2561
Szczegóły |
Tytuł |
2561 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2561 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2561 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2561 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Clifford Donald Simak
Czas jest najprostsz� rzecz�
przek�ad : Micha� Wroczy�ski
Clifford Simak Czas jest najprostsz� rzecz�
. 1 .
I nadszed� ostatecznie czas, gdy Cz�owiek poj��, �e gwiazd nie
zdob�dzie nigdy. Pierwsze w�tpliwo�ci zrodzi�y si� w dniu, gdy Van Allen
stwierdzi� istnienie pas�w radiacyjnych wok� Ziemi, a naukowcom z
Minnesoty uda�o si� pochwyci� protony s�oneczne i zbada� ich natur�. Lecz
pomimo tych tak oczywistych fakt�w Cz�owiek, kt�ry z dawien dawna �ni� o
przestrzeni mi�dzygwiezdnej, nie chcia� ust�pi�.
Pr�bowa� wi�c. Nie ustawa� w wysi�kach, cho� ca�e generacje astronaut�w
�wiadczy�y w�asn� �mierci� o tym, �e kosmos jest dla Cz�owieka
niedost�pny, �e Cz�owiek to istota zbyt krucha, by lecie� do gwiazd, �e
zbyt �atwo umiera, �e zabija go nawet promieniowanie macierzystego s�o�ca.
Od pocz�tku istnienia swego gatunku, Cz�owiek snu� marzenia i patrzy� w
niebo. Lecz teraz by�o bezbrze�ne rozczarowanie i gorycz w tym spogl�daniu
ku odleg�ym gwiazdom, kt�re nagle okaza�y si� niedost�pne.
Po wielu wi�c latach, gdy przebrzmia� ju� huk startuj�cych rakiet, po
tysi�cach niepowodze� i zawod�w, Cz�owiek na dobre wyrzek� si� gwiazd.
To by�o wszystko, co m�g� zrobi�.
Istnia� jednak lepszy spos�b na gwiazdy.
nast�pny
Clifford Simak Czas jest najprostsz� rzecz�
. 2 .
Shepherd Blaine odni�s� wra�enie, �e znalaz� si� w czym�, co by�o
rodzajem domu. Je�li nie by� to dom, to z ca�� pewno�ci� miejsca
zamieszka�e. Takich bowiem proporcji oraz �adu form, na jakie si� natkn��,
nie spotyka si� w naturze, nawet tak bardzo obcej jak natura tej odleg�ej
od Ziemi planety.
W pomieszczeniu panowa�a cisza m�cona jedynie szuraniem automatycznych
n�g maszyny Blaine'a i dobiegaj�cym z zewn�trz delikatnym zawodzeniem
wiatru. D�wi�ki te wydawa�y si� zaledwie szmerem w por�wnaniu z
pot�pie�czym hukiem burzy szalej�cej po�r�d piaszczystych wydm, przez
kt�re cz�owiek z mozo�em brn�� kilkadziesi�t godzin.
Jasnob��kitna pod�oga by�a twarda i g�adka, a porozstawiane wok� -
r�wnie� niebieskiej barwy przedmioty, kt�rych kszta�t nie pozostawia�
najmniejszych w�tpliwo�ci co do tego, �e s� one wytworem rozumu, nie
kojarzy�y si� cz�owiekowi z niczym znanym. R�wnie dobrze mog�a to by�
aparatura naukowa, jak obce i dziwaczne dzie�a sztuki lub po prostu
urz�dzenia codziennego u�ytku.
Pok�j, bo tak w duchu nazwa� Blaine to miejsce, nie mia� �cian ani
sufitu: g�adka, ol�niewaj�co b��kitna p�aszczyzna zastawiona nieznanymi
sprz�tami, wyrasta�a po�r�d bezmiaru piask�w. Na �w pok�j natkn�� si�
ca�kiem przypadkowo po wielogodzinnym b��dzeniu w mroku zalegaj�cym
powierzchnie planety: jej nies�ychanie odleg�e s�o�ce dawa�o niewiele
�wiat�a, wskutek czego Blaine przez ca�y czas pobytu m�g� widzie�
b�yszcz�ce nad g�ow� gwiazdy.
Pe�en emocji i podniecenia, Blaine sun�� powoli z odkrytym i
nastawionym na pe�n� moc percepcji uk�adem sensorycznym. Im d�u�ej
przebywa� w tym pomieszczeniu, tym silniejsze by�o jego przekonanie, i�
jest to rzeczywi�cie dom, dom zamieszka�y, gdzie na dodatek czu�o si�
obecno�� gospodarzy.
Pe�z�. Podeszwy szura�y po b��kitnej pod�odze, czujniki bada�y ka�dy
szczeg� otoczenia a wiruj�ca z lekkim po�wistem ta�ma wszystko to
zapisywa�a. Rejestrowa�a wszelkie obrazy, d�wi�ki, kszta�ty i zapachy
pozostaj�ce w zasi�gu zmys��w Blaine'a. Zapisywa�a temperatur�, czas i
magnetyzm, notowa�a wszystkie zjawiska zachodz�ce w otoczeniu.
Wreszcie w zasi�gu wzroku przybysza pojawi�o si� owo przeczuwane od
pocz�tku �ycie: wielka, rozlana istota spoczywa�a w absolutnym bezruchu na
pod�odze - jak ogromnie leniwy cz�owiek rozkoszuj�cy si� odpoczynkiem w
trakcie poobiedniej sjesty.
Swym powolnie odmierzanym krokiem Blaine zacz�� zbli�a� si� ku
stworzeniu, podczas gdy urz�dzenia odbiorcze rejestrowa�y ca�� dost�pn� w
tej chwili wiedz� o le��cej nieruchomo istocie. By�a zachwycaj�co r�owa.
R�owa przepi�knym kolorem por�wnywalnym jedynie do sukienki, kt�r�
siedmioletnia dziewczynka wk�ada na sw�j pierwszy, urodzinowy bal.
Blaine przysun�� si� do mieszka�ca pokoju i zatrzyma� w odleg�o�ci
zaledwie sze�ciu st�p od niego. Wzni�s� powoli oczy w g�r�: Zdawa� sobie
spraw�, �e jest obserwowany, �e stworzenie ma �wiadomo�� jego obecno�ci,
�e spogl�da na niego cho� nie posiada oczu. I �e si� wcale przybysza nie
boi.
By�o wielkie: wysokie na dwana�cie st�p, swym rozlaz�ym cielskiem
zajmowa�o powierzchnie ponad dwudziestu. Kolos pi�trzy� si� nad maszyn�,
kt�ra tutaj by�a Blainem. Stworzenie nie przejawia�o �adnych uczu�: ani
przyja�ni, ani wrogo�ci, ani ciekawo�ci. Po prostu ogromna, nieforemna i
oboj�tna bry�a.
Blaine r�wnie� sta� nieruchomo. Czeka�. Ju� wcze�niej cofn�� swe
sensory i tylko wiruj�ca powoli ta�ma nie ustawa�a w pracy. By� w
rozterce. Zdaj�c sobie spraw� z tego, �e sytuacja wymaga nies�ychanie
rozwa�nego i ostro�nego dzia�ania, wiedzia�, �e musi si� spieszy�. jego
czas si� ko�czy�. Pozosta�o go naprawd� niewiele. Tymczasem dla istoty
spoczywaj�cej przed nim czas zdawa� si� nie istnie�.
R�wnocze�nie Blaine poczu� drgania przekazane mu przez elektroniczne
obwody maszyny, kt�ra pe�ni�a funkcje jego cia�a. Dr�enie pochodz�ce bez
w�tpienia od istoty rozlewaj�cej si� r�owo na pod�odze dr�enie
transmituj�ce w po�owie tylko sformu�owan� my�l, stanowi�o zapowied�
porozumienia, zbli�aj�cego si� kontaktu.
Szok spowodowany przechwyceniem tych impuls�w min�� prawie natychmiast,
gdy tylko cz�owiek swym ch�odnym, analitycznym umys�em poj�� �e nic nie
wskazuje na telepatyczne zdolno�ci owego r�owe o stworzenia, bo chocia�
drgania niedwuznacznie wskazywa�y na ich istnienie, to wieloletnia
praktyka Blaine'a...
