2659
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 2659 |
Rozszerzenie: |
2659 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 2659 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 2659 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
2659 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Nancy Kress
�ebracy na koniach
Dla Jill Beves, R. N., CCRN, kt�rej nigdy nie da�oby si� zast�pi� robopiel�gniark�.
PROLOG
DRZWI WI�ZIENIA ROZWAR�Y SI� I WYSZ�A NA zewn�trz.
Helikopter czeka� na parkingu, oddalony o jakie� trzydzie�ci metr�w. Tak w�a�nie prosi�a m�a: "Nie przychod� po mnie. Pozw�l, �ebym ja przysz�a do ciebie". Will Sandaleros to zrozumia�. Czeka� w kabinie sam.
Jennifer Sharifi sta�a nieruchomo, omiataj�c wszystko dooko�a badawczym spojrzeniem. Trawa. Drzewa. Kwiaty: genomodyfikowane lilionagietki i srebrne r�e, s�odki william i ziele ksi�ycowe. By�a pe�nia lata. Stoj�cy obok stra�nik co� powiedzia�. Nie dos�ysza�a co.
Dwadzie�cia siedem lat.
Wszystko si� pozmienia�o, a jednak nie zmieni�o si� nic.
Min�o dwadzie�cia siedem lat, odk�d s�dzono j�, a potem skazano i wsadzono do wi�zienia za zbrodni�, kt�r� z ca�� pewno�ci� pope�ni�a - za zdrad� Stan�w Zjednoczonych Ameryki. Tylko �e dla niej to wcale nie by�a zbrodnia. To by�a rewolucja, walka o uwolnienie si� spod w�adzy �pi�cych, kt�rzy pr�bowali ograbi� i zniszczy� lud Jennifer. Rz�d zastosowa� do tego najnowocze�niejszy �rodek zniszczenia - rujnuj�co wysokie podatki, kt�re wyja�awia�y �ycie gospodarcze. Jennifer w odpowiedzi si�gn�a po �rodek jeszcze nowocze�niejszy: terroryzm genetyczny. Jennifer Sharifi wraz z jedenastk� sprzymierzonych z ni� Bezsennych trzyma�a w szachu pi�� ameryka�skich miast, gro��c u�yciem genomodyfikowanych retrowirus�w, je�li �pi�cy nie uwolni� jej ludzi.
Tylko �e to si� nie powiod�o. I to wcale nie dlatego, �e rz�d �pi�cych by� w stanie przechytrzy� Bezsennych. Pora�ka Jennifer mia�a zupe�nie inne �r�d�o. Posz�a do wi�zienia ona i jej jedenastu sprzymierze�c�w - wyroki by�y zr�nicowane, ale Jennifer dosta�a najd�u�szy. Dwadzie�cia siedem lat.
Przy helikopterze Willa zatrzyma� si� jaki� samoch�d. Czy�by reporterzy? Raczej nie, �wiat bardzo si� zmieni�. Z samochodu wysiad�a starsza kobieta i zaraz ruszy�a w przeciwnym kierunku. Jennifer przygl�da�a jej si� bez emocji. Stara - po osiemdziesi�tce, s�dz�c z twarzy - sz�a pewnym krokiem z p�ynnym wymachem ramion, jakim chodzili teraz wszyscy. Od czasu Przemiany. Ale mimo wszystko kobieta by�a ju� stara - prawie zu�yta, bliska ko�ca.
Jennifer mia�a sto czterna�cie lat. Wygl�da�a przy tym na trzydzie�ci pi�� i to si� ju� nie zmieni. Ale tamtych dwudziestu siedmiu lat ju� nigdy nie odzyska. A tak�e swojego �wiata.
Stra�nik wci�� jeszcze co� m�wi�. Nie zwraca�a na niego najmniejszej uwagi. W ca�o�ci skupi�a si� na swoim gniewie: pot�nym, wrz�cym, przelewaj�cym si� w niej jak powolna, g�sta lawa wyp�ywaj�ca z j�dra planety. Ze spokojem uj�a ten gniew w karby, odgrodzi�a murem, ukierunkowa�a. Nie ukierunkowany gniew to zagro�enie, natomiast dobrze ukierunkowany jest niewyczerpanym �r�d�em si�y. To tylko kwestia w�a�ciwej in�ynierii.
Na jej pi�knej twarzy nie drgn�� �aden mi�sie�.
Kiedy poczu�a si� gotowa, pozostawi�a za sob� rozgadanego stra�nika wraz z ca�ym wi�zieniem federalnym o zaostrzonym rygorze w Allendale, gdzie sp�dzi�a dwadzie�cia siedem lat za zdrad� rz�du, kt�ry teraz ledwie istnia�.
Will nie obj�� jej ani nie poca�owa�. Uj�� tylko za d�o� i przez chwil� siedzia� nieruchomo, zanim zapali� silnik.
- Witaj, Willu.
- Witaj, Jenny.
Wi�cej s��w nie by�o potrzeba.
Helikopter zacz�� si� wznosi�. Stra�nik pod nimi raptownie zmala�, potem zmniejszy�o si� i wi�zienie. Jennifer rzuci�a do terminalu:
- Jakie� wiadomo�ci?
- Nie ma wiadomo�ci - odpowiedzia�o urz�dzenie zgodnie z jej przewidywaniami. Po��czenie nie by�o zabezpieczone. Wiadomo�ci b�d� czeka�y na terminalu Willa, tam gdzie si� zatrzyma�. B�dzie ca�e mn�stwo wiadomo�ci, a p�niej nawet jeszcze wi�cej, kiedy Jennifer zacznie od nowa zbiera� wszystkie ko�ce swej ogromnej i spl�tanej korporacyjnej sieci finansowej. Ale nie w Stanach. Ju� nigdy wi�cej w Stanach. Przez nie strze�one ��cze mo�na by�o wykona� tylko ten jeden telefon.
- Po��cz mnie z Azylem, na cz�stotliwo�ci publicznej.
- Zg�asza si� Azyl na cz�stotliwo�ci publicznej - odpowiedzia� terminal. Will zerkn�� na ni�, ale zaraz z powrotem zaj�� si� pilotowaniem.
Ekran przed Jennifer rozjarzy� si� cyframi kod�w dost�pu, po kt�rych natychmiast zjawi�a si� twarz jej wnuczki. Tak wi�c Miranda ju� czeka�a, zna�a dok�adnie godzin� jej wyj�cia. Naturalnie.
- Witaj, babciu - odezwa�a si� Miranda, oddalona od Ziemi o dwie�cie tysi�cy mil. Ona i reszta trzeciej generacji Bezsennych od lat byli w�a�cicielami Azylu. Tego Azylu, kt�ry Jennifer zbudowa�a po to, by zapewni� bezpiecze�stwo wszystkim Bezsennym. Jennifer nie znosi�a ironii losu.
Miranda nie powiedzia�a jej: "Witaj w domu". Jej nie�adna twarz na zbyt wielkiej g�owie, otoczona mas� czarnych, niesfornych w�os�w, wcale si� nie u�miecha�a. Jennifer spojrza�a na wnuczk�, przypomnia�a sobie wszystko i rozsun�a mury wok� swego gniewu. To w�a�nie Miranda wys�a�a j� do wi�zienia.
A teraz Jennifer obwie�ci�a swym spokojnym, d�wi�cznym g�osem:
- Przejmuj� Azyl z powrotem na w�asno��. Prawnie nale�y do mnie. Funkcja nadzorcza twojego ojca ko�czy si� wraz z moim zwolnieniem. W ci�gu dwudziestu czterech godzin oboje opu�cicie stacj� orbitaln� wraz z dwudziestoma sze�cioma innymi Superbezsennymi i wszystkimi tymi, kt�rzy prowadz� z nimi wszelkie zalegalizowane interesy. W przeciwnym razie wykorzystam przeciwko wam te same skorumpowane si�y prawa, kt�rych wy u�yli�cie przeciwko mnie.
- Opu�cimy Azyl - odpar�a Miranda bez �ladu emocji. Ekran pociemnia�.
Will uj�� Jennifer za r�k�.
Helikopter zbli�y� si� do kopu�y ochronnej w samym �rodku wy�szych partii Appalach�w. Stare, zniszczone wzg�rza, zaokr�glone u szczytu, z�agodzone g�stym poszyciem ciemnej zieleni, nie genomodyfikowanej. Will wys�a� sygna� w kierunku kopu�y, kt�ra zaraz wpu�ci�a do �rodka ich helikopter. Wyl�dowali na dachu kamiennego budynku wzniesionego nanotechnicznie, na niewielkim wzg�rzu. Wysiedli.
Pod stopami Jennifer rozci�ga�a si� ��ka pe�na koniczyny, stokrotek i pszcz�, otoczona l�ni�cymi wodami strumyka, kt�ry na p�nocnym jej kra�cu za�amywa� si� w wodospad. W tle w�r�d sinej mg�y wznosi�y si� g�rskie szczyty, jak dymne katedry. Nad nimi mlecznobia�y �uk nieba, na zachodnim kra�cu lekko oz�ocony.
