2567
Szczegóły |
Tytuł |
2567 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2567 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2567 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2567 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Kornel Makuszy�ski
Tytul: Szale�stwa Panny Ewy
+Rozdzia� pierwszy
W kt�rym autor jest zdumiony i przera�ony, albowiem sta� si� wsp�lnikiem niezliczonych zbrodni.
Ja , Kornel Makuszy�ski , nieszcz�sny autor Panny z mokr� g�ow� i pos�pny autor Awantury o Basi�, siedzia�em spokojnie w zacisznej komnacie, rozmy�laj�c nad jedn� jeszcze powie�ci� dla "dorastaj�cych panienek"
Jest to sprawa wymagaj�ca niezmiernego wysi�ku ducha. Uczeni wiedz� , co si� dzieje na Marsie, jakie minera�y znajduj� si� na ksi�ycu, jaka jest temperatura s�o�ca i ile wa�y ziemia. Wiedz� filozofowie, co si� odbywa w ludzkiej duszy i dlaczego cz�owiekowi �ni si� w�a�nie kobieta z d�ug� brod� , a nie piec graj�cy na harfie. Najwi�kszy jednak uczony, najs�ynniejszy nawet filozof nigdy nie widzia�, nie wie i nie b�dzie wiedzie� do sko�czenia �wiata , co si� dzieje w kolorowej duszy " dorastaj�cej panny ". Jest to niezg��biona tajemnica.
Mia�em przeto g�ow� w chmurach zadumany i od czasu do czasu wydawa�em siedmiozg�oskowe westchnienia. Na biurku le�a�y bia�e niezapisane karty papieru, a pot�ny ka�amarz nalany po brzegi czeka� cierpliwie i czarnym okiem spogl�da�, czy pi�ro jak bocian zanurzy w nim dzi�b. Czeka�em na t� wspania�� chwil�, w kt�rej z udr�czonej mojej g�owy wyskoczy "dorastaj�ca panienka", jak Pallas Atene z dostojnej, k�dzierzawej i brodatej g�owy Zeusa.
Zamiast "dorastaj�cej panienki" wtoczy�a si� do mojej komnaty niewiasta s�u�ebna , nosz�ca przedziwnie wonne imi� Narcyza. Powiedzia�em "wtoczy�a si�" i nie cofn� tego s�owa. Narcyza tym tylko r�ni�a si� od armaty, �e sama zaje�d�a�a na pozycj�, bez pomocy trzech par t�gich artyleryjskich rumak�w. Poza tym mia�a wygl�d burz�cego dzia�a , g�os pot�nej kolubryny i jej straszliwe zwyczaje. Na jej widok ulecia�y my�li, kr���ce nad moj� biedn� g�ow� jak z�ote pszczo�y, a cisza skuli�a si� w k�cie jak przera�ony pies. Nigdy imi�, z�o�one z pi�ciu �nie�ystych p�atk�w i z�otego oka , nie zosta�o nadane z wi�ksz� lekkomy�lno�ci�. Kobieta ta powinna by�a nosi� imi� wulkanu, a nie kwiatka.
Spojrza�a na mnie z wysoka i rzek�a g�osem tak czarnym , �e smo�a kapa�a z niego ci�kimi kroplami na prawie perski dywan:
- Przysz�a jaka� taka i takie co�...
Ka�dy inny, nie znaj�cy przedziwnych obyczaj�w tej armaty, niecierpliwymi pytaniami otworzy�by bram� piek�a i wyzwoli�by najmniej siedmiu ognistych szatan�w. Z t� lub� istot� nale�a�o post�powa� ogl�dnie, ze wznios�em spokojem , z beznami�tn� cierpliwo�ci� i z wyrozumia�o�ci� m�drca , albowiem luba istota czeka�a po��dliwie okazji do piekielnej awantury. Nale�y wiedzie� o tym , �e jej wroga i zuchwa�a postawa wobec �wiata i wszystkiego, co �ywe, pochodzi�a z bolesnej udr�ki i ci�kiego zawodu. Od owego dnia gniewu i kl�ski , w kt�rym wierna przyjaci�ka "odbi�a" jej narzeczonego, dusza rzewnej i tkliwej Narcyzy obros�a kolcami jako je�. Szczeg�ln� nienawi�� pocz�a �ywi� do wszelkiego stworzenia rodzaju �e�skiego. Znaj�c te piekielne tajemnice wiod�am z ni� dialog nie jak z ci�k� armat� , lecz jak z niewinnym ptaszkiem. Us�yszawszy przeto przedziwn� czarn� i niech�tn� wie�� o tym , �e "przysz�a jaka� taka z takim czym�!"- poj��em w lot , i� mowa jest o rodzaju �e�skim. Pan B�g - na szcz�cie - nie odm�wi� mi bystro�ci.
- Ach! - rzek�em dobrotliwie. - Jaka� taka?...
- Przecie m�wi� po polsku! - odrzek�a hardo armata i spojrza�a na mnie pos�pnie.
- Tak , tak , rozumiem... Jaka� pani?
Osob� , kt�r� w niezrozumia�ym szale�stwie nazwano Narcyz� , wzruszy�a ramionami , daj�c mi tym ruchem pogardliwie do poznania , �e bystro�� moja niewiele si� r�ni od zdumiewaj�cej bystro�ci pieca albo szafy.
- Aha , wi�c nie pani - m�wi�em szybko, ze s�odkim akcentem pojednania. - Kt� to m�g� przyj��? Skoro nie pani...
- Pannica! - zawo�a�a ona g�osem rozdzieraj�cym.
- Patrzcie, patrzcie! - m�wi�em w wybornie udanym zdumieniu.
M�� niecierpliwy i nie znaj�cy zawi�ych zagadek �ycia by�by chwyci� strzelb� i dwoma strza�ami zakatrupi� lub� Narcyz�, tym by si� to jednak�e sko�czy�o, �e ledwie kule odbi�yby si� od niej jak od hipopotama, ona za� zabi�aby niedo�wiadczonego cz�owieka jednym pot�nym spojrzeniem.
Rzek�em przeto z u�miechem nale�ycie tkliwym:
- Narcyza by�a �askawa wspomnie� co� o tym, �e ta panna przysz�a z kim� jeszcze...
- Z nikim nie przysz�a - odrzek�a ponuro.
- Ej, a mnie si� co� zdaje, wedle tego co s�ysza�em, �e z t� pann� kto� przyszed�...
- Bo przyszed�!
Wznios�em spojrzenie ku niebu i wezwa�em je na �wiadka mojej niewinnej m�czarni. Zdawa�o mi si�, �e ujrza�em anio�a, daj�cego mi rozpaczliwe znaki, abym cierpia�, bo je�li wdam si� w b�j z Narcyz�, sam przed wyznaczonym mi czasem znajd� si� po�r�d anio��w. Zazgrzyta�em przeto �agodnie z�bami, lecz roztropnie uciszy�em serce, kt�re chcia�o zawy� rozsro�onym g�osem tygrysa.
- Wi�c kt� to przyszed�? - zapyta�em takim g�osem, kt�rym p�acze wiolonczela. - Jaki� pan?
- �aden pan! - zakrzykn�a armata.
Co� w niej jednak musia�o zale�e� albo te� moja nieprzebrana s�odycz musn�a jej twarde i zapiek�e serce, bo w przepa�cistych oczach tej rzewnej kobiety dojrza�em cie� cienia lito�ci. Pyta�em przeto czym pr�dzej:
- Skoro nie pan, wi�c kto?
- Pies! - odrzek�a mi z niezmiern� m�k�. I aby mnie nie w��czy� w�r�d mgie� niepewno�ci, doda�a ze �mierteln� powag�: - Pannica czupirad�o, a pies pokraka!
Wida�, �e jej ul�y� cokolwiek ten okrzyk, ale nie na d�ugo.
Odwa�y�em si� na ciche pytanie:
- Czy Narcyza nie wie przypadkiem, czego chce ta panienka z psem?
Ona spojrza�a na mnie z politowaniem i zagrzmia�a g�ucho:
- A sk�d ja mam o tym wiedzie�?!
Tak uderzy�a w s��wko "ja", jak w�a�nie piorun w usch�e drzewo.
- Dobrze, ju� dobrze! - powiedzia�em szybko. - Istotnie, sk�d Narcyza mog�aby o tym wiedzie�... Ludzie sami czasem nie wiedz�, po co przychodz�. A gdzie� jest ta panienka?
- Siedzi w przedpokoju i gwi�d�e! - g�osi�a Narcyza z bole�ci�.
- Gwi�d�e? Dlaczeg� ona gwi�d�e?
- Teraz wszystkie takie! - rzek�a ona g�osem zw�glonym. - Co z ni� zrobi�? Mo�e by tak na �eb ze schod�w!...
- Ale�, Narcyzo! Jak�e mo�na?! Dowiemy si�, czego chce...
