2550
Szczegóły |
Tytuł |
2550 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2550 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2550 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2550 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
KORNEL MAKUSZY�SKI
U�MIECH LWOWA
NIEZNAJOMY JEST WIELKIM DZIWAKIEM
Mialem czterna�cie lat, kiedy zosta�em sam na �wiecie. Ojciec m�j umar� przed dwoma laty, matka przed kilku miesi�cami. Przygarn�li mnie rodzice mego kolegi, Tadeusza Borowi�skiego. Dr�czy�o mnie to, gdy� �le im si� wiod�o; Tadzio odznacza� si� takim apetytem, �e m�g�by dosta� wielki z�oty medal na wszech�wiatowej wystawie, a ja po jednym tylko popisie mog�em dosta� ma�y, r�wnie� z�oty, i list pochwalny. Nie by�em wi�c takim nabytkiem, o kt�ry nale�a�o zbyt natarczywie prosi� Pana Boga. Zacz��em przeto pilnie rozmy�la�, co pocz�� z czternastoletnim dryblasem, kt�ry si� zowie Micha� Korecki i wcale dobrze si� uczy, ma jednak t� czarn� wad�, �e go nie mo�na odzwyczai� od jedzenia i od zdzierania jedynej pary but�w?
Ja jestem tym dryblasem, bo rosn� szybko jak dzikie wino i nied�ugo wyskocz� z w�asnego ubranka, kt�re zdradza ju� ostatek cierpliwo�ci. Nied�ugo z moim weso�ym przyjacielem, Tadziem, tak objemy dom jak termity. Je�li nie uda mi si� zdoby� jakiej� korepetycji lub je�li nie wymy�l� innego sposobu, abym si� sam m�g� wy�ywi�, nie wiem, co b�dzie? Z tym jest najgorsza sprawa, �e za tydzie� zaczynaj� si� wakacje, a przez lato �adnej pracy nie znajd�.
Rozmy�la�em gorzko patrz�c przez okno na chmury jak gdyby w nadziei, �e na jednej z nich, jak na wielb��dzie, przycwa�uje w moj� stron� jaki� nieznany wuj albo daleka ciotka i zawo�a mnie po imieniu. Wujowie jednak, ani ciotki nie je�d�� na chmurach. Nie wiedzia�em zreszt�, czy mam gdzie na �wiecie jakich krewnych. Nikt si� po mnie ani do mnie nie zg�osi�. Jeste�, Micha�ku, sam jak ptak zab��kany na pustyni.
Wszed� Tadzio i szybko zbli�y� si� do mnie.
- List do ciebie! - szepn�� niezmiernie przej�ty.
Poda� mi ogromny list, na kt�rym z jednej strony wypisane by�o wielkimi literami nazwisko, a na drugiej krwawi�o si� pi�� ogromnych piecz�ci z czerwonego laku. Ten, kt�ry go pisa�, nie m�g� powiedzie�, jak �w weso�y pisarz, co zakleiwszy list op�atkiem dopisa�: "Przebacz Polaku, lecz nie mam laku!"
List sprawia� swoim wygl�dem pot�ne wra�enie. Obraca�em go w r�kach z jakim� zabobonnym strachem. Wszystkiego mog�em si� spodziewa� na tym �wiecie, ale nie listu. Ludo�erca w afryka�skiej puszczy m�g� �acniej list otrzyma� ni�li ja. A jednak kto� do mnie napisa�! Nie mia�em odwagi otwarcia tego listu i naruszenia pi�ciu piecz�ci.
Tadzio patrzy� te� ze strachem i szepta� gor�czkowo:
- Wchodz� w bram�, a wtem zbli�a si� jaki� pan... Taki jaki� wysoki i chudy. "Czy ty, ch�opcze, jeste� Micha� Korecki?" - powiada. Ja mu na to, �e nie, ale �e ty u nas mieszkasz. Wtedy on daje mi list l m�wi: "Daj go Michasiowi! To bardzo wa�ny list!" Wzi��em list, a ten pan gdzie� si� podzia�. Tak pr�dko odszed�, �e nie mia�em czasu, aby mu si� dobrze przyjrze�! Bo�e drogi, co to wszystko znaczy? Przeczytaj, pr�dko przeczytaj!
Nie trzeba mnie by�o zach�ca�! Otworzy�em list z nerwowym po�piechem i wydoby�em z niego du�� kartk� zapisanego papieru i dwa banknoty.
- Pieni�dze! - zawo�a� Tadzio.
- Czytajmy... - szepn��em nieswoim g�osem.
Przepisuj� tutaj ten list dos�ownie, ka�dej zreszt� chwili mog� go wypowiedzie� z pami�ci, czyta�em go bowiem ze sto razy. By� on �atwy do zapami�tania, bo by� pisany... wierszami!
