2609
Szczegóły |
Tytuł |
2609 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2609 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2609 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2609 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ANDRE NORTON
TAJNI AGENCI
CZASU
TOM I CYKLU ROSS MURDOCK
(T�umacz: Robert Pryli�ski)
www.scan-dal.prv.pl
l
Komu�, kto by zajrza� przypadkiem do izby zatrzyma�, siedz�cy tam m�ody cz�owiek nie wyda�by si� zbyt gro�ny. Wzrostem wprawdzie przewy�sza� nieco przeci�tnego m�czyzn�, ale nie na tyle, by zwraca�o to uwag�. Br�zowe w�osy by�y obci�te kr�tko, a niemal ch�opi�ca twarz nie wyr�nia�a si� �adnymi szczeg�lnymi cechami... no, chyba �e kto� spojrza�by w jasnoszare oczy i uchwyci� ten szczeg�lny ch��d bij�cy z ich g��bi.
Jego ubi�r r�wnie� charakteryzowa� si� prostot�. Kto� tak ubrany m�g� z �atwo�ci� roztopi� si� w t�umie ludzi przemierzaj�cych labirynty ulic miasta ko�ca dwudziestego stulecia.
Ale pod mimikr�, niezb�dn� do prze�ycia w �rodowisku, kt�re zawsze uznawa� za wrogie, kry�a si� prawdziwa osobowo�� Murdocka - kipi�ca energi� i czasem ledwie kontrolowan� agresj�.
Wi�zie� doskonale zdawa� sobie spraw�, �e jest uwa�nie obserwowany przez stra�nika, ale najmniejszym nawet gestem nie okaza�, �e zauwa�a jego obecno��. Czy ten podstarza�y gliniarz oczekuje jakiej� reakcji? No wi�c, nic z tego.
Tym razem prawo mocno pochwyci�o Rossa w swoje ci�kie �apy. Ciekawe, dlaczego jeszcze si� z nim cackaj�? Czemu mia�o s�u�y� to pranie m�zgu dzisiejszego ranka? Ross Murdock zosta� zepchni�ty do defensywy, a bardzo tego nie lubi�. Musia� mocno wysila� sw�j bystry umys�, by omin�� rafy czaj�ce si� mi�dzy podst�pnymi pytaniami �ledczego, i wci�� jeszcze na wspomnienie tamtej rozmowy odczuwa� odleg�e wra�enie strachu, jaki by� w�wczas jego udzia�em.
Drzwi izby zatrzyma� otworzy�y si� gwa�townie. Ross opanowa� odruchow� ch�� zwr�cenia g�owy w tamtym kierunku. Us�ysza� tylko kaszlni�cie stra�nika -jakby ten chcia� rozrusza� struny g�osowe po ponad godzinie milczenia - a zaraz potem jego rozkazuj�cy g�os:
- Wstawaj Murdock! S�dzia chce ci� widzie�!
Ross podni�s� si� niespiesznie, chocia� tylko si�� woli kontrolowa� odruchy wszystkich mi�ni. Jakiekolwiek pr�by oporu czy dyskusja z tym glin� nie mia�y teraz sensu. Lepiej zachowywa� si� jak ma�y niegrzeczny, ch�opiec, kt�ry w�a�nie zrozumia� swe b��dy. Taka uleg�o�� cz�sto okazywa�a si� korzystna. Ross nieraz ju� mia� okazj� si� o tym przekona�.
Przeszed� do s�siedniego pokoju i z niepewnym u�miechem na twarzy stan�� przed m�czyzn�, kt�ry siedzia� za sporym biurkiem. Czeka�, a� ten przem�wi do� pierwszy. S�dzia Ord Rawie. Co za niefart, �e akurat Krzywy Nos musia� dosta� jego spraw�. B�dzie musia� wys�ucha� d�ugiego kazania, kt�re wyg�osi ten starzec. I tak niewiele zostanie mu w g�owie...
- Masz nie�le zababran� kartotek�, m�odzie�cze...
Ross wyra�nie posmutnia� i nieco si� przygarbi�. Tylko jego zimne oczy spod wp� przymkni�tych powiek wci�� bystro b�yszcza�y.
- Tak, prosz� pana - rzek� cicho, staraj�c si� wypowiedzie� te s�owa lekko dr��cym g�osem.
Nagle jego zachwyt w�asn� wysublimowan� gr� aktorsk� prysn�� jak ba�ka mydlana. S�dzia Rawl nie by� sam w pokoju. Ten cholerny �ledczy wci�� tu siedzia� i przygl�da� si� Rossowi takim samym przenikliwym wzrokiem jak dzisiejszego ranka.
- Taa, bardzo zababran� jak na zaledwie kilka lat dzia�alno�ci... - Krzywy Nos te� patrzy� wprost na Rossa, ale na szcz�cie jego wzrok nie by� nawet w po�owie tak napawaj�cy strachem. - Powiniene� zosta� skierowany do S�u�by Resocjalizacyjnej...
Ross poczu� nagle jaki� ci�ar w �o��dku. S�ysza� ju� o tym nowym projekcie systemu penitencjarnego, a to, co s�ysza�, nie by�o mi�e. Drugi raz, odk�d wszed� do tego pokoju, jego pewno�� siebie zosta�a powa�nie zachwiana. Ale potem pojawi�a si� iskierka nadziei.
- Upowa�niono mnie jednak do przedstawienia ci innej propozycji, Murdock. Czego zreszt�, bior�c pod uwag� twoj� kartotek�, nie aprobuj� w najmniejszym stopniu.
Ross poczu�, �e strach ust�puje. Je�li propozycja nie podoba�a si� s�dziemu, musia�a by� korzystna dla niego, a nie zwyk� marnowa� okazji.
- Istnieje pewien projekt rz�dowy, kt�ry b�dzie realizowany przez ochotnik�w. Zdaje mi si�, �e zda�e� pomy�lnie wst�pne testy. Je�li si� zg�osisz, okres sp�dzony na realizacji tego zadania zostanie ci zaliczony w poczet odbywanej kary. Masz wi�c szans� przyda� si� na co� ojczy�nie, kt�rej do tej pory przynosi�e� wy��cznie wstyd...
- A je�li odm�wi�, czeka mnie resocjalizacja, czy tak, sir?
- Ja osobi�cie uwa�am ci� za zdatnego tylko do resocjalizacji. Twoje papiery... - powi�d� d�oni� po aktach odnotowuj�cych wyst�pki Rossa.
- Zg�aszam si� do tego projektu, sir!
S�dzia parskn�� z wyra�nym niezadowoleniem, a potem wepchn�� roz�o�one kartki do segregatora. Odwr�ci� si� w stron� czaj�cego si� w cieniu m�czyzny.
- Oto pa�ski ochotnik, majorze.
Ross westchn�� z ulg�. Pierwsza g�rka za nim. Dot�d zawsze dopisywa�o mu szcz�cie; wywinie si� i z tej sytuacji.
Cz�owiek, kt�rego s�dzia Rawie nazwa� majorem, przesun�� si� w kr�g �wiat�a. Jego spojrzenie wci�� napawa�o Rossa niepokojem. Na u�ytek Krzywego Nosa m�g� przywdziewa� r�ne maski, ale z tym cz�owiekiem, czu� to wyra�nie, by�aby to tylko strata czasu.
- Dzi�kuj�. Za pozwoleniem, wyruszamy natychmiast. Pogoda nie zapowiada si� najlepiej.
Nim Ross zdo�a� zorientowa� si� w sytuacji, szed� ju� pos�usznie korytarzem. Pocz�tkowo planowa� urwa� si� majorowi, gdy tylko wyjd� budynku. Mo�e go potem szuka� w mrocznych uliczkach. Ale nie poszli do windy. Zamiast tego wspi�li si� w g�r� po drabinkach przeciwpo�arowych. Upokorzony Ross zauwa�y�, �e po wspinaczce w tempie narzuconym przez majora dyszy ci�ko, podczas gdy jego starszy o co najmniej pi�tna�cie lat towarzysz nie zdradza� najmniejszych objaw�w zm�czenia.
Wyszli na zasypany �niegiem dach. Major b�ysn�� latark�, naprowadzaj�c ciemny kszta�t, kt�ry opad� ku nim z g�ry. Helikopter! Ross nagle zacz�� w�tpi� w s�uszno�� swego wyboru.
- Ruszaj, Murdock! - rozkaz majora przebi� si� przez ha�as maszyny. Ton jego dono�nego g�osu by� tak pozbawiony wszelkich emocji, �e Ross wzdrygn�� si� mimowolnie.
Chwil� potem siedzia� ju� w kabinie mi�dzy milcz�cym majorem i r�wnie gadatliwym pilotem w wojskowym uniformie i wzlatywa� ponad miasto, kt�rego w�skie i ciemne uliczki zna� jak w�asn� kiesze�. �wiat�a miasta rozmywa�y si� w oddali, a� wreszcie znik�y w mroku nocy i w �nie�ycy. Przez moment widzia� jeszcze o�wietlone wst�gi autostrad. Nie zadawa� jednak �adnych pyta�. Ostatecznie bywa� ju� w �yciu traktowany gorzej ni� tylko ignorowany w milczeniu.