Powiedzia�em z szata�sk� chytro�ci�, �e "dowiemy si�", niebezpiecznie bowiem by�oby u�ycie liczby pojedynczej. Straszliwa ryba po�kn�a przyn�t� z wrodzonej ciekawo�ci, kt�r� i tak zreszt� zaspokoi w spos�b nale�yty, gdy� b�dzie pods�uchiwa�a z czujn� wpraw�.
Powiedzia�a jednak z rezygnacj�:
- Jak pan chce! Ja bym z tak� osob� nie gada�a...
Obr�ci�a si� na osi i powoli zjecha�a z pozycji. Przed ni� sz�a groza, za ni� sz�o przera�enie. Mija komnata sta�a si� po jej wyj�ciu obszerniejsza i bardziej widna.
Z przedpokoju s�ycha� by�o dwa spl�tane g�osy jeden cienki jak jedwabna nitka i drugi gruby jak lina okr�towa. Jeden by� �piewaniem s�owika, drugi g�uchym pomrukiem rozsro�onego wulkanu. Potem drzwi otwar�y si� gwa�townie i ob��kanym p�dem wpad� przez nie pies. Nie, to zbyt wiele powiedzia�em! To nie by� pies... Mo�na by�o za S�owackim i Ody�cem zakrzykn�� w zdumieniu: "Czy to pies, czy to bies!"- By� to przedziwny stw�r przyrody, kt�rej co� musia�o uderzy� na rozum w chwili stwarzania tej kreatury. Mia� on cztery kr�tkie krzywe �apy i haniebnie kosmaty ogon, z czego mo�na by�o s�dzi�, �e to jednak pies. Gdyby posiada� urz�dowy rodow�d, napisano by w nim: :syn jamnika i kanapy". Kreatura pokryta by�a ostr� i d�ug� sier�ci� dobrze urodziwej kozy, a oczy jej - m�dre, sprytne, ma�e i weso�e - po�yczone by�y od �wini. Posiada�a tylko jedno ucho ca�e i obwis�e, drugie bowiem by�o marn� pozosta�o�ci� po jakiej� krwawej walce. Zwierzak ten na pierwsze spojrzenie, pomimo swej diabelskiej urody, wygl�da� sympatycznie. D�ugi, niski, �miesznie kosmaty, a tak zab�ocony, jak gdyby brzuchem czy�ci� ulice, �mign�� przez drzwi, obieg� pok�j i zwinnym susem wskoczy� na fotel. Wybra� oczywi�cie stary stylowy fotel, przepi�knym pokryty materia�em. Gwa�townie oburzenie tak mn� zatrz�s�o, jak czasem urwipo�e� trz�sie jab�oni� obsypan� jab�kami. Chwyci�em no�yk do rozcinania kartek i gro��c nim zuchwa�emu psu krzykn��em z nale�yt� pasj�:
- Kundlu, precz z mego fotela!
Kundel ani drgn��, �ypn�� jedynie lewym �wi�skim okiem i wyra�nie by� ubawiony. R�wnocze�nie ozwa� si� cienki, ostry, gniewem powleczony g�os:
- Czemu si� pan zn�ca nad moim psem?
Mordercze narz�dzie wypad�o z mojej r�ki. Pomi�dzy moim s�usznym gniewem i t� lich� imitacj� psa stan�a osoba rodzaju �e�skiego i rozkrzy�owa�a �e�skie ramiona. Mia�a pi�tna�cie albo szesna�cie lat, p�owe w�osy, roziskrzone oczy, po kt�rych lata�y z�ote b�yski, i zadarty nosek, po kt�rym nic nie lata�o. Ani brzydka ani �adna, ale smuk�a, gibka, zgrabna i zapewne silna. Na go�ych nogach, tak opalonych, jak gdyby by�y posmarowane czekolad� , widnia�y liczne �lady zadrapa� i st�ucze�. Przebieg�a mi przez zdumion� g�ow� my�l, �e ta pannica chodzi po ziemi jedynie w niedziel� i wielkie �wi�ta, w dnie za� powszednie �azi po drzewach albo przedziera si� przez ciernie. Nie mog�em zajrze� jej do ust, m�g�bym jednak przysi�c, �e jej brak kilku z�b�w wybitych w nag�ym zetkni�ciu si� z jakim� p�otem. Bynajmniej by mnie nie zdziwi�o, gdyby ta osoba wjecha�a by�a do mojego domu konno, siedz�c na oklep. Jaki pies, taka pani... Dobrana para... Pannica zuchwa�a, a pies opryszek. A nad tym psem - ja si� zn�cam!
Powiedzia�em twardo:
- Niech pani powie swojemu psu, aby natychmiast zlaz� z fotela!
- Dobrze, dobrze, prosz� pana! - odrzek�a ona weso�o. - Nic si� takiego nie sta�o. Rolly! B�d� �askawy zej��...
Kreatura zowie si� Rolly!Kreatura zsun�a si� niech�tnie i wrogo na mnie spojrzawszy, u�o�y�a si� na dywanie.
Sprawa z psem by�a jako tako za�atwiona, czeka�o mnie jednak gorsze przej�cie z "zadartym nosem". Jestem cz�owiekiem niepospolicie spokojnym i opanowanym, jak gdyby mnie w m�odo�ci trzymano na lodzie, z trwog� przeto my�la�em o tym, �e zosta�em osaczony i �e b�d� si� musia� broni� jak dzik w le�nym ost�pie. Spojrza�em na panienk� spode �ba i e tej�e chwili poczu�em gniew: panienka patrzy�a na tragiczn� min� doskona�o�� ze �licznym u�miechem, kt�ry wyrasta� z dw�ch do�eczk�w na zuchwa�ym jej obliczu. Pannica raczej brzydka, a u�miech naprawd� prze�liczny i jaki� taki mi�kki, tkliwy i czu�y, jakim si� poranne wiosenne u�miecha s�o�ce. Niem�dre moje serce ju� si� chcia�o u�miechn�� do tego u�miechu, lecz w sam czas powstrzyma�em je gro�nym napomnieniem. Ja nie dam si� oszuka� tak �atwo...Za stary jestem wr�bel na takie z�ociste plewy! Nie, mija panienko! Znam te zgo�a diabelskie sztuczki, kt�rymi osoba rodzaju �e�skiego, maj�ca nawet lat szesna�cie(i psa), umie zwie�� nawet m�drca. Za takim u�miechem kry� si� mo�e przemy�lany podst�p i misterne szalbierstwo. Cygan nie ocygani tak Cygana, jak to snadnie i bez najmniejszego trudu mo�e uczyni� figlarna osoba, maj�ca w twarzy dwa do�eczki.
Naje�y�em si� jak je� i rzek�em g�osem suchym jak pieprz:
- Czemu si� pani �mieje?
- Bo mi bardzo weso�o, prosz� pana! - odrzek� "zadarty nos".
Nawet w gniewie nie mog�em odm�wi� s�uszno�ci tym s�owom, z kt�rych ka�de by�o radosnym wykrzyknikiem. Postanowi�em jednak, �e b�d� nieust�pliwy i zmieni� ka�de moje s�owo w ostry sopel lodu. Zanim jednak zdo�a�em je zamrozi�, panienka z niebywa�� i podejrzan� zr�czno�ci� zmieni�a tonacj� i powl�k�szy g�os warstw� smutku powiedzia�a patrz�c mi prosto w oczy:
- Czy pan si� na mnie gniewa?
Zacz��em si� zastanawia�, czy si� gniewam.
- Bo je�li si� pan gniewa, to ja sobie p�jd�.
Ale przedtem si� rozp�acz�! A skoro ja bekn�, to si� tu zleci ca�y dom.
- Niech pani nie p�acze! - krzykn��em.- wcale si� nie gniewam... Troch� mnie ten pies wyprowadzi� z r�wnowagi, ale ju� przesz�o...
Ot� to! Nie mog�a u�miechem, pokona�a mnie gro�b� �ez, a ludzko�ci wiadomo przecie, co w tym zakresie potrafi szesnastoletnia dama, kt�ra ma zadarty nos (i psa).Tego jeszcze tylko potrzeba, aby ten kundel pom�g� jej w koncercie. Podda�em si� - o, bole�ci! - i pragn�c zachowa� pozory rzek�em niby niefrasobliwie:
- Jak si� ta psina nazywa? Rolly? Czemu tak z angielska?
Panienka wy��obi�a od razu dwa do�eczki, b�ysn�a oczami z�oci�cie i powiada:
- Ten ogoniasty nazywa si� Rolly tylko na wizycie. Na co dzie� zwie si� Rlomops. Czy pan wie, co to takiego? Jest to �led� zwini�ty w k��bek, nadziany cebul� i przek�uty patyczkiem, aby si� nie rozwin��. Ogoniasty, gdy �pi, bardzo jest podobny do rolmopsa. Niech pan spojrzy!
Ogoniasty zwin�� si� w k��bek i zapad� w sen, czasem tylko us�yszawszy swoje fa�szywe imi� �ypn�� �wi�skim okiem.