Powiedzieli mi ludzie, kochane me dzieci�,
Ze nikogo ju� z bliskich nie masz na tym �wiecie,
Lecz istnieje przyjaciel, me znany nikomu,
Kt�ry ciebie we w�asnym chce wychowa� domu
A dlaczego to czyni, b�dziesz wiedzia� o tem,
Ale jeszcze me teraz, tylko nieco potem
Dumy twojej nie zrani�! Kln� si� na Zawisz�,
�em uczciwy przyjaciel i sercem list pisz�!
Znajd� mnie, mi�y Micha�ku, by z�o�y� dowody,
�e� jest bystry i dzielny, cho� tak bardzo miody
Je�eli mnie odnajdziesz, rzecz postanowiona
Nieznany Ci� przyjaciel zagarnie w ramiona,
Lecz je�li nie potrafisz, to dowodem b�dzie,
�e� wcale me jest or�em, lecz kur� na grz�dzie.
Ruszaj w drog� i szukaj! Ja ci tylko mog�
Wyborne da� wskaz�wki na zawi�� drog�'
Znajd� miasto w polskiej ziemi W tego miasta bramie
Lew stoi, wi�c go nigdy �adna moc me z�amie
Od wiek�w jest to miasto zamkni�te na zamek,
Co zawsze jest otwarty, bez klucza i klamek
Nad rzek� owe miasto w wielkiej ro�nie chwale,
Lecz cho� jest w mm ta rzeka, me ma rzeki wcale!
Ze wzg�rz schodz� do rzeki parki i ogrody, Lecz nie mog� si� napi�, bo me wida� wody Skoro dworzec opu�cisz, do pierwszej id� mety Tam gdzie stoi wynios�y dom �wi�tej El�biety Potem szewca odnajdziesz, co z chor�gwi� w d�oni, Cho� ci�gle nieruchomy, jednak wroga goni. Pok�o� mu si� z szacunkiem, a on ci w te p�dy Powie, co masz uczyni�, dok�d i��, kt�r�dy?
- To nadzwyczajne! - zawo�a� Tadzio, kt�remu na twarzy wybieg�y rumie�ce.
Ja musia�em by� blady. Przez g�ow� moj� przebieg�y najdziwniejsze my�li. Czy to �art, czy to prawda? Kim jest ten cz�owiek, co taki list napisa�? Jakim sposobem dowiedzia� si� o mnie? Czy to on sam odda� list Tadziowi? Czemu nie przyszed� wprost do mnie, aby mi powiedzie� zwyczajn� zrozumia�� mow�, o czym tak zagadkowo pisze w li�cie? M�wi wprawdzie, �e po to czyni to wszystko, aby si� o mojej przekona� bystro�ci. Czy dlatego mam szuka� jakiego� zaczarowanego miasta, zamkni�tego otwartym zamkiem, miasta, w kt�rego bramie stoi lew, rzeki, kt�ra jest i kt�rej nie ma, nieruchomego szewca? Co ja mam pocz�� z tym listem, jakiego nikt chyba dot�d nie otrzyma�? W g�owie mi szumi, w r�ku trzymam dwa banknoty.
- Mo�e to fa�szywe? - szepn�� z przestrachem Tadzio.
- Nie wiem... - odpowiedzia�em z trwog�. - List w ka�dym razie jest prawdziwy.
Udali�my si� po pomoc i rad� do pana Borowi�skiego. Przeczyta� dziwne pismo dwa razy, kr�ci� g�ow�, marszczy� czo�o, wreszcie rzek� po d�ugim namy�le:
- Nie wydaje mi si�, aby ten list by� �artem. Zbyt kosztowny by�by to �art ze wzgl�du na za��czone pieni�dze i zbyt okrutny ze wzgl�du na ciebie. Ten, co to pisa�, jest niew�tpliwie dziwakiem, lecz jakim� poczciwym dziwakiem. Musi to by� cz�owiek dobry, kt�ry wymy�li� oryginalny spos�b, aby do�wiadczy� twojej bystro�ci. I nie tylko dobry, lecz nawet subtelny. Wie o tym, �e s�uszn� powodowany dum� m�g�by� nie przyj�� pomocy od obcego cz�owieka, wi�c ci� zapewnia o swoich szlachetnych intencjach, p�yn�cych ze szczerego serca. Podoba mi si� ten nieznajomy cz�owiek, kt�ry ciebie wo�a w tak dziwny spos�b. Zg�d� si� na t� pr�b�, m�j ch�opcze! Nie my�l, na Boga, �e chcemy si� ciebie pozby� z domu. Mo�e jednak ca�a twoja przysz�o�� mie�ci si� w tym dziwnym li�cie. Spr�buj! Uda ci si�, to dobrze, nie uda si�, wtedy powr�cisz do nas. Powinno ci si� jednak uda�! Jeste� skautem, "poszukiwaczem �cie�ek", wi�c nie dasz si� zbi� z tropu.