Trzymaj si� ! - szepn�� do siebie. - Trzymaj si� ! Musisz zmie�ci� si�
w wyznaczonym czasie ! Pozosta�o ju� tylko trzydzie�ci sekund!
Zn�w dr�enie tym razem silniejsze, bardziej wyra�ne jakby stw�r
chrz�kn��, szykuj�c swe psychiczne o�rodki komunikowania do rozpocz�cia
rozmowy.
Blaine by� zdumiony. Nies�ychanie rzadko zdarza�o si�, by cz�owiek
potrafi� nawi�za� kontakt telepatyczny z innym gatunkiem istot rozumnych.
Zbyt pot�ne bowiem by�y bariery biologiczne i umys�owe dziel�ce
poszczeg�lne rasy kosmiczne, aby telepatia mog�a je prze�ama� i okaza� si�
przydatna w takim stopniu, jak s�dzili zwolennicy starodawnej - jasnej i
klarownej - sztuki telepatycznej.
I w�wczas stworzenie odezwa�o si�:
- WITAJ PRZYJACIELU, WYMIENIAM Z TOB� �WIADOMO��.
M�zg cz�owieka zaskowycza� w bezg�o�nym, pe�nym paniki zdumieniu Bo oto
nagle, bez �adnego ostrze�enia, sta� si� Blaine podw�jn� osobowo�ci� sob�
samym i tym r�owym stworem. W samym momencie widzia� jak on, czu� tak
samo, jak on, posiada� jego wiedz� i by� jednocze�nie sob�, Shepherdem
Blaine'em, badaczem Fishhooka, umys�em poza Ziemi�, daleko od domu.
W tej samej chwili zatrzasn�� si� jego czas.
Dozna� uczucia szale�czego p�du, jak gdyby przestrze� w u�amku sekundy
sta�a si� eksploduj�c� hukiem gromu przesz�o�ci�, ku kt�rej gna� w
niewyobra�alnym p�dzie. Shepherd Blaine, wbrew w�asnej woli, zosta�
raptownie przeniesiony przez pi�� tysi�cy lat �wietlnych do wybranego
punktu w p�nocnym Meksyku.
nast�pny
Clifford Simak Czas jest najprostsz� rzecz�
. 3 .
Ze �lepym, wr�cz instynktownym uporem wydobywa� si� ze studni
ciemno�ci. Wiedzia� gdzie jest, Z wiedzia� kim jest, jakkolwiek w �aden
�wiadomy spos�b nie potrafi� tej wiedzy sobie przyswoi�. Tak zreszt� by�o
zawsze, gdy wraca� stamt�d. Tym razem jednak odczuwa� to nieco inaczej.
Tkwi�a w nim dziwaczna obco�� jakiej nigdy dotychczas nie do�wiadczy�.
Odnosi� wra�enie jakby w po�owie tylko by� sob�, drug� za� jego cz��
stanowi�a nieznana, przera�ona istota. Czu� dreszcz skaml�cego leku
pochodz�cego od intruza, kt�ry nie potrafi� opanowa� swego strachu.
Wydobywa� si� w g�r� korytarzem mroku, usi�uj�c jednocze�nie wypchn��
ze swego umys�u dr�cz�c� go swym lekiem osobowo��. By� to jednak daremny
wysi�ek. Obco�� bowiem wnikn�a w jego m�zg po to by tam �y�, by pozosta�
jego cz�ci� ju� na zawsze.
Odpocz�� chwil�, pr�buj�c uporz�dkowa� rozbiegane my�li. Istnia� jednak
w zbyt wielu miejscach, by� zbyt wieloma rzeczami i osobami, by tego
dokona�. Z ka�d� podejmowan� pr�b� jego m�zg pogr��a� si� coraz bardziej w
szale�stwie sk��bionego zgie�ku i chaosu. W tym samym momencie Blaine
wiedzia�, �e jest istot� ludzk�, ale te� maszyn� b��dz�c� po�r�d gwiazd
oraz r�owo�ci� rozlan� na jasnob��kitnej pod�odze i wreszcie jest tak�e
�wiadom� nico�ci� spadaj�c� przez niesko�czone eony czasu, sprowadzone -
wedle okre�lenia matematyk�w - do najdrobniejszych u�amk�w sekundy.
Wraca� do siebie. Wydoby� si� ju� z mrocznego szybu i ciemno��
pozosta�a za nim. Jej miejsce zaj�o �agodne �wiat�o. Gdy tak le�a� p�asko
na plecach, rozsadza�o go uczucie dumy, a zarazem ulgi; by� w domu.
I wreszcie wiedzia�.
Wiedzia�, �e jest Shepherdem Blaine'em, badaczem Fishhooka, �e bywa
daleko w przestrzeni kosmicznej, gdzie przemierza setki i tysi�ce lat
�wietlnych badaj�c odleg�e gwiazdy. Raz napotyka na swym szlaku rzeczy
wielkie i niezwyk�e innym razem nie znajduje nic. Lecz teraz natkn�� si�
na co�, czego cz�� przyby�a razem z nim, tu, na Ziemie.
Opanowuj�c lek odszuka� to w g��biach swego umys�u. Tak, by�o tam. Czu�
to, czu� w swojej czaszce obecno�� skulonej, dr��cej ze strachu istoty
To okropne - pomy�la�, wiedziony nag�ym wsp�czuciem dla tego
nieszcz�snego stwora wype�niaj�cego mu czaszk� - to straszne by� tak
pochwyconym we wn�trze obcego m�zgu. I natychmiast b�ysn�a mu my�l
przeciwna, �e jeszcze straszniejsz� jest rzecz�, gdy intruz taki
zagnie�dzi� si� w jego w�asnym m�zgu.
- TO CIʯKIE DLA NAS OBU - szepn��, zar�wno pod swoim adresem jak i pod
adresem obcego.
Le�a� spokojnie zbieraj�c i porz�dkuj�c ulotne, gor�czkowe my�li.
Opu�ci� Ziemie trzydzie�ci godzin temu. Oczywi�cie nie on sam, gdy� cia�o
pozosta�o tutaj. Wyruszy� tylko jego umys� zamkni�ty w niewielkiej
maszynie. Wyruszy� na obc� planet� wiruj�c� wok� odleg�ej, nie nazwanej
jeszcze gwiazdy.
Planeta nie r�ni�a si� zasadniczo niczym od innych, martwych planet,
na kt�rych ongi� bywa�. Jedne porasta�y tropikalne d�ungle, inne skuwa�
l�d lub pi�trzy�y si� na nich nagie, nieprzyst�pne ska�y. Powierzchnie tej
pokrywa�y piaszczyste pustynie.
Blisko trzydzie�ci godzin w��czy� si� po�r�d bezkresnych, ko�tunionych
burz� piaskow� wydm nie znajduj�c nic interesuj�cego. I dopiero pod sam
koniec swego pobytu gdy nabra� ju� przekonania, �e planeta jest ca�kowicie
ja�owa, natkn�� si� na �w wielki, b��kitny pok�j i rozci�gni�t� w nim
R�ow� Istot�. A gdy powr�ci� do domu, owa R�owa Istota - lub jej cie� -
przyby�a razem z nim.
Obcy zn�w wype�z� z najg��bszego zak�tka ja�ni Blaine'a w kt�rym
znalaz� kryj�wk�. Cz�owiek czu� te lepk�, wstr�tn� obecno��, czu�
dotkni�cia obcego, zna� jego my�li, jego uczucia, posiada� jego wiedz�.
Pod wp�ywem tych obrzydliwych dotkni�� zesztywnia�. ca�y, jakby kr���ca mu
w �y�ach krew przemieni�a si� nagle w bulgocz�ce, lodowate b�oto. Narasta�
zacz�a w nim potrzeba krzyku, okropnego wrzasku, kt�r� zdo�a� jednak
poskromi�. Zn�w le�a� nieruchomo i R�owa Istota odpe�z�a w ko�cu do
wybranych przez siebie zakamark�w jego m�zgu.