Wyznanie to obudzi�o na nowo moj� zasypiaj�c� czujno��. Nie podoba�o mi si� to niewinne na poz�r szalbierstwo z imieniem kosmatego indywiduum. Wprawdzie panienki maj� przedziwny zwyczaj przekr�cania w�asnych imion, wskutek czego Petronela w metryce zowie si� na u�ytek domowy Kazia, a Magdalena - Dolly, jednak�e niepoj�ty ten proceder nie by� nigdy dot�d za�ywany wobec psiego pokolenia. Uczciwemu psu wystarcza�o jedno niewzruszone psie imi�.
Przenios�em bacznie spojrzenie z psa na panienk�, kt�ra zdo�a�a ju� zapomnie� o gadaniu na temat swojego niewydarzonego kundla i z �ywotno�ci� muchy przenios�a si� na inny temat.
- Jak tu u pana �adnie! - rzek�a patrz�c na �ciany zawieszane nat�okiem obraz�w.
- Tak sobie - b�kn��em.
- Wcale nie "tak sobie"! - zawo�a�a z przekonaniem "zadarty nos". - �licznie jest u pana!
Nagle j� co� poderwa�o. Zbli�y�a si� szybko do �ciany, na kt�rej z�oci�y si� i czerwieni�, i gorza� �yw� purpur� obrazek malarza, kt�ry sam by� p�omieniem gorej�cym i zdawa�o si�, �e malowa� p�omieniem. Malarz ten od dawna ju� malowa� �wity i zachody na niebie, bo od dnia jego �mierci niebo by�o �wietniej ni� zazwyczaj kolorowe i gra�o kolorami. Obraz nie by� podpisany, panienka za� wym�wi�a nazwisko malarza g�osem, w kt�rym dr�a�o wzruszenie i tkliwo��.
Zdumia�o mnie to cokolwiek.
- Widzia�a pani kiedy jego obrazy?
- Tak. Widzia�am dwa, a ten jest trzeci.
To by� cudowny malarz!
- M�j przyjaciel - rzek�em cicho - Umar� m�odo...
- Ja wiem...
- Sk�d pani o tym wie?
- O, ja wiem bardzo wiele o malarzach.
Wszystko panu opowiem ale nie tak od razu. A ten obrazek... Bo�e mi�y! Przecie to Zawidzki...
- Tak, to Zawidzki. �adny, prawda?
- �liczny, a nie �adny. Przepraszam pana... Czy pan kupi� ten obraz?
- Niestety, nie. Dosta�em go od malarza.
"Zadarty nos" spojrza�na mnie jak gdyby z wyrzutem i rzek� niby do siebie:
- Potem si� lidzie dziwi�, �e malarze chodz� bez but�w! Niech si� pan nie gniewa - doda�a g�o�niej - ja w�a�ciwie nie do pana to m�wi�. Malarz i literat to jedna rodzina, wi�c sobie robi� podarunki, chocia� �aden malarz jeszcze w �yciu swoim nie przeczyta� ksi��ki, kt�r� dosta� od literata. Czasem ni� tylko pali w piecu albo rzuci za psem... Ale innych to bym ut�uk�a w mo�dzierzu...
- Kogo na ten przyk�ad?
- Tych wszystkich, co umiej� od niem�drego malarza wycygania� za darmo obraz. Prosz� pana! Pan nie ma poj�cia o tym, ile Zawidzki rozda� obraz�w!
- Czy by� mo�e!
- Mo�e by�, skoro ja panu o tym m�wi�.
- Pani go zna osobi�cie?
Panienka rzuciwszy kl�tw� na wszystkich opryszk�w krzywdz�cych malarzy rozpogodzi�a si� niespodzianie, u�miechn�a lekko, potem ci�ko usiad�a w fotelu.
- Czy ja go znam?! Pan skona ze �miechu, skoro si� pan dowie, jak ja go dobrze znam.
- Dlaczeg� mam od razu skona�?- rzek�em ciemnym g�osem. - Czy nie m�g�bym si� o tym wszystkim dowiedzie� za mniejsz� cen�?
- Bardzo pana przepraszam, ale mi si� tylko tak wyrwa�o. Ja mam g�b�, �e nie daj Panie Bo�e! Ale panu przecie te� nic nie brakuje s�dz�c po tym, co pan wypisuje.
Czy mnie s�uch nie myli? Ponura Narcyza niezbyt si� pomyli�a oznajmiaj�c przyj�cie "pannicy". Zuchwa�o�� "zadartego nosa" zaczyna�a przekracza� wszelkie granice przyzwoito�ci. "Zadarty nos" obra�a� mnie na moim w�asnym terytorium, jednym tchem przypisuj�c mi swoje w�asne pyskate w�a�ciwo�ci. Do stu tysi�cy kosmatych Rolmops�w, mam tego do��! Zadzwoni� na Narcyz�, dam jej niewidoczny znak, a "zadarty nos" wraz ze swym paskudnym kundlem rozwieje si� we mgle, w czasie i przestrzeni. Straszliwa ta my�l musia�a si� odbi� w moim spojrzeniu, panienka bowiem - znowu z niewypowiedzian� zuchwa�� odwag�! - pog�aska�a niespodziewanie moj� r�k� i nie powiedzia�a, lecz zakwili�a cichutko:
- O, pan si� znowu gniewa!
- Bo chcia�bym wreszcie wiedzie�...- zacz��em twardo i nieuprzejmie, ale nie mia�em czasu, aby sko�czy�.
Oczy panienki zwilgotnia�y, poci�gn�a zadartym nosem trzy razy, a po chwili, jak gdyby przypomniawszy sobie, �e trzeba to uczyni� do pary - po raz czwarty, z�apa�a si� r�k� za zuchwa�� g�ow� i zawiod�a sm�tnie, nawet z �a�o�ci�:
- O ja nieszcz�liwa... Cokolwiek zrobi� - wszystko �le, cokolwiek powiem - jeszcze gorzej...Ja si� chyba zabij�... Niech si� pan nade mn� nie lituje! Ja jestem przekl�ta przez los i Pan B�g mnie si� wyrzek�...
- Ale�, prosz� pani...
- Nie, nie, niech mnie pan nie pociesza. Ja chc� umrze�!
- Nie tu! - krzykn��em przera�ony.
- A gdzie mam umrze�? - rzek�a ona rozdzieraj�cym g�osem. - Nie mam ani domu, ani nikogo.
- O biedne dziecko!
Tak najpierw zakrzykn�o moje niem�dre serce, a potem dopiero ja, co si� razem spl�ta�o w okrzyk tak �a�osny i rzewny, �e panienka z wdzi�czno�ci za wsp�czucie po�o�y�a g�ow� na mojej piersi i cienko pochlipywa�a. Kosmaty kundel, zwiedziony tym ruchem i przekonany, �e mam zamiar uduszenia jego umi�owanej pani, pocz�� ujada� jazgotliwie, co musia�o z kolei wywo�a� wilka z lasu, czujnym uchem z�owi�em bowiem gro�ne pomruki Narcyzy za drzwiami.
W gor�czkowym po�piechu szuka�em rady w bystrym moim rozumie, lecz rozum nie wiedzia�, co mi czyni� nale�y. Zapyta�em serce - serce by�o pe�ne przera�e�. Gdybym zawo�a� przenikliwie m�dr� Narcyz� i j� zapyta� o rad�, rzek�aby niew�tpliwie: "J� niech pan zabije, a psa niech pan zastrzeli!"
Trwa�em przeto w bezruchu i mimo woli g�adzi�em r�k� g�ow� tej dziewczyny, kt�ra spad�a na m�j spok�j tak w�a�nie, jak czasem dach�wka spada z dachu na niewinn� g�ow� przechodnia. Trwa�em jak pos�g w kamiennym, niewzruszonym spokoju i bezg�o�nie przysi�ga�em niebu i ziemi, przyrodzie i �ywio�om, �e p�ki �ycia - nie pozwol� wypu�ci� panienki, kt�ra ma kosmatego psa; ani panienki kt�ra si� zna na obrazach; ani takiej, kt�ra ma znajomego malarza. Nie ulega w�tpliwo�ci, �e malarz potrafi zwichn�� rozum najbardziej sprawny i pot�ny, jak�e� tedy �atwo m�g� przyprawi� o utrat� mizernej i pi�tej klepki nierozwa�n� dziewczyn�! Zna�em dobrze tego Zawidzkiego, �wiszczypa�� i lekkoducha, i wiedzia�em, �e dobry Pan B�g niejeden raz zakrywa� r�k� twarz, nie mog�c patrze� na jego szale�stwa. Skoro Zawidzki znalaz� si� w jaki� nie znany mi spos�b na drodze tego dziewcz�cia, z wszelk� pewno�ci� nikt inny, tylko on pomiesza� jej rozum i wobec tego dziewcz� godne jest lito�ci. My�l�c o tym serdeczniej g�adzi�em jej g�ow�, co j� znacznie uspokoi�o, spojrza�a bowiem na mnie po chwili spojrzeniem wymytym we �zach i rzek�a cichutko:
- O, jaki pan jest dobry, a ty, Rolly, uspok�j si�, ci�ki idioto!