- Jemu wszystko si� uda! - zawo�a� Tadzio.
- Szukajmy - rzek� pan Borowi�ski. - A raczej: ty szukaj sam! Wprawdzie ten pan nie zastrzeg� w swoim cyrografie, �eby ci nie pomaga� w rozwi�zywaniu zagadki, ale mo�e dlatego tylko, �e mu brak�o rymu. Lojalniej jednak b�dzie, je�li rozwi��esz j� sam.
- S�usznie - po�wiadczy�em skwapliwie.
- Przet�umacz wi�c te tajemnicze wiersze na zwyczajn� proz�.
Namy�li�em si� g��boko i zacz��em w ten spos�b obja�nia� �w list:
- Miasto, w kt�rym mieszka �w pan, le�y w Polsce. To jest pewne, bo sam o tym pisze. Mo�na si� tam dosta� kolej�, bo te� sam pisze o dworcu kolejowym. Jest to jakie� znaczniejsze miasto, bo "w wielkiej ro�nie chwale". Czy dobrze rozumuj�?
- Bardzo dobrze! Co jeszcze wiemy o tym mie�cie?
- To, �e le�y na wzg�rzach. Ale czy le�y ono blisko, czy daleko od Warszawy? My�l�, �e daleko.
- Dlaczego tak my�lisz?
- Ten pan przypuszcza z ca�� pewno�ci�, �e pojad� trzeci� klas� najta�szego poci�gu, i daje mi na podr� czterdzie�ci z�otych. Znaczn� przestrze� mo�na przejecha� za takie pieni�dze, wi�c to miasto le�y daleko od Warszawy.
- �wietnie! - zawo�a� Tadzio.
- Dobrze! - rzek� ojciec. - Wiemy ju� co� nieco� o tym mie�cie, tego nie wiemy, jak si� zowie. Gdyby� to odgad�,
�atwiej by�oby ci wyt�umaczy� najdziwniejsz� cz�� zagadki kt�ra mnie tez przestrasza.
Zebra�em wszystkie my�li i powtarza�em cicho:
- "... W tego miasta bramie stoi lew..." Lew, stoi lew... Co to ma oznacza�? To chyba musi by� herb miasta. Warszawa ma w herbie syren�, tamto miasto ma lwa. Zaraz... zaraz!
- Co� mi si� ju� majaczy! - rzeki z u�miechem pan Borowi�ski.
- Drogi panie! Prosz� nie m�wi�, bo ja odgadn� sam. Wi�c w bramie stoi lew i miasto "ro�nie w chwale". Jakie� lwie miasto, jakie�... O, Bo�e! To przecie� Lw�w!
- Nie ulega w�tpliwo�ci! Ja my�l� tak samo. W li�cie s� jednak inne �lady. Jak on tam pisze o tym zamku?
Odczytywa�em raz jeszcze ust�p o "otwartym zamku", kt�ry "zamyka" miasto. My�leli�my wszyscy i nikt tego nie odgad�. Zas�pi�em si� po pierwszym, �atwym triumfie: zagadka by�a zbyt trudna. Usi�owali�my przeto rozwik�a� drug�, o tej dziwnej rzece, kt�ra jest w tym mie�cie i kt�rej... nie ma wcale.
- To okropne! - martwi� si� Tadzio.
Wtedy przysz�o mi na my�l, �e trzeba zajrze� do podr�cznika. Wertowa�em gor�czkowo jego kartki. Jest, jest! Czyta�em szybko:
"Lw�w, miasto w Ma�opolsce Wschodniej nad rzek� Pe�twi�..."
- Mamy rzek�! - zawo�a�em z rado�ci�.
- C� z tego, �e mamy, kiedy teraz idzie o to, aby jej nie by�o - rzek� ojciec Tadzia w zamy�leniu. - Nikt z nas nie by� we Lwowie, wi�c...
- Mamusia by�a! - zawo�a� Tadzio.
- Prawda! By�a tam przez trzy dni jad�c do Truskawca. Mo�e co wie o tej pomylonej rzece, kt�ra raz jest, a raz jej nie ma.
Zapytali�my pani� Borowi�sk� ch�rem ku jej wielkiemu zdumieniu:
Czy jest we Lwowie rzeka?
Nie ma tam �adnej rzeki! - powiedzia�a.
Prosz� pani, niech pani sobie przypomni, bo to wa�na sprawa
Dobra kobieta wzruszy�a ramionami.
- Mog� przysi�c, �e nie ma. Schodzi�am ca�y Lw�w, bo jest �liczny. Widzia�am ka�dy zak�tek, jak�e wi�c nie mia�abym zauwa�y� rzeki? Powtarzam, �e tam nie ma �adnej. Pokazali�my jej podr�cznik, w kt�rym p�ynie rzeka Pe�tew. - To dziwne! To bardzo dziwne! Albo oni si� pomylili, albo ja... Ale nie! Ja naprawd� mog� przysi�c...