Blaine rozchyli� powieki. Klapa urz�dzenia, w kt�rym spoczywa�o jego
cia�o by�a uchylona i oczy porazi� mu ostry blask zawieszonej nisko
�ar�wki w kryszta�owym kloszu.
Poruszy� lekko r�kami, potem nogami. Pokr�ci� g�ow�, jakby chcia�
sprawdzi�, czy z cia�em jest wszystko w porz�dku. Nie by�o jednak �adnego
powodu do obaw gdy� cia�o spoczywa�o tutaj wygodnie przez ostatnie
trzydzie�ci godzin. Rozejrza� si� wok� i dostrzeg� pochylone nad sob�
ludzkie twarze spogl�daj�ce z wyczekiwaniem.
- Ci�k� mia� pan podr�, Sir? - dobieg�o go pytanie.
- Wszystkie s� ci�kie odpar�.
Usiad�, a nast�pnie wygramoli� si� niezdarnie z maszyny,
przypominaj�cej kszta�tem trumn�. Zadr�a� lekko; w sali panowa� dotkliwy
ch��d.
- Pa�ska marynarka, Sir - dziewczyna w bia�ym czepku wyci�gn�a r�k� z
ubraniem.
Gdy na�o�y� kurtk�, ta sama dziewczyna poda�a mu szklank�. Siorbn��
mleko. Spodziewa� si� tego. Zna� to przecie� na pami��. Wracaj�cych z
podr�y zawsze witano tu szklank� mleka. By� mo�e zreszt� by�o ono z czym�
tam jeszcze zmieszane, lecz Blaine'owi nigdy nie przysz�o do g�owy o to
spyta�. Szklanka mleka po powrocie stanowi�a jeden z obowi�zuj�cych
rytua��w, kt�rym on - i jemu podobni - musieli si� podporz�dkowa�.
Istnia�o zreszt� u Fishhooka o wiele wi�cej tego typu u�wi�conych tradycj�
zwyczaj�w; przez ponad sto lat funkcjonowania koncernu naros�y w nim setki
nudnych i g�upich ceremonii - nie wolno by�o od nich odst�pi� na krok.
Szklanka mleka by�a w�a�nie jedn� z nich.
Kolejny szcz�liwy powr�t - my�la� siorbi�c mleko i rozgl�daj�c si� po
gigantycznej sali zastawionej szeregami l�ni�cych, b�yskaj�cych kolorowymi
�wiat�ami maszyn gwiezdnych: jedne z nich by�y zamkni�te, inne mia�y - jak
ta jego - uniesione wieka. W zamkni�tych spoczywa�y cia�a tych, kt�rych
umys�y kr��y�y jeszcze po�r�d odleg�ych, kosmicznych szlak�w.
- Kt�ra godzina? - spyta� Blaine.
- Dziewi�ta wiecz�r - odpar� m�czyzna trzymaj�cy w d�oni notatnik.
Obco�� ponownie da�a o sobie zna�. Poczu� w umy�le lekkie mu�niecie
obcej my�li i ponownie dobieg� go wewn�trzny g�os:
- WIT�J PRZYJACIELU. WYMIENIAM Z TOB� �WIADOMO��.
Ale tym razem, w tej sali, po�r�d innych ludzi by�o to stokro� bardziej
absurdalne, ni� gdyby w�asnymi oczami ujrza� piek�o, zwyk�e piek�o wyj�te
ze �redniowiecznej ryciny. Piek�o pe�ne rogatych diab��w smrodu p�on�cej
siarki i udr�czonych, skazanych na wieczne pot�pienie dusz. A jednocze�nie
by�o to jak pozdrowienie p�yn�ce od obcego, jak potrz��niecie umys�u, jak
zwyk�e ludzkie potrz��ni�cie r�ki w ge�cie przywitania. Z�owieszczego
przywitania.
- Prosz� ju� sko�czy� to mleko - dobieg�y go s�owa dziewczyny. Poczu�
jednocze�nie na ramieniu dotyk jej palc�w.
Potrz��niecie �wiadomo�ci oznacza�o, �e istota ma zamiar pozosta� w
jego m�zgu na trwa�e. Zn�w czu� jej wszechobecno��, czu� ten brudny, obcy
osad oblepiaj�cy mu czaszk� od wewn�trz.
- Nie by�o �adnych k�opot�w? Maszyna wr�ci�a w porz�dku? - zapyta�.
- Najmniejszych - m�czyzna z notatnikiem w r�ku potrz�sn�� g�ow�. - A
ta�my s� ju� odes�ane.
P� godziny! Mam jeszcze p� godziny! - pomy�la� spokojnie Blaine, sam
zaskoczony swoim spokojem.
P� godziny! - tyle bowiem zajmie odczytanie ta�m. Na nich b�dzie
wszystko, wszystko to, co mu si� przytrafi�o na planecie. Ca�a historia
kontaktu. Co do tego Blaine nie �ywi� �adnych w�tpliwo�ci: P� godziny!
Tyle ma czasu, by znikn��. Znikn�� na zawsze.
Rozejrza� si� pe�en dumy, jak przed laty, gdy po raz pierwszy
przekroczy� pr�g tej sali. Tu znajdowa�o si� bowiem centrum uk�adu
nerwowego Fishhooka. Tu bi�o jego serce. Tu by� jego m�zg. St�d
rozpoczyna�y si� niezwyk�e podr�e, st�d wyruszano do odleg�ych i
niedost�pnych miejsc.
Zdawa� sobie spraw� z tego, jak ci�ko b�dzie rozsta� si� z tym
miejscem, odwr�ci� si� plecami i po prostu odej��. Zbyt du�o bowiem w�o�y�
tu siebie, zbyt wiele tu prze�y�.
Ale musi to zrobi�. Po prostu musi odej��.
Dopi� mleko i odda� czekaj�cej cierpliwie dziewczynie pust� szklank�.
Odwr�ci� si� w stron� drzwi.
- Prosz� chwile zaczeka�! - krzykn�� za nim m�czyzna, wr�czaj�c
notatnik. - Zapomnia� si� pan wypisa�, Sir.
Blaine mrucz�c z niezadowolenia, wyj�� przypi�te do notatnika pi�ro i
z�o�y� podpis. To by�o idiotyczne. Wpisywa� si� przy wej�ciu, wypisywa�
przy wyj�ciu. Blaine podchodzi� jednak do tego wszystkiego filozoficznie.
Wpisywa� si�, wypisywa�, pi� mleko, wykonywa� tysi�ce drobnych i g�upich
czynno�ci. Bo i po co si� buntowa�? Skoro Fishhook przyk�ada do tych spraw
a� tak� wag�, skoro tak mu na tym zale�y, c� to mog�o szkodzi�
Blaine'owi.
Odda� notatnik.
- Przepraszam bardzo, panie Blaine - ponownie odezwa� si� m�czyzna
kartkuj�c notes. - Kiedy pan stawi si� na przegl�d i analiz� ta�m?
Jutro o dziewi�tej rano.
Mog� zapisywa� sobie, co tylko chc� - pomy�la�. - Jego ju� i tak tutaj
nie b�dzie. Lecz na razie pozosta�o mu tylko trzydzie�ci minut. P�
godziny, kt�re musi w pe�ni wykorzysta�.
Bardzo potrzebowa� tego czasu, bo pami�ta� noc sprzed lat. Z ka�d�
umykaj�c� obecnie bezp�odnie sekund�, tamte chwile pojawia�y si� mu w
pami�ci coraz wyra�niej. Owej nocy zatelefonowa� do niego Godfrey Stone.
Oddycha� ci�ko, jak po wyczerpuj�cym biegu, a w g�osie brzmia�y nutki
paniki i histerii.
- Dobranoc wszystkim - pozornie beztroskim g�osem wykrzykn�� Blaine.