Jeden wykrzyknik wyr�s� jak cyprys r�wnocze�nie nade mn� i nad kundlem, ale ju� mi by�o wszystko jedno. Pocz�a mnie ogarnia� mi�a i ciep�a rado��, �e panienka u mnie nie wyzionie ducha z bole�ci i nie zostawi mi w spadku kundla, kt�ry by mnie �ciga� przez ca�e �ycie jak szczekaj�ca kl�twa. Zdo�a�em ju� poj��, �e panienka �atwo i bez g��bszego namys�u przerzuca si� z nastroju w nastr�j, od u�miechu do �ez i z powrotem, co jest niezmiernie zajmuj�ce w teatrze, nigdy w domu; zrozumia�em, �e nic mnie ju� przed ni� nie uchroni i b�d� musia� wytrwa� do epilogu tragifarsy; wiedzia�em niezbicie, �e post�puj�c �agodnie, ust�pliwie i z niefrasobliw� na poz�r pogod� - jest to metoda z powodzeniem stosowana wobec wariat�w - dowiem si� wreszcie, dlaczego dach�wka spada mi na g�ow�.
Wiedzia�em ju�, jak si� zowie ognisty, nie zna�em jednak imienia i nazwiska panienki, a by� ju� chyba czas najwi�kszy, abym si� o tym dowiedzia�.
Pocz��em si� zbli�a� do tego zagadnienia ostro�nie, nie widz�c, czy panienka uczyniwszy takie wyznanie nie po�o�y zn�w g�owy na mojej piersi i nie za�ka, chocia� rozs�dne kobiety nie maj� tego zwyczaju wymawiaj�c swoje nazwisko. Zacz��em tedy m�wi� chytrze:
- Bardzo ni smutno, �e si� pani tak wzruszy�a, panno Zosiu!
Liczy�em na to, �e zwyczajem rodzinnym na dziesi�� os�b rodzaju �e�skiego jest siedem Zofii.
- Kiedy ja wcale nie jestem Zosia! - za�mia�a si� panienka.
- A wolno wiedzie�, jak pani na imi�?
- Wolno! Tatu� nazywa mnie Wu, a kole�anki nazywaj� mnie Miki...
- A jak mama?
- Ja nie mam matki - rzek�a ona cicho. -Moja matka umar�a, kiedy mia�em osiem lat.
- Biedactwo...- szepn��em.
Spojrza�em serdecznie i tkliwie na jej twarzyczk�, co nagle zagas�a, dziewczynka za� podzi�kowa�a mi �licznymi smutnym u�miechem.
- Mnie na imi� jest Ewa - powiedzia�a. - A nazywam si� Tyszowska.
- Tyszowska? Znam to nazwisko. Jest g�o�ny lekarz bakteriolog...
- To m�j ojciec! - zawo�a�a rado�nie panna Ewa.
- W takim razie ja znam ojca pani.
- Ale� tak, tak! I ja o tym wiem. Pierwsz� ksi��k�, kt�r� dosta�am od ojca, by�a ksi��ka pana. Ojciec cz�sto mi m�wi� o panu... Pan o tym mo�e wie, �e mojego ojca nie ma teraz w Polsce?
- Wiem, bo to g�o�na sprawa...
- Tak, a teraz ojciec wraca... Wraca za dwa tygodnie.
- No to �wietnie!
- To wcale nie �wietnie.
- Jak�e to? Pani si� nie cieszy?
- Czy ja si� ciesz�? O Bo�e drogi! Od dw�ch dni, od kiedy dosta�am wiadomo��, zdaje mi si�, �e oszalej� z rado�ci. Ale, prosz� pana, ja si� bij�...
- Czego? Co si� sta�o?
Panna Ewa "zrobi�a ponur� twarz".
- Sta�y si� straszne rzeczy. Ojca nie by�o w kraju przez p�tora roku. Pan nie mo�e mie� nawet wyobra�enia o tym, co ja zdo�a�am zdzia�a� przez ten czas. O rany! Je�eli ojciec nie osiwieje, to b�dzie cud boski. Co ja narobi�am, co ja narobi�am! I ja, i ten pies.
- C� pani mog�a takiego zrobi�? - pyta�em zaniepokojony.
- Co ja zrobi�am? Gdyby pan mia� w�osy na g�owie, to by...O; bardzo pana przepraszam...
- Nic nie szkodzi. Kobieto, m�w dalej, byle pr�dzej!
- To si� nie da tak od razu powiedzie�. I na wo�owej sk�rze te� by nie spisa�. I dlatego w�a�nie przysz�am do pana.
- A c� ja mam z tym wszystkim wsp�lnego?
- Niby nic. Pomy�la�am sobie jednak tak: ja panu wszystko uczciwie opowiem, a pan mnie obroni przed tatusiem i wszystko mu pan wyt�umaczy.
- Ja? Dlaczego ja?
- A kt� inny? - odrzek�a panienka zdziwionym pytaniem na moje niem�dre pytanie. - Przecie pan nas kocha?
- Kogo to: "nas"?
- Wszystkich, co maj� jeszcze kie�bie we �bie, wi�c i mnie. Czy pan my�li, �e ja nie wiem, jakie rozmaite podlotki pisuj� do pana listy? My w szkole wszystko wiemy.
- Owszem, pisuj� i c� z tego?
- To z tego, �e pan powinien nas obroni� w nieszcz�ciu i nie pozwoli� nikogo skrzywdzi�.
D�ugo by�em spokojny. D�ugo by�em cierpliwy. W tej chwili jednak ogarn�� mnie gniew.
- C� ty sobie wyobra�asz, szalona dziewczyno - ur�ga�em niew�tpliwie - �e ja b�d� z uczciwymi lud�mi wojn� toczy� o sto tysi�cy podlotk�w, kt�rym si� podoba�o narobi� sto tysi�cy g�upstw? Cicho b�d�, kundlu! - ta apostrofa zwr�cona by�a w stron� Rolmopsa, kt�ry niebezpiecznie zawarcza� i �ypa� oczami na moj� stron�. - Co sobie panienka wyobra�a? Nie wiem, o co idzie, ale nie chc� mie� z tym nic wsp�lnego. Niech pani uspokoi tego psa, bo go wyrzuc� przez okno!... Skoro panienka nawarzy�a piwa, niech je teraz wypije. Mo�e pani kogo zamordowa�a?
- Nie mia�am czym - rzek�a ona zuchwale.
- To ca�e szcz�cie. Zreszt� to wszystko jedno!
Panna Ewa patrzy�a na mnie przenikliwie, a r�wnocze�nie z u�miechem nieco drwi�cym.
- Pan jest bardzo kochany! - rzek�a wreszcie. - Pan niezbyt udaje takiego, co si� okropnie z�o�ci.
- Ja udaj�? Wypraszam sobie te poufa�o�ci... O�wiadczam pani stanowczo, �e nie chc� s�ysze� o niczym, �e wezm� udzia� w �adnej awanturze i nie zamieni� z ojcem pani ani s�owa...
- I nie obroni mnie pan przed ludzk� z�o�ci�?
- Nie obroni�.
- Ha to trudno...Rolly, chod�! Bardzo pana przepraszam za naj�cie. �egnam pana i niech B�g ma pana w swojej opiece...
- �egnam pani�...
- Przepraszam, nie sko�czy�am jeszcze: panu b�dzie boska opieka bardzo potrzebna...
- Czemu� to? - m�wi�em drwi�co.
- Zaraz panu powiem. Ot� ca�a m�oda Polska dowie si� jutro, �e pan odm�wi� opieki i pomocy jednej z tych, wobec kt�rych od tylu lat udaje pan mi�o��. My panu wierzymy, my w pana wierzymy, my pana kochamy, a kiedy si� zdarzy�o, �e jedna z nas przysz�a do pana, aby si� wyp�aka�, pan j� wygna� na mr�z...
- Na jaki mr�z?! - krzykn��em w pasji.
- Wszystko jedno. Mrozu nie ma, bo jest lato, ale tak mi si� powiedzia�o. Najpierw jaki� potw�r chcia� mnie zakatrupi� w przedpokoju, a teraz pan szuka, czym ci�kim m�g�by we mnie rzuca�. I to wszystko za to, �e ja do pana jak do rodzonego ojca... Jutro wszyscy si� dowiedz�, jaki pan jest naprawd�. W ksi��kach to nie sztuka, prosz� pana... Ale teraz b�dziemy wiedzia�y... Rolly, cho�, bo pan Makuszy�ski jeszcze nas zamorduje.
Ona spojrza�a na mnie z wyrzutem, kundel spojrza� na mnie z pogard� i machn�� na mnie ogonem. Czu�em, �e �wiat si� ze mn� zakr�ci� najpierw w prawo, a gdy si� zm�czy�, zacz�� kr�ci� si� w lewo.