- Jeste� w domu - odezwa� si� mi�kko Will.
Jennifer rozejrza�a si� doko�a - popatrzy�a na dom, ��k�, g�ry, niebo, ca�� okolic�. Wyraz jej twarzy nie zmieni� si� ani na jot�, tylko �e teraz przymkn�a powieki, �eby lepiej widzie� ten sw�j starannie kumulowany gniew.
- Dom, tutaj? Nigdy. To tylko pole bitwy.
Will skin�� ostro�nie g�ow�, u�miechn�� si� i razem weszli do �rodka.
CZʌ� PIERWSZA
Listopad 2120 - stycze� 2121
Gdyby �yczenia by�y ko�mi, �ebracy je�dziliby wierzchem.
JOHN RAY, "PRZYS�OWIA ANGIELSKIE", 1670
1
O, JEST. LE�Y SOBIE NA CHODNIKU MADISON AVENUE w enklawie Wschodniego Manhattanu. Wygl�da prawie jak od�amana ga��zka, kt�r� przeoczy� uszkodzony robot komunalny. Ale nie jest to bynajmniej nienaturalnie prosta ga��zka ani zgubiony scyzoryk laserowy, ani fragment wiod�cej donik�d czarnej kreski wyrysowany na nanokrytym betonie chodnika. To strzykawka Przemiany.
Doktor Jackson Aranow schyli� si� i j� podni�s�.
Pusta - i nie spos�b okre�li�, jak dawno kto� z niej skorzysta�. Ten czarny stop nie rdzewieje, nie rysuje si� ani nie rozk�ada. Jackson ju� nie pami�ta, kiedy ostatni raz widzia� strzykawk� le��c� na chodniku. Pewnie trzy albo i cztery lata temu. Poobraca� j� w palcach jak batut�, spojrza� przez ni� jak przez teleskop, potem wycelowa� ni� w najbli�szy budynek.
- Pifpaf!
- Witamy - odpowiedzia� mu budynek. Wyci�gni�ta r�ka Jacksona wesz�a w zasi�g jego czujnik�w. Sam Jackson, wsun�wszy strzykawk� w kiesze�, wszed� teraz w pe�en urz�dze� zabezpieczaj�cych portyk.
- Doktor Jackson Aranow do pani Ellie Lester.
- Minutka, pszepana. Ju� dobrze, wszystko gra, pszepana. S�u�� z rado�ci�.
- Dzi�kuj� - odpar� nieco sztywno Jackson. Nie lubi�, kiedy budynki m�wi�y w udawanym slangu.
Przedpok�j by� groteskowo ekskluzywny. Programowana pod�oga z ��tej kostki brukowej, kt�ra co trzydzie�ci sekund zmienia�a u�o�enie, tworz�c coraz to inne �cie�ki, nieodmiennie prowadz�ce wprost do kt�rej� z pustych �cian. Neonowozielona Wenus z zegarkiem cyfrowym na brzuchu sta�a na pi�knym stoliku w stylu sheraton, tu� obok windy. Winda odezwa�a si� teraz wysokim, �piewnym g�osem:
- S�uga uni�ony, sahib. Jestem szcz�liwy, �e zechcia� pan odwiedzi� memsahib Lester. Zechce pan spojrze� �askawie w t� stron�, aby pa�ski pokorny s�uga m�g� zdj�� odbitk� siatk�wkow�... Dzi�kuj�, sahib. �ycz� wszystkiego, co w �yciu najlepsze.
Jackson doszed� do wniosku, �e nie polubi Ellie Lester.
Przed samymi drzwiami do jej mieszkania przed Jacksonem zmaterializowa� si� holograficzny czarnuch w wyp�owia�ej perkalowej koszuli i boso.
- Sho cieszy� si�, �e pan przyj��, panie. Tak jest. Panna Ellie czeka� na pana w �rodku, panie. - Holograficzny cz�owiek szastn�� nog�, u�miechn�� si� i po�o�y� p�przejrzyst� r�k� na otwieraj�cych si� drzwiach.
Pok�j stanowi� dalszy ci�g holu: starannie dobrana mieszanka drogich staroci i odra�aj�cego kiczu. Na przepi�knej osiemnastowiecznej serwantce szczurzyca z papiermache po�era�a w�asne m�ode. Telewizor-antyk, wypolerowany na najwy�szy po�ysk, a na nim pokryta grub� warstw� kurzu figurka z w��kna diamentowego. Krzes�a-fa�szywki, roz�o�one pod najdziwniejszymi k�tami i pe�ne cudacznych sterczyn, na kt�rych w �aden spos�b nie da�oby si� usiedzie�. "W dobie nanotechniki, nawet tak prymitywnej - pisa� w swej najnowszej edycji magazyn "Design" - materialna obecno�� przedmiot�w staje si� tak wulgarna, �e w�a�ciwie nieistotna, a liczy si� tylko dowcipne ich ze sob� zestawianie". W atrium p�ywa�y dwie przemy�lnie martwe rybki, tu� obok holograficznej miniaturki ton�cego statku Pequod.
W bocznych drzwiach pojawi�a si� Ellie Lester. Mia�a podwy�szony genetycznie wzrost, co da�o Jacksonowi pewn� wskaz�wk� odno�nie do jej przypuszczalnego wieku. �e�skie potomstwo podci�gane co najmniej do metra osiemdziesi�ciu wzrostu modne by�o przez chwil� pod koniec lat osiemdziesi�tych, kiedy obecno�� materialna jeszcze nie by�a tak nieistotna. Teraz, kiedy magazyn "Design" zadecydowa�, �e jest inaczej, Ellie kompensowa�a sobie nadmiar wzrostu dowcipem. Nad odkrytymi piersiami zawiesi�a naszyjnik, w kt�rym miesza�y si� na przemian �wiec�ce laserowe paciorki z nanopowlekanymi zwierz�cymi odchodami; drapowana w fa�dy sp�dnica by�a bia�o-czerwono-niebieska. Jackson przypomnia� sobie, �e dzi� s� wybory.
- Doktorze, gdzie� si� pan podziewa�? Wezwa�am pana dobre dziesi�� minut temu!
- Cztery minuty musia�em czeka� na robotaks�wk� - odpar� �agodnie Jackson. - A pani mi nie powiedzia�a, �e dziadek ju� nie �yje.
- Pradziadek - wycedzi�a. - T�dy.
Sz�a pi�� krok�w przed nim, dzi�ki czemu Jackson m�g� dobrze obejrze� jej d�ugachne nogi, idealny ty�ek i asymetrycznie przyci�te rude w�osy. Mign�o mu przez my�l, by wycelowa� w ni� strzykawk� i szepn�� "Pif paf!". Ale pozostawi� strzykawk� w kieszeni. Pokazy parodii nie by�y w rzeczy samej tak intryguj�ce i dowcipne, jak mniema� "Design".
"Tch�rz!" - szydzi�a w jego g�owie Cazie.
Mijali jeden po drugim groteskowe pokoje. Mieszkanie by�o jeszcze wi�ksze ni� apartament Jacksona na Pi�tej Alei. �ciany poobwieszano oprawion� w pi�kne ramy, starannie zaprogramowan� burlesk�: roze�miana jak hiena Mona Liza, "Niedzielne popo�udnie na Grande Jatte" w gor�czkowym ruchu ci�gle nikn�cych kropek.
Pok�j zmar�ego by� zupe�nie inny: wymalowany na bia�o i pozbawiony ozd�b z wyj�tkiem ma�ej wystawy starych, przedcyfrowych fotografii zgrupowanych razem na jednej ze �cian. Robopiel�gniarka sta�a przy ��ku cicho i bezczynnie. Rozlu�nione �mierci� usta i policzki starca zapad�y si�. Nie by� genomodyfikowany, ale kiedy� musia� by� przystojny. Sk�r� znaczy�y g��bokie zmarszczki, niemniej zachowa�a zdrowy wygl�d jak u wszystkich, kt�rzy przyj�li zastrzyk Przemiany - nie by�o na niej plam, naro�li, szorstkich �atek, niczego, co mog�oby przyczyni� si� do powstania zwyrodnia�ych kom�rek lub toksyn w organizmie. Ani jedne, ani drugie ju� nie istnia�y.