- Doskonale! - zawo�a� pan Borowi�ski. - Jedni wiedz� o tej rzece, inni nie wiedz�. Jest to bardzo �mieszne, ale wida�, �e tak mo�e by�. Zgadza si�, Micha�ku, to Lw�w!
- Ale co b�dzie z tym zaczarowanym zamkiem? I z tym nieruchomym szewcem, do kt�rego mam si� zg�osi�? Jak�e� ja go znajd�?
- P�jdziesz po nitce do k��bka. Na miejscu �atwiej ci to przyjdzie. Bystrze odgad�e� pocz�tek, odgadniesz reszt�.
Zarumieni�em si� i ufno�� wst�pi�a we mnie. Zacz�a mi si� podoba� ta ca�a przygoda. B�d� mia� pracowite, ale niezwyk�e wakacje, szukaj�c tego dobrego cz�owieka, co si� ukry� w g�szczu zagadek. To doskona�e! Musz� otworzy� - otwarty zamek.
Jad� do miasta, w kt�rego bramie stoi lew...
ID� SZUKA� BOHATERSKIEGO SZEWCA
Jecha�em przez ca�� noc. Obudzi�em si� o �wicie i od razu jak rozgadana wielkim szczebiotem gromada ptactwa opad�y mnie rojem najdziwniejsze my�li. Wpada�em w zw�tpienie, aby po chwili znowu zaczerpn�� odwagi. Bardzo jednak niespokojnie t�uk�o si� we mnie serce, kiedy w �liczny, s�oneczny poranek wysiad�em na dworcu lwowskim. Och, jaki� wspania�y dworzec! Ogromny, dwoma szklanymi dachami nakryty, ze szk�a ca�y i �elaza. Przyjrza�em si� ze zdumieniem, jak wielkie i ci�kie kufry dobywaj� si� z podziemi podnoszone przez du�y d�wig. Sam zaraz potem zszed�em w te podziemia, w tunele, kt�re wiod� do wyj�cia. By�em nieco oszo�omiony, a przy tym g�odny, wi�c zacz��em si� b��ka� po obszernych halach, nie wiedz�c, dok�d p�j��? Przyjrza� mi si� ten i �w i wtedy po raz pierwszy us�ysza�em lwowsk� mow�. Jest ona przedziwnie �piewna i jaka� s�odka. Takie odnios�em wra�enie, jak gdyby by�a zawsze u�miechni�ta. Ludzie te� s� u�miechni�ci. Musia�em ich zdziwi� swoj� strapion� min�, bo od razu dw�ch czy trzech lwowiak�w zwr�ci�o si� do mnie; zacz�li mnie wypytywa� troskliwie i serdecznie, czy mi mog� w czym pom�c. Dziwni, kochani ludzie! Jak gdyby jednego by�o za ma�o do tej sprawy, zebra�a si� ich ca�a gromada i zacz�li si� naradza�, gdzie mam spo�y� �niadanie, gdzie usi��� i co mam zje��? Zaprowadzili i mnie do kolejowego bufetu, usadowili i ka�dy mi na po�egnanie pozostawi� u�miech. By�em wzruszony. U�miechn��em si� do wszystkich serdecznie i take�my si� po�egnali, jak gdyby�my si� znali od dawna. Otucha we mnie wst�pi�a, w�r�d takich ludzi nie mo�na zgin��. Nagle jeden z owej gromadki powr�ci� i powiada:
- Ta jakby si� panu tu nie spodoba�o, to niech pan p�jdzie na Gr�deck� ulic� do mleczarni. Niedaleko st�d, ko�o �wi�tej El�biety!
Skoczy�em na r�wne nogi.
- Gdzie, gdzie? - zawo�a�em. - Pan powiedzia� ko�o �w. El�biety? Ko�o domu �w. El�biety?
- Ta ko�o jakiego domu? Czy pan hecy robi? Ta to ko�ci�, nie dom.
- Och, dzi�kuj� panu! - krzykn��em z rado�ci�.
- Nie ma za co... - odrzek� zdziwiony moj� rado�ci� lwowianin.
Dobrze przeto odgad�em! Nieznajomy m�j przyjaciel pragnie mi pokaza� swoje miasto, sw�j Lw�w. Je�li on jest taki mi�y, jak ci lwowianie, kt�rych dot�d spotka�em, dobry to musi by� cz�owiek.
