2664

Szczegóły
Tytuł 2664
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2664 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2664 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2664 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ursula Le Guin Opowie�ci Orsinia�skie Prze�o�y�a Agnieszka Sylwanowicz FONTANNY Wiedzieli, �e dr Kereth by� mo�e spr�buje poprosi� w Pary�u o azyl polityczny, poniewa� dostarczyli mu do tego wystarczaj�cych powod�w. Tote� w lec�cym na zach�d samolocie, w hotelu, na ulicy, podczas spotka�, a nawet kiedy czyta� referat na posiedzeniu sekcji cytologicznej, zawsze towarzyszy�y mu w pewnej odleg�o�ci niewyra�ne postacie, kt�re mo�na by wzi�� za magistrant�w lub chorwackich mikrobiolog�w, lecz kt�re nie mia�y nazwisk ani twarzy. Poniewa� obecno�� doktora dodawa�a nie tylko splendoru delegacji jego kraju, ale i pewnego blasku w�adzom (Sp�jrzcie, pozwolili�my przyjecha� nawet jemu!), chciano, �eby pojecha�, lecz nie spuszczano z niego oka. Przyzwyczai� si� do tego. W jego niewielkiej ojczy�nie mo�na by�o sta� si� niewidzialnym, jedynie zamieraj�c w bezruchu, wyciszaj�c g�os, cia�o, umys�. Zawsze by� cz�owiekiem niespokojnym, rzucaj�cym si� w oczy. Tak wi�c kiedy nagle sz�stego dnia w trakcie wycieczki prowadzonej przez przewodnika stwierdzi�, �e si� ulotni�, przez pewien czas by� zdezorientowany. Czy tylko id�c �cie�k�, mo�na osi�gn�� w�asn� nieobecno��? Zrobi� to w bardzo dziwnym miejscu. W ��tych promieniach popo�udniowego s�o�ca ��ci� si� za nim wielki, opuszczony, straszny dom. Na tarasach uwija�y si� tysi�ce wielobarwnych kar��w, a znajduj�cy si� za nimi bladob��kitny kana� prowadzi� prosto w nierzeczywist� dal wrze�nia. Trawniki ko�czy�y si� k�pami wysokich na trzydzie�ci metr�w, szlachetnych, powa�nych, poprzetykanych z�otem kasztanowc�w. Chodzili w cieniu tych drzew, po �cie�kach do konnej jazdy nale��cych do zmar�ych kr�l�w, ale przewodnik wyprowadzi� ich z powrotem w s�oneczny blask trawnik�w i marmurowych p�yt. Prosto przed nimi bi�y z fontann wysoko w powietrze l�ni�ce kolumny wody. Pulsowa�y i �piewa�y w �wietle nad marmurowymi misami. B�ahe, �adne pokoje pa�acu, wielkiego niczym miasto, w kt�rym nikt nie mieszka�, oboj�tno�� szlachetnych drzew b�d�cych jedynymi odpowiednimi mieszka�cami ogrodu zbyt rozleg�ego dla ludzi, dominacja jesieni i przesz�o�ci - wszystko to plusk wody ujmowa� we w�a�ciwe proporcje. Fonograficzne g�osy przewodnik�w milk�y, fotograficzne oczy oprowadzanych widzia�y. Fontanny strzela�y w g�r�, spada�y rado�nie w d� i sp�ukiwa�y �mier�. Dzia�a�y czterdzie�ci minut. Potem zamiera�y. Tylko wielcy kr�lowie mogli sobie pozwoli� na uruchomienie Wielkich Fontann Wersalu i �y� wiecznie. Republiki musz� zachowywa� w�asne proporcje. Zatem strzeliste bia�e pi�ropusze wody zaj�kn�y si�. Piersi nimf wysch�y, usta bog�w rzek zia�y czerni�. Pot�ny g�os wody wzbijaj�cej si� w g�r�, a potem spadaj�cej w d� zmieni� si� w urywane, kaszl�ce westchnienia. Wszystko si� sko�czy�o i ka�dy przez chwil� sta� w samotno�ci. Adam Kereth odwr�ci� si� i ujrzawszy przed sob� �cie�k�, ruszy� ni� ku drzewom, oddalaj�c si� od marmurowych taras�w. Nikt za nim nie poszed�, i w�a�nie w tej chwili dr Kereth zbieg�, chocia� wcale nie zdawa� sobie z tego sprawy. Popo�udniowe s�o�ce przeplata�o si� ciep�ymi plamami z cieniami le��cymi na �cie�ce, a przez �wiat�o i cie� szli, trzymaj�c si� za r�ce, ch�opak i dziewczyna. Daleko za nimi pod��a� samotnie Adam Kereth, a po policzkach ciek�y mu �zy. Po chwili cienie si� rozbieg�y i kiedy Adam podni�s� wzrok, nie zobaczy� ani �cie�ki, ani kochank�w, a jedynie ogrom delikatnego �wiat�a, a pod nim mn�stwo kulistych drzewek w drewnianych donicach. Doszed� na taras przed oran�eri�. Na po�udnie od tego wynios�ego punktu zobaczy� tylko las, Francj� niczym rozleg�y las w jesiennym zmierzchu. Nie gra�y ju� rogi, wyp�aszaj�ce z kryj�wki wilki czy dziki na kr�lewskie polowanie - nie osta�a si� ju� �adna du�a zwierzyna �owna. Jedynymi tropami w tym lesie by�y �lady st�p m�odych kochank�w, kt�rzy przyjechali autobusem z Pary�a, przespacerowali si� w�r�d drzew i znikn�li. Nie maj�c �adnego szczeg�lnego celu i nadal nie zdaj�c sobie sprawy z tego, �e zbieg�, Kereth powoli zawr�ci� szerokimi V �cie�kami w kierunku pa�acu, kt�ry w zapadaj�cym zmierzchu nie by� ju� ��ty, lecz bezbarwny, niczym skalne urwisko nad pla��, kiedy opuszczaj� j� ostatni pla�owicze. Zza niego dociera� st�umiony ha�as przypominaj�cy huk rozbijaj�cych si� fal - to silniki autobus�w turystycznych, wyruszaj�cych w drog� powrotn� do Pary�a. Kereth zatrzyma� si�. Mi�dzy milcz�cymi fontannami przemyka�y po tarasach nieliczne ma�e postacie. Z daleka dobieg� kobiecy g�os wo�aj�cy dziecko, �a�osny niczym wo�anie mewy. Maj�c ju� sprecyzowany cel, Kereth odwr�ci� si� i nie patrz�c za siebie, czujny i wyprostowany jak kto�, kto w�a�nie co� ukrad� - ananasa, portmonetk�, bochenek chleba - z lady i ukry� to pod p�aszczem, ruszy� wielkimi krokami z powrotem w p�mrok mi�dzy drzewa. - To jest moje - powiedzia� g�o�no do wysokich kasztanowc�w i d�b�w, niczym z�odziej w�r�d policjant�w. - To jest moje! - Francuskie d�by i kasztanowce zasadzone dla arystokracji nie odpowiedzia�y na to gwa�towne, republika�skie twierdzenie wypowiedziane w obcym j�zyku. Niemniej jednak zamkn�a si� wok� niego ich ciemno��, milcz�ca, spiskowa ciemno�� wszystkich las�w, w kt�rych ukrywali si� uciekinierzy. Nie spacerowa� po zagajniku d�ugo, jak�� nieca�� godzin� - bramy zamykano na noc, a on nie chcia� zosta� uwi�ziony w Wersalu. Nie po to tu jest. Wi�c nim zapad�a noc, podszed� bli�ej taras�w, nadal wyprostowany i spokojny jak jaki� kr�l czy kleptoman, i obszed� ogromne, blade nadmorskie urwisko o licznych oknach, a potem przeszed� si� po wybrukowanej pla�y. Prycha� tam jeszcze jeden autobus, niebieski, a nie szary, kt�rego si� ba�. Jego autobus ju� odjecha�. Odjecha�, pogr��y� si� w morzu wraz z przewodnikiem, jego kolegami, rodakami, mikrobiologami, szpiegami. Odjecha�, oddaj�c mu Wersal w posiadanie. Siedz�cy nad nim na ogromnym koniu, zniekszta�cony z tak bliskiej odleg�o�ci Ludwik XIV dowodzi� istnienia absolutnych przywilej�w. Kereth podni�s� wzrok na twarz z br�zu, na du�y, br�zowy, burbo�ski nos, tak jak