Podobnie choroby. Czy�ciciel kom�rek - pierwsza po�owa strzykawkowej magii - ju� tego dopilnowa�. Nanomaszyneria, wykonana z samoreprodukuj�cego si�, genetycznie modyfikowanego bia�ka, zajmuje niespe�na jeden procent ka�dej kom�rki. Podobnie jak bia�e cia�ka krwi, male�kie biokomputery maj� mo�liwo�� wyj�cia z krwiobiegu i swobodnego przemieszczania si� we wszystkich tkankach cia�a. W przeciwie�stwie jednak do bia�ych cia�ek krwi, czy�ciciel kom�rek posiada zdolno�� por�wnywania oryginalnego kodu DNA organizmu z jego odbiegaj�cymi od normy wersjami, a nast�pnie niszczenia ich na r�wni z substancjami obcymi jak wirusy czy toksyny. Niszczy kom�rki rakowe i zdegenerowane kom�rki kostne. Co wi�cej, czy�ciciel kom�rek zosta� z g�ry zaprogramowany tak, by oszcz�dzi� te substancje, kt�re powinny znajdowa� si� w ka�dym organizmie, takie jak potrzebne mu minera�y czy symbiotyczne bakterie. Od czasu Przemiany lekarze nie potrzebuj� ju� antybiotyk�w czy lek�w przeciwwirusowych. Nie musz� boryka� si� z komplikacjami pozapalnymi u swoich pacjent�w. Nie musz� stawia� diagnoz. Jackson nie by� �adnym specjalist�, sko�czy� medycyn� na Harvardzie w tym samym roku, w kt�rym Miranda Sharifi zaopatrzy�a �wiat w swoje strzykawki. Mia� robot� czysto mechaniczn�.
Jego "praktyka" obejmowa�a przypadki szoku nerwowego, wykonywanie zastrzyku Przemiany u nowo narodzonych i wypisywanie akt�w zgonu. Jako lekarz by� tak samo przestarza�y jak ta neonowo-zielona Wenus. Parodystyczny pokaz.
Ale nie w tej chwili.
Jackson wypakowa� sprz�t z lekarskiej walizki i otworzy� oficjalne po��czenie medyczne. Ellie Lester usadowi�a si� na jedynym w tym pokoju krze�le.
- Nazwisko zmar�ego?
- Harold Winthrop Wayland.
Jackson otoczy� czaszk� zmar�ego czujnikami badaj�cymi m�zg. Brak aktywno�ci elektrycznej, brak aktywnego krwiobiegu w m�zgu.
- Numer identyfikacyjny obywatela i data urodzenia?
- AKM-92-4681-374. Trzeci sierpnia dwa tysi�ce dwudziestego sz�stego. Mia� dziewi��dziesi�t cztery lata. - Odni�s� wra�enie, �e prawie splun�a t� liczb�.
Jackson umie�ci� na szyi zmar�ego aparat do analizy sk�ry. Aparat natychmiast si� rozwin�� i rozci�gn�� si� na twarzy nieboszczyka g�st� sieci� delikatnych syntetycznych neuron�w, kt�rych ko�ce wnikn�y zaraz pod ko�nierzyk jedwabnej pi�amy, by po chwili ukaza� si� na stopach. Taki pe�zn�cy, sonduj�cy kokon. Ellie Lester odwr�ci�a wzrok. Monitor nie wykaza� �adnego dra�ni�cia ani naruszenia sk�ry - nawet najl�ejszego �ladu po nak�uciu. Wszystkie kanaliki �ywieniowe by�y w pe�ni funkcjonalne.
- Kiedy znalaz�a pani cia�o pana Waylanda?
- Tu� przed tym, jak pana wezwa�am. Wesz�am tu, �eby sprawdzi�, jak si� miewa.
- I znalaz�a go pani dok�adnie tak, jak go tu widzimy?
- Tak. Nie dotyka�am ani jego, ani niczego w tym pokoju.
Siateczka dermoanalizera zwin�a si� z powrotem. Jackson wsun�� w lewe nozdrze Waylanda rurk� p�ucn�. Kiedy tylko dotkn�a b�ony �luzowej, przej�a inicjatyw� i przez oskrzela znikn�a w g��bi p�uc.
- Ostatni wdech nast�pi� o sz�stej czterdzie�ci dwie czasu wschodniego - oznajmi� Jackson. - Nie ma �lad�w utoni�cia. Pobrano pr�bki tkanki. A teraz, pani Lester, prosz� opowiedzie� mi, do rejestratora, wszystko, co pani pami�ta na temat zachowania si� zmar�ego w ci�gu ostatnich kilku dni.
- Nie dzia�o si� nic nadzwyczajnego - odpar�a beznami�tnym tonem. - Zwykle opuszcza� ten pok�j tylko wtedy, kiedy by� prowadzony do pomieszczenia �ywieniowego. Mo�e pan uzyska� dost�p do rejestr�w robopiel�gniarki albo zabra� ze sob� ca�ego robota. Stara�am si� zagl�da� do niego co kilka dni. Kiedy wesz�am tu dzi� wieczorem, ju� nie �y�, a robot sta� obok w trybie u�pienia.
- Nie wys�a� przedtem sygna��w alarmowych do domowego systemu? To niezwyk�e.
- Wys�a�. Mo�e pan sam sprawdzi� w rejestrach systemu. Ale nie by�o mnie w domu, a system komunikacyjny nie dzia�a�. I nadal nie dzia�a - niczego nie dotyka�am, �eby m�g� pan sprawdzi�.
- Jak w takim razie mnie pani wezwa�a?
- Z przeno�nego aparatu. Wezwa�am tak�e kogo� do naprawy. Mo�e pan sprawdzi�...
- Nie chc� �adnych pani rejestr�w - przerwa� jej Jackson. Dos�ysza� ton pogardy w swoim g�osie i zaraz postara� si� go wyeliminowa�. Oficjalne po��czenie jeszcze nie zosta�o przerwane. - Ale mo�e b�dzie chcia�a je obejrze� policja. Ja tylko potwierdzam zgon, pani Lester, nie prowadz� �ledztwa.
- Ale... czy to znaczy, �e zamierza pan powiadomi� w�adze? Nie rozumiem. M�j pradziadek niew�tpliwie umar� ze staro�ci. Mia� dziewi��dziesi�t cztery lata!
- W naszych czasach wielu ludzi ma dziewi��dziesi�t cztery lata. - Jackson unika� jej wzroku. Mia�a oczy w pi�knie genomodyfikowanym odcieniu br�zu, ale by�y p�askie i l�ni�ce jak u ptaka. - Pani Lester, dlaczego powiedzia�a pani, �e pan Wayland wychodzi� z pokoju tylko wtedy, kiedy robot prowadzi� go do pomieszczenia �ywieniowego?
L�ni�ce oczy otworzy�y si� szeroko, potem szybko rzuci�a triumfuj�ce spojrzenie na aparat.
- Jak to, doktorze Aranow, nie sprawdzi� pan po drodze kartoteki pacjenta?! Przecie� m�wi�am panu, �e upowa�niam pana do wgl�du.
- Podr� zaj�a mi niewiele czasu. Mieszkam ledwie trzy przecznice st�d.
- Ale mia� pan ca�e cztery minuty wolnego czasu, kiedy czeka� pan na robotaks�wk�. - Ze swojego krzes�a obrzuci�a go teraz pe�nym triumfu spojrzeniem spod uniesionych wysoko brwi. Da�by g�ow�, �e nie zmodyfikowano jej ilorazu inteligencji.
- Nie zajrza�em do kartoteki pana Waylanda - odpowiedzia� ze spokojem. - Dlaczego piel�gniarka musia�a zabiera� go do pomieszczenia �ywieniowego?
- Bo mia� Alzheimera, doktorze Aranow. I to ju� od pi�tnastu lat, na d�ugo przed Przemian�. Bo ten wasz przechwalony czy�ciciel kom�rek nie mo�e naprawi� zniszczonych kom�rek m�zgu - nieprawda�, doktorze? - mo�e tylko usuwa� zdegenerowane. A przez to co roku mia� ich coraz mniej. Dlatego nie m�g� odnale�� pomieszczenia �ywieniowego, a co dopiero samodzielnie si� rozebra� i nakarmi�. Bo jego umys� ju� dawno zanikn��, a on sam sta� si� tylko za�linion�, bezmy�ln�, pust� skorup�. Jego uszkodzony m�zg w ko�cu si� podda� i po prostu zabi� to cia�o, mimo �e by�o tak bezsensownie zaszczepione!
Dysza�a ci�ko. Jackson wiedzia�, �e go podpuszcza, �e rzuca mu wyzwanie, by powiedzia� g�o�no: "To pani go zabi�a". Zaraz potem prawdopodobnie poda�aby go do s�du.
Nie da� si� sprowokowa�. Po ma��e�stwie - i rozwodzie - z Cazie Sanders, nie mog�a mu zaimponowa� g�upawa Ellie Lester. Rzuci� tylko oficjalnym tonem:
- Przyczyn� zgonu b�dzie musia�, rzecz jasna, ustali� lekarz s�dowy miasta Nowy Jork, po dokonaniu autopsji. Sprawozdanie wst�pne zosta�o zako�czone. Prosz� roz��czy�.