Zamkn�� za sob� drzwi i wyszed� na pusty pogr��ony w ciszy i martwocie
korytarz. Otaksowa� szybkim spojrzeniem d�ugi hall Wszystkie drzwi
wtopione w �ciany korytarza by�y pozamykane na g�ucho, jakkolwiek na wielu
z nich p�on�y jaskrawe �wiat�a, znak, �e wewn�trz pracuj� ludzie. Pomimo
tej panuj�cej wsz�dzie ciszy, bez wzgl�du na por� dnia i nocy wrza�a tu
gor�czkowa praca: w laboratoriach i salach wyk�adowych w stacjach
do�wiadczalnych i zak�adach przemys�owych Fishhooka, w dyspozytorniach
komputer�w, w rozleg�ych bibliotekach i magazynach Fishhook czuwa� zawsze,
dy�urowa� okr�g�� dob�, nigdy nie zamyka� swych oczu, nigdy nie zapada� w
sen.
Blaine sta� chwile, trzymaj�c d�o� na klamce i zastanawia� si�, co ma
dalej czyni�. Pozornie wydawa�o si� to proste. Mo�e wszak wyj�� przez
nikogo nie zauwa�ony, przez nikogo nie nagabywany, mo�e wsi��� do
samochodu zaparkowanego par� blok�w dalej i skierowa� si� na p�noc, ku
granicy. Lecz to by�oby zbyt proste. Tego w�a�nie spodziewa� si� b�dzie
Fishhook
Ponadto istnia� jeden jeszcze problem: natr�tna my�l, obsesyjna
w�tpliwo��: czy naprawd� musi ucieka�?
Pi�� os�b w ci�gu ostatnich trzech lat, od chwili ucieczki Godfreya
Stone'a; czy� mo�e to stanowi� jakikolwiek dow�d?
Id�c spiesznym krokiem w stron� wind, roztrz�sa� kwestie raz jeszcze.
Zdawa� sobie spraw�, �e teraz nie czas na w�tpliwo�ci, �e s�usznie czyni
podejmuj�c decyzje natychmiastowej ucieczki. Lecz racja mie�ci�a si� w
kategoriach rozumu a w�tpliwo�ci w sferze uczu�.
Jednego by� pewien. Nie chce ucieka� od Fishhooka, chce by� tutaj, chce
robi� to co robi� dot�d, nie pragnie porzuca� swego zaj�cia.
Lecz ta kwestia by�a ju� rozstrzygni�ta, rozwi�zana wiele, wiele
miesi�cy wcze�niej wtedy, gdy podj�� decyzje, �e gdy nadejdzie czas,
zniknie. Bez wzgl�du na to, jak bardzo chcia�by pozosta�, porzuci wszystko
i odejdzie.
A to z powodu Godfreya Stone'a i jego ostatniego, desperackiego
telefonu. Rozmowy telefonicznej, w kt�rej Godfrey nie prosi� wcale o
pomoc, a ostrzega�:
- Shep - Stone oddycha� ci�ko jak po wyczerpuj�cym biegu - Shep,
pos�uchaj mnie i nie przerywaj. Je�eli kiedykolwiek staniesz si� obcym,
zwiewaj. Nie czekaj ani minuty. Po prostu natychmiast pryskaj. I to jak
najdalej i najszybciej jak potrafisz.
Trzask odk�adanej s�uchawki po drugiej stronie zako�czy� te rozmow�.
Blaine pami�ta, �e d�ugo jeszcze trzyma� g�uchy aparat w zaci�nietej
d�oni.
- Dobrze, Godfrey - odpar� w ko�cu w cisze mikrofonu. - Dobrze, b�d�
pami�ta�.
Ani s�owa wi�cej.
Blaine nigdy ju� nie us�ysza� o Godfreyu Stone.
"Gdyby� sta� si� obcy" rzek� w�wczas Godfrey Stone. I tak si�
rzeczywi�cie sta�o. Zmieni� si� w obcego, czu� skulon� pod czaszk� obco��,
kt�ra czai�a si� w drugiej cz�ci jego m�zgu. Wiedzia� jak do tego dosz�o,
jak to si� sta�o i za czyj� spraw�. Ale ci inni? Z ca�� pewno�ci� nie
wszyscy natkn�li si� na R�ow� Istot� odleg�� st�d przecie� o pi�� tysi�cy
lat �wietlnych. Na ile jeszcze sposob�w cz�owiek mo�e sta� si� obcym?
Fishhook zrozumie natychmiast, �e on - Blaine - ma odmienion�
�wiadomo��. Pojmie to natychmiast po odczytaniu ta�m. I nie istnieje
spos�b, by temu zapobiec. Pochwyc� Blaine'a i przy�l� szperacza, bo
jakkolwiek ta�my powiedz� im, �e jest obcy, to tylko na ich podstawie nie
b�dzie mo�na stwierdzi� jak to si� sta�o ani w jakim stopniu zosta�
odmieniony. Szperacz oka�e si� - jak zawsze uprzedzaj�co grzeczny, wr�cz
wsp�czuj�cy, ale zrobi wszystko by wyci�gn�� intruza na �wiat�o dzienne i
pozna�, kim naprawd� jest.
I bez wzgl�du na to, jak szczelnie Blaine zamkn��by sw�j umys�,
szperacz z �atwo�ci� dotrze wsz�dzie tam, gdzie tylko zechce.
Blaine podszed� do windy i nacisn�� taster wzywaj�cy kabine. Ale wtedy
w�a�nie otworzy�y si� jedne drzwi w korytarzu.
- Oh, to ty, Shep! - wykrzykn�� m�czyzna, kt�ry pojawi� si� w progu. -
S�ysza�em, �e kto� nadchodzi. By�em strasznie ciekaw, kto to taki.
- W�a�nie wychodz� - odpar� Blaine, rozgl�daj�c si� wok� gor�czkowo.
- Wpadnij do mnie na chwile - Kirby Rand wykona� zapraszaj�cy ruch
r�k�. - Mia�em w�a�nie zamiar otworzy� butelk�.
Blaine zda� sobie spraw�, �e nie ma czasu na wahanie. Albo wyrazi zgod�
na drinka, albo musi zdecydowanie odm�wi�. Odmowa mo�e jednak wzbudzi�
podejrzenia Randa. A podejrzenia to jego specjalno��. Rand jest szefem
ochrony Fishhooka.
- Doskonale - Blaine stara� si� nada� swemu g�osowi najbardziej
beztroski ton, na jaki go by�o sta�. - Ale tylko na jednego szybkiego.
Rozumiesz, dziewczyna... nie chce, by czeka�a.
Mia� nadzieje, �e ta wym�wka pozwoli mu unikn�� zaproszenia na wsp�ln�
kolacje lub wypad do kabaretu.
Podjecha�a przywo�ana winda, lecz Blaine uda�, �e jej nie dostrzega. Bo
i c� mia� zrobi� innego? Ale by�a to jednak cholerna zw�oka...
W pokoju Rand uj�� go przyjacielskim gestem za ramiona.
- Jak podr�?
- Normalnie.
- By�e� gdzie� daleko?
- Oko�o pi�ciu tysi�cy.
- G�upie pytanie - Rand potrz�sn�� g�ow�. - Teraz latacie tylko daleko.
Sko�czyli�my z kr�tkimi wypadami. A za sto lat... za sto lat b�dziemy
lata� na dziesi�� tysi�cy. Albo dwadzie�cia.
- To ju� nie robi �adnej r�nicy. Skoro tylko znajdziesz si� w
przestrzeni, odleg�o�� przestaje by� problemem. Chyba, �e si� zejdzie z
kursu. Mo�na wtedy z�apa� niez�e op�nienie: p� galaktyki... Ale w�tpi�
osobi�cie czy taka przygoda mog�aby si� przytrafi�.
- Ch�opcy od teorii s�dz� przeciwnie - roze�mia� si� Rand i po�eglowa�
w stron� biurka, na kt�rym sta�a nie napocz�ta butelka. Zdj�� kapsel.
- Wiesz, Shep - odezwa� si� podnosz�c g�ow� znad butelki. - To jest
fantastyczna robota. Mo�e czasami podchodzimy do tych podr�y zbyt
sztampowo, przez co to wszystko staje si� nieco monotonne. Niemniej tkwi w
tym wszystkim masa fantazji.