dziecko patrzy na swego starszego brata z mi�o�ci� i szyderstwem. Wyszed� za bram�. W kafejce po drugiej stronie drogi prowadz�cej do Pary�a jego siostra poda�a mu wermut na zakurzonym, zielonym stoliku pod sykomorami. Z po�udnia, od las�w wia� wiatr nios�cy noc i jesie�, i podobnie do wermutu jego wo� by�a gorzkawa od zapachu suchych li�ci. Jako wolny cz�owiek poszed� na podmiejsk� stacj� wybran� przez siebie drog�, o wybranej przez siebie porze, sam kupi� sobie bilet i sam wr�ci� do Pary�a. Nikt, nawet on sam, nie wie, na jakiej stacji wysiad� z metra ani gdzie wa��sa� si� po mie�cie, b�d�c zbiegiem. O jedenastej w nocy sta� przy balustradzie Mostu Solferino: niski czterdziestosiedmiolatek w tandetnym garniturze, wolny cz�owiek. Patrzy�, jak na czarnej powierzchni spokojnie p�yn�cej rzeki dr�� �wiat�a most�w. W g�rze i w dole jej biegu na obu brzegach mie�ci�y si� azyle: siedziba rz�du Francji, ambasady ameryka�ska i angielska. Id�c na most, przechodzi� obok nich wszystkich. Mo�e by�o ju� zbyt p�no w nocy, �eby do nich wej��. Stoj�c po�rodku mostu, mi�dzy lewym i prawym brzegiem, pomy�la�: Nie ma ju� �adnych kryj�wek. Nie ma tron�w, nie ma wilk�w ani dzik�w - wymieraj� nawet afryka�skie lwy. Jedynym bezpiecznym miejscem jest zoo. Nigdy jednak nie zale�a�o mu szczeg�lnie na bezpiecze�stwie, a teraz pomy�la�, �e nie zale�y mu te� na ukrywaniu si�, bo znalaz� co� lepszego: swoj� rodzin�, swoje dziedzictwo. Tutaj wreszcie spacerowa� po ogrodzie nadnaturalnej wielko�ci, �cie�kami, po kt�rych chodzili przed nim jego koronowani starsi bracia. Po czym� takim nie mo�e przecie� schroni� si� w zoo. Przeszed� przez most, wr�ci� do hotelu, id�c pod ciemnymi �ukami Luwru. Wiedzia� teraz, �e jest jednocze�nie i kr�lem, i z�odziejem, a wi�c wsz�dzie znajduje si� u siebie i do ojczyzny kieruje go zaledwie wierno��. Bo c� innego powinno w dzisiejszych czasach kierowa� cz�owiekiem? Kr�lewskim krokiem przeszed� obok agenta tajnej policji siedz�cego w hotelowym westybulu, ukrywaj�c pod marynark� ukradzione, niewyczerpalne fontanny. KURHAN O�nie�on� drog� zesz�a z g�r noc. Ciemno�� poch�on�a wiosk�, kamienn� wie�� twierdzy Vermare, kurhan przy drodze. Zaleg�a k�ty pomieszcze� twierdzy, rozsiad�a si� pod wielkim sto�em i na ka�dej krokwi, czeka�a za plecami ka�dego z m�czyzn siedz�cych przy kominku. Go�� zajmowa� najlepsze miejsce, naro�ne siedzenie wystaj�ce z jednej strony kominka czterometrowej szeroko�ci. Gospodarz, Freyga, pan twierdzy, hrabia Montayny, siedzia� wraz z pozosta�ymi na obmurzu paleniska, chocia� bli�ej ognia ni� niekt�rzy z nich. Skrzy�owa� nogi, du�e d�onie opar� na kolanach i spokojnie patrzy� w ogie�. Rozmy�la� o najgorszej chwili swego dwudziestotrzyletniego �ycia - o wyprawie my�liwskiej nad g�rskie jezioro Malafrena trzy jesienie temu. Prze�ladowa� go widok cienkiej barbarzy�skiej strza�y, stercz�cej z gard�a ojca, wspomina�, jak wyciska� kolanami zimne b�oto, kl�cz�c obok niego w trzcinach, w kr�gu mrocznych g�r. W�osy ojca lekko falowa�y w wodzie jeziora. On sam mia� w ustach dziwny posmak, posmak �mierci, jakby poliza� spi�. Teraz te� czu� smak spi�u. Nas�uchiwa� g�os�w kobiet w pomieszczeniu nad g�ow�. Go��, w�drowny kap�an, opowiada� o swych podr�ach. Pochodzi� z Solariy le��cego na po�udniowych nizinach. M�wi�, �e nawet kupcy mieszkaj� tam w domach z kamienia. Baronowie maj� pa�ace i srebrne talerze i jedz� pieczon� wo�owin�. Wasale i s�u��cy hrabiego Freygi ch�on�li jego s�owa z otwartymi ustami. Freyga, kt�ry s�ucha� dla zabicia czasu, zmarszczy� czo�o. Go�� zd��y� ju� ponarzeka� na stajnie i na zimno, na baranin� podawan� na �niadanie, obiad i kolacj�, na zaniedbany stan kaplicy w Vermare, na spos�b, w jaki odprawiano w niej msz�. - Arianizm! - mrukn��, wci�gaj�c powietrze i �egnaj�c si�. Staremu ojcu Egiusowi powiedzia�, �e wszystkie dusze w Vermare s� pot�pione, bo wierni otrzymali heretycki chrzest. - Arianizm, arianizm! - krzycza�. Trz�s�cy si� ze strachu ojciec Egius my�la�, �e arianizm to diabe�, i usi�owa� wyja�ni�, �e nikt w jego parafii nigdy nie by� nawiedzony z wyj�tkiem jednego z baran�w hrabiego, kt�ry mia� jedno oko ��te, a drugie niebieskie, i kt�ry ducn�� brzemienn� dziewczyn� tak, �e poroni�a, ale pokropili go �wi�con� wod�, po czym nie sprawia� ju� wi�cej k�opot�w, w�a�ciwie jest dobrym reproduktorem, a dziewczyna, kt�ra pocz�a dziecko poza stanem ma��e�skim, po�lubi�a zacnego ch�opca z Bary i powi�a mu pi�ciu ma�ych chrze�cijan, co roku jednego. - Herezja, cudzo��stwo, ignorancja! - grzmia� obcy kap�an. Teraz, zanim zjad� barana zar�ni�tego, przyrz�dzonego i podanego r�koma heretyk�w, modli� si� przez dwadzie�cia minut. Czego on chce? - pomy�la� Freyga. Czy�by w zimie spodziewa� si� wyg�d? Czy�by z tym swoim "arianizmem" uwa�a�, �e s� poganami? Na pewno nigdy nie widzia� poganina - tych ma�ych, smag�ych, strasznych ludzi z Malafreny i dalej po�o�onych wzg�rz. Na pewno nigdy nie wypuszczano ku niemu poga�skich strza�. To nauczy�oby go r�nicy mi�dzy poganami i chrze�cijanami, pomy�la� Freyga. Kiedy wydawa�o si�, �e go�� na razie zako�czy� przechwa�ki, Freyga odezwa� si� do ch�opca, kt�ry le�a� przy nim, opieraj�c podbr�dek na d�oni: - Za�piewaj nam co�, Gilbercie. Ch�opiec u�miechn�� si�, usiad� i od razu zacz�� �piewa� wysokim, delikatnym g�osem: Kr�l Aleksander wyruszy� na b�j, Z�ot� zbroje przywdzia� Aleksander, Z�ote mia� nagolenniki i wielki he�m, Pancerz ca�y mia� z kutego z�ota. Odziany w z�oto nadci�ga� kr�l, Chrystusa przyzwa�, prze�egna� si� W�r�d wzg�rz o zmierzchu. Naprz�d armia kr�la Aleksandra Ruszy�a na koniach, wielkie zast�py W d� ku r�wninom Persji, By nie�� �mier� i kiesk�, za kr�lem szli W�r�d wzg�rz o zmierzchu. D�uga recytacja ci�gn�a si� monotonnie. Gilbert rozpocz�� w �rodku historii i sko�czy� j� tak�e w �rodku, na d�ugo przed �mierci� Aleksandra "w�r�d wzg�rz o zmierzchu". Nie mia�o to �adnego znaczenia, bo wszyscy znali t� pie�� od pocz�tku do ko�ca. - Dlaczego ka�esz ch�opcu �piewa� o poga�skich kr�lach? - zapyta� go��. Freyga uni�s� g�ow�. - Aleksander by� wielkim chrze�cija�skim kr�lem. - By� Grekiem, poganinem i ba�wochwalc�. - Bez w�tpienia znasz troch� inn� pie��, ni� my - rzek� uprzejmie Freyga. - Tak jak myj� �piewamy, s� w niej s�owa: "Chrystusa