W�o�y� aparat z powrotem do torby. Ellie Lester wsta�a; by�a od niego o centymetr wy�sza. Domy�la� si�, �e autopsja wyka�e obecno�� jednej z tych chi�skich lub po�udniowoameryka�skich substancji, kt�re sprawiaj�, �e m�zg po prostu zapomina, co ma robi�, przestaje wysy�a� sygna�y do serca, �eby bi�o, i do p�uc, �eby oddycha�y. A mo�e i nic nie wyka�e, je�eli substancja szybko si� rozk�ada, uniemo�liwiaj�c detekcj�. Jak ona mu to poda�a?
- Nasze �cie�ki pewnie si� jeszcze skrzy�uj�, doktorze - rzuci�a.
Nie by� na tyle g�upi, by jej odpowiedzie�. Z przeno�nego aparatu zadzwoni� po gliny, po czym rzuci� ostatnie spojrzenie na Harolda Winthropa Waylanda. Na jednej ze �cian w��czy� si� ekran. Domowy system musia� by� tak zaprogramowany.
- ...Ko�cowe wyniki elekcji! Prezydent Stephen Stanley Garrison bardzo niewielk� przewag� g�os�w zosta� ponownie wybrany na stanowisko. Jednak w dzisiejszych wyborach najbardziej zaskakuje liczba Amerykan�w, kt�rzy poszli do urn. Z dziewi��dziesi�ciu milion�w uprawnionych do g�osowania z prawa tego skorzysta�o tylko osiem procent. Ukazuje nam to gwa�towny spadek...
Ellie Lester wybuchn�a ostrym, chrapliwym �miechem.
- Zaskakuj�ce! M�j Bo�e, co za t�uk. Dlaczego komu� mia�oby si� jeszcze chcie� g�osowa�?
- Mo�e w akcie dowcipnej parodii - odparowa� Jackson ze �wiadomo�ci�, �e przez t� ostatni� odzywk� pozwoli� jej wygra�. I nie by� �adnym pocieszeniem fakt, i� by�a za g�upia, by si� zorientowa�.
Nie odprowadzi�a go do wyj�cia. Mo�e "Design" zdecydowa�, �e dobre wychowanie tak�e jest ju� bez znaczenia. Kiedy wychodzi� z sypialni zmar�ego, po raz pierwszy mia� okazj� lepiej si� przyjrze� oprawionym fotografiom na �cianie. Wszystkie z wyj�tkiem ostatniej wykonano technik� przedcyfrow�, kolory by�y wi�c wyblak�e i nier�wne. Edward Jenner. Ignaz Semmelweiss. Jonas Salk. Stephen Clark Andrews. A tak�e Miranda Sharifi.
- Tak, on te� by� lekarzem - rzuci�a z�o�liwie Ellie Lester. - Jeszcze wtedy, kiedy byli�cie naprawd� potrzebni. A to s� jego bohaterzy: czterech Amator�w i Bezsenna. Mo�na by si� domy�li�, co? - Parskn�a �miechem.
Jackson sam znalaz� drzwi wyj�ciowe. Hologram czarnego zast�piony zosta� przez holo nagiego rzymskiego niewolnika, bardzo muskularnego, przystojnego, lecz wyra�nie nie genomodyfikowanego. Jaki� Amator. Kiedy Jackson go mija�, niewolnik ukl�k�, spu�ci� oczy i otworzy� usta. P�przejrzyste kajdany z holograficznego z�ota przykuwa�y go do klamki Ellie Lester.
- Ona jest zupe�nie po drugiej stronie, wiem o tym - m�wi� potem do swojej siostry, Theresy. - A wi�c nie powinno mnie to martwi�. I w�a�ciwie wcale mnie to nie martwi.
- Martwi ci� - odpar�a Theresa swym �agodnym g�osem. - I powinno.
Siedzieli w atrium swojego mieszkania, przy przedobiednim drinku. Obiad sk�ada� si� b�dzie z przestarza�ej doustnej �ywno�ci. �cian� atrium, kt�ra wychodzi�a na park, stanowi�o przejrzyste pole Y Cztery pi�tra pod nimi, pod niewidzialn� kopu�� w Central Parku, szala�a rebelia jesiennych kolor�w. Enklawy na Manhattanie przeg�osowa�y ostatnio przywr�cenie modyfikowanych p�r roku, cho� tylko bardzo niewielk� przewag� g�os�w. Ponad kopu�� listopadowe niebo mia�o kolor popio�u.
Theresa mia�a na sobie lu�n�, kwiecist� szat�, kt�ra opada�a wdzi�cznymi fa�dami a� do kostek. Jacksonowi zdawa�o si� mgli�cie, �e takie rzeczy wysz�y ju� z mody. Jej twarz bez makija�u, blady owal pod czupryn� srebrzystych w�os�w. Mia�a osiemna�cie lat.
Theresa by�a krucha. Nie chodzi�o o s�abo�� jej smuk�ego genomodyfikowanego cia�a, ale o umys�. Jackson by� skrycie przekonany, �e co� posz�o nie tak w fazie in�ynierii embrionalnej, tak jak to si� czasem zdarza. Genomodyfikacja to skomplikowany proces, a kiedy zygota przejdzie w blastomery, dalsze dzia�ania staj� si� niemo�liwe. Przynajmniej tu, na Ziemi.
W dzieci�stwie Theresa nie znosi�a szko�y - wiesza�a si�, �kaj�c bezg�o�nie i beznadziejnie, na swej oszo�omionej ze zdumienia matce. Nie lubi�a bawi� si� z innymi dzie�mi. Ca�ymi dniami przesiadywa�a w swoim pokoju - rysowa�a lub s�ucha�a muzyki. Czasem mawia�a, �e chcia�aby si� ca�a owin�� muzyk� i w ni� wtopi�, tak �eby nie by�o ju� wi�cej �adnej Theresy. Testy medyczne wykazywa�y nadaktywno�� w sferze hormonalnych reakcji na stres: wysoki poziom kortyzolu, powi�kszone gruczo�y z adrenalin�, zwi�kszona cz�stotliwo�� uderze� serca, ruchliwo�� rz�sek jelitowych i poziom obumierania kom�rek nerwowych, wyst�puj�ce zwykle w stanie depresji przedsamob�jczej. Mia�a bardzo niski pr�g odporno�ci na pobudzenie limbiczno-podwzg�rzowe - wszystko, co nowe, zdawa�o jej si� ogromnym zagro�eniem.
W dobie produkowanych na zam�wienie amin biogennych nikt wi�cej nie musi by� przez ca�e �ycie kruchy. Przez ca�y okres dzieci�stwa Theresa nieustannie bra�a i odstawia�a najr�niejsze neurofarmaceutyki, kt�re mia�y przywr�ci� r�wnowag� proces�w chemicznych w jej m�zgu. Zaszczepienie jej czy�cicielem kom�rek stworzy�oby niema�y problem, poniewa� niszczy� on wszystko, co wed�ug niego nie nale�a�o do danego organizmu - co nie pasowa�o ani do kodu DNA, ani do aprobowanego zestawu cz�steczek przechowywanego w tych maciupe�kich, niewyobra�alnych, zbudowanych z bia�ka komputerach, umiejscowionych wewn�trz kom�rek ludzkiego cia�a i pomi�dzy nimi. Ale wtedy, kiedy Przemiana przynios�a ludziom czy�ciciela kom�rek, to ju� nie mia�o wi�kszego znaczenia. Trzynastoletnia Theresa oznajmi�a - nie, to za mocne s�owo jak na Theres�, ona nigdy niczego nie oznajmia�a - �e na dobre sko�czy�a ju� z neurofarmaceutykami.
W tym czasie oboje rodzice zgin�li w katastrofie lotniczej i Jackson zosta� opiekunem m�odszej siostry. K��ci� si� z ni�, przekonywa�, b�aga�. Wszystko na pr�no. Theresa nie chcia�a przyj�� �adnej pomocy. W�a�ciwie nawet si� nie k��ci�a - w trakcie intelektualnych dyskusji zawsze czu�a si� zagubiona. Po prostu nie godzi�a si� na to, by jej medyczne problemy rozwi�zano przy u�yciu �rodk�w medycznych.
Aczkolwiek przynajmniej nie podejmowa�a - a by�a to sekretna obawa Jacksona - �adnych pr�b samob�jczych. Stawa�a si� coraz bardziej wyobcowana i coraz bardziej wszystkiego unika�a - jak kt�ra� z tych bladych, delikatnych kobiet z innego stulecia. Theresa haftowa�a. Studiowa�a muzyk�. Spisywa�a �ywot Bezsennej m�czennicy Leishy Camden - ze wszystkich nieistotnych zaj�� wybra�a sobie akurat to - kobiety, kt�r� zupe�nie przy�mi�o kolejne pokolenie o wiele bardziej bezwzgl�dnych przedstawicielek jej p�ci.