Jad�em �niadanie szybko, bo mnie gna�a wielka niecierpliwo��. Wzi��em moj� male�k� walizeczk�, by czym pr�dzej wyj�� na ulic�. Powiedziano mi tam, znowu z najmilszym u�miechem, �e musz� i�� prosto, potem skr�ci� w lewo. Trzech zacnych przechodni�w ofiarowa�o si�, �e mnie zaprowadz�, ale podzi�kowa�em im serdecznie, gdy� droga by�a prosta i �atwa. Szed�em weso�o, bo si� jako� wszystko doskonale klei. Naprz�d, naprz�d Micha�ku! Wszed�em w jak�� ubog� dzielnic�, szar� i zasnut� dymami wlok�cymi si� od kolejowych zabudowa�. Gdzie� tutaj powinien sta�, biedny zapewne, ko�ci�ek, kt�rego szukam. Nagle krzykn��em niemal z podziwu, na obszernym placu pyszni� si� pot�ny ko�ci� o trzech wynios�ych wie�ach. Obja�niono mnie, �e to w�a�nie jest �w. El�bieta. Trzeba si� jej pok�oni�, bo mi tak polecono. Z ca�ego uczyni�em to serca. Kiedy przystan��em potem na schodach, przed ko�cio�em, aby go dobrze obejrze�, zbli�y� si� do mnie staruszek ksi�dz.
- Podoba ci si� nasz ko�ci�, drogi ch�opcze? - zapyta�.
- O bardzo, bardzo! - zawo�a�em.
- Bo jest pi�kny - m�wi� ksi�dz z mi�o�ci�. - Zbudowany jest w stylu roma�sko-gotyckim, szlachetny w liniach, spokojny i powa�ny. Ciesz� si�, �e ci� tak zachwyci�. Czy jeste� nietutejszy?
- Jestem z Warszawy - rzek�em nie�mia�o. - Przyjecha�em dzisiaj rano.
- Z Warszawy? Patrzcie, patrzcie! Do krewnych przyjecha�e�?
Nag�a my�l za�wita�a w mej g�owie.
- Nie, prosz� ksi�dza. Przyjecha�em w bardzo wa�nej sprawie. Szukam jednego szewca.
- Kogo szukasz? Szewca? - zdumia� si� ksi�dz.
- Ale nie takiego zwyczajnego szewca. O, nie! D�ugo by trzeba opowiada�, dlaczego go szukam. Niech si� ksi�dz dobrodziej nie �mieje, ale musz� znale�� takiego szewca, kt�ry jest we Lwowie, i kt�ry "z chor�gwi� w d�oni, cho� ci�gle nieruchomy, jednak wroga goni".
Staruszek ksi�dz spojrza� na mnie podejrzliwie i nieznacznie si� ode mnie odsun��.
- Ch�opcze! - rzek� troskliwie. - Czy ty nie masz gor�czki?
- Sk�d�e! Nie mam!
- Wi�c czemu gadasz wierszami? Czy �arty sobie stroisz ze starego cz�owieka?
- Bro� Bo�e! - krzykn��em. - Prosz� ksi�dza, ja naprawd�...
- Niech�e ci� Pan B�g ma w swojej opiece! - szepn�� poczciwy ksi�dz i odwracaj�c si� ci�gle podrepta� szybko do ko�cio�a.
Musia� mnie uwa�a� za wariata, bo te� gada�em, jakbym by� pomylony. Zdaje si�, �e nie raz jeden jeszcze mnie to spotka. Nie martw si�, dzielny skaucie! Pomy�l, co masz teraz uczyni�? Zawezwij t�p� g�ow� do ci�kiej pracy, bo co� si� jej my�le� nie chce.
Ach! Kt� mi o dziwnym szewcu pr�dzej powie ni� zwyczajny szewc? Po godle odnalaz�em jakiego� zacnego szewca przy pobliskiej ulicy Leona Sapiehy; wys�uchawszy mojej oszala�ej opowie�ci, od�o�y� kopyto, zmarszczy� si� i pocz�� pot�nie rozmy�la�. Czasem oczy wznosi� ku niebu, gdzie wszystko wiedz�, czasem stuka� palcem w g�ow� i nads�uchiwa� echa. Wreszcie rzek�:
- �eby tak prawd� powiedzie�, to ja o takim szewcu nie s�ysza�em, ale tak sobie my�l�, �e si� taki w naszym Lwowie znajdzie. U nas, jak trzeba, wszystko si� znajdzie, tylko poszuka�. Powiada kawaler, �e ten szewc jest wci�� nieruchomy? Taki jest! Jest taki! Na �yczakowskiej jest szewc, co ju� od dwudziestu lat jest nieruchomy, bo mu nogi odj�o od wilgoci. Ta mo�e to ten?
- A czy goni kiedy wroga? - zapyta�em nie�mia�o.
- Goni�, to on goni. Czasem �on�, kiedy za wiele gada, a czasem ch�opca, kiedy co� sknoci, ale to nie wrogi. Zgadza�oby si�, ale tylko w po�owie. Jest jeden but, ale pary nie ma. To na nic!
- I chor�gwi pewnie te� nie ma?