przyzwa�, prze�egna� si�". Na twarzach niekt�rych z jego ludzi wida� by�o u�miechy. - Mo�e tw�j s�u��cy zechce nam za�piewa� lepsz� pie�� - doda� Freyga, jego uprzejmo�� bowiem by�a szczera. S�uga kap�ana bez specjalnej zach�ty zacz�� �piewa� nosowym g�osem ka� tyczk� o �wi�tym, kt�ry przez dwadzie�cia lat mieszka� nie rozpoznany w domu swego ojca, gdzie dostawa� do jedzenia odpadki. Freyga i wszyscy jego domownicy s�uchali zafascynowani. Rzadko trafia�y do nich nowe pie�ni. �piewak jednak urwa�, s�ysz�c dziwne, przenikliwe wycie dobiegaj�ce z zewn�trz komnaty. Freyga zerwa� si� na r�wne nogi, wpatruj�c w ciemno��. Spostrzeg� jednak, �e jego ludzie nie poruszyli si�, �e siedz� w milczeniu, spogl�daj�c na niego. Z pomieszczenia na g�rze ponownie dobieg� niewyra�ny skowyt. M�ody hrabia usiad�. - Doko�cz sw� pie�� - rzek�. S�uga kap�ana odklepa� reszt� utworu byle jak. Kiedy sko�czy�, zapanowa�a cisza. - Zrywa si� wiatr - odezwa� si� kto� cicho. - Ci�k� zim� mamy. - Kiedy wczoraj szed�em przez prze��cz z Malafreny, �nieg mia�em po uda. - To ich sprawka. - Czyja? Ludzi g�r? - Pami�tasz t� wypatroszon� owc�, kt�r� znale�li�my zesz�ej jesieni? Kass powiedzia� wtedy, �e to z�y znak. Chcia� powiedzie�, �e zabijaj� dla Odnego. - A c� innego mog�oby to znaczy�? - O czym m�wicie? - zapyta� stanowczym g�osem obcy kap�an. - O ludziach g�r, ksi�e. O poganach. - Co to jest Odne? Milczenie. - Co to znaczy, �e zabijaj� dla Odnego? - No, panie, mo�e lepiej o tym nie m�wi�. - Dlaczego? - No, panie, jak powiedzia�e� o pie�niach, w dzisiejszy wiecz�r lepsze s� rzeczy �wi�te. - Kowal Kass m�wi� z godno�ci�, zerkaj�c tylko w g�r�, gdzie znajdowa�o si� jeszcze jedno pomieszczenie, lecz kto� inny, m�odzieniec z owrzodzonymi oczyma, mrukn��: - Kurhan ma uszy, Kurhan s�yszy... - Kurhan? M�wisz o tym pag�rku przy drodze? Milczenie. Freyga zwr�ci� si� do kap�ana. - Zabijaj� dla Odnego - rzek� swym cichym g�osem - na kamieniach obok kurhan�w w g�rach. Nikt nie wie, co w nich jest. - Biedni poganie, bezbo�ni ludzie - mrukn�� ze smutkiem stary ojciec Egius. - Kamie� na o�tarz w naszej kaplicy pochodzi z Kurhanu - powiedzia� m�ody Gilbert. - Co? - Zamilknij - odezwa� si� kowal. - On chce powiedzie�, panie, �e wzi�li�my kamie� le��cy na wierzchu sterty przy Kurhanie, du�y marmurowy kamie�, ojciec Egius go pob�ogos�awi�, i nie ma w tym nic z�ego. - To pi�kny kamie� na o�tarz - zgodzi� si� ojciec Egius, kiwaj�c z u�miechem g�ow�, lecz przy ko�cu jego s��w znad powa�y dobieg� zn�w skowyt. Stary ksi�dz pochyli� g�ow� i zacz�� mrucze� modlitwy. - Ty te� si� m�dl - powiedzia� Freyga, patrz�c na obcego, kt�ry sk�oni� g�ow� i zacz�� co� mamrota�, od czasu do czasu rzucaj�c z ukosa spojrzenie na Freyg�. W twierdzy by�o ciep�o tylko przy palenisku, i �wit zasta� przy nim wi�kszo�� z siedz�cych tam poprzedniego wieczora: ojca Egiusa zwini�tego niczym s�dziwa koszatka w sitowiu, obcego zgarbionego w swym k�cie przy kominie z r�koma splecionymi na brzuchu, Freyg� rozci�gni�tego na wznak niczym wojownik poleg�y w walce. Wok� niego chrapali i rzucali si� we �nie jego ludzie. Freyga obudzi� si� pierwszy. Przest�pi� nad �pi�cymi i wspi�� si� po kamiennych schodach na pi�tro. Akuszerka Ranni wysz�a mu naprzeciw do holu, gdzie na stercie baranich sk�r spa�o razem kilka przytulonych do siebie dziewcz�t i ps�w. Jeszcze nie, hrabio. - Ale to ju� dwie noce... - Ach, ona dopiero zacz�a - odpar�a akuszerka z pogard�. - Musi odpoczywa�, czy� nie? Freyga odwr�ci� si� i zszed� ci�kim krokiem po kr�conych schodach. Pogarda kobiety przygn�bi�a go. Wszystkie te kobiety ca�y wczorajszy dzie� - ich twarze by�y surowe, zatroskane - nie zwraca�y na niego �adnej uwagi. Zosta� wykluczony z ich kr�gu, pozbawiony wszelkiego znaczenia. Nie m�g� nic zrobi�. Usiad� przy d�bowym stole i ukry� twarz w d�oniach, usi�uj�c pomy�le� o Galii, swojej �onie. Mia�a siedemna�cie lat, byli ma��e�stwem od dziesi�ciu miesi�cy. Pomy�la� ojej kr�g�ym, bia�ym brzuchu. Pr�bowa� my�le� ojej twarzy, lecz na j�zyku mia� tylko smak spi�u. - Przynie�cie mi co� do jedzenia! - zawo�a�, uderzaj�c pi�ci� w st�. Twierdza Vermare wyrwa�a si� jak oparzona z szarego parali�u �witu. Wsz�dzie zacz�li biega� ch�opcy, rozszczeka�y si� psy, w kuchni zaszumia�y miechy, przy ogniu przeci�gali si�, spluwaj�c, m�czy�ni. Freyga siedzia� z twarz� ukryt� w d�oniach. Zesz�y kobiety, po jednej, po dwie, aby odpocz�� przy wielkim kominku i co� przegry��. Twarze mia�y surowe. Rozmawia�y tylko mi�dzy sob�. Przesta� pada� �nieg, lecz wiatr od g�r usypywa� zaspy pod �cianami twierdzy i ob�r. By� tak zimny, �e niczym n� ucina� oddech w gardle. - Dlaczego nie zaniesiono S�owa Bo�ego tym waszym ludziom g�r, kt�rzy sk�adaj� ofiary z owiec? - zapyta� brzuchaty ksi�dz ojca Egiusa i Stefana, m�czyzn� z wrzodami wok� oczu. Zawahali si�, nie bardzo wiedz�c, co znaczy s�owo "ofiara". - Oni zabijaj� nie tylko owce - powiedzia� ostro�nie ojciec Egius. Stefan u�miechn�� si� i powiedzia�, potrz�saj�c g�ow�: - Nie, nie, nie. - Co to znaczy? - G�os obcego brzmia� ostro i ojciec Egius odpowiedzia� z lekkim przestrachem w g�osie: - Zabijaj� te�... zabijaj� te� kozy. - Owce czy kozy, co to mnie obchodzi? Sk�d oni pochodz�, ci poganie? Pozwala im si� mieszka� na chrze�cija�skiej ziemi? - Zawsze tu mieszkali - odrzek� stary ksi�dz ze zdumieniem. - I nigdy nie pr�bowa�e� zaprowadzi� w�r�d nich �wi�tego Ko�cio�a? - Ja? Dobry �art, taki pomys�, �eby drobny, stary ksi�dz poszed� w g�ry - �miech nie cich� przez dobrych kilka chwil. Ojciec Egius nie by� pr�ny, lecz troch� go to ubod�o, bo wreszcie powiedzia� do�� sztywno: - Oni maj� swoich bog�w, panie. - Swoje ba�wany, swoje diab�y, to, co nazywacie, jak mu tam, Odnem! - Zamilknij, ksi�e - odezwa� si� nagle Freyga. - Czy musisz wymawia� to imi�? Nie znasz �adnych modlitw? Odt�d obcy zachowywa� si� mniej wynio�le. Kiedy hrabia przem�wi� do niego ostrzej, rozprys� si� czar go�cinno�ci, a zwracaj�ce si� ku ksi�dzu twarze sta�y si� zaci�te. Tego wieczora zn�w zosta� posadzony w rogu przy ogniu, lecz siedzia� tam skulony, nie wyci�gaj�c kolan do ciep�a. Tego wieczora nie �piewano przy kominku. M�czy�ni rozmawiali cichymi g�osami, uciszeni milczeniem Freygi. Za ich plecami czeka�a ciemno��. Opr�cz wycia wiatru na dworze i