Maszyna przechyli�a si� na bok. Mimo to Ross nie m�g� dojrze� w dole ani jednego znaku orientacyjnego. Nie mia� nawet poj�cia, czy lec� na p�noc czy na po�udnie. Ale zaledwie kilka chwil p�niej dostrzeg� szereg czerwonych lamp, �wiec�cych tak intensywnie, �e ich blask przebija� si� nawet przez grub� kurtyn� �nie�nych p�atk�w. Helikopter osiad� na ziemi.
- Wy�a�!
I zn�w odruchowo wykona� rozkaz. Sta� dr��c z zimna po�r�d �nie�nej zamieci. Jego lekkie ubranie wystarczy�oby mo�e od biedy na ulicach miasta, ale tu, na otwartej przestrzeni, mro�ny wiatr by� bezlitosny.
Kto� chwyci� Murdocka za rami� i skierowa� ku niskiemu budynkowi. Trzask drzwi i Ross oraz towarzysz�cy mu oficer wkroczyli w b�ogos�awiony kr�g ciep�a i �wiat�a.
- Siadaj! Tam!
Usiad� pos�usznie, wci�� zbyt oszo�omiony, by nawet pomy�le� o jakich� pr�bach protestu. W pomieszczeniu byli te� inni m�czy�ni. Jeden ubrany w dziwaczny kombinezon ochronny, przegl�da� dokumenty. Ci�ki he�m zwisa� przyczepiony do jego ramienia. Do niego w�a�nie podszed� towarzysz Rossa. Przez chwil� tamci rozmawiali szeptem, a potem major przywo�a� Murdocka ruchem d�oni. Ross przeszed� w �lad za nim do wewn�trznego pomieszczenia oddzielonego �cian� szafek.
Z jednej z nich major wydoby� �w cudaczny uniform i przymierzy� go do rozmiaru Rossa.
- Dobra - mrukn�� - Zak�adaj to! Nie mamy zbyt wiele czasu. Ross ubra� si� w kombinezon. Gdy zapina� ostatni suwak, oficer w�o�y� mu na g�ow� he�m. Drugi z m�czyzn sta� ju� przy drzwiach.
- Lepiej znikajmy, Kelgarries, bo �nie�yca przytrzyma nas tu na dobrze.
Wyszli ponownie na l�dowisko. Ju� helikopter by� do�� zaskakuj�cym �rodkiem transportu, ale maszyna, do kt�rej podeszli teraz, wygl�da�a jak przeniesiona wprost z nast�pnego stulecia. Smuk�y pojazd sta� pionowo na statecznikach, a ostry dzi�b mia� skierowany wprost w niebo. Z boku wznosi�o si� rusztowanie, po kt�rym wspi�li si� za pilotem do wej�cia.
Ross niech�tnie zaj�� wskazane mu miejsce. Le�a� na plecach z uniesionymi i podkurczonymi nogami, tak �e kolanami niemal dotyka� brody. Co gorsza, musia� dzieli� ciasn� kabin� z majorem le��cym obok w podobnej pozycji. Opuszczono przezroczyst� pokryw�. Byli zamkni�ci.
W ci�gu swego kr�tkiego �ycia Ross wiele razy musia� stawia� czo�a strachowi. Nauczy� si� zmusza� swe cia�o i umys� do panowania nad tym uczuciem. Ale to, co czu� teraz, nie by�o zwyk�ym strachem - to by�o przera�enie granicz�ce z panik�, tak silne, �e z trudem powstrzyma� torsje. By� zamkni�ty w przezroczystej trumnie! Nie mia� najmniejszego wp�ywu na to, co si� z nim za chwil� stanie, a mia� w�a�nie stan�� twarz� w twarz z nieznanym niebezpiecze�stwem. To by�o troch� za du�o jak na jeden raz.
Jak d�ugo ju� trwa ten koszmar? Kilka minut? Godzin? Straci� rachub� czasu.
Nagle poczu�, jakby pi�� olbrzyma opad�a na jego klatk� piersiow�. Walczy� rozpaczliwie o oddech. Ca�y �wiat eksplodowa� mu pod czaszk�...
Przytomno�� wraca�a powoli. Przez moment my�la�, �e utraci� wzrok, potem jednak otaczaj�ca go ciemno�� zacz�a zmienia� si� w szaro��...
Po d�u�szej dopiero chwili dotar�o do niego, �e ju� nie le�y na plecach, tylko spoczywa w pozycji siedz�cej w fotelu. Ca�y otaczaj�cy go �wiat dr�a� w rytmie delikatnej wibracji, kt�ra przeszywa�a te� jego cia�o.
Ross Murdock do tej pory tak d�ugo cieszy� si� wolno�ci�, gdy� posiada� umiej�tno�� szybkiej analizy sytuacji. W ci�gu ostatnich pi�ciu lat rzadko zdarza�o mu si� stawa� w obliczu osoby lub wydarzenia, przy kt�rych by si� pogubi�. A teraz wci�� by� spychany do defensywy i na razie nie bardzo widzia� mo�liwo�� zmiany tego stanu. Patrzy� w ciemno�� w milczeniu, ale wewn�trz jego umys�u wszystkie tryby i k�eczka pracowa�y intensywnie, a� do granicy zatarcia si�. I zaczyna� dochodzi� do wniosku, �e wszystko, co mu si� przydarzy�o dzisiejszego dnia, mia�o tylko jeden cel - zachwia� jego pewno�ci� siebie i uczyni� go uleg�ym. Dlaczego?
Ross �ywi� jednak niezachwian� wiar� w swoje umiej�tno�ci. By� te� bystrym obserwatorem. Rozumia� wi�c sprawy tego �wiata jak ma�o kto w tak m�odym wieku. Wiedzia� te�, �e Murdock jest wprawdzie wa�ny dla Murdocka, ale nie jest zbyt wa�ny dla ca�ej reszty �wiata. A jego kartoteka wygl�da�a na tyle kiepsko, �e s�dzia Rawie m�g� bez trudu postawi� na nim kresk�. Chocia� w jednym r�ni� si� od innych przest�pc�w - jak dot�d wi�kszo�� zarzut�w kierowanych przeciwko niemu opiera�a si� wy��cznie na poszlakach. Pewnie dlatego, �e zawsze dzia�a� w pojedynk� i starannie planowa� ka�d� akcj�.
Dlaczego jednak Ross Murdock sta� si� istotny tak�e dla innych? Istotny do tego stopnia, �e urz�dzono ca�e to przedstawienie, by nim wstrz�sn��? Do czego w�a�ciwie si� zg�osi�? Czy mia� robi� za �wink� morsk� przy testowaniu jakiej� nowoczesnej, skutecznej i ekonomicznej w u�yciu broni? Do�� usilnie, musia� przyzna�, starano si� wytr�ci� go z r�wnowagi. To milczenie, ten po�piech, ten lot... podtrzymywa�y nastr�j. Dobrze wi�c, b�dzie zagubionym przera�onym ch�opcem, je�li o to im chodzi. Tylko czy to wystarczy, �eby wywie�� w pole majora? Mia� wra�enie, �e nie wystarczy. I by�o to wielce przykre wra�enie.
Panowa�a ju� g��boka noc. Najwyra�niej zeszli z drogi �nie�nej burzy, a mo�e lecieli ponad ni�. Przez przezroczysta pokryw� kokpitu widzia� jasno �wiec�ce gwiazdy. Brakowa�o tylko ksi�yca.
Formalne wykszta�cenie Rossa nie by�o imponuj�ce. A jednak sw� wiedz� zaskakiwa� wielu ludzi, kt�rym zdarzy�o si� mie� z nim do czynienia. Sp�dzi� bowiem wiele czasu w miejskiej bibliotece, gdzie czyta� ksi��ki dotycz�ce bardzo licznych dziedzin. Wiedza zawsze si� przydaje. Co najmniej trzy razy takie w�a�nie strz�pki zapami�tanych wiadomo�ci pozwoli�y mu cieszy� si� wolno�ci�, raz prawdopodobnie uratowa�y mu �ycie.
Teraz wi�c stara� si� u�o�y� jak�� logiczn� ca�o�� z rozsypanych fragment�w informacji, jakimi dysponowa�. Siedzia� w kokpicie jakiej� supernowoczesnej maszyny o nap�dzie atomowym. Tak zaawansowanej technicznie, �e na pewno nie u�ywano by jej do nieistotnej misji. A to znaczy�o, �e Ross Murdock by� komu� bardzo potrzebny. Dawa�o to jak�� nadziej� na przysz�o��, a on diabelnie potrzebowa� tej nadziei. Zaczeka wi�c cierpliwie, b�dzie gra� g�upca i nie omieszka mie� przy tym szeroko otwartych oczu i uszu.