Panna Ewa sk�oni�a si� g��boko i sz�a ku dziwom.
- Potworze, st�j! - wrzasn��em przera�liwie.
Przed oczami udr�czonej mojej duszy zacz�a defilowa� armia stu tysi�cy panienek. Jedne patrzy�y na mnie ze zgroz�, inne ci�ko wzdycha�y westchnieniem zawodu, a kilka tysi�cy krzycza�o piskliwymi g�osy: "Zdrada, zdrada!" - Uczyni�o mi si� gor�co. Zimny pot sp�ywa� po moim czole. B�d� wkopany w ziemi�, b�d� przywalony najci�szym g�azem wzgardy.
- Potworze, st�j! - powt�rzy�em konaj�cym g�osem.
Potw�r odwr�ci� si� z u�miechem od drzwi, b�ysn�� bia�ymi z�bami, oz�oci� g�b� u�miechem i rzek�:
- Strasznie pana kocham!
Potem usiad� i zacz�� opowiada�.
Przyszed� nazajutrz i znowu opowiada�. Potw�r opowiada� tak d�ugo, �e Narcyza usn�a raz pod drzwiami, znudzona pods�uchiwaniem. Ja s�ucha�em, albowiem mia�em pann� Ew� zas�oni� w�asn� presj�, gdyby jej szanowany rodzic chcia� jej urz�dzi� g�sim za wszystkie zbrodnie i awantury. Od czasu do czasu przyk�ada�em sobie l�d do g�owy, aby si� w niej m�zg nie zagotowa�. Czasem wydawa�em niezrozumia�e okrzyki. W ten spos�b dowiedzia�em si� o szale�stwach panny Ewy i spisa�em w tej ksi��ce.
Niw ma wprawdzie w tej chwili na �wiecie dw�ch wi�kszych przyjaci� ni�li ona i ja ( Rolmops pozosta� opryszkiem),mam jednak do niej g�uchy �al; kiedy si� bowiem wybra�em do jej ojca, aby w jej obronie wyg�osi� tak� mow�, jakiej �wiat nie s�ysza�, ten cz�owiek u�ciska� mnie i rzek�:
- Ewa opowiedzia�a mi o wszystkim i niech si� ju� pan nie trudzi. To dzielna dziewczyna. Czy napije si� pan wina?
- Nie! - odrzek�em. - Ale je�eli ma pan trucizn�...
+Rozdzia� drugi
W kt�rym na scen� wchodz� uczciwi ludzie, bakcyle cholery i z�odziejski pies.
Hieronim Tyszkowski mia� niewiele ponad lat czterdzie�ci, a ju� europejsk� cieszy� si� s�aw�. G�o�ne by�y jego badania zarazk�w d�umy, cholery i innych ich bliskich kuzyn�w trapi�cych ludzko��. Prace jego na te ponure tematy t�umaczone by�y na wiele j�zyk�w. Obok s�ynnych matematyk�w polskich, kt�rzy zdobyli �wiatow� s�aw�, Tyszowski zdobywa� j� w swojej dziedzinie dla wspania�ej polskiej nauki. Pracowa� z t� nami�tn� rozgorza�� zapami�ta�o�ci�, bohaterstwu najwi�kszemu r�wn�, wobec kt�rej nawet pos�pna okrutno�� przyrody staje bez radna i musi zdradzi� cz�owiekowi swoje tajemnice. W tej walce nieust�pliwej i nieustaj�cej, kt�r� rozpocz�� Prometeusz, wykrad�szy ogie� dla struchla�ej w mrokach i zimnie ludzko�ci, pad�o ju� wielu wspania�ych ludzi. Skazywali sami sobie na m�czarnie, na kalectwa i na �mier�; lecz jak miejsce poleg�ego �o�nierza natychmiast zajmuje �o�nierz inny, tak na stanowisku, na kt�rym pad� wielki uczony, zjawia si� w tej�e samej chwili kto� nowy, m�odszy, r�wnie odwa�ny. Tak jak nieodmiennie od wiek�w. Jeden z bohater�w pada, "aby poleg�ym cia�em da� innym szczebel do s�awy grodu". Ten, co zajmuje opr�nione stanowisko, zjawia si� bez l�ku: radosny, jasny, s�oneczny i szcz�liwy. Rozpoczyna dzie�o w tym miejscu, w kt�rym tamten je przerwa�. Dzie�o musi by� spe�nione, cho�by �mier� zabija�a legiony uczonych.
Tyszkowski bada� najstraszliwsze drobnoustroje ani przez chwil� nie my�l�c o tym, �e sto razy dziennie dotyka �mier� zamkni�tej w szkie�ku. Jasne jego oczy patrzy�y z usilnym nat�eniem w mikroskop, czujne, m�dre i bystre. By�o w nim co� z dziecka, gdy wychodzi� z pracowni. Nikt by nie przypu�ci� patrz�c na tego radosnego cz�owieka �miej�cego si� do s�o�ca, �e przed chwil� zg��bia� najbardziej pos�pne, najg��biej ukryte tajemnice �ycia i �mierci. Uczciwie swoje serce dzieli� uczciwie pomi�dzy nauk� i c�rk�. Po stracie �ony nie mia� niczego dro�szego na �wiecie, nie dba� za� o siebie jedynie. By�o mu wspaniale oboj�tne, czy jad� obiad i czy jest przyzwoicie odziany. Brodaty Czas wydziera� sobie w�osy z s�dziwej brody, widz�c, jak ten cz�owiek nie zdaje sobie sprawy z prawid�owego nast�pstwa godzin i �yje bez zwracania uwagi na dowcipny przyrz�d zwany czasomierzem. Tyszkowski, zasiad�szy w mi�ym cho� g�ucho milcz�cym towarzystwie zarazk�w d�umy, nie zauwa�y� czasem, �e min�a noc i �e nowe ukaza�o si� s�o�ce. Zarazki by�y znudzone i zm�czone, on nigdy. Patrzy� przez chwil� w rozja�nione �wiat�em okno i stara� sobie przypomnie�, czy to jeszcze wiecz�r, czy to ju� rano? Dopiero dobrzy ludzie w bia�ych kitlach, zjawiaj�cy si� w laboratorium, podawali mu �cis�e o tym wiadomo�ci. Powraca� przeto do domu mocno zatrwo�ony oczekiwaniem zgie�kliwej awantury, kt�r� mu z wszelk� pewno�ci� urz�dzi c�rka.
Panna Ewa, nieco wi�ksza od zarazka d�umy, lecz r�wnie ruchliwa i gro�na, wychowywa�a si� pod opiek� dobrej kobiety, kt�r� z matk� Ewy ��czy�a cienka paj�czyna jakiego� pokrewie�stwa. Pani Halicka mia�a wielkie serce, lecz nieco mniejszy rozs�dek, kt�ry sztukowa�a nieprzebran� poczciwo�ci�, co mia�o ten nieoczekiwany skutek, �e nie ona wiod�a przez �ycie brzd�ca, zwanego Ew�, lecz brzd�c, zwany Ew�, wi�d� przez zasadzki �ywota pulchn� i wieczy�cie jakby zatrwo�on� pani� Halick�. Nie ulega�o natomiast �adnej w�tpliwo�ci, �e gdy j� B�g kiedy� powo�a do Swojej chwa�y, ka�e jej da� w niebie najbardziej zaciszny k�cik w nagrod� na niepoliczone utrapienia , kt�re by�y jej udzia�em w domu spokojnego pana Tyszowskiego i niespokojnej panny Ewy.
Wieczysta trwoga na rumianym obliczu dobrej kobiety mog�a si� wywodzi� a jej owczej bezbronno�ci wobec podst�pnej z�o�ci �wiata, nier�wnie wi�cej jednak przemawia za tym, �e owego strachu nabawi� j� pan Hieronim Tyszowski. Wiadomo jej by�o, �e on i cholera to jedno. O cholerze mia�a z dawna wyrobione zdanie, kt�remu trudno by�o odm�wi� s�uszno�ci, by�a za� g��boko przekonana, �e je�li nawet lekkomy�lny ten cz�owiek nie po�yka cholery dla zwyczajnej igraszki, z pewno�ci� jednak nosi j� przy sobie. Zdarzy�o si� czasem, �e siedz�c w jej towarzystwie przy stole wyjmowa� nagle z kieszeni kamizelki male�k� szklan� prob�wk� i pilnie si� w ni� wpatrywa�. Wtedy ucieka�a z krzykiem , pytaj�c Boga zbiela�ymi ustami, w jakim celu stworzy� takich szale�c�w. Za �adne skarby �wiata nie by�aby dotkn�a odzienia pana Tyszowskiego, kt� bowiem m�g� zar�czy�, czy nie siedzi na nim dorodny bakcyl d�umy, ojciec licznej rodziny? Ze strachem patrzy�a, jak Ewa rzuca�a si� na szyj� ojcu, powracaj�cemu z pracowni pe�nej "morowego powietrza". Kocha�a dziewczyn� wszystk� moc� opas�ej duszy i dlatego jedynie nie uciek�a dot�d z tego domu �mierci, w kt�rym wedle jej g��bokiego przekonania tak lata�y bakcyle, jak w innym domu mole. Potajemnie, gdy zostawa�a w nim sama, pali�a paskudne kadzid�a, tak zwane "trociczki", kt�re mia�y samym zapachem zakatrupi� nienawistne zarazki. Zaprawd�, obrany z rozumu by�by srogi bakcyl, gdyby si� podczas palenia tych wonno�ci zbli�y� na odleg�o�� kilometra. �aden si� przeto na to nie wa�y�, najwi�kszy nawet lekkoduch, za to jednak dobra pani Halicka k�ad�a si� do �o�a na trzy dni z g�ow� owini�t� mokrym r�cznikiem i j�cza�a cichutko. Takie bowiem pot�ne zapachy bi�y od owych kadzide�. Pan Tyszkowski na pr�no t�umaczy� zacnej kobiecinie, �e b�dzie �y�a szcz�liwie sto siedem lat, jedena�cie miesi�cy dwadzie�cia dziewi�� dni.