Kiedy nadesz�a Przemiana, Theresa by�a jedyn� znan� Jacksonowi osob�, kt�ra odm�wi�a przyj�cia zastrzyku. Nie mog�a pobiera� pokarmu z gleby. Mog�a za to ulega� infekcjom wirusowym albo bakteryjnym i cz�sto im ulega�a. Mog�a si� zatru� toksynami. Mog�a dosta� raka.
Czasem, kiedy nachodzi� go szczeg�lnie ponury nastr�j, my�la�, �e to w�a�nie te bli�ej nieokre�lone neurologiczne s�abo�ci siostry, tak bardzo odr�bne od jej inteligentnej s�odyczy, sprawi�y, �e wybra� studia medyczne. A ostatnio przysz�o mu do g�owy, �e s�abo�ci Theresy mog�y r�wnie� spowodowa�, �e po�lubi� kogo� takiego jak Cazie Sanders.
Patrzy�, jak siostra dolewa sobie soku owocowego - nigdy nie pi�a s�oneczka, alkoholu ani �adnych syntetycznych endorfin w rodzaju endorkiss - i pomy�la�, �e to niedobrze, kiedy �ycie cz�owieka kszta�towane jest przez m�odsz� siostr�, tak subtelnie, uparcie i niepotrzebnie stukni�t�. Przyzwoliwszy na co� takiego, okaza� si� s�aby. Przy Theresie czu� si� jednak silny - pewnie na zasadzie kontrastu - a ju� samo to dowodzi jego s�abo�ci.
- Ludzie tacy jak Ellie Lester - odezwa�a si� - nie s� ca�o�ci�.
- Co masz na my�li? - Tak naprawd� wcale nie mia� ochoty wiedzie� - �atwo m�g� si� przecie� wpl�ta� w kolejn� z tych jej ostro�nych, m�cz�cych dyskusji na temat duchowo�ci - lecz s�oneczko w jego drinku przyjemnie go rozlu�nia�o. Ko�ci porozk�ada�y si� swobodnie przy rozlu�nionych mi�niach, a w tle mrucza� nieobowi�zujaco ch�r parkowych drzew. Nie chcia�o mu si� gada�. A ju� na pewno nie o danych na temat Ellie Lester, kt�re sprawdzi� sobie zaraz po powrocie do domu i z kt�rych wynika�o jasno, �e odziedziczy po pradziadku ogromn� fortun�. Niech ju� raczej Tessie sobie popaple. On posiedzi sobie w tym wieczornym p�mroku i nie b�dzie s�ucha�.
Ale Theresa powiedzia�a tylko:
- Nie wiem, co mam na my�li. Wiem tylko, �e nie s� ca�o�ci�. �aden z nich. �aden z nas.
- Mhmm.
- Co� mamy �le w �rodku. Wierz� w to, Jackson, naprawd�.
Ale wcale nie brzmia�o to tak, jakby w to wierzy�a. M�wi�a tak samo niepewnie jak zawsze, tym samym mi�kkim, wahaj�cym si� g�osem, ubrana w t� swoj� lu�n�, kwiecist� sukni�. Jacksonowi przysz�o do g�owy, �e �yj�c w enklawie, w kt�rej przyj�cia zwykle ko�cz� si� wsp�lnym posi�kiem nago, ju� od lat nie widzia� cia�a swojej siostry.
Ale wtedy Theresa doda�a co� znacznie gwa�towniej.
- Przeczyta�am dzisiaj co� z�ego. Naprawd� z�ego. Pos�a�am Thomasa do zbior�w bibliotecznych. Po co�, co Leisha Camden napisa�a w 2045 roku.
Jackson przygotowa� si� na najgorsze. Theresa cz�sto wysy�a�a sw�j osobisty system o imieniu Thomas, �eby szpera� w historycznych bankach danych i cz�sto mylnie interpretowa�a to, co tam znalaz�a. Albo si� oburza�a. Albo p�aka�a.
- Tomas przyni�s� mi jedno takie zdanie s�awnego lekarza, kt�ry zna� Leish�. Hansa Dietricha Loweringa. Powiedzia�: "Nie ma czego� takiego jak umys�. Jest tylko zbi�r elektrycznych i fizjologicznych operacji, kt�re ��cznie nazywamy m�zgiem". Naprawd� tak powiedzia�!
Jacksona ogarn�a lito��. By�a taka przygn�biona, tak bezu�ytecznie oburzona t� star�, niezbyt zaskakuj�c� i ma�o interesuj�c� wie�ci�. Lecz lito�ci tej towarzyszy� cie� niepokoju. Kiedy tylko Theresa u�y�a s�owa "z�y", w jego my�lach natychmiast pojawi� si� obraz Ellie Lester, wy�szej od niego, z z�bami ods�oni�tymi w bezsilnej furii, kt�rej nie mog�a ujawni� w trakcie oficjalnej lekarskiej rejestracji aktu zgonu. Wygl�da�a jak wcielenie z�a - pi�kna i z�a olbrzymka, a pod wp�ywem s�oneczka Jackson m�g� si� teraz przyzna� do tego, czemu przedtem gor�co by zaprzeczy�: mia� na ni� ochot�. Nawet mimo to, �e tak naprawd� nie by�a wcale z�owieszcza, tylko zwyczajnie chciwa. I tak naprawd� wcale nie pi�kna, a do�� pospolita. I nie bardziej olbrzymia ni� tamta ton�ca holograficzna miniaturka Pequoda obok zdech�ych rybek w sadzawce w atrium.
Poruszy� si� niespokojnie w fotelu i poci�gn�� kolejny �yk drinka.
- To z�o - zaprzecza� istnieniu umys�u - m�wi�a Theresa - �e nie wspomn� o duszy.
- Tessie...
Pochyli�a si� do przodu - blada, bezcielesna plama na tle zmierzchu - a jej g�os zadr�a�, jakby sta�a na granicy �ez.
- To jest z�o, Jackson. Nie jeste�my tylko czujnikami, procesorami i obwodami jak jakie� roboty. Jeste�my lud�mi - wszyscy!
- Uspok�j si�, kochanie. To tylko jedno zdanie, kt�re kto� napisa� dawno temu. Zakurzone dane w starym pliku.
- W takim razie ludzie ju� w to nie wierz�? A lekarze?
Oczywi�cie, �e wierz�. Ale tylko Theresa potrafi tak si� przej�� bana�em sprzed siedemdziesi�ciu pi�ciu lat, opartym na innych bana�ach sprzed lat dwustu.
- Tessie, skarbie...
- Jackson, my mamy dusze!
- O Chryste, tylko nie kolejna gadka na temat dusz! - odezwa� si� czyj� g�os.
Wesz�a u�miechni�ta, szydercza, wype�ni�a pok�j sw� pot�n� - metr pi��dziesi�t dziewi�� - i skrajnie �ywotn� obecno�ci�. Cazie Sanders. Jego by�a �ona. Kt�ra jako� nie chcia�a wynie�� si� z jego �ycia, a rozw�d, kiedy go ju� uzyska�a, traktowa�a jak jeszcze jedn� rzecz niewart� uwagi. Pod pretekstem przyja�ni z Theres� Cazie wchodzi�a i wychodzi�a z mieszkania Aranow�w o zupe�nie dowolnych porach, zajmowa�a ich sob� i porzuca�a, kiedy tylko jej si� spodoba�o, bo zawsze wszystko tylko jej musia�o si� podoba�.
Przysz�o z ni� dw�ch m�czyzn, kt�rych Jackson nie zna� - czy jeden z nich to jej obecny kochanek? A mo�e obaj? Jeden rzut oka na starszego z nich i Jackson ju� wiedzia�, �e tamten wzi�� co� znacznie silniejszego ni� s�oneczko czy endorkiss. Mia� wyd�u�one, smuk�e, pozbawione musku��w, androgyniczne cia�o gwiazdy wideo, a na sobie szorstk�, br�zow�, bawe�nian� tunik� przypominaj�c� poszw� na poduszk�, ju� gdzieniegdzie upstrzon� ma�ymi dziurkami wygryzionymi przez kanaliki �ywieniowe na jego sk�rze. M�odszy, kt�rego przystojna twarz wywo�a�a u Jacksona nieprzyjemne wspomnienie holograficznego niewolnika w domu Ellie Lester, mia� na sobie nieprzejrzysty hologarnitur, kt�ry wygl�da�, jakby sk�ada�y si� na� tysi�ce rozw�cieczonych, pe�zaj�cych w k�ko pszcz�. Usta wykrzywia� mu nieustanny grymas szyderstwa. Czy Cazie rzeczywi�cie mog�aby sypia� z kt�r�� z tych gangren? Jackson nie mia� poj�cia.
Trudno by�oby wyja�ni�, dlaczego o�eni� si� z Cazie, ale nie a� tak bardzo. By�a pi�kna, mia�a kr�tkie, ciemne loczki, z�ociste jak mi�d cia�o i wyd�u�one, z�ociste oczy, pokryte plamkami zieleni. Ale przecie� wszystkie genomodyfikowane kobiety by�y pi�kne. Z ca�� pewno�ci� Cazie nie by�a tak �liczna, lojalna i dobra jak Tessie - kt�ra przy swojej szwagierce natychmiast blak�a. Prawie nikn�a, migota�a s�abo jak holo z zak��ceniami.