- I tak zacz�li�my podr�owa� zbyt p�no - odpar� Blaine ogl�daj�c
paznokcie - za d�ugo nie brali�my w rachub� wszystkich w�asno�ci
cz�owieka. Bo by�o to zbyt fantastyczne. Bo nie byli�my w stanie uwierzy�
w nasze mo�liwo�ci. A one tkwi�y w nas zawsze. Ju� staro�ytni znali je,
ocierali si� o nie. Lecz nie rozumieli tego i traktowali je jak czary lub
magie.
- Wi�kszo�� ludzi uwa�a tak do dzisiaj - odpar� szybko Rand, a po
twarzy przelecia�a mu chmura. Postawi� na biurku dwie szklanki. Wyj�� z
lod�wki kostki lodu. Nala� hojnie porcje.
- No, to wypijmy - wr�czy� Blaine'owi szklank�. Sam usiad� za biurkiem.
Obrzuci� Blaine'a karc�cym wzrokiem.
- Na co czekasz? Siadaj! Nie musisz si� tak okropnie spieszy�. A picie
na stoj�co traci ca�y urok. Blaine usiad�, a Rand wyci�gn�� si� w fotelu
k�ad�c nogi na biurku.
Pozosta�o ju� nie wi�cej ni� dwadzie�cia minut!
Blaine, lekko zgarbiony nad szklank�, w sekundzie milczenia, kt�re
zapad�o nim Rand zacz�� ponownie m�wi� odni�s� wra�enie, �e s�yszy puls
tego gigantycznego organizmu jakim by� Fishhook. Zupe�nie jakby to by�a
�ywa istota spoczywaj�ca w bezruchu na �onie matki-Ziemi w spowitym
mrokiem nocy p�nocnym Meksyku; istota posiadaj�ca serce, p�uca i t�tni�ce
krwi� aorty.
- Wy, ch�opaki, macie fajn� zabaw� - odezwa� si� Rand zabawnie
marszcz�c nos. - Czasami a� wam zazdroszcz�.
- Wykonujemy swoj� prac� - ostro�nie odpar� Blaine.
- By�e� dzi� pi�� tysi�cy lat �wietlnych st�d. A to ju� m�wi samo za
siebie.
- Z pewno�ci� masz racje - zgodzi� si� Blaine. - Mo�emy przynajmniej
zobaczy� na w�asne oczy, jak tam jest. Ale tym razem by�o jeszcze
lepiej... Wiesz, wydaje mi si�, �e spotka�em �ycie...
- Opowiedz... - �ywo zainteresowa� si� Rand.
- Niewiele jest do opowiadania - wzruszy� ramionami Blaine. - Rzecz
odkry�em w chwili, gdy m�j czas si� ko�czy�. Nic nie zd��y�em zrobi�.
Musia�em wraca� do domu. A swoj� drog�, mogliby�cie co� dla nas zrobi�...
- Uhumm - Rand skrzywi� si� lekko.
- Powinni�cie zostawi� nam wi�cej inicjatywy a przede wszystkim limit
czasu nie mo�e by� tak sztywno ustalany. Trzydzie�ci godzin! Raz trzymacie
tam cz�owieka, cho� m�g�by z powodzeniem wraca� ju� po godzinie, kiedy
indziej zn�w - jak mnie dzisiaj - wyrywacie z powrotem w chwili, gdy
potrzebuje tego czasu wi�cej.
Rand wyszczerzy� z�by w szerokim u�miechu.
- Tylko nie m�w, �e nie mo�ecie tego zrobi� z przyczyn technicznych -
napiera� Blaine. - Nie udawaj, �e to niemo�liwe. Fishhook ma specjalist�w
na p�czki, posiada stosy ultranowoczesnej aparatury .
- Oh, z pewno�ci� - odrzek� niedbale Rand. - Ale my lubimy mie�
wszystko pod �cis�� kontrol�.
- Boicie si�, by kto� nie nawia�? - wykrzykn�� ironicznie Blaine. -
Chocia�by.
- Po co? Tam przecie� nie jest si� cz�owiekiem. Jest si� tylko nagim
umys�em uwi�zionym w niezwykle skomplikowanej maszynie.
- Wolimy tak, jak jest - uci�� Rand. - No, a poza tym wy, ch�opaki,
jeste�cie cenni. To r�wnie� musimy bra� pod uwag�. Bo co na przyk�ad
zrobisz, je�li tam, pi�� tysi�cy lat �wietlnych od domu, przydarzy ci si�
wypadek? Co b�dzie, je�li stracisz kontrole nad maszyn�? jeste� dla nas
stracony. A tak to wszystko idzie automatycznie. Wysy�amy was, a po
pewnym, z g�ry okre�lonym czasie, automaty �ci�gaj� was z powrotem. Mamy
przynajmniej pewno��, �e wr�cicie.
- Zbyt wysoko nas cenisz - sucho odpar� Blaine.
- To niezupe�nie tak - doda� szybko Rand. - Czy wiesz, ile w was
zosta�o zainwestowane? Czy zdajesz sobie spraw�, ilu musimy przesia�, by
wybra� jednego? Kogo�, kto jest zar�wno telepat� i teleporterem
szczeg�lnego rodzaju, kogo� o tak zr�wnowa�onym umy�le, �e podo�a
psychicznie presji tego wszystkiego, na co si� mo�e natkn��. I w ko�cu
rzecz niebagatelna: kogo�, kto jest got�w dochowa� wiary Fishhookowi.
- Kupujecie nasz� lojalno��. Nie spotkasz w�r�d nas nikogo, kto
uskar�a�by si� na brak pieni�dzy.
- To akurat nie jest �adna wada - roze�mia� si� Rand. - Poza tym wiesz
doskonale, �e nie o tym m�wi�.
A ty - rzuci� w my�li Blaine pod adresem Randa - a ty, jakie masz
kwalifikacje na ochroniarza. Tu potrzebny jest sprawny szperacz. Gdyby�
sam posiada� naturalne predyspozycje na szperacza, nie zatrudnia�by�
innych. - A na g�os powiedzia�: - Ale ja w dalszym ci�gu nie widz�
powod�w, dla kt�rych nie chcecie da� nam czasu wedle w�asnego uznania.
Mogliby�my przecie�...
- A ja nie widz� powodu, by� tak si� tym gryz� - odpar� pogodnie Rand.
- Wr�ci�e� dopiero co na swoj� drogocenn� planet�, ale zawsze mo�esz
powr�ci� tam, sk�d przyby�e�.
- Oczywi�cie, �e wr�c� - odrzek� Blaine i dopi� do ko�ca whisky.
Odstawi� pust� szklank� na biurko. - Okay, musze ju� zmyka�. Wielkie
dzi�ki za drinka.
- Okay, skoro musisz, nie zatrzymuje. Wpadniesz jutro?
- O dziewi�tej rano. Na analiz�.
nast�pny
Clifford Simak Czas jest najprostsz� rzecz�
. 4 .
Blaine przekroczy� ogromny, zdobiony wymy�lnym zwie�czeniem �uk bramy
wyj�ciowej, wyprowadzaj�cej na rozleg�y plac. Zawsze, ilekro� wychodzi�
t�dy o tej porze roku, przystawa� d�u�ej, syc�c si� urokiem miejsca.
Uliczne latarnie l�ni�y t�czowymi kulami blasku, a li�cie na okalaj�cych
plac drzewach dr�a�y lekko w podmuchach morskiej bryzy pe�nej zapachu
soli, ryb i wodorost�w. Po chodnikach sun�y postacie przechodni�w, niczym
ulotne niematerialne zjawy. Samochody z cichym �wistem atomowych silnik�w
mkn�y jezdni�, pozostawiaj�c za sob� barwne smugi �wiat�a. Lekka mgie�ka
spowija�a ca�y plac, tworz�c jedyny w swoim rodzaju, czarodziejski klimat
pogodnego, jesiennego wieczoru.