W tempie, w jakim lecieli, najdalej za kilka godzin powinni opu�ci� terytorium kraju. Ale ostatecznie, czy rz�d nie mia� baz w co najmniej po�owie pa�stw �wiata, by utrzymywa� "zimny pok�j"? Co prawda, je�li wysadz� go gdzie� za granic�, ucieczka mo�e okaza� si� trudniejsza, ale szczeg�ami zajmie si� dopiero, gdy nadejdzie na to czas.
Nagle Ross zn�w znalaz� si� w pozycji horyzontalnej, a pi�� giganta ponownie opad�a na jego piersi. Tym razem nie dostrzeg� �adnych �wiate� naprowadzaj�cych na l�dowisko. Nie mia� nawet pewno�ci, czy dotarli do celu, a� do momentu, gdy maszyna osiad�a twardo na ziemi.
Major sprawnie wydosta� si� na zewn�trz i Ross m�g� przybra� wygodniejsz� pozycj�. Zn�w poczu� na ramieniu tward� d�o� ponaglaj�c� go do wyj�cia. Wyczo�ga� si� z kabiny i stan�� niepewnie na platformie wy�adunkowej.
Poni�ej nie dostrzeg� �adnych �wiate�, tylko niezmierzone �nie�ne pole. Widzia� za to kilku m�czyzn u podn�a struktury, na kt�rej sta�. By� g�odny i bardzo zm�czony. Mia� nadziej�, �e je�li major zamierza dalej prowadzi� swoj� gr�, poczeka do nast�pnego ranka.
W mi�dzyczasie musia� si� zorientowa�, gdzie w�a�ciwie si� znalaz�. Je�li mia� st�d wia�, musia� wpierw dok�adnie przyjrze� si� okolicy. Jednak d�o� na jego ramieniu ponagla�a go nieub�aganie do marszu ku uchylnym drzwiom, kt�re o ile widzia�, wiod�y do wn�trza �nie�nego pag�rka. Albo �nie�na zamie�, albo ludzie wykonali tu kawa� dobrej maskuj�cej roboty. Odnosi� wra�enie, �e ten �nie�ny kamufla� nie by� jednak dzie�em przyrody.
Tak wygl�da�o przywitanie Rossa z baz�. Nie mo�na powiedzie�, by dok�adnie przyjrza� si� jej zewn�trznym instalacjom. Nast�pny dzie� by� jednym ci�giem bada� lekarskich, tak dok�adnych, jakich nigdy jeszcze dot�d nie do�wiadczy�. Kiedy wreszcie lekarze przestali go opukiwa� i os�uchiwa�, przeszed� ca�� seri� dziwnych test�w, kt�rych celu te� oczywi�cie nikt nie raczy� mu wyja�ni�. Wreszcie zamkni�to go w izolatce, bo chyba tak tylko mo�na nazwa� ciasne pomieszczenie, w kt�rym znajdowa�o si� jedynie ��ko i g�o�nik w jednym z rog�w pod sufitem. ��ko na szcz�cie by�o znacznie wygodniejsze ni� wygl�da�o. Wyci�gn�� si� wi�c na nim wygodnie i wlepi� oczy w g�o�nik. Jak dot�d nie powiedziano mu nic. Sam r�wnie� nie zada� ani jednego pytania, czekaj�c spokojnie na koniec tego, co uwa�a� wy��cznie za pojedynek woli. Na razie nie odda� ani pi�dzi terenu w tej walce.
- A teraz s�uchaj... - g�os dobywaj�cy si� z g�o�nika brzmia� nieco metalicznie, ale niew�tpliwie nale�a� do majora Kelgarriesa.
Ross przygryz� wargi. Uwa�nie obejrza� ju� ka�dy cal tego pomieszczenia i nie dostrzeg� nawet �ladu drzwi, kt�rymi zosta� tu wprowadzony. Maj�c go�e r�ce za jedyne narz�dzie, nie m�g� marzy� o wydostaniu si� st�d si��, a nawet je�li... ubrany tylko w koszul�, lu�ne spodnie i lekkie sk�rzane mokasyny, niewiele m�g�by zdzia�a�.
- ... dla identyfikacji - kontynuowa� g�os.
Ross zda� sobie spraw�, �e co� umkn�o jego uwadze. Nie mia�o to znaczenia. Zdecydowa�, �e nie b�dzie d�u�ej uczestniczy� w tej grze.
Rozleg�o si� szcz�kni�cie, kt�re by�o niezawodnym znakiem, �e major si� wy��cza. Ale nie nadesz�a oczekiwana cisza. Zamiast niej Ross us�ysza� s�odkie trele, kt�re natychmiast skojarzy� ze �piewem ptak�w. Jego znajomo�� ptactwa ogranicza�a si� co prawda do wr�bli i parkowych go��bi, i �aden z tych gatunk�w z pewno�ci� nie potrafi� tak �piewa�, niemniej to z pewno�ci� by�y odg�osy ptak�w. Ross odwr�ci� g�ow� od g�o�nika i spojrza� w przeciwleg�ym kierunku. To, co ujrza�, spowodowa�o, �e usiad� gwa�townie, got�w do natychmiastowego odparcia niespodziewanego ataku.
�ciany tam nie by�o! Zamiast na ni�, patrzy� na strome zbocze wzg�rza, na kt�rego szczycie znajdowa� si� jod�owy las przykryty �nie�nym p�aszczem. Zaspy �nie�ne le�a�y te� na samym zboczu, a zapach jode� dociera� do Rossa r�wnie wyra�nie jak ch�odne podmuchy wiej�cego od wzg�rza wiatru.
Nagle zadr�a� ca�y, gdy� do jego uszu dobieg�o odleg�e wycie, kt�re od wiek�w oznacza�o tylko jedno - wo�anie g�odnego i poluj�cego w�a�nie stada wilk�w. Ross nigdy dot�d nie s�ysza� tego d�wi�ku, ale jego pod�wiadomo��, z ca�ym jej dziedzictwem genetycznym, rozpozna�a go niezawodnie - zew nadci�gaj�cej �mierci. Wkr�tce te� dostrzeg� szare cienie wysuwaj�ce si� spomi�dzy drzew. Jego d�onie odruchowo zacisn�y si� w pi�ci, gdy tymczasem rozgl�da� si� za jak�� skuteczniejsz� broni�.
Trzy �ciany pokoju wci�� zamyka�y go jak w klatce, a w zasi�gu r�ki mia� tylko ��ko, na kt�rym dot�d le�a�. Jeden z szarych, smuk�ych kszta�t�w uni�s� g�ow� i patrzy� wprost na niego. Oczy zwierz�cia l�ni�y czerwonym blaskiem. Ross porwa� w d�onie koc okrywaj�cy ��ko, zdecydowany zarzuci� go na g�ow� zwierz�cia w momencie skoku.
Bestia zbli�y�a si� na sztywnych �apach, z g��bi jej gardzieli dobieg� ponury pomruk. Rossowi zda�o si�, �e ten potw�r co najmniej dwukrotnie przewy�sza rozmiarami ka�dego psa, jakiego kiedykolwiek widzia�. Trzyma� jednak koc w rozpaczliwym odruchu obrony. Nagle poj��, �e zwierz� nie patrzy wcale na niego, �e koncentruje wzrok na jakim� punkcie znajduj�cym si� poza jego polem widzenia.
Wilk zawarcza� w�ciekle, obna�aj�c pot�ne k�y. Rozleg� si� �wist powietrza. Zwierz� wyskoczy�o w g�r� gwa�townym susem, upad�o z powrotem i potoczy�o si� po ziemi, pr�buj�c desperacko wgry�� si� k�ami w drzewce dzidy stercz�cej spomi�dzy jego �eber. Zaskowycza� jeszcze raz, a potem z pyska pociek�a mu stru�ka krwi.
Teraz Ross po prostu zastyg� w niemym zdumieniu. Zebra� si� w sobie i post�pi� na trz�s�cych si� nogach kilka krok�w ku umieraj�cemu wilkowi. Nie by� zdziwiony, gdy jego wyci�gni�ta r�ka natrafi�a na niewidzialn� przeszkod�. Powoli przesun�� d�oni� w lew� i w praw� stron�, pewien ju� teraz, �e dotyka �ciany swojej celi. A mimo to oczy wci�� m�wi�y mu, �e znajduje si� na zboczu wzg�rza; potwierdza�y to tak�e uszy i nozdrza.
Jeszcze przez moment by� nieco zagubiony, ale prawie natychmiast znalaz� wyja�nienie, kt�re w pe�ni go zadowoli�o. Spokojnie skin�� g�ow� i rozlu�niony usiad� z powrotem na ��ku. To musi by� jaka� udoskonalona wersja telewizji, taka z symulacj� zapach�w, podmuch�w wiatr�w i innych oddzia�ywa� na zmys�y, kt�re czyni�y obraz bardziej realnym. Efekt ko�cowy by� na tyle przekonuj�cy, i� Ross musia� si� napomina�, �e tylko ogl�da film.