Cazie p�on�a jak�� nie genomodyfikowan� si�� witaln�, mroczn� inteligencj�, by�a pierwotna i pe�na erotyzmu jak ulewny deszcz. Za ka�dym razem, kiedy go dotyka�a - gor�czkowo, oci�ale albo czule, u Cazie nigdy niczego nie mo�na by�o przewidzie� - Jackson czu�, jak w �rodku roztapia mu si� co� twardego i zimnego jak stalowy pr�t, co�, czego istnienia przedtem nawet nie podejrzewa�. Czu�, jak ��czy si� z bezimiennymi, pot�nymi, pradawnymi pragnieniami. Czasem, kiedy kocha� si� z Cazie i czu� na sk�rze ostry �lad jej paznokci, a jego penis porusza� si� w niej �lepo jak �ywy, gor�cy pocisk, odkrywa� nagle ze zdumieniem, �e �ka, krzyczy lub nuci co� rytmicznie - jak kto� zupe�nie do niego niepodobny - a wspomnienie to wprawia�o go potem w zak�opotanie. Cazie nic nigdy nie wprawia�o w zak�opotanie. Zupe�nie nic. Po dw�ch latach ma��e�stwa rozwiod�a si� z nim pod pretekstem, �e jest "zbyt pasywny".
Ba� si�, przez wszystkie te tygodnie zam�tu wok� jej wyprowadzki, �e w �yciu ju� mu si� nie przydarzy nic tak wspania�ego jak tamte dwa lata. I nie zdarzy�o si�.
Kiedy teraz na ni� patrzy� - mia�a na sobie kr�tk� z�oto-zielon� szat�, kt�ra obna�a�a jedno rami� - poczu� znajome sztywnienie w karku, w piersiach, w kroczu - ca�y skomplikowany zestaw po��dania, w�ciek�o�ci, ch�ci wsp�zawodniczenia i wreszcie upokorzenia, �e jako� nie mo�e znale�� w sobie do�� si�, by wyp�yn�� wreszcie z mrocznych pr�d�w wewn�trznego morza Cazie. Odstawi� szklank�. Musi mie� jasny umys�.
- Jak si� czujesz, Tess? - zapyta�a �agodnie Cazie. Usiad�a, nie proszona, obok niej, a Theresa jednocze�nie odsun�a si� troch� i wyci�gn�a ku niej r�k�, jakby chcia�a si� ogrza� wewn�trznym ciep�em Cazie. Ich przyja�� by�a dla Jacksona czym� zupe�nie niewyt�umaczalnym - tak si� przecie� r�ni�y. Ale kiedy kto� ju� raz wchodzi� w �ycie Theresy, ona przywiera�a do niego na zawsze. Theresa mia�a tak�e dar wywo�ywania tej czu�ej, opieku�czej strony Cazie - jakby by�a bezradnym koci�tkiem. Jackson odwr�ci� wzrok od swojej by�ej �ony, ale zaraz doszed� do wniosku, �e nie mo�e pozwoli� sobie na tak� s�abo�� i zn�w na ni� spojrza�.
- W porz�dku - szepn�a Theresa. Zerkn�a w kierunku drzwi. Obcy na og� bardzo podsycali jej zwyk�y stan chorobliwego niepokoju.
- Tess, to s� moi przyjaciele, Landau Carson i Irv Kanzler. A to Jackson i Theresa Aranow. Jedziemy w�a�nie na egzorcyzmy.
- Na co? - zdziwi� si� Jackson. Natychmiast tego po�a�owa�. Irv wyj�� z kieszeni swej konsumowanej tuniki inhalator i g��boko odetchn�� tym, co w�a�nie zak��ca�o mu procesy biochemiczne w m�zgu. To w�a�nie by� najwi�kszy problem z silnie toksycznymi narkotykami rekreacyjnymi: czy�ciciel kom�rek pracowicie wy�apywa� je niemal natychmiast, jak tylko dostawa�y si� do organizmu, wi�c ci, kt�rzy je za�ywali, musieli co chwila bra� kolejn� dawk�.
- Eg-zor-cyzzz-my - wycedzi� Landau, na�laduj�c obcy akcent. To on mia� na sobie pszczo�y. - Nie s�ysza�e� o nich? Chyba musia�e� o nich s�ysze�?
- Jackson nigdy o niczym nie s�yszy - wtr�ci�a Cazie. - Nigdy nie wychodzi z enklawy, �eby nie pobrudzi� si� mi�dzy Amatorami.
- Czasem j� jednak opuszczam - odpowiedzia� zr�wnowa�onym tonem.
- Mi�o mi to s�ysze� - odrzek�a natychmiast Cazie, cz�stuj�c si� kieliszkiem s�oneczka. Paznokie� na serdecznym palcu pokrywa�o holo motyla, rozpaczliwie trzepocz�cego skrzyd�ami.
- Eg-zor-cyzzzm - wyja�nia� mu Landau z mocno przesadn� cierpliwo�ci� - to po prostu supernowa. Czysty wstrz�s m�zgu. Mo�na umrze� ze �miechu.
- W�tpi� - odpar� Jackson, przysi�gaj�c sobie w duchu, �e to by�o ostatnie s�owo, jakie powiedzia� do tej trucizny. Za�o�y� r�ce na piersi i zaraz zda� sobie spraw�, �e sprawia wra�enie tak nad�tego, jak go zapewne przedstawi�a Cazie, wi�c szybko je opu�ci�.
- Na pewno s�ysza�e� o kulcie Matki Mirandy? - ci�gn�� Landau. - To taki rodzaj religii dla Amator�w �ycia - bardzo typowej. Miranda jako Dziewica Maryja, wstawiaj�ca si� za nimi u Najwy�szego. A o co? Nie o zbawienie, �ask�, pok�j na �wiecie albo kt�r�� z tych innych nudnych wieczystych prawd. Nie - czciciele Matki Mirandy modl� si� o nie�miertelno��. O kolejn� Przemian�. Je�li Superbezsenni mogli nam dostarczy� poprzednie strzykawki, powiada ta �miechu warta teologia, r�wnie dobrze mog� przedstawi� kolejny cud, dzi�ki kt�remu nasi mali brudni Amatorzy b�d� ci�gn�� w niesko�czono��.
Irv wybuchn�� ostrym, szczekliwym �miechem, przypominaj�cym p�kanie lodu, po czym jeszcze raz skorzysta� ze swego inhalatora. Preparat oddzia�ywa� bezpo�rednio na o�rodek odczuwania przyjemno�ci, jak zgadywa� Jackson, do tego kilka halucynogennych dodatk�w oraz starannie dobrany depresant, kt�ry ma obni�y� hamowanie reakcji.
- Landau, taki z ciebie ma�o oryginalny snob - odezwa�a si� Cazie. - Nie tylko Amatorzy wyznaj� kult Matki Mirandy. Czcz� j� tak�e niekt�re Wo�y.
Theresa przesun�a si� niespokojnie - oznacza�o to, �e jest czym� poruszona, taki kinetyczny ekwiwalent p�aczliwego j�ku. Jackson wzi�� j� za r�k�.
- Ale to przewa�nie Amatorzy - upiera� si� Landau. - Nasze od niedawna samowystarczalne, wyzwolone spod w�adzy korporacji osiemdziesi�t procent spo�ecze�stwa. I tylko Amatorzy wykonuj� egzorcyzzzmy.
- Co egzorcyzmuj�? Demony? - zapyta�a Theresa, tak cicho, �e Jackson z pocz�tku my�la�, i� nie us�ysza� jej nikt poza nim.
- Nie, jasne, �e nie - odpowiedzia� jednak Landau. Jego pszczo�y chwilami g�o�niej bzycza�y. - Nieczyste my�li.
Cazie wybuchn�a �miechem.
- No, niezupe�nie. Raczej my�li politycznie niepoprawne. To w�a�ciwie taki polityczny sprawdzian, czy wszyscy dobrzy mali matko-mirandyci s� nale�ycie przekonani o jej p�bosko�ci. Nazywaj� to egzorcyzmami dlatego, �e ruguj� wszystkie niew�a�ciwe poj�cia. Potem wszyscy razem tworz� kolejne przes�anie pod adresem Sanktuarium.
- Czysty wstrz�s m�zgu, m�wi� wam - doda� Landau.
Jackson nie m�g� si� powstrzyma�.
- Czy ten rytua� jest dost�pny dla ludzi z zewn�trz?
- Jasne, �e nie - odpowiedzia� Landau. - My si� chcemy tam wkra��. Pokorni nowicjusze w poszukiwaniu jakiej� wiary, kt�ra o�wieci�aby nasze bezcelowe i przeci��one przywilejami �ycie.