Dzisiaj jednak Blaine nie przystan�� swoim zwyczajem, cho� wiecz�r by�
wyj�tkowo pi�kny i sprzyjaj�cy zadumie. Nie mia� po prostu czasu,
pozosta�o mu zaledwie osiem minut; osiem wszawych minut.
Gdy dotar� do zaparkowanego nie opodal auta i ta rezerwa czasu si�
sko�czy�a. Nie m�g� ju� skorzysta� z pojazdu. Postanowi� go zostawi�.
Stoj�c przy bezu�ytecznym ju� samochodzie, zastanawia� si� chwil� nad
dziwnym spotkaniem z Kirby Randem. Czemu w�a�nie dzi�, czemu w�a�nie tego
wieczoru Rand otworzy� te cholerne drzwi proponuj�c drinka?
Blaine czu� trudny do sprecyzowania niepok�j. Ta rozmowa, ta dziwna,
nieoczekiwana rozmowa z Randem. Zupe�nie jakby tamten co� podejrzewa�,
ostrzega�, jakby zdawa� sobie spraw� z po�piechu Blaine'a i bawi� si� z
nim, jak kot z mysz�, kradn�c �wiadomie tak cenne dla Blaine'a minuty.
No, by�o i min�o - pocieszy� si� szybko Blaine. Po prostu przypadek,
czysty przypadek, kt�ry, na szcz�cie, nie okaza� si� zgubny w skutkach.
Wr�cz przeciwnie: gdyby Blaine dysponowa� wi�ksz� rezerw� czasow�,
ucieka�by samochodem, u�atwiaj�c tym samym Fishhookowi po�cig. A tak
zmuszony do pozostania w mie�cie, wybierze inny, znacznie lepszy wariant
zmylenia pogoni. Potrzebuje tylko dziesi�ciu minut.
Odwr�ci� si� na pi�cie i pomaszerowa� ra�nym krokiem w d� ulicy,
zostawiaj�c za sob� zaparkowany samoch�d.
Dajcie mi jeszcze dziesi�� minut, jedynie dziesi�� minut - powtarza�
jak w �arliwej modlitwie. Potrzebowa� tego czasu. Je�li mu go los
podaruje, istnieje tuzin miejsc, gdzie mo�e si� ukry�. Tam odetchnie,
spokojnie przemy�li sytuacje, ustali plan dzia�ania. Bo na razie,
pozbawiony samochodu, oszo�omiony lawin� niespodziewanych zdarze�, nie
mia� �adnego planu.
By� �wiecie przekonany, �e je�li nie spotka kogo�, kto go rozpozna,
b�dzie mia� owe dziesi�� minut.
Szed� szybkim krokiem, czuj�c jednocze�nie, jak narasta w nim napi�cie
przeradzaj�ce si� powoli w strach, w ob��dny l�k zalepiaj�cy g�st� pian�
czaszk�. W u�amku sekundy skonstatowa�, �e to nie jest jego strach. To nie
by�o w og�le ludzkie uczucie. By�o to czarne jak otch�a�, obce, skowycz�ce
przera�enie, kt�re leg�o si� w umy�le wepchni�tym w czaszk� Blaine'a. W
umy�le, kt�ry nie potrafi� ju� d�u�ej broni� si� przed groz� tej nowej,
obcej planety i nie chcia� by� d�u�ej wci�ni�ty w m�zg cz�owieka. W
umy�le, kt�ry nie by� w stanie stawi� czo�a obcemu �wiatu, zupe�nie dla�
niepoj�temu.
Pierwszym odruchem Blaine'a by�a pr�ba psychicznego zapanowania nad
intruzem, uspokojenia go, uciszenia. Ale ju� nie by� w stanie rozdzieli�
tej pary umys��w - swego i obcego - zlanych jakby w jedno, z��czonych ze
sob� w jaki� przedziwny spos�b, skazanych na dzielenie wsp�lnego losu.
Wtedy, pod wp�ywem dzikiego impulsu p�yn�cego z obcej �wiadomo�ci,
opanowany bezrozumn� trwog�, Blaine pogna� przed siebie. By� ju� o krok od
szale�stwa, lecz ostatkiem si� zdo�a� si� opanowa�. Przystan��. Oddycha�
ci�ko, a przed oczyma wirowa�y mu barwne kr�gi. Zawr�t g�owy. Zachwia�
si� i wyci�gaj�c na o�lep r�ce, trafi� d�o�mi na rosn�ce na skraju
chodnika drzewo. Obj�� ramionami gruby pie�, przytuli� do niego rozpalony
policzek, jakby samo zetkniecie twarzy z czym� ziemskim mog�o przynie��
ulg�, wzmocni� nadw�tlone si�y cz�owieka.
D�ugo obejmowa� ramionami drzewo. Nie wolno pozwoli� sobie na panik�.
Nie wolno zwraca� na siebie uwagi. Nie wolno da� si� tak bez reszty
opanowa� oszala�emu ze strachu obcemu umys�owi.
Przera�enie stopniowo mala�o, a intruz, jak zbity pies, odpe�za� do
swojej dziury w najg��bszych zak�tkach czaszki cz�owieka, by tam liza� swe
rany. By� po prostu �a�osny.
- W PORZ�DKU. ZOSTA� TAM GDZIE JESTE� - odezwa� si� do niego Blaine. -
Nie denerwuj si�. Zostaw wszystko mnie. Ja si� wszystkim zajm�.
Blaine powiedzia� to, gdy� zrozumia�, �e obcy stara� si� zbiec,
pr�bowa� wyrwa� si� na wolno��. Ale gdy to mu nie wysz�o cofn�� si� w
bezpieczne zakamarki swego wiezienia - azylu.
Do�� tego - skarci� siebie Blaine, potrz�saj�c w zamy�leniu g�ow�. Nie
mog� sobie pozwoli� na jeszcze jeden, podobny wyskok. Je�li on mnie znowu
op�ta, nie wytrzymam. Zaczn� gna� na o�lep i wy�. I to b�dzie naprawd� m�j
koniec.
Dopiero teraz pu�ci� zbawczy pie� drzewa. Jeszcze d�ug� chwile sta�
chwiejnie na mi�kkich, niczym z waty nogach. Nawilg�a potem koszula lepi�a
si� do cia�a, nieprzyjemnie zi�bi�a sk�r�, wywo�uj�c dreszcze. Oddycha�
ci�ko, jak po d�ugim, wyczerpuj�cym wy�cigu, jakby p�uca wype�nia� mu
p�ynny o��w.
Jak mog� uciec, jak mog� znale�� kryj�wk�? - zapytywa� samego siebie.
Jak mog� ucieka� maj�c ca�y czas w sobie tego ma�piszona? Sytuacja jest
wystarczaj�co paskudna dla mnie samego, a tu jeszcze musze wlec za sob� to
przera�one, skaml�ce stworzenie.
Nie by�o jednak sposobu, by si� pozby� balastu, wytrz�sn�� z m�zgu obc�
�wiadomo��. Obaj byli skazani na siebie i Blaine, we w�asnym ju�
interesie, musia� dzia�a� tak, jakby �w upiorny baga� nie istnia�.
Ruszy� przed siebie, pozostawiaj�c drzewo daleko w tyle. Szed� teraz o
wiele wolniej, jakby pod stopami mia� nie wyg�adzone p�yty trotuaru, lecz
mia�ki i grz�ski piach. By� zm�czony i g�odny. Wszak poza t� szklank�
mleka po powrocie, od ponad trzydziestu godzin nie mia� nic w ustach. A
chocia� jego cia�o przez ca�y ten czas spoczywa�o w najg��bszym, niczym
nie zak��conym �nie, to jednak trwa�o to trzydzie�ci godzin.
Wl�k� si� z g�ow� opuszczon� nisko na piersi, pe�n� ponurych my�li.