- Chor�gwi? A na co mu chor�giew? Rzemie� ma i tyle.
- Wi�c to nie on - powiedzia�em smutno. - Bardzo panu dzi�kuj�...
- Nie ma za co... nie ma za co... Smutno mi, �e pan a� z Warszawy przyjecha�, aby si� tyle tylko dowiedzie�. A ja bym do Warszawy po to tylko pojecha�, aby zobaczy� to Stare Miasto, gdzie si� narodzi� najs�awniejszy polski szewc.
- Kili�ski - powiedzia�em mimo woli, zaj�ty my�lami.
- O, tak! Najwi�kszy szewc, pan pu�kownik Kili�ski! A czy kawaler wie, �e my�my mu tu, we Lwowie, ju� dawno pomnik postawili? Stoi on sobie na nim z kamienia wykuty, a w r�ce trzyma chor�giew.
- Jak pan powiedzia�?
- Powiedzia�em, �e ma chor�giew w prawej d�oni. Tak jest wyobra�ony, jakby Moskala goni� i wo�a�: "Do broni, bracia, do broni!" Co si� z panem dzieje?
Zdumia� si�, bo go obj��em za szyj� i uca�owa�em w siwe w�siska.
- To on! - wo�a�em - To m�j bohaterski szewc! I nieruchomy jest, i goni wroga. Niech panu B�g zap�aci! Gdzie on stoi, panie drogi, gdzie on stoi?
- W swoim w�asnym parku - odrzek� szewc z dum�. - W parku Kili�skiego. Tak, tak! To z pewno�ci� on, bo drugiego takiego nawet we Lwowie nie ma. Ta poj�cia pan nie ma, jak ja si� ciesz�. Ju� kawaler chce i��? Ledwo przyszed�, ju� odchodzi? O nie, bardzo przepraszam! Tak nie mo�na. Wieprzowina z kminkiem b�dzie na obiad, a we Lwowie g�odnego go�cia nie wypuszcza si� do parku. Cha! cha!
Musia�em pozosta� i zje�� obiad. Nikt mnie tu nie zna�, nikt o mnie nie s�ysza�, a ju� mnie przygarni�to i ju� mnie nakarmiono. To jakie� czarodziejskie miasto! A na po�egnanie rzek� mi zacny szewc:
- A jakby�, ch�opczyno, nie mia� gdzie g�owy przytuli�, to przyjd� na noc.
Mia�em �zy w oczach przy po�egnaniu i dopiero osuszy�o mi je s�o�ce na ulicy.
Powt�rzy�a si� �ci�le poranna historia, gdy� wszyscy chcieli mi wskazywa� drog� do parku Kili�skiego. Obejrza�em po drodze wspania�y gmach Politechniki. Jaki� student widz�c moje szeroko rozwarte oczy u�miechn�� si� i rzek� weso�o:
- �adny budyneczek, co? Zachariewicz budowa�. A gdyby ci�, mikrusie, do �rodka wpu�cili, toby� tam obrazy samego Matejki zobaczy�.
- Przepraszam pana - rzek�em. - Co to jest "mikrus"?
- Cha! cha! - za�mia� si� student. - To� ty nietutejszy?
Mikrus to po naszemu ma�y brzd�c. Nie gniewaj si�! My�la�em, �e� sw�j. A wiesz, kto to by� Matejko?
- Wielki malarz, wspania�y malarz! - zawo�a�em.
- Zda�e�! Wcale nie jeste� mikrus, tylko szlachetna osoba. Dok�d idziesz?
- Do parku Kili�skiego.
- P�jdziemy razem, bo ja te� w tamt� stron� nios� moje cia�o.
Rozgadali�my si�, a on ka�de s�owo skraplaj�c �miechem obja�nia� mi wszystko po drodze. Szli�my przez pi�kn� dzielnic� pe�n� drzew i zieleni. Min�li�my ogromny gmach Szko�y Kadet�w i stan�li�my wreszcie u jednej z bram wspania�ego parku.
- Wal, bracie - rzek� student - t� drog� w d�, tylko si� nie rozp�dzaj, bo wpadniesz do sadzawki i ryby ci� zjedz�. Dawaj �ap�! Ale, ale! Nie wygl�dasz na ksi�cia, wi�c pewnie jeste� go�y, a do tego w podr�y. Wiesz co, stary, podziel� si� z tob� tym, co mam.
- Bardzo panu dzi�kuj�, ale ja mam pieni�dze.
Wtedy on rykn�� �miechem.
- To ca�e szcz�cie, bo ja nie mam ani grosza przy duszy, wi�c niewiele by� dosta�. �wietny kawa�, co? Serwus, kolega! Niech ci nic nie dolega! Psiako��, to do rymu! B�d� zdr�w i nie b�j si� kr�w! Znowu do rymu, jak Pana Boga kocham...