wycia kobiety nad ich g�owami nie by�o s�ycha� �adnego d�wi�ku. Kobieta zachowywa�a si� spokojnie ca�y dzie�, lecz teraz jej ochryp�y, zduszony krzyk rozlega� si� raz po raz. Freydze wydawa�o si� niemo�liwe, �e jeszcze mo�e krzycze�. By�a szczup�a � niska, by�a dziewczynk�, nie mog�a nosi� w sobie tyle b�lu. - Na co one si� tam przydaj�! - wybuchn��. Jego ludzie spojrzeli na niego bez s�owa. - Ojcze Egiusie! W tym domu jest z�o. - Mog� si� tylko modli�, synu - rzek� przestraszony starzec. - A zatem m�dl si�! Przy o�tarzu! - Wypchn�� ojca Egiusa w czarny zi�b i poszed� za nim do kaplicy przez podw�rzec, gdzie suchy �nieg wirowa� niewidocznie na wietrze. Po pewnym czasie wr�ci� sam. Stary kap�an obieca� sp�dzi� noc na kolanach przy ogniu w swej ma�ej celi za kaplic�. Przy wielkim kominku nie spa� tylko obcy ksi�dz. Freyga usiad� na jednym z kamieni obmur�wki i przez d�u�szy czas nic nie m�wi�. Obcy podni�s� wzrok i skrzywi� si�, napotkawszy utkwione w sobie spojrzenie b��kitnych oczu hrabiego. - Dlaczego nie �pisz? - Nie jestem �pi�cy, hrabio. - Lepiej by by�o, gdyby� zasn��. Obcy zamruga� nerwowo oczyma, po czym je zamkn�� i udawa�, �e �pi. Od czasu do czasu zerka� spod na wp� przymkni�tych powiek na Freyg� i nie poruszaj�c ustami, usi�owa� zm�wi� modlitw� do swego patrona. Na Freydze sprawia� wra�enie t�ustego, czarnego paj�ka. Komnat� spowija�y rozchodz�ce si� z jego cia�a promienie ciemno�ci. Wiatr ucich�, zostawiaj�c po sobie cisz�, w kt�rej Freyga s�ysza� s�abe j�ki �ony. Ogie� dogasi. Sie� mroku coraz cia�niej spowija�a cz�ekopaj�ka siedz�cego w rogu kominka. Pod jego brwiami co� zab�ys�o. Dolna cz�� twarzy lekko si� poruszy�a. Rzuca� coraz silniejsze czary. Wiatr ucich�. Nie by�o s�ycha� �adnego d�wi�ku. Freyga wsta�. Ksi�dz spojrza� na roz�o�yst�, z�ocist� posta� majacz�c� w mroku i kiedy Freyga powiedzia�: - Chod� ze mn� - by� zbyt przestraszony, by si� poruszy�. Freyga chwyci� go za rami� i postawi� na nogi. - Czego chcesz, hrabio? - wyszepta� ksi�dz, usi�uj�c si� wyswobodzi�. - Chod� ze mn� - powt�rzy� Freyga i poprowadzi� go przez mrok po kamiennej posadzce do drzwi. Freyga mia� na sobie tunik� z baranich sk�r, a kap�an tylko we�nian� szat�. - Hrabio - wykrztusi�, biegn�c obok Freygi przez podw�rzec - jest zimno, mo�na zamarzn�� na �mier�, mog� by� wilki... Freyga odsun�� grube niczym ludzkie rami� rygle zewn�trznej bramy twierdzy i otworzy� jedno jej skrzyd�o. - Id� - nakaza� gestem miecza. Ksi�dz zatrzyma� si�. - Nie. Freyga wyci�gn�� miecz z pochwy. Klinga by�a kr�tka i gruba. Wbiwszy jego czubek w zad okryty we�nian� szat�, pop�dzi� ksi�dza przed sob� wiejsk� uliczk�, a potem drog� prowadz�c� w g�ry. Szli powoli, bo �nieg by� g��boki i za ka�dym krokiem przebijali stopami cienk� warstewk� le��cego na nim lodu. Powietrze wydawa�o si� nieruchome, jakby zamarz�o. Freyga spojrza� w niebo. Wysoko, mi�dzy cienkimi chmurami sta�a posta� przepasana trzema jasnymi gwiazdami. Niekt�rzy nazywali j� Wojownikiem, inni Milcz�cym Odnem. Kap�an nieprzerwanie mamrota� modlitw� za modlitw�, wci�gaj�c ze �wistem powietrze. Raz potkn�� si� i upad� twarz� w �nieg. Freyga postawi� go na nogi. Ksi�dz spojrza� na twarz m�odzie�ca w blasku gwiazd, lecz nic nie powiedzia�. Szed� chwiejnie dalej, modl�c si� cicho bez chwili przerwy. Za nimi czerni�a si� wie�a i domy Vermare, a wok� nich rozci�ga�y si� w bladym �wietle gwiazd puste wzg�rza i �nie�ne r�wniny. Przy drodze znajdowa� si� ni�szy od cz�owieka pag�rek w kszta�cie grobu. Obok niego sta� niski, szeroki s�up czy te� o�tarz wzniesiony z nie obrobionych kamieni. Wiatr oczy�ci� go ze �niegu. Freyga uj�� ksi�dza pod rami�, zmuszaj�c go do zej�cia z drogi. Podeszli do o�tarza obok Kurhanu. - Hrabio, hrabio... - kap�an zaj�kn�� si�, kiedy Freyga chwyci� go za g�ow� i przemoc� odchyli� j� do ty�u. W �wietle gwiazd oczy ksi�dza by�y bia�e. Otworzy� usta do krzyku, lecz Freyga rozci�� mu gard�o i wydoby� si� z nich tylko bulgocz�cy charkot. Hrabia przechyli� cia�o nad o�tarzem. Ci�� i rozrywa� grub� szat�, by obna�y� brzuch. Rozci�� go, a krew i wn�trzno�ci wyla�y si� na kamienie o�tarza, zadymi�y na suchym �niegu. Wypatroszone cia�o zsun�o si� po kamieniach niczym pusty p�aszcz. R�ce trupa zwis�y bezw�adnie. Pozosta�y przy �yciu cz�owiek osun�� si� na warstewk� �niegu obok zamiecionego przez wiatr Kurhanu, nie wypuszczaj�c miecza z d�oni. Ziemia ko�ysa�a si� i p�cznia�a, a obok niego przemkn�y w ciemno�ci rozkrzyczane g�osy. Kiedy uni�s� g�ow� i rozejrza� si� dooko�a, wszystko by�o inne. Bezgwiezdne niebo wznosi�o si� nad nim wysokim, bladym sklepieniem, a na wyra�nie widocznych wzg�rzach i dalekich g�rach nie k�ad� si� �aden cie�. Bezkszta�tny trup le��cy na o�tarzu by� czarny, �nieg u podn�a Kurhanu by� czarny, czarne by�y r�ce Freygi i klinga jego miecza. Spr�bowa� oczy�ci� d�onie �niegiem i ockn�� si� od uk�szenia zimna. Wsta� i potykaj�c si�, wr�ci� na odr�twia�ych nogach do Vermare. Mia� zawroty g�owy. Po drodze czu� powiewy delikatnego, wilgotnego wiatru z zachodu, kt�ry wstawa� wraz z budz�cym si� dniem. Nadchodzi�a odwil�. Ranni sta�a przy wielkim palenisku, a m�ody Gilbert uk�ada� drwa. Akuszerka mia�a spuchni�t�, poszarza�� twarz. Odezwa�a si� drwi�co do Freygi: - Nareszcie, hrabio, najwy�szy czas wr�ci�! Sta�, ci�ko oddychaj�c, z obwis�� twarz�, i nic nie m�wi�. - Chod� wi�c - rzek�a akuszerka. Poszed� za ni� po kr�conych schodach. S�oma za�cielaj�ca posadzk� zosta�a zmieciona do kominka. Galia le�a�a w szerokim ma��e�skim �o�u, przypominaj�cym skrzyni�. Zamkni�te oczy mia�a g��boko zapadni�te. Delikatnie chrapa�a. - Ɯ��! - powiedzia�a akuszerka, kiedy Freyga chcia� do niej podej��. - Cicho! Sp�jrz tutaj. W ramionach trzyma�a ciasno zawini�ty tobo�ek. Po chwili, kiedy nadal nic nie m�wi�, wyszepta�a ostro: - Ch�opiec. �adny, du�y. Freyga wyci�gn�� r�k� do tobo�ka. Paznokcie mia� oblepione czym� brunatnym. Akuszerka przytuli�a tobo�ek mocniej do siebie. Jeste� zimny - rzek�a ostrym, pogardliwym szeptem. - Sp�jrz. - Odchyli�a materia�, ods�aniaj�c na chwil� male�k�, czerwon� ludzk� twarzyczk�, po czym zn�w j� zakry�a. Freyga podszed� do ��ka i ukl�k�, dotykaj�c czo�em kamiennej posadzki. Mrukn��: - Chwa�a Ci i dzi�ki, Chryste... Biskup z Solariy nigdy si� nie