Szed� bez celu, bez �adnego konstruktywnego planu. Mija�y go w szale�czym
p�dzie limuzyny znacz�ce drog� barwnymi pasmami. Dociera� do jego uszu
szum poduszek powietrznych i niski pomruk nuklearnych silnik�w. Zatopiony
w pos�pnych my�lach Blaine nie zwraca� na to uwagi. Podni�s� twarz dopiero
wtedy, gdy jedno z aut wyskoczy�o naraz z p�dz�cego sznura pojazd�w i
zatrzyma�o si� przy kraw�niku, tu� przed nim.
- Shep! Shep, co za szcz�cie! - z auta wychyli�a si� roze�miana twarz
m�czyzny. - Shep, w�a�nie ci� szuka�em i mia�em nadzieje, �e w ko�cu ci�
dopadn�.
Blaine'a ogarn�a nag�a panika, gdy� poczu�, �e przera�ony stw�r zn�w
zaczyna bra� w nim g�r�. Z najwy�szym wysi�kiem zapanowa� nad intruzem,
wpychaj�c go w najg��bsze zakamarki czaszki.
- Freddy, kop� lat! - sil�c si� na spok�j zawo�a� prawie normalnym
g�osem.
By� to Freddy Bates, osobnik bez okre�lonego zawodu i statusu
spo�ecznego. Blaine jednak by� najg��biej przekonany, i� Bates
reprezentuje nieoficjalnie jak�� osobisto�� lub firm�; zreszt� prawie
ka�dy w tym mie�cie okazywa� si� by� w ko�cu czyim� agentem lub
reprezentantem. Freddy otworzy� drzwiczki samochodu.
- Wsiadaj - wykrzykn��. - Jedziemy na przyj�cie!
To b�dzie w�a�nie to - b�ysn�o w g�owie Blaine'owi. - To w�a�nie jest
najlepszy spos�b na zmylenie tropu i wymkniecie si� z sieci zastawionej
przez Fishhooka. Poszukuj�cym go agentom nawet za milion lat nie wpadnie
do g�owy szuka� go w�a�nie na g�o�nym w ca�ym mie�cie party. Poza tym by�a
to wy�mienita okazja do dyskretnego wsi�kni�cia w t�um i ulotnienia si�.
B�dzie tam z pewno�ci� masa os�b i nikt nawet nie zauwa�y kiedy i gdzie
Blaine zniknie. Na pewno znajdzie jaki� gotowy do jazdy samoch�d z
kluczykami w stacyjce. No i znajdzie tam jedzenie, du�o jedzenia.
- Pospiesz si� - przynagla� Freddy. - Pospiesz si�, Charline czeka na
nas.
Blaine w�lizn�� si� ju� bez wahania do wn�trza pojazdu. Trzasn�y
zamykane drzwiczki i po chwili samoch�d w��czy� si� w nurt p�dz�cych
�rodkiem jezdni aut.
- M�wi�em Charline - papla� Freddy - �e przyj�cie nie mo�e odby� si�
bez jakiej� duszy od Fishhooka. Dobrowolnie zaoferowa�em si� dostarczy�
jak�� szych�...
- Ale� ja nikim takim nie jestem - roze�mia� si� Blaine.
- Jeste�, jeste�. Jeste� jeszcze ciekawszy - �arliwie zapewnia� Freddy.
- Jeste� badaczem, masz mas� do opowiadania...
- Wiesz, �e nigdy nie opowiadamy.
- Wiem, wiem, tajemnica - Freddy klepn�� go w kolano.
- Takie mamy przepisy - b�kn�� Blaine.
- I s�usznie. Nasze miasto jest tak rozplotkowane... Ale to g��wnie
wasza wina. Sami stwarzacie wok� siebie aur� tajemniczo�ci i sekret�w.
Ludzie tego nie lubi�, ludzi to denerwuje, podnieca ich ciekawo��,
powoduje tyle szumu i komentarzy. Tyle plotek...
- W dodatku nieprawdziwych lub monstrualnie przesadzonych.
- Raczej to drugie - pokiwa� g�ow� Freddy.
Blaine nic nie odrzek�. Siedzia� wtulony w siedzenie i wygl�da� przez
okno. Patrz�c na mijane ulice pe�ne �wiat�a, zgie�ku i ruchu, co chwile
wznosi� odruchowo oczy wy�ej, ku g�ruj�cemu nad miastem pos�pnemu
kompleksowi Fishhooka: Ponownie - kt�ry� to ju� raz - zdumia� si�, �e po
tylu latach tam sp�dzonych wci�� jeszcze nie potrafi� opanowa� wzruszenia
na my�l o znaczeniu i ba�niowej wr�cz pot�dze tego miejsca.
Bo tutaj, w�a�nie tutaj, znajduje si� rzeczywista stolica Ziemi -
my�la� Blaine. Tu bowiem - u Fishhooka - le�y ca�a nadzieja i przysz�o��
�wiata, tu bierze pocz�tek ni� ��cz�ca Ziemie z Kosmosem. A on, Blaine,
opuszcza to miejsce. Absurdalne i przera�aj�ce, �e w�a�nie on, z ca�� sw�
mi�o�ci� i ba�wochwalczym wprost uwielbieniem dla tego miejsca, z ca��
wiar� i czci�, kt�rymi je otacza�, musi ucieka� st�d jak wyp�oszony zaj�c.
- Co wy z tym wszystkim robicie? - dobieg� go z p�mroku g�os
Freddy'ego.
- Z czym?
- Z t� ca�� wiedz�, pomys�ami, koncepcjami, kt�re przywozicie stamt�d?
- Nie wiem - odpar� kr�tko Blaine.
- Ca�e zast�py naukowc�w g�owi� si� z pewno�ci� nad tym Technologowie
usi�uj� opracowa� rozwi�zania i wdro�y� je do produkcji. Jak daleko - ty i
tobie podobni - wyprzedzacie nas wszystkich? Milion lat?
- Kierujesz si� pod niew�a�ciwy adres - burkn�� Blaine. - Nie znam si�
na tym. Po prostu wykonuje swoj� prace. Je�li m�wi�c to chcesz mnie
dotkn��...
- Nie gniewaj si�, Shep. Ale w�a�nie ten problem mnie nurtuje.
- Ciebie i miliony innych - kwa�no odpar� Blaine.
- Postaraj si� jednak spojrze� na to z mojego punktu widzenia - odezwa�
si� powa�nie Freddy. Jestem ca�kowicie poza Fishhookiem. Nawet tam nie
zagl�dam, cho� ju� tyle lat �yje w jego cieniu. Ale widz� przecie� tego
kolosa, ten wz�r ludzkiej doskona�o�ci, niedo�cig�ych i niewyobra�alnych
zamierze�. I po prostu wam zazdroszcz�; zazdroszcz� tego, �e to wy tam
jeste�cie, a nie ja. Czuje si� upo�ledzony, odsuni�ty na boczny tor,
jestem obywatelem drugiej kategorii. To tyle ja. A inni? Czy dziwisz si�,
�e tak was nienawidz�?
- Nienawidz�?
- Naprawd�?
- Shep! - �arliwie wykrzykn�� Freddy. - W jakim ty �wiecie �yjesz?
Rozejrzyj si� tylko wok�...
- Nie musze. Wiem wystarczaj�co du�o. Pytam tylko: czy naprawd�
Fishhook jest tak znienawidzony?
- S�dz�, �e tak - odpar� w zamy�leniu Freddy kiwaj�c g�ow�. - Tutaj, w
mie�cie, mo�e nie. Tu panuje moda na Fishhooka, wszystko si� tutaj kreci
wok� niego. Ale dalej, na prowincji... Ludzie naprawd� boj� si�
Fishhooka. Nienawidz� go, i wszystkiego, co ma z nim jakikolwiek zwi�zek.
Blaine nie odrzek� nic. Zapatrzy� si� w okno. Ulice pustosza�y powoli,
gas�y �wiat�a, zmniejsza� si� ruch. Jeszcze tylko centrum us�ugowe i
handlowe kipia�o �yciem.
- Kto bedzie u Charline?
- Jak zwykle masa ludzi - wzruszy� ramionami Freddy. - Ogr�d
zoo�ogiczny... ona jest zwariowana. Mo�na tam spotka� w�a�ciwie ka�dego.