Wilk by� niew�tpliwie martwy. Pozosta�e sztuki ze stada czmychn�y w las, ale poniewa� obraz wci�� trwa�, Ross uzna�, �e pokaz jeszcze si� nie sko�czy�. Wci�� s�ysza� otaczaj�ce go d�wi�ki, tote� cierpliwie czeka� na dalszy rozw�j akcji. Cho� w dalszym ci�gu nie mia� poj�cia, czemu ten pokaz mia� s�u�y�.
W polu widzenia pojawi� si� cz�owiek. Zatrzyma� si� nad martwym wilkiem, chwyci� go za ogon i uni�s� w g�r� jego tylne �apy. Por�wnuj�c rozmiar zabitej bestii do stoj�cego przed nim cz�owieka, Ross uzna�, �e nie pomyli� si� w pierwszej ocenie - zwierz� by�o nadnaturalnych rozmiar�w. Cz�owiek krzykn�� co� przez rami�. Jego s�owa brzmia�y dla Rossa obco.
Dziwnie by� te� ubrany - zdecydowanie za lekko jak na ten klimat, je�li ocenia� go po �nie�nych zaspach i lodowatych podmuchach wiatru. Mia� na sobie kubrak z niewyprawionej sk�ry, si�gaj�cy nieco powy�ej kolan i �ci�gni�ty pasem. Pas ten by� zreszt� nieco bardziej skomplikowanym r�kodzie�em ni� kubrak - sk�ada� si� z po��czonych ze sob� ma�ych metalowych p�ytek i podtrzymywa� tak�e wielki sztylet wisz�cy w poprzek piersi. Muskularne ramiona m�czyzny okrywa� niebieski p�aszcz, spi�ty pod szyj� wielk� brosz�. Buty, r�wnie� z niewyprawionej sk�ry, si�ga�y powy�ej �ydek, a ca�o�ci ubioru dope�nia�a futrzana czapa, spod kt�rej wida� by�o kosmyki ciemnobr�zowych w�os�w. Nie mia� brody, a jednak b��kitnawy cie� biegn�cy wzd�u� jego �uchwy pozwala� s�dzi�, �e tego akurat dnia nie goli� si�.
Czy by� Indianinem? Nie. Chocia� sk�r� mia� spalon� s�o�cem, z pewno�ci� by� bia�y. Jego ubi�r te� w niczym nie przypomina� stroju Indian. Mimo do�� prymitywnych szat, przybysza otacza�a niezwyk�a aura dostoje�stwa, w�adzy i niezachwianej pewno�ci siebie. Wida� by�o, �e jest kim� wa�nym w swoim �wiecie.
Po chwili do��czy� do niego kolejny cz�owiek, podobnie odziany, ale w rudobr�zowym p�aszczu. Podszed�, ci�gn�c za sob� dwa opieraj�ce si� osio�ki, kt�re trwo�liwie wpatrywa�y si� w martwego wilka. Oba zwierzaki by�y obci��one powi�zanymi lin� tobo�kami. Potem pojawi� si� jeszcze jeden m�czyzna z nast�pn� par� os��w. I wreszcie czwarty, te� odziany w sk�ry, z g�sta brod� na policzkach i szyi. Ten jako jedyny mia� odkryt� g�ow�, jego p�owe, niemal bia�e w�osy rozwiewa� wiatr. Ukl�k� nad martwym wilkiem, doby� no�a i sprawnie zdj�� sk�r� ze zwierz�cia. Jeszcze nim sko�czy�, w polu widzenia pojawi�y si� trzy dalsze pary ob�adowanych paczkami osio�k�w. Wreszcie okrwawiona sk�ra pow�drowa�a do jednej z sakw, a oprawca pogardliwie kopn�� pad�e cia�o i pod��y� za oddalaj�cymi si� ju� powoli towarzyszami.
2
Ross by� tak zaabsorbowany rozgrywaj�c� si� przed jego oczami scen�, �e zaskoczy�a go nag�a, kompletna ciemno��, kt�ra zapad�a nie tylko nad miejscem akcji, ale tak�e wewn�trz celi.
- Co... - jego g�os zabrzmia� g�ucho w pustym pomieszczeniu, gdy� wraz ze �wiat�em umilk�y wszelkie d�wi�ki. Brakowa�o nawet delikatnego szumu urz�dze� wentylacyjnych, kt�rego Ross nawet nie rejestrowa�, dop�ki ten nie zanik�.
Przez wszystkie jego nerwy przebieg� ten sam impuls nag�ej paniki, kt�rego do�wiadczy� w kokpicie pojazdu powietrznego. Tyle, �e tym razem m�g� si� przynajmniej swobodnie porusza�.
Ruszy� wi�c wolnym krokiem poprzez mrok z wyci�gni�tymi przed siebie d�o�mi, aby namaca� �cian�. Mia� zamiar znale�� ukryte drzwi, kt�rymi go tu wprowadzono, i uciec z ciemnej celi.
Tutaj! Jego d�o� dotkn�a p�askiej i g�adkiej powierzchni �ciany. Przesun�� po niej r�k� i nagle trafi� na pustk�. M�g� pos�ugiwa� si� wy��cznie zmys�em dotyku, ale to wystarczy�o, by by� pewnym, �e s� tam drzwi, i to otwarte drzwi. Przez moment zawaha� si�, tkni�ty nagle irracjonaln� my�l�, �e je�li przest�pi pr�g, znajdzie si� na wzg�rzu z wilkami.
- Co za g�upota! - powiedzia� na g�os sam do siebie. I w�a�nie dlatego, ze czu� narastaj�cy niepok�j, post�pi� naprz�d zdecydowanym krokiem. Pragn�� zrobi� co�, cokolwiek, co nie b�dzie po prostu wykonywaniem rozkaz�w innych ludzi, ale dzia�aniem z w�asnej inicjatywy.
Jednak po pierwszym zdecydowanym kroku dalej pod��a� powoli, gdy� przestrze� za drzwiami ton�a w r�wnie nieprzeniknionym mroku jak pomieszczenie, kt�re pozosta�o za jego plecami.
Zdecydowa�, �e najlepiej przesuwa� si� wzd�u� �ciany z wyci�gni�t� przed siebie r�k�. Kilka krok�w dalej utraci� nagle kontakt z tward� powierzchni� �ciany. Niemal si� przewr�ci�, wpadaj�c w mroczn� pustk�. To by�y jednak tylko kolejne drzwi. Po chwili �ciana wr�ci�a na swoje miejsce, a on przywar� do niej z ulg�. Potem nast�pne drzwi... Ross zatrzyma� si� na chwil�, pr�buj�c us�ysze� najcichszy bodaj d�wi�k, co�, co upewni�oby go, �e nie jest sam w tym mrocznym labiryncie. Nie us�ysza� jednak nic; nie czu� nawet najmniejszego ruchu powietrza, a ciemno�� zdawa�a si� przyt�acza� go jak g�sta czarna ma�.
I zn�w �ciana si� sko�czy�a. Ross dotkn�� kraw�dzi lew� r�k�, a praw� wyci�gn�� przed siebie w mrok. Po chwili wyczu� tward� powierzchni�. Luka by�a szersza ni� jakiekolwiek drzwi. Mo�e to skrzy�owanie korytarzy? Mia� zamiar zbada� to dok�adniej, gdy nagle us�ysza� d�wi�ki. Nie by� tu sam.
Nag�ym ruchem przywar� do �ciany. Wstrzyma� oddech, staraj�c si� uchwyci� nawet najl�ejsze odg�osy. Odkry� przy tym, �e kompletny brak widoczno�ci utrudnia tak�e nas�uchiwanie. Nie potrafi� zidentyfikowa� tych lekkich trzask�w, tego delikatnego szumu... czy to m�g� by� ruch powietrza spowodowany przez otwierane drzwi?
Po chwili jednak by� pewien, �e co� porusza si� ku niemu na poziomie pod�ogi. Co� pe�zn�cego, a nie krocz�cego...
Ross b�yskawicznie wycofa� si� za r�g. Nie mia� zamiaru stawia� czo�a temu, co tam pe�z�o. Zbyt du�e ryzyko w kompletnych ciemno�ciach, kt�re w dodatku mog�y by� ciemno�ciami tylko dla niego. Nie mia� raczej do czynienia z cz�owiekiem.
Odg�osy z pod�ogi by�y nieregularne, dzieli�y je d�ugie przerwy. Ross dos�ysza� r�wnie� ci�kie sapanie, zupe�nie jakby pe�zn�ca istota okupia�a ka�dy ruch wielkim wysi�kiem. Ross stara� si� wyprze� ze swego umys�u wizj� skradaj�cego si� w mroku olbrzymiego wilka, w�sz�cego chciwie zapach ofiary. Pod�wiadomo�� nakazywa�a szybki odwr�t, ale zmusi� si� do pozostania w miejscu, a nawet wychyli� si� nieco zza rogu, staraj�c si� przebi� wzrokiem otaczaj�c� go ciemno�� i dostrzec, co ku niemu pe�znie.