Tu� by�em daleko, a ten weso�y student jeszcze si� �mia�. Bardzo weseli ludzie mieszkaj� we Lwowie! Prawd� m�wi�c, musz� by� weseli, skoro maj� taki cudny park. Roz�o�ony na wzg�rzach, bujny, zielony i srebrny, bogaty i nape�niony ptasim rozgwarem, przepysznie utrzymany, budzi rado�� w duszy. Ile� tu kwiat�w, ile drzew wynios�ych, ile krzew�w! Dr�ki kr�te jak ma�e potoki wij� si� w�r�d w�woz�w i sp�ywaj� do rzeki szerokiej drogi. Wszed�em w jak�� prze�liczn� alej� wynios�ych, przyci�tych r�wno grab�w i szed�em w�r�d niej jak w�r�d zielonych mur�w. Jedna dr�ka prowadzi w d�. Ach! W�r�d kwiecistych rabat�w, w�r�d r�nokolorowych kwietnych dywan�w stoi pomnik: to on! Kili�ski... Bohaterski szewc... Ta druga stacja mojej zawi�ej w�dr�wki przepyszne ma mieszkanie w przepysznym parku.
T�um ludzi snu� si� po drogach. Ja stan��em tu� ko�o pomnika i spojrza�em na tego, kt�ry na nim stoi: wszak to on ma mi powiedzie�, co mam czyni� dalej?
W tej chwili zbli�y� si� do mnie jaki� ch�opczyna i zapyta� nie�mia�o:
- Czy ty jeste� Micha� z Warszawy?
- Tak! - rzek�em szybko z dr�eniem serca.
- List do ciebie - rzek� ch�opiec, wr�czy� mi list i uciek�.
Czyta�em szybko:
Dzielnie, dzielnie, Michasiu! Mam ci� wci�� na oku, I o ka�dym wiem twoim do tej chwili kroku. Zanim wiecz�r zapadnie, zanim znajdziesz ��ko, Id� zaraz do Rac�awic, gdzie walczy� Ko�ciuszko! Z g�ry spojrzyj na miasto, co w dali wyrasta, Bo w �yciu pi�kniejszego nie widzia�e� miasta!
KO�CIUSZKO WALCZY A S�O�CE ZACHODZI PONAD LWOWEM
Ju� si� nie obawia�em zawi�ych zagadek. Pr�cz zagadki o rzece i o tajemniczym zamku rozwi�za�em szcz�liwie wszystkie. Ju� nie zgin�, tym pewniej nie zgin�, �e kto� wyra�nie nade mn� czuwa i czyje� oko na mnie spogl�da. Doda�o mi to si�y. By�em wprawdzie zm�czony, a jeszcze wi�cej oszo�omiony, ale mam przecie czterna�cie lat! Wyspa�em si� w poci�gu, podjad�em sobie u zacnego szewca, wi�c teraz tylko chwil� odpoczn� i b�d� gotowy do nowej, weso�e: awantury. Znalaz�em Kili�skiego, b�d� szuka� teraz Ko�ciuszki. �atwo znalaz�em pu�kownika, �atwiej przeto odnajd� jenera�a, i to wielkiego jenera�a!
Usiad�em na �awce w parku i patrzy�em na przechodz�cych. Mo�e w�r�d nich kr��y i m�j nieznany opiekun? Obserwowa�em wszystkie twarze, nikt jednak na mnie nie spojrza�. Wszyscy radowali si� s�o�cem, kt�re w�drowa�o ponad parkiem i ca�owa�o drzewa. W pobliskiej sadzawce rzuca�y si� ryby. Mn�stwo dzieci biega�o po dro�ynach w�r�d kwiat�w. Przebiegaj�cy obok mnie ch�opiec, w moim zapewne wieku, nagle si� zatrzyma� i spojrza� na mnie ciekawie. Mia� mi�� twarz, ale mn�stwo na niej pieg�w. Jasne jego w�osy by�y w takim nie�adzie, jak gdyby wielka burza starmosi�a �an �yta. Patrzy� na mnie, obchodz�c mnie ze wszystkich stron, potem bez d�u�szych wst�p�w o�wiadczy� mi, �e mnie st�ucze na kwa�ne jab�ko. Na moje zdumione pytanie, czym sobie zas�u�y�em na takie odznaczenie, odpowiedzia�, �e jest roz�arty jak tygrys, zosta� bowiem pobity przez swego koleg�, kt�ry potem uciek�. Musi przeto na kim� wzi�� pomst� za swoj� krzywd�, aby by�a jaka� sprawiedliwo��, wi�c mnie wzywa, abym si� broni�, gdy� nadesz�a moja ostatnia godzina. Odpowiedzia�em mu ze smutkiem, �e jest on pierwszym nieuprzejmym lwowianinem, jakiego spotka�em, wi�c pewnie dlatego zosta� naznaczony przez natur� piegami. Post�powanie jego sprawi�o mi bolesny zaw�d, przynosi on bowiem wstyd swojemu go�cinnemu miastu. Bystre oko mog�o dojrze� �lad nag�ego rumie�ca mi�dzy piegami. Zawstydzi� si�!