dowiedzia�, co si� sta�o z jego wys�annikiem do p�nocno-zachodnich teren�w prowincji. Zapewne, b�d�c gorliwym cz�owiekiem, zbyt daleko zapu�ci� si� w g�ry, gdzie nadal jeszcze mieszkali poganie, i poni�s� tam m�cze�sk� �mier�. Imi� hrabiego Freygi d�ugo przetrwa�o w historii prowincji. Za jego �ycia na zboczu g�ry nad jeziorem Malafrena powsta� klasztor benedyktyn�w. Przez kilka ci�kich pierwszych zim �ywi�y ich stada hrabiego i broni� jego miecz. W ich kronikach pisanych kiepsk� �acin� czarnym atramentem na trwa�ym welinie on i jego syn s� wymieniani z wdzi�czno�ci� jako oddani obro�cy Ko�cio�a Bo�ego. LAS ILE Z ca�� pewno�ci� - rzek� m�ody lekarz - istniej� niewybaczalne zbrodnie! Morderstwo nie mo�e pozosta� nie ukarane! - Starszy wsp�lnik potrz�sn�� g�ow�. - By� mo�e istniej� ludzie, kt�rym nie mo�na wybaczy�, ale zbrodnie... to zale�y... - Od czego? Odebra� cz�owiekowi �ycie to ostateczno��. Nie m�wimy oczywi�cie o samoobronie. �wi�to�� ludzkiego �ycia... - Nie podlega os�dowi prawa - rzek� sucho starszy m�czyzna. - W mojej rodzinie pope�niono morderstwo. Dwa morderstwa. - I wpatruj�c si� w ogie�, opowiedzia� swoj� histori�. Pierwsz� praktyk� odbywa�em na p�nocy, w Valone. Pojecha�em tam z siostr� w roku 1902. Ju� wtedy by�o to nieciekawe miejsce. Stare posiad�o�ci zosta�y sprzedane na plantacje burak�w, a dymy licznych kopalni w�gla zasnuwa�y mrokiem wzg�rza na po�udniu i zachodzie. By�a to rozleg�a, monotonna r�wnina, a wra�enie, �e jest si� w g�rach, odnosi�o si� jedynie na jej wschodnim kra�cu, w Valone Alte. Pierwszego dnia, kiedy tam pojecha�em, zauwa�y�em zagajnik, bo wszystkie inne drzewa w dolinie zosta�y wyci�te. Ros�y tam brzozy, nabieraj�ce z�ocistej barwy, za nimi sta� dom, a jeszcze dalej by�o wida� grup� olbrzymich d�b�w, pokrywaj�cych si� patyn� czerwieni i br�zu. By� pi�kny pa�dziernik. Kiedy w soboty wybierali�my si� z siostr� na przeja�d�ki, je�dzili�my w�a�nie tam. M�wi�a swoim sennym g�osem, �e wygl�da to jak zamek z bajki, srebrny zamek w z�otym lesie. Mia�em w Valone Alte kilkoro pacjent�w i zawsze je�dzi�em do nich t� drog�. W zimie, kiedy opad�y li�cie, zawsze by�o wida� �w stary dom; wiosn� rozlega�y si� g�osy kuku�ek, a latem dzikich go��bi. Nie wiem, czy kto� tam mieszka�. Nikogo o to nie pyta�em. Min�� rok; nie mia�em tyle zaj�cia, na ile liczy�em, ale Poma, moja siostra Pomona, umia�a wi�za� koniec z ko�cem, chocia� wygl�da�a na tak senn� i spokojn�. Jako� nam si� wiod�o. Pewnego wieczoru wr�ci�em do domu i zasta�em wezwanie do Ile przy drodze do Valone Alte. Zapyta�em Minn�, nasz� gosposi�, gdzie to jest. - W Lesie Ile - odpar�a, jakby las by� wielko�ci Syberii. - Za starym m�ynem. - To w srebrnym zamku - powiedzia�a Pomona z u�miechem. Pojecha�em tam od razu. By�em ciekaw. Wie pan, jak to jest, kiedy cz�owiek wyobra�a sobie jakie� miejsce, a potem zostaje tam nagle zaproszony. Dom otacza�y stare drzewa, a w jego oknach odbija�o si� resztkami czerwieni zachodz�ce s�o�ce. Kiedy przywi�zywa�em konia, wyszed� mi na spotkanie m�czyzna. Nie pochodzi� z bajki. Mia� oko�o czterdziestu lat i ostr�, w�sk� twarz. Takie surowe fizjonomie cz�sto widuje si� na p�nocy. Zaprowadzi� mnie od razu do �rodka. Dom by� ciemny; m�j przewodnik ni�s� w r�ku lamp� naftow�. Pokoje, kt�rych wn�trza uda�o mi si� dostrzec, sprawia�y wra�enie opuszczonych i pustych. �adnych dywan�w, niczego. W pokoju na pi�trze, do kt�rego weszli�my, te� nie by�o dywanu; ��ko, st�, kilka krzese�; na kominku p�on�� jednak pot�ny ogie�. Kiedy potrzeba drewna na opa�, dobrze jest mie� las. Pacjentem by� w�a�ciciel lasu, Ileskar. Zapalenie p�uc. Walczy� o �ycie. By�em tam z przerwami siedemdziesi�t godzin, a on przez ten czas nie zaczerpn�� ani jednego oddechu, kt�ry nie by�by aktem czystej si�y woli. Trzeciej nocy w Mesoval rodzi�a kobieta, ale zostawi�em j� pod opiek� akuszerki. By�em m�ody i powiedzia�em sobie, �e dzieci przychodz� na �wiat codziennie, ale nie codziennie opuszcza go dzielny cz�owiek. Walczy�, a ja usi�owa�em mu pom�c. O �wicie gor�czka gwa�townie spad�a, tak jak teraz po za�yciu tych nowych lek�w, ale to nie by�o �adne lekarstwo: pacjent wygra� walk�. Pojecha�em do domu w uniesieniu. By�o bia�o i wietrznie; wschodzi�o s�o�ce. Podczas jego rekonwalescencji codziennie do niego zagl�da�em. Przyci�ga� mnie on sam i jego dom. Ostatnia noc by�a jedn� z tych, kt�re si� prze�ywa wy��cznie w m�odo�ci - to takie ca�e noce, od zachodu do wschodu s�o�ca, kiedy czuje si� obecno�� �ycia i �mierci, a za oknami jest las, zima i mrok. U�ywam s�owa "las" tak, jak robi�a to Minna, maj�c na my�li �w zagajnik licz�cy kilkaset drzew. Niegdy� pokrywa� on ca�e Valone Alte, podobnie jak posiad�o�� Ileskara. W ci�gu p�tora wieku i las, i posiad�o�� zmniejszy�y si� do zagajnika, domu i udzia�u w plantacjach Kravaya, co wystarcza�o na utrzymanie jednego Ileskara. Oraz Martina, cz�owieka o ostrej twarzy, niby jego s�u��cego, chocia� razem pracowali i jedli przy jednym stole. Martin by� dziwnym cz�owiekiem, zazdrosnym i oddanym Ileskarowi. Odczuwa�em to jego oddanie jako rzeczywist� si��, nie seksualn�, ale w�adcz� i obronn�. Nie dziwi�a mnie zbytnio. W Galvenie Ileskarze by�o co�, co czyni�o j� rzecz� naturaln�. Naturalne by�o podziwia� go i ochrania�. Najwi�cej dowiedzia�em si� on Minny; jej matka pracowa�a u jego matki. Ojciec przepu�ci� resztki maj�tku, po czym zmar� na zapalenie op�ucnej. Galven w wieku dwudziestu lat wst�pi� do wojska, w wieku trzydziestu o�eni� si�, przeszed� do rezerwy jako kapitan i wr�ci� do Ile. Po jakich� trzech latach opu�ci�a go �ona, uciekaj�c z m�czyzn� z Brailavy. O tym dowiedzia�em si� nieco od samego Galvena. By� mi wdzi�czny za wizyty; wyczu�, �e potrzebuj� jego przyja�ni. Rozumia�, �e nie powinien by� pow�ci�gliwy. Opowiada�em o Pomie i o sobie, czu� si� wi�c zobowi�zany opowiedzie� mi o swoim ma��e�stwie. - By�a bardzo s�aba - powiedzia�. Mia� �agodny, matowy g�os. - Wzi��em t� s�abo�� za s�odycz charakteru. Pope�ni�em b��d. Nie by�a to jednak jej wina. Pope�ni�em b��d. Wiesz, �e odesz�a ode mnie z innym. Skin��em g�ow�, ogromnie skr�powany. - Kiedy� widzia�em, jak batem o�lepi� konia - rzek� Galven tym samym zamy�lonym, pe�nym b�lu g�osem. - Sta� i bi� go po oczach, a� sta�y si� otwartymi ranami. Kiedy