Straszna zbieranina.
- Rozumiem - mrukn�� Blaine i zamilk�, gdy� obcy zn�w drgn�� w jego
umy�le; senny, niemrawy ruch.
- WSZYSTKO OKAY - mrukn�� do niego Blaine. - SIED� SPOKOJNIE I �PIJ.
WSZYSTKO IDZIE JAK TRZEBA.
Freddy skr�ci� z g��wnej autostrady w boczn�, zacienion� aleje. Jechali
teraz g��bokim kanionem. Wyra�nie poch�odnia�o. Szumia�y drzewa. Roznosi�
si� zapach sosnowej �ywicy.
Auto skr�ci�o gwa�townie bior�c ostry wira� i na wysokiej, skalistej
skarpie ukaza� si� przed nimi rz�si�cie o�wietlony dom; nowoczesne pueblo
przylepione do urwiska niczym jask�cze gniazdo.
- No, dobili�my do portu - sapn�� z zadowoleniem Freddy wy��czaj�c
silniki.
nast�pny
Clifford Simak Czas jest najprostsz� rzecz�
. 5 .
Pomimo stosunkowo wczesnej pory przyj�cie by�o ju� niezwykle o�ywione.
Ca�y dom wype�nia� trudny do zniesienia ha�as: d�wi�ki muzyki, szum
rozm�w, szuranie dziesi�tk�w st�p, g�o�ne wybuchy �miechu. Jak wszystkie
tego typu imprezy w mie�cie, bankiet bardzo szybko przekszta�ci� si� w
jarmark ja�owych spekulacji, plotek i b�ahego paplania. Mimo otwartych na
o�cie� okien, przez kt�re nap�ywa�o z kanionu ch�odne, �ywiczne powietrze,
panowa� tu ci�ki zaduch dymu papierosowego wymieszanego z zapachem
kanapek, perfum, alkoholu i ludzkiego potu.
Herman Dalton, rozparty niedbale w fotelu, wyci�gn�� nogi na ca�� ich
d�ugo��. W k�ciku ust tkwi�o mu ogromne cygaro, w�osy mia� lekko
zwichrzone, a w�sy stercza�y mu czupurnie jak twarde w�osie nowej
szczoteczki do z�b�w.
- M�wi� panu, Blaine - dudni�. - To musi si� sko�czy�. Ju� nadszed�
czas. Fishhook musi zacz�� si� liczy� z prawami obowi�zuj�cymi w �wiecie
biznesu. To musi si� sko�czy�, powtarzam, albo wszystko diabli wezm�. Ju�
teraz my, biznesmeni, jeste�my przez Fishhooka przyparci do muru.
- Panie Dalton - odezwa� si� znu�onym g�osem Blaine. - Je�li ju� chce
pan koniecznie o tym m�wi�, to prosz� o jakie� konkretne przyk�ady. Mimo
�e pracuje u Fishhooka, nie znam si� na interesach.
- Fishhook wch�ania nas - odpar� ze z�o�ci� Dalton. - Pozbawia
dochod�w, burzy doskona�y system um�w spo�ecznych, budowany z takim
mozo�em przez stulecia. �amie ca��, tak pieczo�owicie tworzon� struktur�
handlow�. Rujnuje nas powoli i systematycznie. Nie wszystkich od razu,
lecz powoli, kolejno, jednego po drugim. We� pan, na przyk�ad, plantacje
mi�sne. To� to korsarstwo. Ka�dy sobie sieje i czeka a� mu wyro�nie. Potem
tylko wykopuje, jakby to by�y kartofle, a nie najwy�szej klasy proteiny...
- ...dzi�ki czemu miliony ludzi po raz pierwszy w swoim �yciu mog� bez
ogranicze� je�� mi�so wpad� mu w s�owa Blaine. - Przedtem, dzi�ki waszemu
doskona�emu systemowi um�w spo�ecznych i zasad etycznych, ludzi nie sta�
by�o na to, by codziennie je�� mi�so.
- Ale co w takim razie z farmerami? - wykrzykn�� czerwieniej�c Dalton.
- Co z organizatorami rynku mi�snego, nie m�wi�c ju� o producentach
opakowa�?
- Podejrzewam, �e bardziej by wam pasowa�o, panie Dalton, aby ziarno
otrzymywa�y wy��cznie supermarkety lub pot�ni farmerzy. Aby to oni
w�a�nie sprzedawali je po dolarze lub p�tora za sztuk�, a nie Fishhook,
kt�ry bierze za ca�� paczk� dziesi�� cent�w. To zachowa�oby naturaln�
konkurencje handlow� i zapewni�oby wam poka�ny zysk ekonomiczny. Tylko, �e
w takim przypadku miliony ludzi...
- Pan mnie nie rozumie. Biznes jest naj�ywotniejszym komponentem
naszego spo�ecze�stwa. Zniszcz pan biznes, a zniszczysz samego Cz�owieka.
- Bardzo w to w�tpi�.
- Ale� ca�a historia naszej cywilizacji i naszego gatunku udowadnia
niepodwa�aln� role handlu. To on stworzy� �wiat takim, jaki jest dzisiaj.
To dzi�ki niemu odkryto nowe l�dy, to on sp�odzi� odkrywc�w, wzni�s�
fabryki...
- Tak, tak, tak. Znam to wszystko. Pan, panie Dalton, jest bardzo
oczytany w historii! - wykrzykn�� ironicznie Blaine.
- Prawda? - rozpromieni� si� biznesmen. - W historii jestem wprost
rozkochany.
- W takim razie wie pan z pewno�ci�, i� wszystkie koncepcje, instytucje
czy wierzenia prze�ywaj� si�. Na tym w�a�nie polega ewolucja i na tym
zasadza si� historia. �wiat, panie Dalton, rozwija si�, idzie naprz�d, a
ludzie - wraz ze stosowanymi przez siebie metodami dzia�ania - ulegaj�
sta�ym przemianom. Czy nigdy nie przysz�o panu do g�owy, �e biznes, jakim
go pan pojmuje, prze�y� si�? Biznes spe�ni� swe historyczne zadanie, a
�wiat poszed� naprz�d. Biznes jest ju� martwy, jak ptak dodo...
Dalton podskoczy� jak oparzony, cygaro zafalowa�o mu gwa�townie w
ustach. Twarz nabrzmia�a, na skroniach wyst�pi�y �y�y, a szczoteczka w�s�w
zje�y�a si�.
- Na Boga, Blaine! - wykrzykn��. - Pan oszala� albo stroi ze mnie
�arty. Czy tak s�dzi Fishhook?
- Nie, to moje prywatne zdanie - odpar� sucho Blaine. - Nie mam
najmniejszego poj�cia co w tej materii s�dzi Fishhook. Nie nale�� do
Zarz�du.
I tak jest zawsze - pomy�la� z gorycz� Blaine. - Nieistotne gdzie i z
kim rozmawiasz. Tak jest zawsze. Zawsze znajdzie si� obok kto�, kto
zacznie to cholerne podpytywanie o sekrety Fishhooka, jego plany, opinie,
zamierzenia i ostatnie osi�gni�cia. Jak stado s�p�w, jak stado
�cierwojad�w, jak banda hien, jak ca�y t�um podgl�daczy. Wsz�dzie ta
ma�pia ciekawo��, niezdrowa sensacja, podejrzliwo�� i plotki.
To miasto by�o siedliskiem intryg, szept�w, plotek, pom�wie�,
�cieraj�cych si� ze sob� interes�w. Pe�ne tajnych agent�w i szpicli
najr�niejszych zwi�zk�w, firm, koncern�w, korporacji, partii politycznych
i grup przemys�owc�w. A ten tutaj, siedz�cy naprzeciw Dalton - Blaine
m�g�by si� za�o�y� - przyby� z ca�� pewno�ci� na czele delegacji
reprezentuj�cej wielki biznes, w celu zaprotestowania przeciw jakim�
poci�gni�ciom Fishhooka.
Dalton milcza�, zaci�gaj�c si� mocno cygarem.