T�umione wzburzenie Theresy wzros�o.
- O co chodzi, Tess? - zapyta�a Cazie.
- Nie powinni�cie tego robi�! - wybuchn�a Theresa. Zaraz te� skurczy�a si�, a nast�pnie chwiejnie wsta�a z fotela. Jackson, kt�ry wci�� trzyma� j� za r�k�, czu�, jak dr�� jej palce. - Dobranoc - szepn�a i uwolni�a r�k�.
- Poczekaj, Tessie, nie odchod�! - zawo�a�a Cazie, ale Theresa ju� zd��y�a uciec do swojego pokoju.
- Bardzo �adnie - rzuci� Jackson.
- Przepraszam, Jack. Nie s�dzi�am, �e tak zareaguje. To nie jest prawdziwa religia.
- Jest religijna? Moje kondolencje - wtr�ci� si� Landau. - I dla ca�ej najbli�szej rodziny.
- Przymknij si� - przerwa�a mu Cazie. - O Bo�e, jak ty mnie czasem nudzisz, Landau. Czy nigdy ci� nie nu�� te twoje lekcewa��ce pozy?
- Nigdy. Bo tak naprawd�, co mam poza nimi? I je�li wolno mi przypomnie�, ty tak�e, droga Cassandro, wybierasz si� z nami na te eg-zor-cyzzmy, h�?
- Nie - warkn�a Cazie. - Nie wybieram si�. A wy si� wyno�cie!
- Dobry humor nagle przerodzi� si� w z�o��. Jakie to podniecaj�ce!
Jackson wsta�. Landau dotkn�� jakiego� punktu na piersi i jego pszczo�y rozbrz�cza�y si� jeszcze g�o�niej. Po raz pierwszy Jacksonowi przysz�o na my�l, �e mo�e nie wszystkie s� tylko hologramami, �e mo�e niekt�re z nich s� jakim� rodzajem broni. Taki kto� jak Landau z pewno�ci� nosi osobiste pole Y.
- Wynocha! - wrzasn�a Cazie. - S�ysza�e� mnie, zarazo jedna?! Wynocha! - Oczy jej b�yszcza�y, wygl�da�a teraz tak samo karykaturalnie jak Landau. Czy i ona pozuje, ciesz�c si� w duchu odgrywan� scen�? Jackson zorientowa� si�, �e ju� nie potrafi tego stwierdzi� z ca�� pewno�ci�.
Landau przeci�gn�� si� leniwie, ziewn�� ostentacyjnie i podni�s� si� z fotela. Po�eglowa� wolno w kierunku drzwi. Za nim potoczy� si� Irv, poci�gaj�c ze swego inhalatora. Przez ca�y czas nie wykrztusi� z siebie ani s�owa.
Kiedy Cazie wr�ci�a, zatrzasn�wszy za nimi drzwi mieszkania, Jackson odezwa� si� cicho:
- Niez�ych masz przyjaci�.
- To nie s� moi przyjaciele - odpar�a zdyszana.
- Przedstawi�a� ich jako przyjaci�.
- Tak, no c�. Wiesz, jak jest. Przepraszam za Tessie, Jack. Naprawd� nie wiedzia�am, �e Landau jest a� tak g�upi.
Je�li ta pokora to jej kolejna poza, by�a zupe�nie nowa. Jackson w ni� nie wierzy�, nie ufa� Cazie. Nie odpowiedzia�.
- Mam p�j�� do Tess? - zapyta�a.
- Nie. Daj jej chwil�. - Ale zaraz z ty�u dobieg� go cichy g�osik Theresy, musia�a us�ysze� trza�niecie drzwi i odwa�y�a si� pokaza�.
- Czy ju� sobie poszli?
- Tak, kiciu - odpowiedzia�a Cazie. - Przepraszam, �e ich tu przyprowadzi�am. To by�o bezmy�lne. To prawdziwe dupki. Fragmenty. Cz�ciowi ludzie.
- Ale o tym w�a�nie m�wi�am wcze�niej Jacksonowi! - o�ywi�a si� Theresa. - W ludziach teraz... jakby nie by�o ca�o�ci. Wiesz, dzi� po po�udniu Jackson widzia�...
- Nie wolno mi omawia� szczeg��w poufnego przypadku medycznego - wtr�ci� szorstko Jackson, mimo �e ju� to przecie� zrobi�. Theresa przygryz�a warg�. Cazie u�miechn�a si�, pokora ust�pi�a miejsca jej zwyk�ej przekorze.
- Morderstwo, Jack? Nie wiem, o czym innym nie m�g�by� rozpowiada�. Troszk� si� r�ni od twoich wypadk�w raz na miesi�c i szczepie� noworodk�w raz na dwa?
- Nie podpuszczaj mnie, Cazie - odpar� spokojnie.
- Ach, Jackson, kochanie, czemu nie mog�e� by� tak stanowczy, kiedy jeszcze byli�my ma��e�stwem? Chocia� wydaje mi si�, �e lepiej sobie radzimy jako przyjaciele. Ale Tess, skarbie - zwr�ci�a si� z powrotem do jego siostry, nagle z powrotem �agodna, a Jackson pozosta� sam ze swoim pragnieniem, �eby j� uderzy�, przekona�, zgwa�ci� - masz zupe�n� racj�. My, Wo�y, od czasu Przemiany po prostu si� rozpadamy. W��czamy si� w kulty Amator�w albo og�uszamy sobie m�zgi neurofarmaceutykami, albo bierzemy �lub z programem komputerowym - s�ysza�a� o tym? Ze wzgl�du na spolegliwo��. Twoja SI nigdy ci� nie opu�ci. - Roze�mia�a si�, odrzucaj�c do ty�u g�ow�. Zata�czy�y ciemne k�dziory, wyd�u�one oczy zmru�y�y si� w dwie szparki.
- Tak, ale... - odezwa�a si� zn�w Theresa. - Ale wcale nie musimy tacy by�!
- Ale� jasne, �e musimy - odpar�a Cazie. - Zostali�my wychowani tak, �eby s�u�y� bezpo�rednio jedynie w�asnym interesom, nawet najlepsi z nas. Jackson, g�osowa�e� dzisiaj?
Nie g�osowa�. Pr�bowa� zachowa� protekcjonalny wyraz twarzy.
- A ty, Tess? Niewa�ne, i tak wiem, �e nie. Ten ca�y system polityczny jest martwy, bo wszyscy ju� wiedz�, �e nie tam le�y w�adza. Wszystkim zaj�a si� Przemiana. Amatorzy ju� nas nie potrzebuj�, radz� sobie sami w tych swoich wyj�tych spod prawa, �ywionych ziemi� pseudoenklawach. Albo tak im si� przynajmniej zdaje. Bo tak przy okazji, jestem tu w�a�nie w tej sprawie. Mamy sytuacj� kryzysow�.
Oczy Cazie rozb�ys�y - uwielbia�a sytuacje kryzysowe. Theresa wyra�nie si� przestraszy�a. Jackson rzuci� do niej zaraz:
- Thereso, czy pokazywa�a� ju� Cazie swojego nowego ptaka?
- Zaraz go przynios� - odpowiedzia�a Theresa i uciek�a.
- Kto ma sytuacj� kryzysow�? - zapyta� Jackson.
- My. TenTech. Mamy w�amanie w jednej z fabryk.
- To niemo�liwe - odpar� Jackson. A poniewa� wiedzia�, �e Cazie ma zwykle �wietne rozeznanie w faktach, zapyta�: - W kt�rej fabryce?
- W zak�adach w Willoughby w Pensylwanii. No, w�a�ciwie nie jest to jeszcze w�amanie. Ale kto� kr�ci� si� dzi� po po�udniu przy naszym polu Y ze sprz�tem bioelektrycznym i kryszta�owym. Wykry�y go czujniki. Gdyby� sprawdzi� swoj� sie� biznesow�, te� by� wiedzia�. Ach, zapomnia�am - pojecha�e� przeprowadzi� �ledztwo w sprawie morderstwa.
Jacksonowi uda�o si� zachowa� spok�j. Cazie otrzyma�a po rozwodzie jedn� trzeci� udzia��w w TenTech, bo to dzi�ki jej pieni�dzom uda�o si� utrzyma� firm� na powierzchni w czasie tego katastrofalnego roku, kiedy to nanodysymilator zaatakowa� wszechobecny stop zwany duragemem, a firmy pada�y jak Amatorzy.
- Nikt nie przedosta� si� do �rodka, prawda? - rzuci� spokojnie. - Nikt nie potrafi z�ama� kodu zabezpieczaj�cego pole energii Y. W ka�dym razie nie...