podszed�em, w�a�nie sko�czy�. Westchn�� z wielkim zadowoleniem, jakby w�a�nie wsta� od obiadu. To by� jego w�asny ko�. Nie zrobi�em wtedy nic. Kaza�em mu si� wynosi�. To nie wystarczy�o... - A zatem jeste� rozwiedziony z �on�? - Tak - odpar� i spojrza� przez pok�j na Martina, kt�ry rozpala� ogie�. Martin skin�� g�ow� i Galven powt�rzy�: - Tak. Ozdrowia� dopiero przed tygodniem i wygl�da� na zm�czonego; by�o to nieco dziwne, ale ju� wiedzia�em, �e jest dziwnym cz�owiekiem. Powiedzia�: - Przepraszam. Zapomnia�em, jak si� rozmawia z cywilizownymi lud�mi. Te jego przeprosiny naprawd� mnie zabola�y i zacz��em m�wi�, co mi �lina na j�zyk przynios�a, o Pomie, o sobie, starej Minnie i pacjentach. W ko�cu zapyta�em, czy jad�c kiedy� do Ile, m�g�bym zabra� ze sob� Pom�. - Kiedy przeje�d�amy t�dy, bardzo podziwia ten dom. - By�aby to dla mnie wielka przyjemno�� - odpar� Galven. - Najpierw jednak pozw�l mi stan�� na nogi; dobrze? No i sam wiesz, �e wygl�da tu troch� jak w wilczej jamie... - Nie zauwa�y tego - odrzek�em. - Jej w�asny pok�j przypomina g�ste zaro�la, wsz�dzie pe�no chustek, szali, buteleczek, ksi��ek i spinek do w�os�w, niczego nie k�adzie na miejsce. Nie zapina guzik�w na w�a�ciwe dziurki, zostawia za sob� kilwater porozrzucanych przedmiot�w, zupe�nie jakby by�a statkiem. Nie przesadza�em. Poma uwielbia�a mi�kkie suknie i zwiewne stroje i gdziekolwiek by�a, zostawia�a po sobie sp�ywaj�cy z por�czy fotela welon, szal powiewaj�cy na krzaku r�y lub co� kremowego i puszystego upuszczonego pod drzwiami, jakby by�a zwierz�tkiem wsz�dzie pozostawiaj�cym swoj� sier��, niczym kr�liki ozdabiaj�ce bia�ymi k�aczkami futerka kolczaste zaro�la o �wicie. Kiedy gubi�a szal i zostawa�a z odkryt� szyj�, chwyta�a jak�kolwiek chust�, a ja pyta�em, co ma na ramionach; dywanik sprzed kominka? U�miecha�a si� wtedy swoim s�odkim, pe�nym zmieszania, leniwym u�miechem. Moja ma�a siostrzyczka by�a s�odk� istot�. Kiedy powiedzia�em jej, �e kiedy� wezm� j� z sob� do Ile, zaskoczy�a mnie. - Nie - powiedzia�a kr�tko. - Dlaczego? - by�em niepocieszony. M�wi�em du�o o Ileskarze i Poma wydawa�a si� nim zainteresowana. - Nie lubi towarzystwa kobiet i obcych - rzek�a. - Daj biedakowi spok�j. - Bzdura. Jest bardzo samotny i nie wie, jak si� z tej samotno�ci wyrwa�. - Ty mu wystarczasz - powiedzia�a z u�miechem. Nie ust�powa�em - upar�em si�, �eby odda� Galvenowi przys�ug� - i w ko�cu Poma rzek�a: - Jego dom wydaje mi si� dziwny, Gilu. Kiedy o nim m�wisz, wci�� my�l� o tym lesie. O starym lesie, takim, jakim musia� by� przedtem. O wielkim, ponurym obszarze, z polanami, kt�rych nikt nigdy nie widzia� i miejscami zapomnianymi przez ludzi, przemierzanymi przez dzikie zwierz�ta. O terenie, w kt�rym mo�na si� zgubi�. Chyba zostan� w domu i zajm� si� r�ami. O ile pami�tam, powiedzia�em wtedy co� o "kobiecym braku logiki" i podobnych rzeczach. W ka�dym razie obstawa�em przy swoim i w ko�cu moja siostra uleg�a. Poddanie si� by�o jej przywilejem, jak niepoddanie si� by�o przywilejem Galvena. Nie ustalili�my terminu wizyty, i to j� uspokoi�o. W gruncie rzeczy wybra�a si� do Ile po dw�ch miesi�cach. Pami�tam szerokie, ci�kie lutowe niebo wisz�ce nad dolin�, kiedy tam jechali�my. W zimowym �wietle dom stoj�cy w�r�d ogo�oconych drzew wydawa� si� nagi. Wida� by�o gonty dachu, pozbawione zas�on okna, zaro�ni�ty zbr�zowia�ymi chwastami podjazd. Mia�em niespokojn� noc, bo �ni�o mi si�, �e bezskutecznie tropi�em w lesie chyba jakie� ma�e zwierz�tko. Martina nie by�o wida�. Galven zaj�� si� naszym kucem i zaprowadzi� nas do domu. Mia� na sobie stare oficerskie spodnie z odprutymi lampasami, star� kurtk� i szorstki we�niany szalik. Dopiero oczyma Pomy zauwa�y�em, jaki jest ubogi. W por�wnaniu z nim byli�my zamo�nymi lud�mi: mieli�my p�aszcze, w�giel, pow�z i kuca, ma�e skarby i przedmioty. Jego dom by� pusty. On lub Martin �ci�� jeden z d�b�w, by rozpali� ogie� w olbrzymim kominku na dole. Krzes�a, na kt�rych siedzieli�my, pochodzi�y z jego pokoju na g�rze. Byli�my zmarzni�ci i sztywni. Galven zachowywa� si� lodowato. Zapyta�em, gdzie jest Martin. - Poluje - odpar� oboj�tnie Galven. - A pan poluje, panie Ileskar? - zapyta�a Poma. M�wi�a swobodnym tonem, jej twarz por�owia�a w blasku ognia. Galven spojrza� na ni� i odtaja�. - Kiedy �y�a moja �ona, chadza�em na bagna na kaczki - powiedzia�. - Nie zosta�o ju� wiele ptak�w, ale podoba�o mi si� brodzenie po wodzie o wschodzie s�o�ca. - Akurat co� na chore p�uca - rzek�em. - Koniecznie musisz to kontynuowa�. Nagle poczuli�my si� swobodnie. Galven zacz�� opowiada� my�liwskie historyjki przekazywane z pokolenia na pokolenie w jego rodzinie - opowie�ci o polowaniu na dziki; w Valone nie by�o ju� dzik�w od stu lat. Potem przeszli�my do opowie�ci, jakie w owych czasach wci�� snuli starzy ludzie jak Minna; Pome one fascynowa�y i Galven opowiedzia� jej ponur�, niesamowit� histori� o lawinach i bohaterach uzbrojonych w topory, kt�rzy przez wieki schodzili z wysokich g�r nad dolin�, nawiedzaj�c okoliczne chaty. Galven ciekawie opowiada� swoim suchym, mi�kkim g�osem, a my s�uchali�my, siedz�c przy ogniu, odwr�ceni plecami do przeci�g�w i cieni. Kiedy� spr�bowa�em spisa� t� opowie�� i przekona�em si�, �e pami�tam jedynie jej fragmenty wyprane z wszelkiej poezji, s�ysza�em jednak, jak kiedy� Poma opowiadaj� swoim dzieciom s�owo w s�owo tak, jak opowiedzia� j� owego popo�udnia w Ile Galven. Po drodze do domu wyda�o mi si�, �e widz� Martina wychodz�cego z lasu, ale by�o zbyt ciemno, �eby widzie� wyra�nie. Przy kolacji Poma zapyta�a: - Jego �ona nie �yje? - Jest rozwiedziony. Nala�a sobie herbaty i zamy�li�a si�. - Martin nas unika� - odezwa�em si�. - Nie podoba mu si�, �e przyjecha�am. - To ponurak. Ale tobie Galven si� spodoba�? Poma skin�a g�ow� i u�miechn�a si�, jakby co� sobie przypomnia�a. Wkr�tce odesz�a do swego pokoju, zostawiaj�c na krze�le zaczepiony jedn� nitk� zwiewny r�owy szal. Po kilku tygodniach odwiedzi� nas Galven. Pochlebi�o mi to i zaskoczy�o. Nigdy nie wyobra�a�em go sobie z dala od Ile, stoj�cego jak ka�dy inny w naszym salonie. Kupi� sobie w Mesoval konia. By� ogromnie zadowolony i powa�ny, wyja�niaj�c nam, �e to naprawd� dobra klacz, tylko stara i zaje�d�ona, i opowiadaj�c, jak mo�na poprawi� form� zniszczonego