Nagle rozb�ys�o �wiat�o. Ross odruchowo zas�oni� r�kami o�lepione oczy. Z pod�ogi dobieg� go g�o�ny j�k przechodz�cy w uporczywe krztuszenie si�. �wiat�o, takie jak do tej pory, zn�w o�wietla�o korytarze jednostajnym blaskiem i Ross dostrzeg�, �e faktycznie stoi na skrzy�owaniu korytarzy. Przez u�amek sekundy odczu� absurdalne zadowolenie, �e w�a�ciwie oceni� to w ciemno�ciach...
A na pod�odze... To jednak by� cz�owiek, a przynajmniej dwuno�na istota przypominaj�ca z kszta�tu cz�owieka. Le�a� na ziemi o kilka krok�w od Rossa. Ale jego cia�o i g�owa by�y owini�te banda�ami w stopniu uniemo�liwiaj�cym jak�kolwiek bli�sz� identyfikacj�.
Jedna z obanda�owanych d�oni przesun�a si� powoli do przodu i ca�e cia�o unios�o si� na niej nieco, przemieszczaj�c si� o par� centymetr�w do przodu. Zanim Ross zdo�a� si� poruszy�, na przeciwleg�ym kra�cu korytarza pojawi� si� biegn�cy m�czyzna. Murdock rozpozna� w nim majora Kelgarriesa.
Zwil�y� bezwiednie wargi, gdy major opad� na kolana przy le��cej na pod�odze istocie.
- Hardy! Hardy! - g�os, kt�ry Ross zna� dot�d tylko z twardych komend, brzmia� teraz ludzko i ciep�o. - Hardy, cz�owieku!
Major otoczy� ramionami obanda�owane cia�o. Uni�s� le��cego na nogi i podpar�.
- Ju� dobrze, Hardy. Wr�ci�e�. Jeste� bezpieczny. To jest baza - m�wi� spokojnie �agodnym g�osem, jak kto� uspokajaj�cy przera�one dziecko.
Obanda�owane r�ce, kt�re przez moment bi�y nerwowo powietrze, opad�y teraz lu�no wzd�u� cia�a.
- Wr�ci�em... jestem bezpieczny... - g�os zza bia�ej maski brzmia� jak ochryp�y skrzek.
- Wr�ci�e� i jeste� bezpieczny - potwierdzi� major.
- Ale ciemno��... znowu... - dosz�o zza banda�a.
- To tylko awaria systemu energetycznego. Ju� w porz�dku. Wracaj do ��ka.
Obanda�owana d�o� zn�w unios�a si� nieco i dotkn�a ramienia Kelgarriesa, jakby chcia�a si� na nim zacisn��. Osun�a si�.
- Bezpieczny?
- Jak najbardziej, stary - ton majora by� spokojny i zdecydowany. Dopiero teraz Kelgarries uni�s� wzrok na Rossa, jakby dot�d nie zauwa�a� jego obecno�ci. - Murdock, id� do tamtych drzwi i zawo�aj doktora Farella!
- Tak jest, sir! - odpowied� by�a r�wnie automatyczna, jak wykonanie rozkazu. Ross dotar� do w�a�ciwych drzwi, zanim jeszcze dobrze zrozumia�, co robi.
Oczywi�cie znowu nikt niczego mu nie wyja�ni�. Obanda�owany Hardy zosta� zabrany przez doktora i dw�ch jego asystent�w, a major poszed� wraz z nimi, wci�� podtrzymuj�c chorego.
Ross zawaha� si�. By� pewien, �e nie powinien i�� za nimi, ale z drugiej strony, nie m�g� si� zdecydowa�, czy ma dalej zwiedza� nieznane korytarze czy wr�ci� do swej celi. Cz�owiek, kt�rego przed chwil� zobaczy�, radykalnie zmieni� jego pogl�dy na temat projektu, do kt�rego tak pochopnie si� zg�osi�.
Nie mia� nigdy w�tpliwo�ci, �e to co� wa�nego. �e mo�e by� niebezpieczne, te� podejrzewa�. Ale co innego abstrakcyjne, bli�ej nieokre�lone niebezpiecze�stwo, a co innego tak konkretny i realny widok, jakim by� czo�gaj�cy si� w ciemno�ciach Hardy. Ju� od pierwszych chwil Ross planowa� ucieczk�, teraz jednak by� pewien, �e musi st�d wia�, i to jak najszybciej, inaczej sko�czy w podobnym stanie jak Hardy.
- Murdock?
Wezwanie zza plec�w by�o tak nieoczekiwane, �e Ross odwr�ci� si� b�yskawicznie z zaci�ni�tymi pi�ciami, got�w do walki jedyn� broni�, jak� chwilowo posiada�.
Nie wzywa� go major ani te� �aden z ludzi, kt�rych widzia� tu do tej pory i kt�rzy zajmowali w bazie wy�sze stanowiska. Sta� przed nim nieznajomy, o br�zowej sk�rze. Podobn� barw�, mo�e nieco ciemniejsz�, mia�y jego w�osy, natomiast oczy by�y jasno-b��kitne i zupe�nie nie pasowa�y do reszty.
Smag�y nieznajomy sta� w niedba�ej pozie ze swobodnie opuszczonymi wzd�u� cia�a r�koma i przygl�da� si� Rossowi, jakby ten by� jak�� �amig��wk�, kt�r� nale�a�o rozwi�za�. A kiedy zn�w przem�wi�, jego g�os by� ca�kowicie pozbawiony jakichkolwiek emocji:
- Jestem Ashe - przedstawi� si� kr�tko. Powiedzia� to takim tonem, jakby m�wi�: "To jest st�, a to jest krzes�o". Ross tym razem nie zdo�a� si� opanowa�.
- Aha, jeste� Ashe. Czy powinienem czu� si� zaszczycony? -pyta� zaczepnie.
Ale obcy zachowa� spok�j. Wzruszy� oboj�tnie ramionami.
- P�ki co, b�dziemy partnerami...
- Partnerami w czym? - zapyta� Ross, opanowuj�c nieco irytacj�.
- Tu si� pracuje w parach. Dobiera je maszyna - odpowiedzia� niedbale zapytany i zerkn�� na zegarek. - Zaraz zadzwoni� na posi�ek.
Odwr�ci� si� na pi�cie, zanim Ross zdo�a� co� powiedzie�. Rozz�o�ci�o go takie lekcewa�enie. Ostatecznie m�g� si� powstrzyma� od zadawania pyta� majorowi i innym oficerom, ale partner powinien chyba udzieli� nieco bardziej wyczerpuj�cych wyja�nie�.
- Co to w�a�ciwie jest? - zapyta�, id�c za nim.
Ashe obejrza� si� przez rami�.
- Operacja Retrograde - odpar�
Ross powstrzyma� wybuch.
- OK. Ale co si� tutaj robi? S�uchaj, dopiero co widzia�em czo�gaj�cego si� po korytarzu faceta, kt�ry wygl�da�, jakby go przepu�cili przez betoniark�. Co si� tutaj robi? Co my mamy robi�?
Ku zdumieniu Rossa, Ashe u�miechn�� si� lekko albo tylko drgn�y mu wargi.
- Aha, zaniepokoi� ci� Hardy? C�, mamy pewien odsetek pora�ek. Straty w ludziach s� ograniczane do minimum i naprawd� staraj� si� da� nam maksymalne wsparcie...
- Jakich pora�ek?
- W realizacji operacji.
Gdzie� przed nimi rozleg�o si� przyt�umione buczenie.
- To sygna� z mesy. Nie wiem jak ty, ale ja jestem g�odny. -Ashe przyspieszy� kroku, jakby Ross Murdock nagle zupe�nie przesta� dla niego istnie�.
Ale Ross Murdock jednak istnia� i by�o to dla niego do�� istotne. Pod��aj�c za Ashem, stwierdzi�, �e ma zamiar zrobi� wszystko, by istnie� dalej, i to w jednym kawa�ku. I dlatego mia� zamiar dok�adnie wypyta� kogo�, o co tu w�a�ciwie chodzi.
Ku swemu zdziwieniu dostrzeg�, �e Ashe jednak zaczeka� na niego przed drzwiami, zza kt�rych dobiega�y wyra�ne odg�osy rozm�w, a tak�e przyt�umiony szcz�k kuchennych naczy� i sto�owej zastawy.
- Dzisiaj nie b�dzie du�ego t�oku - mrukn�� Ashe. - Mamy troch� zawalony tydzie�.