Pani Halicka mia�a blisk� rodzin� gdzie� za Krakowem i od lat o�miu, sp�dzonych w domu Tyszowskich, wybiera�a si� do niej w ka�de wielkie �wi�ta, w zimie jednak by�o na podr� za zimno, na wiosn� za� pada� zwykle deszcz, wi�c odk�ada�a podr� do sposobnej pory. "Tymczasem" prowadzi�a gospodarstwo domowe i zast�powa�a Ewci matk�. Ewcia zwa�a j� "cioci�", chocia� niewiele prawnych podstaw istnia�o do tego czcigodnego tytu�u. I pan Tyszowski, nie wiedz�c, jak jej wyrazi� serdeczno�ci� i tkliw� wdzi�czno��, mianowa� j� te� "cioci�", tak �e po kilku latach nikt nie u�ywa� ani jej imienia, ani jej nazwiska i dla ca�ej ulicy, dla sklepikarza i listonosza, dla str�a i dla ca�ego domu by�a cioci�. Pami�tano jednak o jej imieniu, gdy si� zaczerwieni�o w kalendarzu, Ewcia bowiem na ten dzie�, zapewne i w niebie obchodzony uroczy�cie, ze �piewami i ta�cami, dzierga�a jak�� koroneczk�, a pan Tyszowski przynosi� z cukierni tort z marcepanowymi kwiatkami na g�rze i z zakalcem w �rodku. Ciocia patrzy�a na ten pot�nych rozmiar�w smako�yk podejrzliwie i gdyby umia�a po �acinie, zakrzykn�aby niew�tpliwie: Timeo Danaos et dona ferentes! - co oznacza w katolickim j�zyku: "Trwo�� si� Dana�w nawet i wtedy, gdy przynosz� dary!" Gdyby wypada�o, obla�aby tort na wszelki wypadek formalin� albo innym �r�cym p�ynem, zabijaj�cym zarazki, ale nie wypada�o. Oblewa�a go przeto �zami rozczulenia, co wzg�rzu s�odyczy nadawa�o smak wybitnie s�ony. Nawet jednak�e i w tym dniu promienistym, w dniu powszechnej wymiany serc, zacna ciocia nie pozwoli�a na to, by j� u�ciska� "ojciec zad�umionych", i ucieka�a z krzykiem, zauwa�ywszy jego zuchwa�y gest otwierania ramion.
Z przyzwoitej odleg�o�ci umia�a ciocia zdoby� si� na odwag�. Nale�y przyzna� rzetelnie, �e do dnia dzisiejszego nie rozlega�by si� ani jeden strza� na �wiecie, gdyby cioci polecono wynalezienie prochu, lecz w sercu jej mieszka�a odwaga, skoro sz�o o Ewci�. Pan Tyszowski umia� liczy� bakcyle na miliardy, straszliwie jednak m�ci�y mu si� rachunki, gdy liczy� pieni�dze. Zna� je zapewne ze s�yszenia, a wydawa� do�� rzadko. Uwa�a� je za wynalazek t�py i nieudany. Cz�sto si� dziwi� niesmacznej natarczywo�ci ludzi, ��daj�cych pieni�dzy za cukier, bu�ki i mi�so. W g��bi duszy dziwi� si� zapewne i temu, �e czasem sam otrzymywa� pieni�dze za swoj� ogromn� prac�, sprawiaj�c� mu niebywa�� rozkosz. Bra� je, przygl�da� im si� przez chwil� uwa�nie, rozmy�laj�c nad tym, ile i jakiego gatunku snuje si� po nich zarazk�w, poczym oddawa� je Ewci, a Ewcia oddawa�a je cioci, kt�ra nigdy nie by�aby ich przyj�a z r�k Tyszowskiego. Poniewa� Ewcia nie umar�a w srogich m�kach, by� to znak, �e "banknoty s� zdrowe".
Zawsze jednak�e by�o ich za ma�o. Ciocia mog�aby wprawdzie by� mistrzem skarbu w jakim� pomniejszym pa�stewku, a najsprawniejszym marynarz nie umia� tak zawi�za� liny okr�towej, jak ona umia�a zwi�za� koniec z ko�cem, zazwyczaj jednak na nowiu ksi�yca ciocia stawa�a os�upia�a, podobna do �ony Lota, zamienionej w s�up soli, i spogl�da�a z g��bokim przera�eniem na pusty skarbiec domowy. Pan Tyszowski ucieka� rano z domu do swej cholery, Ewcia bieg�a do szko�y, a ciocia trwa�a w tragicznym bezruchu. Po d�u�szej chwili wydawa�a z siebie rozdzieraj�cy j�k, co j� powraca�o do �ycia i zagrzewa�o do walki. Czeka�a powrotu Tyszowskiego i wszystko jej by�o jedno, kiedy powr�ci�. Zjawi�a si� przed nim z kamienn� twarz� i m�wi�a. "A s�owa jej by�y �elazne".
- O! - wykrzykiwa� Tyszowski. - Czemu� to ciocia jeszcze nie �pi?
A ona odpowiada�a:
- Gdybym le�a�a nawet w trumnie, te� bym nie mog�a zasn��!
Noc blada z przera�enia, s�ysz�c te okropne s�owa.
- Czy si� co� sta�o? - pyta� Tyszowski zaniepokojony.
- Sta�o si�. Ewcia wieczorem nie jad�a.
- Bo�e drogi, chora?
- Ewcia nie jest chora i mog�aby zje�� ca�e ciel�. Tylko �e nie by�o co je��... Pan mo�e je�� ten bulion, kt�rym pan �ywi swoje bakcyle, bo panu jest wszystko jedno, ale dziecko trzeba nakarmi� uczciwie. Czy pan s�yszy?
- S�ysz�, s�ysz�, niech ciocia nie krzyczy. A czemu� to nie ma u nas co je��?
- Bo manna nie spad�a z nieba!
- O, to �le, to �le! - mrucza� Tyszkowski, z czego mo�na by�o wnosi�, �e narzeka na niebieskie urz�dzenia.
Pan Tyszkowski jednak martwi� si� na inny temat. Strach go chwyci�, �e Ewcia nie jad�a. By�o to wierutne �garstwo, ciocia bowiem nie dopu�ci�aby przenigdy do okrutnej g�oduj�cej ostateczno�ci, prawd� natomiast niezbit� by�a ponuro�� najbli�szej przysz�o�ci. Ciocia z niewypowiedzianym sprytem pragn�a wzbudzi� w Tyszkowskim zab�jcz� i zdobywcz� energi�, wi�c przynios�a przed jego oczy blade widmo Ewci, kt�r� srogi g��d zamienia� powoli w jasnoko�cisty szkielet.
- Co robi�, ciociu z�ota, co robi�? - pyta� Tyszowski.
- Pieni�dze! - odrzek�a ciocia kr�tko i rozumnie.
Znakomity uczony spojrza� na ni� ze strachem, przysz�o mu bowiem na my�l, �e go ciocia namawia do fabrykacji banknot�w, co jest �le widziane przez w�adze, ciocia jednak nawet podczas przyp�ywu grozy mia�a min� tak poczciw�, �e go ta my�l odbieg�a.
- Do pierwszego jeszcze kilka dni - m�wi� zadumany. - Ale, ale! - zakrzykn�� rado�nie. - Przecie� ni si� co� nale�y od wydawcy. Jutro b�dziemy mieli pieni�dzy w br�d.
- Od wydawcy? - zaszemra�a ciocia. - To znaczy: od ksi�garza? My�la�em, �e pan wpadnie na lepszy pomys�. Od dw�ch lat wci�� ma pan co� przynie� od wydawcy, ale dot�d pan nie przyni�s�.