konia. - Kiedy odzyska si�y, mo�e zechce pani na niej poje�dzi�, panno Pomono - powiedzia�, poniewa� moja siostra wspomnia�a, �e bardzo lubi je�dzi� konno. - Jest bardzo �agodna. Pomona natychmiast przyj�a zaproszenie; nigdy nie potrafi�a odrzuci� okazji przeja�d�ki. - To przez moje lenistwo - zawsze m�wi�a. - Ko� pracuje, a ja sobie tylko siedz�. Minna ca�y czas obserwowa�a Galvena przez szpar� w drzwiach. Po jego wyj�ciu po raz pierwszy okaza�a nam cie� szacunku. Przesun�li�my si� o jeden stopie� wy�ej w jej �wiecie. Wykorzysta�em to, �eby zapyta� j� o tego m�czyzn� z Brailavy. - Przyje�d�a� na polowania. Pan Ileskar wydawa� wtedy przyj�cia. Nie takie, jak za czas�w jego ojca, ale i tak przyje�d�ali do niego r�ni pa�stwo. Tego interesowa�y polowania. Podobno o�lepi� batem swego konia, po czym pan Ileskar zrobi� mu z tego powodu okropn� awantur� i wyprosi� go. Chyba jednak wr�ci� i mimo wszystko wystrychn�� pana Ileskara na dudka. A wi�c historia z koniem by�a prawdziwa. Przedtem nie by�em tego pewien. Galven nie k�ama�, ale wydawa�o mi si�, �e w swej samotno�ci nie panuje dostatecznie nad r�nymi odmianami prawdy. Nie wiem, sk�d mi to przysz�o do g�owy, poza tym, �e kilka razy powiedzia�, �e jego �ona nie �yje. Co prawda, dla niego, je�li nie dla innych, by�a martwa. W ka�dym razie nie spodoba� mi si� u�mieszek Minny - jej niem�dry szacunek dla Ileskara jako "d�entelmena" i brak owego szacunku dla niego jako m�czyzny. Powiedzia�em jej to. Wzruszy�a szerokimi ramionami. - No to niech mi pan powie, panie doktorze, dlaczego za nimi nie pojecha�? Dlaczego pozwoli� mu tak po prostu odej�� ze swoj� �on�? Mia�a racj�. - Nie by�a tego warta - powiedzia�em. Nic dziwnego, �e Minna zn�w wzruszy�a ramionami. Wed�ug kodeksu, jaki wyznawa�a ona oraz Galven, nie by�o to zgodne z poczuciem dumy. W gruncie rzeczy by�o nieprawdopodobne, �e si� po prostu podda�. Widzia�em, jak walczy z wrogiem gro�niejszym od cudzo�o�nika... Czy mo�e w jaki� spos�b wmiesza� si� w spraw� Martin? Martin by� g��boko wierz�cym chrze�cijaninem i kierowa� si� innym kodeksem. Mimo swojej si�y nie m�g�by jednak powstrzyma� Galvena przed zrobieniem tego, co �w chcia� zrobi�. Wszystko by�o bardzo dziwne i przez ca�� wiosn� zastanawia�em si� nad tym w wolnych chwilach. Po prostu nie potrafi�em dopasowa� zaborczo�ci Galvena do dumnego, bezpo�redniego, bezkompromisowego cz�owieka, za jakiego go mia�em. Czego� tu brakowa�o. Wiosn� kilka razy zabra�em Pom� na przeja�d�k� do Ile. Zima nieco j� os�abi�a i zaleci�em jej ruch na �wie�ym powietrzu. Sprawia�o to Galvenowi ogromn� przyjemno��. Ju� od dawna nie czu� si� komu� potrzebny. W czerwcu, kiedy nadesz�y pieni�dze z plantacji Kravaya, kupi� drugiego konia. Nazywa� si� koniem Martina i Martin je�dzi� na nim do Mesoval, ale kiedy Poma dosiada�a starej karej klaczy, na nowym koniu je�dzi� Galven. Stanowili zabawn� par�: Galven w ka�dym calu by� kawalerzyst�, na ros�ym, ko�cistym dereszu, a leniwa, u�miechni�ta Poma siedzia�a po damsku na grubej, starej klaczy. Przez ca�e lato przyje�d�a� z klacz� po Pom� w niedzielne popo�udnia, po czym do wieczora je�dzili konno po okolicy. Poma wraca�a z roziskrzonym wzrokiem i rumianymi policzkami, co przypisywa�em ruchowi na wolnym powietrzu - nie ma wi�kszego g�upca ni� m�ody lekarz! Nadszed� sierpniowy wiecz�r, wiecz�r po upalnym dniu. Zosta�em wezwany do porodu, pi�� godzin, dwa wcze�niaki urodzone martwe, wr�ci�em do domu oko�o sz�stej i po�o�y�em si� w swoim pokoju. By�em wyczerpany. Narodziny martwych p�od�w, obezw�adniaj�cy upa�, niebo szare od w�glowego dymu zalegaj�cego nad p�ask�, monotonn� r�wnin� - wszystko to mnie przygn�bi�o. Le��c, us�ysza�em odg�os ko�skich kopyt mi�kko st�paj�cych w pyle drogi, a po chwili dobieg�y mnie g�osy Galvena i Pomony. Znajdowali si� przy klombie r�anym pod moim oknem. Pomona m�wi�a: - Nie wiem, Galvenie. - Nie mo�esz tam przyjecha� - odpar�. Nie dos�ysza�em jej s��w. - Je�eli dach przecieka, to przecieka - powiedzia�. - Przybijamy w tym miejscu stare gonty. Pokrycie dachem takiego domu kosztuje. Ja nie mam pieni�dzy. Nie mam zawodu. Zosta�em do tego wychowany. Ludzie mojego pokroju maj� ziemi�, a nie pieni�dze. Ja nie mam ziemi. Mam pusty dom. Tam mieszkam, taki ju� jestem, Pomono. Nie mog� go opu�ci�. Ty natomiast nie mo�esz w nim mieszka�. Tam nic nie ma. Nic nie ma. Jeste� ty - odrzek�a, a przynajmniej tak mi si� wydawa�o; m�wi�a bardzo cicho. - Na jedno wychodzi. - Dlaczego? Nast�pi�a d�uga chwila ciszy. - Nie wiem - odezwa� si� w ko�cu Galven. - Zacz��em dobrze. Mo�e to z powodu powrotu. Mo�e dlatego, �e sprowadzi�em j� do tego domu. Pr�bowa�em da� jej Ile. Taki jestem. Na nic si� to jednak nie zda�o, na nic si� nie zda, to nie ma sensu, Pomono! S�owa te przepe�nia�a udr�ka, i moja siostra odpowiedzia�a mu tylko jego imieniem. Potem ju� nie s�ysza�em, co m�wili, a jedynie pomruk ich nerwowych, czu�ych g�os�w. Mimo skr�powania tym, �e pods�uchuj�, cudownie by�o s�ysze� t� czu�o��. Wci�� jednak ba�em si�, odczuwa�em md�o�ci i znu�enie, kt�re towarzyszy�y mi, gdy tak niedawno pomaga�em narodzi� si� martwym bli�ni�tom. Niemo�liwe, �eby moja siostra kocha�a Galvena Ileskara. Nie chodzi�o o to, �e jest biedny, �e mieszka w na wp� zrujnowanym domu na ko�cu �wiata; to by�o jego dziedzictwo, jego prawo. Szczeg�lni ludzie prowadz� szczeg�lne �ycie. Je�li Poma go kocha�a, mia�a prawo do wybrania tego wszystkiego. Nie dlatego wszystko to by�o niemo�liwe. Chodzi�o o ten brakuj�cy element. O to, czego tak bardzo brakowa�o Galvenowi. W jego osobowo�ci istnia�a wyrwa, jakie� zapomniane miejsce, roz�am. Niezupe�nie by� moim bratem, jak zwyk�em my�le� o wszystkich ludziach. By� obcym z innego kraju. Tego wieczoru wci�� patrzy�em na Pom�; by�a pi�kn� dziewczyn�, mi�kk� niczym s�oneczny blask. Przeklina�em si�, �e nigdy dot�d na ni� nie patrzy�em, �e nie by�em dla 'niej dobrym bratem, �e nie zabiera�em jej ze sob�, nie wprowadzi�em do towarzystwa, gdzie znalaz�aby tuzin m�czyzn gotowych j� pokocha� i po�lubi�. Zamiast tego zawioz�em j� do Ile. - Tak si� zastanawiam - powiedzia�em nast�pnego ranka przy �niadaniu. - Dosy� mam ju� tego miejsca. Chcia�bym spr�bowa� w Brailavie. Dop�ki nie zobaczy�em w jej oczach przera�enia, s�dzi�em, �e jestem