T�oku faktycznie nie by�o. Pi�� najbli�szych sto��w by�o pustych. Wszyscy obecni - Ross naliczy� dziesi�ciu m�czyzn - zebrali si� przy pozosta�ych dw�ch sto�ach. Niekt�rzy ju� jedli, a inni w�a�nie podchodzili do krzese�, nios�c obficie wy�adowane jedzeniem tace. Wszyscy byli ubrani w koszule, lu�ne spodnie i mokasyny - wida� str�j ten stanowi� co� w rodzaju wypoczynkowego uniformu. Sze�ciu m�czyzn nie wyr�nia�o si� niczym szczeg�lnym, ale pozostali czterej tak, i to na tyle, �e Ross z trudem powstrzyma� si�, by nie okaza� zaskoczenia. Poniewa� zebrani zdawali si� nie dostrzega� w ich wygl�dzie nic nienaturalnego, Ross tak�e rzuca� im tylko ukradkowe spojrzenia, staj�c za Ashem ze swoj� tack� w r�kach. Dw�ch m�czyzn najwyra�niej pochodzi�o ze Wschodu - smagli, sko�noocy, z d�ugimi czarnymi w�sami. Rozmawiali jednak w jego w�asnym j�zyku, i to ze swobod�, kt�ra sugerowa�a, �e jest to tak�e ich j�zyk ojczysty. Opr�cz imponuj�cych czarnych w�s�w wyr�nia�y ich niebieskiej barwy tatua�e umieszczone na czo�ach i na grzbietach ruchliwych d�oni.
Druga para wygl�da�a jeszcze bardziej fantastycznie. Mieli wprawdzie jasne w�osy, ale za to zaplecione w d�ugie warkocze, kt�re swobodnie opada�y na ich pot�ne plecy. Trudno jednak by�o nazwa� ich zniewie�cia�ymi, zwa�ywszy na ich pot�ne bary, s�uszny wzrost i zdecydowanie m�skie twarze o niemal kwadratowych �uchwach.
- Gordon! -jeden z d�ugow�osych olbrzym�w na wp� uni�s� si� z miejsca, zapraszaj�c gestem podchodz�cego z tac� Ashe'a. -Kiedy wr�ci�e�? I gdzie jest Sanford?
Jeden z Azjat�w od�o�y� �y�eczk�, kt�r� dot�d energicznie miesza� kaw�, i zapyta� z nieukrywan� trosk� w g�osie:
- Jeszcze jedna strata?
Ashe potrz�sn�� przecz�co g�ow�.
- Tylko przeniesienie. Sandy zosta� w Faktorii Gog i nie�le sobie radzi. - U�miechn�� si� szeroko i jego twarz nagle nabra�a wyrazu, jakiego Ross nigdy by si� po nim nie spodziewa�. - Ani si� obejrzy, jak zarobi milion lub dwa. Radzi sobie z handlem, jakby urodzi� si� z wag� w r�ce.
Azjata roze�mia� si�, a potem wskaza� g�ow� Rossa.
- Tw�j nowy partner, Ashe?
U�miech znik� z twarzy pytanego. Jej wyraz zn�w sta� si� beznami�tny.
- Chwilowe uzupe�nienie. To jest Murdock.
Powiedzia� to tak lakonicznie, �e Ross zn�w si� rozz�o�ci�.
- Hodaki, Feng - Ashe nawet nie spojrza� w jego stron�, tylko ruchem g�owy wskaza� obu Azjat�w, stawiaj�c przy tym na stole swoj� tack�. - Jansen, Van Wyke - doda� jeszcze, wskazuj�c blondyn�w.
- Ashe! - od s�siedniego sto�u podszed� do nich jeszcze jeden m�czyzna.
By� szczup�y, o ciemnej karnacji i rozbieganych sprytnych oczach. By� te� znacznie m�odszy od pozosta�ych i znacznie gorzej by�o u niego z samokontrol�, jak oceni� Ross. Ten zapewne odpowiedzia�by na kilka pyta�, gdyby umiej�tnie poci�gn�� go za j�zyk - przemkn�o mu przez g�ow�.
- Co tam. Kurt? - Ashe zwr�ci� si� do niego z wyra�nym lekcewa�eniem, ale nadchodz�cy nie da� po sobie pozna� obrazy, co spodoba�o si� Rossowi.
- S�ysza�e�, co si� sta�o z Hardym?
Feng otworzy� usta, by co� powiedzie�, i zastyg� tak przez moment. Van Wyke zmarszczy� brwi. Ashe natomiast powoli i dok�adnie prze�u� k�s po�ywienia i dopiero, gdy go prze�kn��, odpowiedzia�:
- Naturalnie. - Jego ton sugerowa� wyra�nie, i� dla niego jest to tylko zarejestrowanie prostego faktu, a nie pow�d do robienia dramatu.
- Jest ca�y zmia�d�ony.... kaput... - lekko dr��cy na pocz�tku g�os Kurta nabra� teraz mocy. - Torturowany!
Ashe spojrza� na� ch�odno.
- Ty chyba nie robisz na odcinku Hardy'ego?
Jednak Kurt nie da� si� zgasi�.
- Oczywi�cie, �e nie. Dobrze wiem, do czego jestem szkolony. Ale to nie znaczy, �e co� takiego nie mo�e przydarzy� si� u mnie albo u ciebie, albo u was! - wskaza� palcem Fenga, a potem obu blondyn�w.
- Mo�esz tak�e spa�� w nocy z ��ka i skr�ci� sobie kark -zauwa�y� ch�odno Jansen. - Id�, wyp�acz si� na ramieniu Millairda, je�li masz z tym problem. Przedstawiono ci zagro�enia na wst�pie. Wiesz, po co tu jeste�, wiesz, co si� mo�e sta�...
Ross poczu� na sobie badawcze spojrzenie Ashe'a. Wci�� nie mia� poj�cia, co tu robi, ale postanowi� o nic nie pyta� tych ludzi. S�dzi�, �e cz�ci� ich treningu jest w�a�nie zachowywanie w tajemnicy tego, co si� tu dzieje. Pow�ci�gnie wi�c swoj� ciekawo��, a� do spotkania sam na sam z Kurtem. Mo�e wtedy uda mu si� co� z niego wyci�gn��. Na razie wi�c jad� spokojnie i zdawa� si� w og�le nie interesowa� ca�� wymian� zda�.
- Wi�c macie zamiar powtarza� tylko: "Tak, sir", "Nie, sir", na ka�dy rozkaz...
Hodaki uderzy� w blat sto�u otwart� d�oni�.
- Po choler� b�aznujesz, Kurt? Dobrze wiesz, jak i po co jeste�my wysy�ani. Hardy mia� pecha i nie by�a to wina projektu. To si� ju� zdarza�o i mo�e si� jeszcze zdarza�...
- W�a�nie o tym m�wi�! Chcesz, �eby przydarzy�o si� tobie? Zdaje si�, �e ci dzikusi w twoim �wiecie te� umiej� dobrze oprawia� wi�ni�w?
- Oj, zamknij si�! - Jansen wsta� zirytowany. A poniewa� przewy�sza� Kurta o dobre dwadzie�cia centymetr�w i prawdopodobnie m�g�by go z �atwo�ci� z�ama� wp� na kolanie, jego �yczeniu sta�o si� za do��. - Je�li masz jakie� za�alenia, zg�o� si� do Millairda. I pos�uchaj, cz�owieczku - dotkn�� swym wielkim paluchem piersi Kurta - najlepiej poczekaj z tym, a� sam p�jdziesz na pierwsz� akcj�. Dopiero potem g�o�no protestuj. Nikt nie jest tam pozostawiony bez maksymalnego wsparcia, a Hardy mia� wielkiego pecha. I tyle. Wydostali�my go jednak stamt�d i to by�o jego szcz�cie. On sam b�dzie pierwszym, kt�ry ci to powie - przeci�gn�� si�. - Zagra�bym, Ashe? Hodaki?
- Zawsze nerwowy - mrukn�� Ashe, skin�� jednak g�ow�, podobnie jak drobny Azjata.
Feng u�miechn�� si� do Rossa.
- Ci trzej zawsze pr�buj� pokona� si� nawzajem, ale jak dot�d pojedynki pozostaj� nierozstrzygni�te. Mamy jednak nadziej�, �e kiedy� wreszcie....
Tak wi�c Ross nie mia� okazji zamieni� ani s�owa z Kurtem. Gdy sko�czyli posi�ek, wkroczy� wraz z pozosta�ymi na co� w rodzaju ma�ej areny z miejscem dla graczy z jednej strony i p�kolem siedze� z drugiej. To, co nast�pi�o potem, wci�gn�o Rossa r�wnie silnie, jak ogl�dana wcze�niej scena �ow�w na wilki. Tu te� m�g� ogl�da� walk�, cho� nie by�o to fizyczne starcie.
Ci trzej ludzie nie tylko r�nili si� proporcjami cia�a, ale tak�e, jak wkr�tce zrozumia�, w zupe�nie inny spos�b podchodzili do pojawiaj�cych si� na ich drodze problem�w.
Na razie usiedli ze skrzy�owanymi nogami, staj�c si� wierzcho�kami r�wnobocznego tr�jk�ta. Ashe spojrza� najpierw na jasnow�osego olbrzyma, a potem na drobnego Azjat�.