- Nie Amatorzy, chcia�e� powiedzie�? A kt� inny m�g�by si� znale�� w tej dziczy w samym �rodku Pensylwanii? No c�, pewnie masz racj�. Ale w�a�nie dlatego powinni�my pojecha� tam i si� temu przyjrze�. Bo je�li nie Amatorzy, to kto? Dzieciaki z Carnegie-Melon, ostrz�ce swoje szperacze talenty? Szpiedzy przemys�owi z Can-Co? Superbezsenni jak - ach! - Miranda Sharifi, z nie wyja�nionych powod�w interesuj�cy si� nasz� ma�� firm� rodzinn�? Jak s�dzisz, Jack? Kto miesza w naszej fabryce?
- Mo�e to jaka� awaria bioczujnik�w. Co� podobnego do tamtych awarii duragemowych.
- Mo�e - odpar�a Cazie. - Ale ju� to sprawdza�am. Nikomu innemu nie przydarzy�a si� taka awaria czujnik�w. Tylko nam. Wi�c lepiej chyba pojed�my sprawdzi�. Dobrze, Jackson? Jutro rano?
- Jestem zaj�ty.
- A niby czym? Wcale nie jeste� zaj�ty - w tym ca�y problem, nikt z nas nie bywa ju� naprawd� zaj�ty. Wreszcie mamy co� do zrobienia, co�, co ma wp�yw na nasze finanse, co�, co naprawd� jest istotne. Jed� ze mn�.
U�miechn�a si� do niego promiennie, a wyd�u�one, z�ociste oczy chytrze wype�ni�y si� pro�b�, kt�rej zabrak�o w butnych s�owach. Jackson mia� �wiadomo��, �e potem, kiedy wci�� od nowa b�dzie przypomina� sobie w ��ku t� rozmow�, nie zdo�a ju� odtworzy� tych ujmuj�cych cech jej postaci: wyrazu oczu, mowy gest�w, tonu g�osu. Przypomni sobie tylko te pozbawione subtelno�ci i wdzi�ku s�owa i przeklnie si� za to, �e si� zgodzi�.
Cazie roze�mia�a si� rado�nie.
- No to o dziewi�tej. Ja prowadz�. A tymczasem umieram z g�odu. O, Tessie, jeste� ju�. Jaki �liczniutki genomodyfikowany ptaszek. Umiesz m�wi�, ptaszku z klatki? Umiesz powiedzie� "spo�eczny rozpad"?
Theresa unios�a w g�r� klatk� z energii Y i odpowiedzia�a jej:
- On tylko �piewa.
- Jak wi�kszo�� z nas - rzuci�a szybko Cazie. - W pozbawionych harmonii tonach rozpaczy. Jackson, naprawd� jestem g�odna. A dzi� nie mam ochoty na doustne. Mo�e dotrzymamy towarzystwa Tessie, kiedy b�dzie jad�a, a potem zaprosisz mnie na kolacj� na tym swoim smakowitym poletku �ywieniowym.
- Wychodz� - odpar� szybko Jackson. Theresa rzuci�a mu kr�tkie, zaskoczone spojrzenie, kt�re natychmiast ukry�a. Nigdy nie by� w stanie okre�li�, ile ona wie na temat tego, co ��czy�o go z Cazie. Theresa niezwykle wra�liwie reaguje, gdy komu� jest przykro, musi intuicyjnie wyczuwa�, �e to niemo�liwe, aby Jackson poszed� spokojnie z Cazie do jadalni, zdj�� z siebie wi�kszo�� ubrania i po�o�y� si� na wzbogaconej substancjami od�ywczymi glebie, �eby jego Odmienione cia�o mog�o przez swoje kanaliki �ywieniowe wybra� z niej to, czego mu potrzeba - w idealnych proporcjach. Jackson nie by� w stanie, cho� pokusa by�a pot�na. Le�e� w ciep�ym �wietle, kt�rego zmienne fale zestawiono tak, by wywo�ywa�y w m�zgu efekt relaksuj�cy, wdycha� nas�czone aromatami powietrze, podeprze� si� na �okciu, �eby rzuci� co� od niechcenia do Cazie, patrze�, jak si� od�ywia, le��c na brzuchu, z ma�ymi, twardymi piersiami wci�ni�tymi w mi�kk� ziemi�...
Niemo�liwe.
Poczeka�, a� ust�pi mu erekcja, zanim wreszcie wsta� i przeci�gn�� si� z udan� nonszalancj�.
- No c�, czekaj� na mnie. Dobranoc, Cazie. Thereso, nied�ugo wr�c�.
- Uwa�aj na siebie, Jackson - odpar�a Theresa jak zwykle, jakby wierzy�a, �e wewn�trz enklawy Wschodniego Manhattanu, chronionej polem nawet przed niechcian� pogod�, naprawd� mo�e spotka� go co� z�ego. Theresa ju� od roku w og�le nie opuszcza�a mieszkania.
- Tak, uwa�aj na siebie, Jack - ironizowa�a czule Cazie, a jemu serce a� podskoczy�o w piersi, bo wyda�o mu si�, �e z t� czu�o�ci� przemieszany by� te� �al. Ale kiedy si� do niej odwr�ci�, Cazie zn�w zachwyca�a si� ptaszkiem Theresy i nawet nie spojrza�a w jego stron�.
B�dzie jeszcze jutro.
Cholera by wzi�a to jutro. To podr� w interesach, maj� sprawdzi�, co si� dzieje w zak�adach w Willoughby. Przecie� to jego w�asna cholerna firma - a przynajmniej jedna trzecia - wi�c powinien cz�ciej przegl�da� raporty, wydawa� polecenia systemowi SI, kt�ry ni� zarz�dza�, dzwoni� do naczelnego in�yniera, bada� zaistnia�e problemy. Powinien bardziej odpowiedzialnie podchodzi� do pieni�dzy swoich i Theresy. Powinien...
Wiele jeszcze powinien.
Wyszed� w zimn� listopadow� noc, kt�ra pod kopu�� przypomina�a raczej ciep�� wrze�niow� noc, i zacz�� si� zastanawia�, gdzie tak naprawd� m�g�by chcie� zje�� kolacj�, je�li nie we w�asnym domu.
2
LIZZIE FRANCY ZATRZYMA�A SI� ZNIENACKA NA SZORSTKIEJ trawie pensylwa�skiej ��ki i ostrzegawczo po�o�y�a d�o� na ramieniu Vicki Turner. Wia� zimny wiatr. Trzydzie�ci metr�w przed nimi majaczy� w ciemno�ciach wysrebrzony ksi�ycowym �wiat�em zarys fabryki sto�k�w energetycznych TenTech: pozbawiony okien prostok�t z pianki, czarny i jednolity jak wi�zienie.
- Dalej nie mo�na - odezwa�a si� Lizzie. - O dwa kroki od nas zaczyna si� pole ochronne. Widzisz, jak zmienia si� trawa?
- Oczywi�cie, �e nie, przecie� nic nie widz� - odpowiedzia�a jej Vicki. - A ty?
- By�am tu w dzie� - odrzek�a Lizzie. - Musimy si� przesun�� troch� w lewo... Zaznaczy�am miejsce. Trz�siesz si�, Vicki, zimno ci?
- Zamarzam. Wszyscy zamarzamy. Przecie� o to w�a�nie chodzi w tej naszej nocnej kryminalnej wyprawie, nieprawda�? Bo�e, chyba zwariowa�am, �e si� w to pakuj�... O ile w lewo?
- Ju� tutaj. Nie podchod� bli�ej, bo wy�api� nas detektory podczerwieni.
- Nie mnie, ja jestem za zimna. Odnotuj� mnie jako ska��. Nie, nie chc� twojej peleryny, sama jej potrzebujesz.
- Nie jest mi zimno - odpar�a Lizzie. Otworzy�a plecak i zacz�a wyjmowa� z niego sprz�t.
- To ten tw�j nadmiar hormon�w. Ci��a to jak ma�y sto�ek energii Y. No dobra, bior� t� peleryn�... Jak to si� dzieje, �e twoje cia�o nie wyjada ci ciuch�w nawet w po�owie tak szybko jak moje? A mo�e tylko tak mi si� wydaje... Lizzie, skarbie, tylko nie podniecaj si� zanadto. To si� nie mo�e uda�. Nikt, nawet najlepszy szperacz, nie jest w stanie w�ama� si� do fabryki energii Y.
- Ja potrafi� - o�wiadczy�a Lizzie.
Obdarzy�a Vicki szerokim u�miechem. Vicki nic nie wie; jest bystra, wykszta�cona, ale jest Wo�em, nale�y do tych, kt�rzy rz�dzili �wiatem. To Vicki da�a Lizzie pierwszy terminal i nauczy�a go obs�ugiwa�. Lizzie zawdzi�cza�a jej wszystko. Ale mimo to Vicki nie wie; jest stara, mo�e nawet ma czterdziestk�, i wyros�a w czasach przed Przemian�, kiedy wszystko by�o inaczej. Ostatnie pi�� lat Lizzie sp�dzi�a w sieci i d