Machn�a r�k� na znak beznadziejno�ci, co S�owacki wyrazi� przy innej sposobno�ci s�owami: "Kto tam odejmie co, ten b�dzie m�dry!"
- Jednak spr�bowa� nie zawadzi...
- A je�li si� nie uda?
- Ha! - zakrzykn�� Tyszowski.
By�a w tym zwartym okrzyku gro�ba �mierci, pot�pienie i szale�stwo, co jednak�e najmniejszego wra�enia nie uczyni�o na cioci. Zna�a ona zbyt dobrze zapobiegliwo�� i przedsi�biorczo�� tego naj�agodniejszego z ludzi, kt�rego ka�dy wydawca sprzeda�by bez najmniejszego trudu do Egiptu, gdyby tam jeszcze robiono takie interesy. Wiedzia�a jednak, �e g�uchy na wszelkie rozumne perswazje dob�dzie z siebie niebywa�y zapas pomys�owo�ci, skoro tylko idzie o Ewci�. Razu pewnego ciocia bez �adnych dramatycznych obja�nie� postanowi�a na jego nocnym stoliku bucik Ewci. Tyszowski wr�ci� po�n� noc�, spojrza� wielce zdumiony i pomy�la� w pierwszej chwili, �e to dziwnego kszta�tu popielniczka. Ujrzawszy jednak straszliwe w buciku rozdarcie, zasromowa� si� i j�kn�� g�ucho. Nazajutrz przyni�s� tryumfalnie nowe obuwie. Ciocia wiedzia�a, �e teraz te� dokona jakiego� bohaterstwa, odegrawszy od genialnej g�owy te m�dre opary, kt�re si� snuj� nad lud�mi uczonymi.
Na wszelki wypadek, na tak zwan� "czarna godzin�", chowa�a ciocia sw�j jedyny z�oty skarb. Mia�a kiedy� dw�ch m��w, kt�rych B�g powo�a� do Swojej chwa�y, uznawszy, �e na ziemi nie ma z nich zbyt wielkiego po�ytku. Po ka�dym z nich pozosta�a z�ota obr�czka. W "dniu gniewu i kl�ski" zanosi�a ciocia do zak�adu zastawczego najpierw t�, na kt�rej wyryta by�a data pierwszego �lubu, potem drug�, �a�uj�c czasem, �e nie posz�a w zam�cie po raz trzeci. Ciocia by�a niezmiernie chytra i przed czwartym dniem m�wi�a na wszelki wypadek tak sobie , od niechcenia:
- Palce mi nie puchn�, musz� zdj�� obr�czki...
A to nie palce jej puch�y, tylko g�owa puch�a jej od trosk i zmartwie�.
Sk�ada�a potem grosz do grosza i obr�czki wraca�y na swoje prawowite miejsce, co wielce radowa�o w niebie obydw�ch nieboszczyk�w.
Sm�tne te historie powtarza�y si� kilka razy do roku i gdyby nie owe dni chmurne, rado�nie by�oby w domu pana Tyszowskiego. Kocha� on Ewci�, tak gor�co, jak gdyby pragn�� odda� jej i mi�o�� matczyn�. Wiedzia�, �e sto nawet serc, chocia�by tak mi�kkich i tak czu�ych jak zacne serce cioci, nie zast�pi dziecku jednego u�cisku i jednego u�miechu matki, wi�c serce w�asne otworzy� szeroko. By� nie tylko ojcem dziewczynki, lecz jej starszym bratem, przyjacielem, r�wie�nikiem i koleg�. Znakomity uczony zmienia� si� czasem w rozbrykanego urwipo�cia, kt�ry wraz z Ewci� wywraca� uczciwy dom do g�ry nogami. Zdumia�yby si� wszystkie uniwersytety �wiata widz�c, jak g�o�ny uczony siedzi na wzg�rzu szafy i zach�ca niewinne dziecko, aby si� wgramoli�o na t� sam� przera�liw� wysoko�� albo jak czasem rzuca w swoj� latoro�l poduszkami, wydaj�c przy tym odarte ze sk�ry okrzyki. Trzecim wsp�lnikiem tych zabaw by� straszliwy kundel, Rolmops, indywiduum bez czci, wiary, wstydu, dobrego smaku, bez wychowania, bez poczucia odpowiedzialno�ci, bez pi�tej klepki. Podrzutek, znaleziony w sieni, od najpierwszych swoich dni by� jawnie op�tany przez z�ego ducha i dotkni�ty nieznanego rodzaju szale�stwem. Ciocia biega�a czasem ze �zami w oczach pana Tyszowskiego, aby t� lich� i bezczeln� imitacj� psa nakarmi� choler� i d�um� w s�usznym mniemaniu, �e sama cholera nie da rady temu oberwa�cowi. Pies ten najwyra�niej wszystko rozumia�, z natury za� swojej by� zawodowym z�odziejem, kt�ry cioci krad� wszystko spod r�ki i takie stroi� miny, jak gdyby by� wiecznie krzywdzonym sierot�, na kt�rego dobr� s�aw� ciocia nies�usznie nastaje. W lot poj��, �e cioci� mo�na oszuka� w �ywe oczy, �e jedynie z panem Tyszowskim nie trzeba �adnych robi� ceremonii i �e w pewnej mierze liczy� si� nale�y jedynie z Ewci�. Dzieje �wiata nie zanotowa�y wi�kszego opryszka i oczajduszy psiego pochodzenia.
Ewcia sk�ada�a si� z duszy, z cia�a, z prochu, siarki, dynamitu i jeszcze siedmiu innych ingrediencji wybuchowych, ka�dej chwili gro��cych spokojnemu �wiatu zag�ad�. Ciocia przypisywa�a t� wybuchowo�� temperamentu zadartemu nosowi, czego jednak sposobem naukowym dowie�� si� nie da�o. Wiele jednak w tej hipotezie mog�o tkwi� s�uszno�ci. Ewci wsz�dzie by�o pe�no; obejmowa�a przy ka�dej sposobno�ci przewodnictwo w kole�e�skim gronie; bystro�� jej by�a zdumiewaj�ca; inteligencja dor�wnywa�a czasem szata�skiej inteligencji Rolmopsa; weso�o�� jej by�a huczna, roze�miana, rozperlona i nieustanna. Rozmowy z ojcem, kt�ry zapomina� niemal zawsze, �e rozmawia z ma�� dziewczynk�, i gada� z ni� jak z brodatym profesorem uniwersytetu, nape�ni�y jej drobn� g�owin� wyborn� mieszanin�, zwan� przez ludzi prostego ducha "grochem z kapust�". Wielkim wysi�kiem bystrego rozumu pocz�a Ewcia z czasem oddziela� groch od kapusty i porz�dkowa� zat�oczon� spi�arni�. W szkole budzi�a podziw �akomstwem nauki i jasno�ci� my�lenia. Wi�cej jednak ni� zalety umys�u budzi�o zachwytu jej serce. Zdawa�o si�, �e posiada ono jedynie "po�udniow� stron�" tak nagrzan� u�miechem jak s�o�cem. Cudzy b�l by� jej b�lem. Cudze nieszcz�cie by�o jej osobistym nieszcz�ciem. Widok katowanego na ulicy konia przyprawia� j� o wstrz�s i rozpacz. Zdarzy�o si� pewnego razu, �e ma�a dziewczynka w szkolnym mundurku rzuci�a si� jak m�ode tygrysi�tko na ogromnego draba, co drzewcem bata t�uk� nieszcz�snego konia po oczach. Przygl�daj�ca si� temu gromadk� nie�mia�ych ludzi ogarn�� wstyd. Draba przytrzymano, a kto� rzek� do Ewci:
- Niech ci� B�g b�ogos�awi, dzielna dziewczynko...
Dzieciarnia ca�ej ulicy by�a pod komend� Ewy, od tych najm�odszych, za kt�rymi powiewa�a prawie bia�a chor�giewka prawie bia�ej koszuli, a� do tych, co t�umacz� g�rn� warg�, aby przy�pieszy� porost w�s�w. Kocha�o si� w niej na zab�j osiemnastu uczniak�w, co powodowa�o gro�ne pomruki, pot�ne obietnice po�amania ko�ci rywalom, rozmowy pe�ne b�yskawic i grom�w i takie spojrzenia, po kt�rych pojawiaj� si� si�ce na obliczu wroga. Primadonna jednak�e ma�o zwraca�a uwagi na wzdychania i madryga�y. Najwi�ksz� jej mi�o�ci�, najwierniejsz� i jedyn�, by� pan Hieronim Tyszowski, arcyojciec, arcyprzyjaciel i arcytowarzysz. Tych dwoje umia�o z sob� gada� i s�owami i, je�li by�o trzeba, na migi jak sztubacy, je�li by�o do przewidzenia, �e cioci� co� oburzy.