- Teren? - spyta� kr�tko.
- Wewn�trzne r�wniny! - odpowiedzieli r�wnocze�nie, a potem roze�miali si�, spogl�daj�c po sobie nawzajem. Ashe tak�e zachichota�.
- Staramy si� by� dzisiaj sprytni, ch�opcy? Dobra, r�wniny. Dotkn�� otwart� d�oni� pod�o�a areny przed sob� i ku zdumieniu Rossa �wiat�a wok� graczy pociemnia�y, okrywaj�c ich cieniem, natomiast ca�a pod�oga pomi�dzy nimi zamieni�a si� w miniaturowy �wiat. Dostrzega� nawet wysokie stepowe trawy ko�ysz�ce si� pod delikatnymi podmuchami wiatru.
- Czerwone!
- Niebieskie!
- ��te!
W ciemno�ci zabrzmia�y niemal jednocze�nie trzy g�osy graczy, a na te komendy na planszy pojawi�y si� male�kie �wiate�ka w ��danych kolorach.
- Czerwone - karawana! - Ross rozpozna� bas Jansena.
- Niebieskie -je�d�cy! - zabrzmia� niemal r�wnocze�nie g�os Hodakiego.
- ��te - nieznany czynnik.
Rozleg�o si� westchnienie, kt�re - przysi�g�by Ross - pochodzi�o od Jansena.
- Czy nieznany czynnik jest zjawiskiem naturalnym?
- Nie. Plemi� podczas w�dr�wki.
- Aha - us�ysza� Ross mrukni�cie Hodakiego. Niemal wyobrazi� sobie jego wzruszenie ramion.
Gra si� rozpocz�a. Ross s�ysza� co nieco o szachach, o grach wojennych rozgrywanych miniaturowymi armiami i okr�tami i o innych grach, kt�re wymaga�y od graj�cych szybkich reakcji i wy�wiczonej pami�ci. Ale to, co ogl�da�, by�o po��czeniem ich wszystkich i jeszcze czym� o wiele wi�cej. Gdy tylko pozwoli� swobodnie dzia�a� swojej wyobra�ni, natychmiast ruchome �wiate�ka zmieni�y siew nomad�w, kupieck� karawan�, w w�druj�cy szczep. M�g� obserwowa� wyrafinowane formowanie szyk�w, bitwy, drobne zwyci�stwa w potyczkach, za kt�rymi cz�sto nast�powa�y strategiczne pora�ki...
Ta gra mog�a trwa� ca�ymi godzinami. Wok� siebie s�ysza� o�ywione dyskusje, a cz�sto i sprzeczki widz�w, kt�rzy jednak starali si� wyg�asza� swoje opinie na tyle wyciszonymi g�osami, by nie wp�ywa� na decyzje graczy. Ross sam nie m�g� powstrzyma� dr�enia emocji, gdy karawana ledwie unikn�a zastawionej na ni� chytrej pu�apki; ledwie te� pohamowa� sw�j entuzjazm, gdy w�druj�cy szczep zosta� zmuszony do ucieczki. By�a to niew�tpliwie najbardziej fascynuj�ca gra, jak� zdarzy�o mu si� kiedykolwiek ogl�da�. Szybko te� zda� sobie spraw�, �e trzej graj�cy m�czy�ni s� prawdziwymi mistrzami strategii. Ich niewiarygodne zdolno�ci prowadzi�y jednak do sytuacji patowej, w kt�rej daleko by�o do osi�gni�cia zdecydowanej przewagi przez kt�r�� ze stron.
Wreszcie Jansen roze�mia� si�, gdy czerwona linia karawany uformowa�a �cis�y szyk.
- Warowny ob�z przy �r�dle - oznajmi� - ale z licznymi posterunkami zewn�trznymi.
Natychmiast kilka czerwonych �wiate�ek rozjarzy�o si� wok� g��wnej pozycji.
- I b�d� tak stali po wsze czasy. Mo�emy utrzyma� t� pozycj� a� do dnia s�du ostatecznego i nikt si� nie prze�amie.
- Nie - zaprotestowa� Hodaki - pewnego dnia warty pope�ni� b��d, a wtedy...
- Wtedy ci twoi poganiacze koni w nas wjad�? - zakpi� Jansen. - C� to b�dzie za dzie�! Ale na razie rozejm.
- Zgoda!
�wiat�a areny pogas�y i zielone stepy znik�y z pola widzenia.
- Gdy tylko zapragniecie rewan�u, jestem got�w - to by� g�os Ashe'a.
Jansen u�miechn�� si� szeroko.
- Musimy to od�o�y� na jaki� miesi�c. Jutro wyruszamy. I wy te� uwa�ajcie na siebie, ch�opaki. Nie mam ochoty szuka� innych partner�w do gry, kiedy wr�c�.
Ross z trudem wyzwala� si� spod panowania iluzji, kt�ra ogarn�a jego zmys�y na czas rozgrywki. Mimo to poczu� delikatne dotkni�cie na ramieniu i spojrza� w tamtym kierunku. Sta� za nim Kurt, pozornie interesuj�cy si� wy��cznie kr�tk� sprzeczk� Jansena i Hodakiego, kt�ra wybuch�a prawie natychmiast, gdy przysz�o do podliczania punkt�w.
- Dzi� w nocy - wyszepta� Kurt.
O tak. Ch�tnie pogada z Kurtem na osobno�ci. Dzi� w nocy albo przy jakiejkolwiek nadarzaj�cej si� sposobno�ci. Mia� zamiar si� dowiedzie�, co trzyma w sekrecie to dziwaczne towarzystwo.
3
Ross przywar� do �ciany ton�cego w mroku pokoju i obserwowa� uchylaj�ce si� powoli drzwi. Obudzi� go lekki odg�os szurania na zewn�trz i by� teraz gotowy do skoku jak dziki kot. Nie rzuci� si� jednak od razu na osob�, kt�ra w�lizn�a si� do ciemnego pomieszczenia. Zaczeka� spokojnie, a� tajemniczy go�� podejdzie do ��ka, i dopiero wtedy p�ynnym ruchem przymkn�� drzwi, blokuj�c doj�cie do nich.
- Kim jeste�? - zapyta� ostrym szeptem. Us�ysza� jeden, mo�e dwa szybkie oddechy, a potem cichy �miech w ciemno�ciach.
- Gotowy?
Akcent przybysza nie pozostawia� w�tpliwo�ci, z kim ma do czynienia - Kurt sk�ada� mu zapowiedzian� wizyt�.
- A s�dzi�e�, �e nie b�d�?
- Nie. - Nie czekaj�c na zaproszenie, przysiad� na brzegu ��ka. - Inaczej nie traci�bym czasu, Murdock. Ty jeste�... ty masz jaja. Widzisz, troch� o tobie s�ysza�em. Tak jak ja zosta�e� wrobiony w t� gr�. Powiedz, czy to prawda, �e widzia�e� dzi� w nocy Hardy'ego?
- Du�o s�yszysz, prawda? - Ross nie zamierza� u�atwia� mu sprawy.
- S�ysz�, widz� i sporo si� ucz�. Wi�cej ni� te gadu�y i major z jego rozkazami. Mo�esz mi wierzy�! Widzia�e� Hardy'ego. Chcesz wygl�da� tak jak on?
- A jest takie niebezpiecze�stwo?
- Niebezpiecze�stwo! - parskn�� Kurt. - Niebezpiecze�stwo... cz�owieku, ty nie wiesz, co znaczy to s�owo. Jeszcze nie wiesz. Wi�c pytam ci� jeszcze raz - chcesz sko�czy� tak jak Hardy? P�ki co nie pochwycili ci� w swoje wnyki, dlatego tutaj jestem. I je�li dobrze zrozumiesz, co do ciebie m�wi�, zwiejesz st�d, zanim nagraj� ci� na ta�m�.
- Nagraj� na ta�m�?
Kurt roze�mia� si�, ale przez ten �miech przebija� gniew, nie weso�o��.
- A tak. Znaj� tu sporo sztuczek. To s� wszystko m�zgowcy, jajog�owi i maj� wiele ciekawych gad�et�w. Wpuszczaj� ci� w tak� maszyn� i nagrywaj�. A potem, m�j ch�opcze, nie mo�esz opu�ci� bazy, nie w��czaj�c przy tym systemu alarmowego. Proste, co? Wi�c je�li chcesz st�d wia�, musisz to zrobi�, zanim ci� zarejestruj�.
Murdock nie ufa� Kurtowi, ale mimo to s�ucha� go bardzo uwa�nie. Jego argumenty brzmia�y przekonuj�co, zw�aszcza dla kogo�, kto tak jak Ross by� ignorantem, je�li chodzi o stan wsp�czesnej techniki. Prawd� rzek�szy, wierzy�, �e wszystkie wynalazki techniczne s� mo�liwe, je�li nie teraz, to w nieodleg�ej przysz�o�ci.
- Musieli wi�c nagra� i ciebie - zauwa�y�.
