiadomili go. Zjawi� si� o
um�wionej godzinie razem z
tragarzami, kt�rzy przyjechali
niebiesk� ci�ar�wk� z
wymalowan� na niej z�otymi
literami nazw� dom�w towarowych.
Sylvia przygotowa�a spis mebli,
znajduj�cych si� w willi, kt�re
chcia�a zabra�. Dzieci r�wnie�
wtr�ci�y swoje trzy grosze,
zw�aszcza Sara, kt�ra zapragn�a
kom�dki z drzewa r�anego na
bielizn� i fotelika w stylu
Ludwika XV. Raymond zgodzi� si�
na wszystko. Zmusi� nawet
Ritter�w - ku wielkiej rado�ci
Roberta - do zabrania biblioteki
znajduj�cej si� w saloniku na
pierwszym pi�trze, zawieraj�cej
s�ownik Larousse'a w sze�ciu
tomach, encyklopedie, literatur�
klasyczn�, a tak�e dzie�a Gypa i
Colette Willy.
- Bierzcie! - powiedzia�. - To
si� mo�e przyda� waszym
dzieciom. Ja ju� mam to wszystko
u siebie. A poza tym wiecie, co
si� tyczy ksi��ek, to czytam
przede wszystkim ksi�gi
rachunkowe...
Zeszli po schodach, znale�li
si� w du�ym salonie na parterze.
- We�cie i to! - powiedzia�
Raymond.
Wskaza� palcem na portret Sary
Meyer namalowany przez van
Dongena.
- Ale�, prosz� pana - zdziwi�a
si� Sylvia - portret pani?
Nie pozwoli� jej sko�czy�.
- We�cie go, powiedzia�em! M�j
ojciec nie lubi� tego obrazu. Za
bardzo przypomina� mu, �e matka
wiod�a kiedy�... burzliwe
�ycie... zanim go spotka�a i
po�lubi�a. Przypomina� mu te�,
�e jego �ona mia�a dziecko, w
tym samym okresie. Dziecko,
kt�remu da� swoje nazwisko, ale
nigdy go nie pokocha�: to m�j
przyrodni brat Marcel.
Zrozumieli�cie ju� pewnie, �e ja
te� nie lubi� tego portretu.
We�cie go, powtarzam. Ma pewn�
warto�� ze wzgl�du na osob�
malarza, kt�rym zachwyca si�
dzi� ca�y �wiatowy Pary�.
Powie�cie go w salonie waszego
domu w Lagny. Wam nie b�dzie
przypomina� niczego przykrego.
Tylko twarz kobiety, kt�r�
kochali�cie... i kt�ra was
kocha�a.
II
- Mamo! Jestem sz�sta w
klasie!
Zdyszana po biegu od samej
szko�y, z buzi� zar�owion� z
emocji i dumy, Sara wyci�gn�a
do matki dzienniczek ucznia.
Mia�a siedem punkt�w na dziesi��
z francuskiego, z deklamacji,
wypracowa�, sze�� z historii,
pi�� z arytmetyki i dopiero po
raz pierwszy tak dobrze wypad�a
w klasyfikacji. Sylvia uca�owa�a
c�rk�.
- To dobrze, Saro. Tatu� si�
ucieszy!
Wr�cili z kolei Bruno i
Robert, ka�dy ze swoim
dzienniczkiem. Stopnie mieli
lepsze od siostry i w
klasyfikacji wypadli lepiej:
Bruno by� trzeci; Robert, jak
zawsze, od kiedy chodzi� do
szko�y, by� pierwszy i dosta�
dziesi�� na dziesi�� z
francuskiego, z wypracowa� i
deklamacji.
- To nie moja wina, �e jestem
dopiero sz�sta, mamusiu! -
t�umaczy�a Sara. - Ja si� bardzo
staram, ale dziewczynka, z kt�r�
siedz�, bez przerwy do mnie
m�wi... a pani my�li, �e to ja
gadam. Gdyby ta dziewczynka nie
siedzia�a ze mn�, mia�abym
dziesi�� punkt�w ze sprawowania,
a tak dosta�am tylko pi��.
To nie by�a ca�a prawda.
Faktycznie Sara by�a ciekawa
wszystkiego... Za bardzo. Cho�by
przelot muchy, podmuch wiatru,
twarz w oknie domu naprzeciwko
szko�y... najmniejszy drobiazg
wystarczy�, �eby podnios�a g�ow�
znad ksi��ek i zeszyt�w,
rozprasza� jej uwag�.
By�o wp� do si�dmej
wieczorem, poniedzia�ek 31
pa�dziernika 1932 roku. Dzieci
zawsze wraca�y ze szko�y o tej
porze, pozostawa�y w �wietlicy,
gdzie nauczyciele pomagali im
odrabia� lekcje.
Bruno zapyta�:
- Tatu� jeszcze nie wr�ci�?
- Nie - odpowiedzia�a Sylvia -
ale powinien zaraz nadej��. Po
po�udniu musia� pojecha� do
Coulommiers.
Stara�a si� w ten spos�b
uspokoi� starszego syna. Od
czasu gdy, blisko rok temu,
widzia�, jak policjanci w
Saint_mand~e zabieraj� ojca,
Bruno niepokoi� si� ka�d� jego
d�u�sz� nieobecno�ci�. By� to
ch�opiec nadmiernie wra�liwy,
wstydliwy, troch� boja�liwy, a
niesprawiedliwy los ojca g��boko
go dotkn��. W niedziel� trzyma�
si� ca�y czas blisko niego,
patrzy�, jak je, majsterkuje,
czyta gazet�, jak gdyby go
pilnowa�. Zdarza�o si�, �e
wdrapywa� mu si� na kolana, �eby
by� bli�ej niego, �eby poczu�
jego koj�ce ciep�o, a� Elie go
strofowa�:
- Id��e si� bawi�, Bruno!
Kiedy si� ma dwana�cie lat, nie
wchodzi si� ojcu na kolana. Co
za przylepa z ciebie. Jak nie
przestaniesz, b�d� ci� nazywa�
przylepiec.
Bruno odchodzi�, ale z daleka
rzuca� ojcu spojrzenie zbitego
psa, podczas gdy jego brat i
siostra byli w najlepsze zaj�ci
zabaw�, albo rozmawiali ze sob�.
Oni nie odczuli tak mocno
aresztowania ojca, a w ka�dym
razie nie wywar�o to tak
wyra�nego wp�ywu na rozw�j ich
charakter�w.
Robert by� bardzo zamkni�ty w
sobie i, by� mo�e, starannie
ukrywa� to, co odczu�, co
odc