subtelny. - Naprawd�? - zapyta�a s�abym g�osem. - Tutaj nigdy si� nie dorobimy. To nieuczciwe wzgl�dem ciebie, Porno. Napisz� do Cohena, �eby rozejrza� si� za jakim� wsp�lnikiem dla mnie w mie�cie. - Nie powiniene� jeszcze troch� zaczeka�? - Nie tutaj. To do niczego nie prowadzi. Skin�a g�ow� i jak najszybciej opu�ci�a moje towarzystwo. Nie zostawi�a po sobie nic - ani szala, ani chusteczki do nosa. Ca�y dzie� chowa�a si� w swoim pokoju. Mia�em do odbycia tylko dwie wizyty. Bo�e, to by� d�ugi dzie�! Podlewa�em po kolacji r�e i Poma przysz�a do mnie, w to samo miejsce, gdzie wczorajszego wieczoru rozmawia�a z Galvenem. - Chc� z tob� porozmawia�, Gilu - odezwa�a si�. - Zahaczy�a� sukni� o krzak r�y. - Odczep j�, nie mog� tam si�gn��. Z�ama�em kolec i uwolni�em j�. - Zakocha�am si� w Galvenie - rzek�a. - Rozumiem - odpar�em. - Om�wili�my to. Uwa�a, �e nie mo�emy si� pobra�; jest zbyt ubogi. Chcia�am jednak, �eby� o tym wiedzia�. �eby� zrozumia�, dlaczego nie chc� wyjecha� z Valone. Zabrak�o mi s��w, a raczej s�owa mnie dusi�y. W ko�cu wydoby�em z siebie: - Chcesz powiedzie�, �e chcia�aby� tu zosta�, nawet je�li...? - Tak. Przynajmniej b�d� mog�a go widywa�. Moja �pi�ca kr�lewna obudzi�a si�. On j� obudzi�; da� jej to, czego jej brakowa�o, i co mog�o jej da� niewielu m�czyzn: poczucie niebezpiecze�stwa, kt�re stanowi pod�o�e mi�o�ci. Teraz potrzebowa�a tego, co zawsze mia�a i czego nigdy nie potrzebowa�a - swego spokoju i si�y. Patrzy�em na ni� i w ko�cu powiedzia�em: - Chcesz z nim zamieszka�? Zblad�a �miertelnie. - Owszem, gdyby mnie o to poprosi� - odpar�a. - Jak my�lisz, zrobi to? - By�a w�ciek�a, a mnie zatka�o. - Porno, przepraszam, nie chcia�em... Ale co ty zrobisz? - Nie wiem - odpar�a, wci�� z�a. - Chcesz powiedzie�, �e po prostu zamierzasz tu mieszka�, podczas gdy on mieszka tam... - Ju� doprowadzi�a mnie do tego, �e o ma�o nie powiedzia�em, �eby za niego wysz�a. Teraz ja si� rozz�o�ci�em. - Dobrze, porozmawiam z nim. - O czym? - zapyta�a, od razu bior�c go w obron�. - O jego zamiarach! Je�eli chce si� z tob� o�eni�, to chyba mo�e znale�� sobie jak�� prac�? - Pr�bowa� - odpar�a. - Nie zosta� wychowany do pracy. I, jak wiesz, chorowa�. Jej godno��, jej krucha godno��, przeszy�a mi serce. - Wiem o tym, Pomo! Wiesz, �e go szanuj�, �e go kocham; by� najpierw moim przyjacielem, prawda? Czasami wydaje mi si�, �e wcale go nie znam... - Nie mog�em powiedzie� nic wi�cej, bo mnie nie rozumia�a. By�a �lepa na ciemne zak�tki lasu, a mo�e wszystkie by�y dla niej jasne. Ba�a si� o niego; ale jego nie ba�a si� wcale. Tak wi�c pojecha�em tego wieczoru do Ile. Galvena nie by�o w domu. Martin powiedzia�, �e wzi�� klacz na przeja�d�k�. Martin czy�ci� uprz�� w stajni przy blasku lampy i ksi�yca. Rozmawia�em z nim, czekaj�c na powr�t Galvena. Ksi�yc wyolbrzymi� las Ile; brzozy i dom sprawia�y wra�enie srebrnych, d�by stanowi�y �cian� czerni. Martin wyszed� ze mn� przed wrota stajni, �eby zapali�. Spojrza�em na jego twarz w blasku ksi�yca i pomy�la�em, �e mog� mu zaufa�, je�eli tylko on zaufa mnie. - Martinie, chc� ci� o co� zapyta�. Mam do tego powa�ny pow�d. Poci�gn�� z fajki i czeka�. - Czy uwa�asz, �e Galven jest przy zdrowych zmys�ach? Milcza�, poci�gn�� z fajki, lekko si� u�miechn��. - Przy zdrowych zmys�ach? - powt�rzy�. - Nie mnie o tym s�dzi�. Ja te� wybra�em to miejsce. - Pos�uchaj, Martinie, wiesz, �e jestem jego przyjacielem. On jednak i moja siostra zakochali si� w sobie i m�wi� o ma��e�stwie. Jestem jej jedynym opiekunem. Chcia�bym wiedzie� wi�cej o... - zawaha�em si� i w ko�cu powiedzia�em: - O jego pierwszym ma��e�stwie. Martin patrzy� na dziedziniec. Jego jasne oczy pe�ne by�y ksi�yca. - Nie trzeba tego porusza�, panie doktorze. Powinien pan jednak zabra� st�d siostr�. - Dlaczego? �adnej odpowiedzi. - Mam prawo wiedzie�. - Niech pan na niego spojrzy! - wybuchn�� Martin, odwracaj�c si� do mnie. - Niech pan na niego spojrzy! Zna go pan do�� dobrze, cho� nigdy si� pan nie dowie, kim by�, kim powinien by�. Co si� sta�o, to si� nie odstanie, niczego nie mo�na naprawi�, niech go pan zostawi w spokoju. Co pocznie pa�ska siostra, kiedy on wpadnie w ten sw�j czarny nastr�j? Ca�ymi dniami mieszka�em z nim w tym domu, kiedy nie m�wi� ani s�owa, i nic, dos�ownie nic nie mo�na by�o dla niego zrobi�. Czy to jest �ycie dla m�odej dziewczyny? On nie mo�e �y� z lud�mi. Nie jest przy zdrowych zmys�ach, je�li to panu odpowiada. Prosz� j� st�d zabra�! Za jego wywodem nie sta�a wy��cznie zazdro��, ale te� i nie logika. Zasz�ej nocy Galven m�wi� o sobie w taki sam spos�b. By�em pewien, �e od czasu poznania Pomy Galven ani razu nie wpad� w "czarny nastr�j". Czer� le�a�a gdzie� dalej. - Czy rozwi�d� si� z �on�, Martinie? - Ona nie �yje. - Jeste� pewien? Martin skin�� g�ow�. - Dobrze; je�li nie �yje, to sprawa jest zamkni�ta. Mog� z nim jedynie porozmawia�. - Nie zrobi pan tego! W jego g�osie brzmia�o nie tyle pytanie czy gro�ba, ile przera�enie, prawdziwe przera�enie. Rozpaczliwie trzyma�em si� zdrowego rozs�dku, chwytaj�c si� brzytwy. - Kto� musi stawi� czo�o rzeczywisto�ci - powiedzia�em ze z�o�ci�. - Je�eli si� pobior�, b�d� musieli z czego� �y�... - �y�, �y�, nie w tym rzecz! On nie mo�e nikogo po�lubi�. Prosz� j� st�d zabra�! - Dlaczego? - Dobrze, zapyta� pan, czy jest przy zdrowych zmys�ach, odpowiem wi�c panu: Nie. Nie, on nie jest przy zdrowych zmys�ach. Zrobi� co�, o czym nie wie, czego nie pami�ta, a je�li ona tu przyb�dzie, wszystko si� powt�rzy, sk�d mam wiedzie�, czy si� nie powt�rzy?! Poczu�em zawr�t g�owy, tam, na nocnym wietrze, pod wznosz�c� si� wysoko ciemno�ci� i srebrem drzew. W ko�cu wyszepta�em: - Jego �ona? �adnej odpowiedzi. - Na mi�o�� bosk�, Martinie! - Dobrze - wyszepta�. - Prosz� pos�ucha�. Natkn�� si� na nich w lesie. Tam, w�r�d d�b�w. - Wskaza� olbrzymie drzewa, stoj�ce powa�nie w blasku ksi�yca. - Polowa�. By�o to w dzie� po tym, jak wyprosi� tego m�czyzn� z Brailavy, jak powiedzia� mu, �eby nigdy tu nie wraca�. Jego �ona by�a za to na niego w�ciek�a, k��cili si� p� nocy i on wyszed� na bagna przed �witem. Wr�ci� wcze�nie i zasta� ich w lesie, poszed� skr�tem, natkn�� si� na nich w bia�y dzie� w lesie. Zastrzeli� j� z miejsca, a jego uderzy� kolb�, roztrzaska� mu g�ow�. Poniewa� strza� pad� tak blisko domu, us�ysza