Kurt zn�w si� roze�mia�, ale tym razem by� rozbawiony.
- Tak s�dz�. Tyle, �e nie s� a� tak sprytni, jak s�dz�, ani oni, ani major, ani nawet Millaird. Nic z tego. Mam realn� szans� wydostania si� st�d, tylko �e nie mog� tego dokona� sam. Dlatego czeka�em, a� sprowadz� nowego faceta, z kt�rym b�d� m�g� pogada�, zanim przyszpil� go tu na dobre. Jeste� przecie� twardy, Murdock? Widzia�em twoje papiery i nie s�dz�, �eby� zjawi� si� tutaj z intencj� pozostania? Wi�c w�a�nie masz szans� nawia� st�d z kim�, kto zna wyj�cie awaryjne. Nie b�dziesz mia� drugi raz takiej szansy.
Im d�u�ej Kurt m�wi�, tym bardziej by� wiarygodny. Ross pozby� si� ju� cz�ci swych podejrze�. To prawda, �e zamierza� st�d uciec przy pierwszej nadarzaj�cej si� sposobno�ci i je�li Kurt mia� jaki� powa�ny plan, tym lepiej. Oczywi�cie mo�liwe, �e Kurt go tylko podpuszcza, testuje, ale mimo to by�a to szansa, z kt�rej musia� skorzysta�.
- S�uchaj Murdock, mo�e ty my�lisz, �e �atwo st�d uciec? Czy wiesz, ch�opie, gdzie my jeste�my? Jeste�my tak blisko bieguna p�nocnego, �e w�a�ciwie mogliby�my by� i na nim. Masz zamiar wraca� do domu kilkaset mil przez �niegi i lody? Mi�a wycieczka, co? Bo ja my�l�, �e nie dasz rady, a przynajmniej nie bez map i partnera, kt�ry zna nieco to miejsce.
- Jak wi�c uciekniemy? Ukradniemy jeden z tych pojazd�w? Ja nie jestem pilotem. A ty?
- Maj� tu te� inne pojazdy. To miejsce jest obj�te �cis�� tajemnic�. Nawet samoloty nie l�duj� tu za cz�sto z obawy przed namierzeniem przez radar. Gdzie� ty si� uchowa�? Nie wiesz, �e Czerwoni zawsze w�sz� wok� takich rzeczy? Ci go�cie tutaj �ledz� Czerwonych, a Czerwoni ich. Obie strony graj� swoje gierki. Nasze dostawy przyje�d�aj� tutaj na kotach.
- Kotach?
- P�ugach �nie�nych, takich traktorach - powiedzia� Kurt niecierpliwie. - Nasze zapasy s� sk�adowane o par� mil na po�udnie i raz w miesi�cu kot jedzie, by cz�� przywie��. Prowadzenie kota to �adna sztuka, a potrafi przebija� si� przez �nieg.
- Jak daleko na po�udnie? - spyta� sceptycznie Ross. Nawet przy za�o�eniu, �e Kurt m�wi� prawd�, podr� przez arktyczne pustkowia ukradzionym p�ugiem wydawa�a mu si�, delikatnie m�wi�c, ryzykowna. Murdock mia�, co prawda, do�� mgliste poj�cie o regionach polarnych, ale by� pewien, �e �atwo mo�na tam straci� �ycie.
- Mo�e ze sto mil. Ale ja mam plan opracowany w kilku wariantach i zamierzam zaryzykowa�. My�lisz, �e rzucam si� w to na �lepo?
No tak, oczywi�cie. Ross ju� wcze�niej oceni� swego go�cia jako kogo�, kto przede wszystkim dba o siebie. Na pewno nie by� z tych, kt�rzy ryzykowaliby, bez dok�adnie opracowanego planu.
- No to co powiesz, Murdock? Wchodzisz w to, czy nie?
- Przemy�l� to. Daj mi troch� czasu.
- Kiedy w�a�nie nie mamy czasu, ch�opie. Jutro zostaniesz nagrany. Potem dla ciebie nie b�dzie st�d wyj�cia.
- Powiedzmy, �e zdradzisz mi, jak mo�na oszuka� ta�m� -powiedzia� ostro�nie Ross.
- Tego, niestety, zrobi� nie mog�, bo jest to �ci�le zwi�zane z budow� mojego m�zgu. Nie otworz� dla ciebie czaszki. Nic z tego. Wiejesz ze mn� dzisiaj albo musz� zaczeka� na nast�pnego faceta, kt�ry tu wyl�duje.
Kurt wsta�. Ostatnie s�owa wypowiedzia� na tyle zdecydowanie, �e Ross wiedzia�, i� faktycznie nie ma innej mo�liwo�ci. A mimo to, waha� si�. Oczywi�cie pragn�� wolno�ci, zw�aszcza �e niezbyt podoba�o mu si� to, co dot�d tu zobaczy�. Ale nie ufa� te� Kurtowi, nawet nie m�g� si� zmusi�, by go polubi�. Inna sprawa, �e rozumia� go znacznie lepiej ni� Ashe'a i pozosta�ych. Z Kurtem by�by na znajomym terenie.
- Wi�c dzisiaj - powt�rzy� powoli.
- Tak, dzisiaj! - W g�osie Kurta pojawi�o si� zniecierpliwienie, gdy dostrzeg�, �e jego rozm�wca wyra�nie si� waha. - Przygotowuj� si� ju� od d�u�szego czasu, ale musi by� nas dw�ch. Musimy si� zmienia� przy prowadzeniu kota. Nie b�dzie czasu na odpoczynek, dop�ki nie znajdziemy si� daleko na po�udniu. M�wi� ci, to nie b�dzie trudne. Po drodze s� ukryte sk�ady �ywno�ci na wypadek nag�ej potrzeby. Mam map�, na kt�rej zaznaczono te punkty. Wchodzisz w to?
Kiedy Ross nie odpowiedzia�. Kurt podszed� do niego i rzek�:
- Pami�tasz, co si� sta�o z Hardy'm? Nie by� pierwszy i na pewno nie b�dzie ostatni. Maj�tu do�� du�e zu�ycie ludzi. Dlatego zreszt� tak szybko tu trafi�e�. Radz� ci, lepiej jed� ze mn�, zamiast ryzykowa� �ycie na wypadzie.
- A co to jest wypad?
- Aha, jeszcze ci� nie wprowadzili? Wypad to kr�tka wycieczka w przesz�o��. Nie w tak� mi�� i przyjemn� przesz�o��, o jakiej czyta�e� bajki jako dzieciak. Nie, wysy�aj� w jakie� dzikie czasy, sprzed znanej historii...
- Ale� to niemo�liwe!
- Tak? Widzia�e� dzisiaj tych dw�ch blond dryblas�w? Jak my�lisz, po co im te d�ugie warkocze? Poniewa� oni podr�uj� do czas�w, w kt�rych wojownicy nosili takie warkoczyki... i do tego wielkie topory, kt�rymi potrafili roz�upa� cz�owieka na p�! A Hodaki i jego partner? S�ysza�e� o Tatarach? Mo�e i nie s�ysza�e�, ale ci go�cie kiedy� zdobyli po�ow� Europy.
Ross prze�kn�� �lin�. Ju� sobie przypomnia�, �e kiedy� widzia� ryciny przedstawiaj�ce wojownik�w z d�ugimi warkoczami - wiking�w. A Tatarzy? Ogl�da� film o kim�, kto nazywa� si� Chan... D�yngis Chan. Ale przecie� podr� w przesz�o�� jest niemo�liwa! Oczywi�cie, pami�ta� te sceny z dzisiejszego ranka. �owc� wilk�w i ludzi w nie wyprawionych sk�rach. �aden z nich z pewno�ci� nie pochodzi� z jego �wiata. Czy�by Kurt jednak m�wi� prawd�? Scena, kt�r� dane mu by�o ogl�da�, przemawia�a na korzy�� tej tezy.
- Za��my, �e zostaniesz pos�any do miejsca, gdzie nie lubi� obcych - ci�gn�� Kurt. - Wtedy naprawd� wpad�e�. To w�a�nie przydarzy�o si� Hardy'emu i uwierz mi, nie by�o to szczeg�lnie mi�e, o nie.
- Ale po co?
Kurt tylko prychn��.
- Tego ci nie powiedz�, dop�ki nie nadejdzie czas twojego pierwszego wypadu. Ja nawet nie chc� wiedzie�, po co. Ale wiem na pewno, �e nie mam zamiaru trafi� w jak�� dzicz, gdzie jaki� jaskiniowiec mo�e mnie nadzia� na w��czni� tylko dlatego, �e major John Kelgames czy nawet Millaird czego� tam poszukuj�. Najpierw w ka�dym razie wypr�buj� sw�j plan.
Przekonanie brzmi�ce w g�osie Kurta prze�ama�o wahania Rossa. Niech b�dzie, on te� spr�buje z tym kotem. Czu� si� dobrze w tym �wiecie i w tym czasie, i nie mia� zamiaru po