Pan Tyszowski przychodzi� z rozwianymi nieporz�dnie w�osami, z krawatem wykrzywionym ze �rody na pi�tek i z u�miechem tak szerokim jak brama miasta Gazy. O tak roze�mianym cz�owieku rzek� raz kto� obrazowo, �e "m�g�by je�� szparagi na poprzek".
Ewcia wo�a�a pot�nie:
- Witaj, witaj, Hieronimie, zimny w lecie, ciep�y w zimie!
Hieronim najpierw przesta� si� �mia� z nadmiernego zdumienia, po czym odpowiada�:
- Witaj, witaj, lube dzieci�, g�upie w zimie, g�upie w lecie!
- Jak �miesz obra�a� dam�, Hieronimie!
- Damo! Jak �miesz zniewa�a� rodzonego ojca?
- Kobiecie wszystko wolno!
- A rodzicom wolno po�o�y� kobiet� na kolanie i ...
- Nie ko�cz, luby Hieronimie! - wo�a�a dama z nosem nieprzyzwoicie i niemodnie zadartym i rzuca�a si� ojcu na szyj�.
Czasem m�wi�a:
- Tatusiu, czy wiesz, �e posz�abym za tob� do piek�a!
- O, z�a i niewdzi�czna c�rko, jak mo�esz m�wi� rzeczy tak okropne?! Skoro zapowiadasz, �e p�jdziesz za mn� do piek�a, z tego wynika, �e przedtem musia�bym ja si� tam znajdowa�. Czy ja b�d� w piekle? Odpowiadaj: tak czy nie?
- S�usznie! Jeste� anio�em i nie p�jdziesz do piek�a, wobec tego i ja nie mia�bym tam nic do roboty. Za to na ka�de twoje wezwanie skoczy�bym w przepa��.
- To te� na nic! - �mia� si� Tyszowski. - Najbli�sza przepa�� znajduje si� w Zakopanem. Trzeba by jecha� daleko, d�ugo i za wielkie pieni�dze. Rozmy�liliby�my si� oboje, zanim by�my dojechali. Pozwalam ci na moj� cze�� skoczy� z pieca na �eb.
- Chcesz?
- Nie chc�, nie chc�! Wierz� ci na s�owo. Kochasz mnie?
- Och! - j�kn�a Ewcia tak g��boko, �e g��biej nie by�o mo�na.
- Ewuniu moja! - m�wi� Tyszowski z gor�cym rozczuleniem i g�adzi� jej g�owizn�.
Potem rozpoczynali uroczysty taniec, do kt�rego na trzeciego przy��czy� si� paskudny Rolmops, rytmicznie i wdzi�cznie pokrzykuj�c.
Ewcia zauwa�y�a jednak�e, �e od niewielu dni uczony Hieronim powraca do domu wcze�niej ni� zwykle i dziwnie zamy�lony. Wprawdzie ju� od progu rozpoczyna� ob��dny dialog, lecz czyni� to bez zwyczajnej werwy i na pr�no stara� si� skleci� dwuwiersz, aby nim pogn�bi� wyrodn� c�rk�. Przy stole siedzia� zamy�lony i zdarza�o mu si�, �e wsypa� s�l do herbaty.
"Co� gryzie Hieronima!" - pomy�la�a Ewcia z niepokojem.
Patrzy�a pilnie w jego oczy, zadumane i patrz�ce z uporem w jeden punkt, lecz nie �mia�a pyta�, co si� z nim dzieje. Wiedzia�a, �e powie jej sam. Odby�a natomiast narad� z pani� Halick�.
- Ciociu! Tatusiowi co� dolega...
- C� znowu? - rzek�a ciocia. - Najad� si� wczoraj wieprzowiny z kapust�, wi�c mu dolega...
- Ale� nie... Tatu� ma jakie� zmartwienie. Ja wiem, �e co� go dr�czy!
- Dr�czy go? Sk�d ja mog� wiedzie�, co go dr�czy? Mo�e zagubi� pakunek z choler� albo co? Czyta�am, �e si� takie wypadki zdarza�y. Czemu nie zapytasz ojca?
- Bo mo�e nie chce, aby go pyta�.
- W takim razie ja sama go zapytam!
- Ciociu z�ota! Tylko delikatnie....
Ciocia si� obruszy�a.
- Jeszcze si� nikt nie skar�y� na moj� delikatno��.
Wobec tego, chytrze okr��aj�c pana Tyszowskiego, Zagadn�a go ciocia znienacka:
- Zamordowa� pan kogo czy co?
- Dobra kobieto! - odrzek� on. - Sk�d takie pos�dzenie?
- Sk�d, �e pan wygl�da jak siedem nieszcz��. Co pana gryzie?
- Troski mnie gryz�... Ale� ciocia ma oko!
- To nie ja, to Ewcia spostrzeg�a. Ja mam co innego do roboty ni� patrze� na pa�skie miny.
- Ewcia? Ta dziewczyna ma tyle ocz�w, co mucha. C� ona cioci nagada�a?
- Nic nie nagada�a. Nam, kobietom, starcz� dwa s�owa i ju� wszystko wiemy, a Ewcia to m�dra dziewczyna!
- Aha! - mrucza� Tyszowski w zamy�leniu. - Prawd� m�wi�c, ju� czas, abym wam wszystko powiedzie�. Najpierw powiem jednak pani. Czy Ewcia ju� �pi? Tak? Niech si� ciocia zbli�y, to si� z cioci� naradz�.
Ciocia spojrza�a podejrzliwie i cho� ciekawo�� tryska�a z jej spojrzenia jak fontanna, rzek�a dobitnie:
- Nigdy do pana si� nie zbli��, bo mi �ycie mi�e. Chce pan gada�, niech pan gada g�o�no, a nie, to nie.
Tyszowski za�mia� si� cicho.
- Dobrze, ciotko ca�ego �wiata! Niech�e si� ciocia dowie, �e mam ogromne zmartwienie. Nie wiem, co mam uczyni�... Zaproponowano mi, abym na rok albo na d�u�ej pojecha� do Chin...
- Matko Boska! - krzykn�a zd�awionym g�osem ciocia. - Ja nie pojad�!
- Ot� w�a�nie! Ani ciocia, ani Ewcia. Musia�bym jecha� sam.
- A po co? Czy panu �ycie niemi�e?
- Pojad� i wr�c�, niech ciocia b�dzie spokojna. W Chinach wybuch�a cholera...
- A my pijemy chi�sk� herbat�! �wiat si� ko�czy!
- I o to niech ciocia b�dzie spokojna. Ta herbata, kt�r� my pijemy, z wszelk� pewno�ci� nie by�a nigdy w Chinach. Ale mniejsza z tym! Wi�c, widzi ciocia, w Chinach jest cholera, a �e ja si� troch� na tym znam, wi�c chc�, abym tam pojecha� i zakatrupi� t� choler�.
- I pan chce jecha�?
- Nawet bardzo! Tu nam cholery jak na lekarstwo, ledwie odrobin�, a tam mia�bym jej, ile tylko dusza zapragnie.
- Bo�e, nie ska� tego cz�owieka! - krzykn�a ciocia.
- Niech ciocia pomy�li tylko, bym si� nauczy�, ile bym wyratowa� nieszcz�liwych ludzi. Mo�e by mi si� uda�o znale�� to miejsce, w kt�rym si� ona tam l�gnie, mo�e bym znalaz� taki �rodek...
- Oby przedtem cholera nie znalaz�a pana!
- B�g jest wielki! - odrzek� Tyszowski z cich� powag�. - Co ma by�, b�dzie, i nie to jest moim zmartwieniem. Od kilku dni rozmy�lam nad tym, co zrobi� z Ewci� i co z pani� zrobi�, droga ciociu!
Pani Halicka milcza�a przez d�u�sz� chwil� i patrzy�a na Tyszowskiego mi�kkim spojrzeniem.
- Z pana jest dziwny cz�owiek - rzek�a wreszcie cicho. - Sam si� pan narazi na �mier�, aby ratowa� innych. Ma pan w�asne troski, a my�li pan o tym, co b�dzie ze star� bab�.
- Z jak� star� bab�? - zdumia� si� Tyszowski.
- Ze mn�, ze mn�...M�oda nie jestem, wi�c to ja, i w�s�w nie mam, wi�c to te� ja. To �adnie, �e pan udaje, jakby pan rozumia�, o kim ja m�wi�. O mnie jednak niech si� pan nie troszczy... Mam do kogo p�j�� i mam si� gdzie schroni�. Rok albo p�tora - powiada pan? To d�ugo, ale mo�na wytrzyma�. Gdzie� tam na ten czas przypadn�, ale zapowiadam panu uroczy�cie, �e je�li nie umr�, powr�c�!
- O, ciociu kochana!
- Tylko niech si� pan nie zbli�a... Pana nic si� nie czepi, ale mnie mo�e czepi� si� od razu. Powiadam, �e wr�c�, bo nikt inny, tylko ja wydam Ewci� za m��!
- Och! - za�mia� si� Tyszowski.
-Co w tym �miesznego? Pan