Spojrza� na moj� walizeczk�.
- Co to jest? - zapyta� z nag�a, zaciekawiony.
- Przecie widzisz, �e nie s�o�, tylko walizka - odburkn��em.
- A czemu z ni� chodzisz?
- Bo przyjecha�em dzisiaj rano i nie mam mieszkania.
- To zupe�nie inna para but�w! - zawo�a�. - Jeste� go��, wi�c si� nie b�dziemy bili. Przepraszam ci�, �e chcia�em z ciebie zrobi� powid�o, bo mi si� zdawa�o, �e si� �miejesz z mojej piegowatej g�by.
- Wcale si� nie �mia�em!
- W takim razie jeste� morowy ch�op. Zm�czony jeste�, �e tak tu siedzisz?
- Troch� dlatego, �e jestem zm�czony, a troch� dlatego, �e tu �licznie.
- Prawda? - zakrzykn�� i oczy mu zab�ys�y.
- Ale ja ju� musz� i��. M�j kochany, mo�e mi w czym� pomo�esz? Mo�e mi powiesz, czy tu w pobli�u jest pomnik Ko�ciuszki, albo dom jego imienia, albo ulica Ko�ciuszki?
- Ulica jest, ale daleko st�d, a pomnika nie ma. Czekaj, niech troch� pomy�l�... Ko�ciuszko... Ko�ciuszko...
- A czy ty wiesz, kto to by� Ko�ciuszko?
- Jeste� go�� - zawo�a� piegowaty ch�opak - ale jednak podbij� ci oko za takie pytania. Wiem, kto by� Ko�ciuszko, i wiem, co to Rac�awice. Oj, mam! Przecie niedaleko st�d jest Rac�awicka Panorama i tam namalowany jest Ko�ciuszko. Czy tego szukasz?
- Pewnie tego - zawo�a�em uradowany. - Poka� mi, m�j kochany, kt�r�dy trzeba i��.
- Ja ci nie poka��, ale ci� tam zaprowadz�. Wal pod g�r�! A walizk� to ja ponios�.
- Zm�czysz si�!
- I ciebie te� bym poni�s�, ale to pod g�r�, nie dam rady. Ten te� jest uprzejmy, tylko piegowaty przypadek uczyni� z niego awanturnika. Zawi�d� mnie do drzwi okr�g�ego budynku, na kt�rym widnia� napis Rac�awice. Ko�ciuszko i Rac�awice to jedno i to samo, zdaje si�, �e dobrze trafi�em. Po�egna�em si� z nim jak z dobrym przyjacielem i wszed�em do dziwnego budynku.
Zdumia�em si�, �e nie us�ysza�em gruchotu wystrza��w i strasznych krzyk�w ludzkich. Znalaz�em si� nagle - w �rodku bitwy. W samym �rodku! Doko�a mnie wrza�a bitwa rac�awicka, tu� przy mnie, tak �e mog�em si�gn�� r�k� i dotkn�� ni� cz�owieka czy konia. Pr� na siebie w straszliwym zamieszaniu dwa wojska, a nagle zamarli wszyscy w zajad�ym, porywczym p�dzie; znieruchomieli wszyscy jak zaczarowani. Dymy armatnie snuj�ce si� nad rac�awickim polem te� si� nie poruszaj�, a zdawa�oby si�, �e najl�ejszy wiatr uni�s�by je z sob�. Bitwa wre w najwi�kszej ciszy, w jakiej� martwej i niepokoj�cej ciszy. Wida�, �e ludzie maj� usta, tak namalowani, jakby byli �ywi i nie s�ycha� ich krzyku. Przedziwne wra�enie!
Jest, jest Ko�ciuszko! On te� co� wo�a i wskazuje r�k�. Jego nakazano mi zobaczy�, wi�c patrz� szeroko rozwartymi oczami. Potem obejmuj� spojrzeniem rozleg�e pole, porzni�te jarami, kt�rymi wycieka w zba�wanionym p�dzie ludzka ci�ba. Przed chwil� zdawa�o mi si�, �e przez czary znalaz�em si� w najwi�kszym wirze walki i ju� st�d nie wyjd�, bo wszystkie drogi zawalone s� wojskiem i zat�oczone rannymi. Zapomnia�em o tym, �e stoj� na wynios�ej galerii, a olbrzymi obraz otoczy� mnie ze wszystkich stron. Zejd� schodami w d� i w ten spos�b wydostan� si� na �wiat bo�y z tego zaczarowanego pola chwa�y. Wielki czas min��, zanim wydosta�em si� t� drog�. Kiedy oszo�omiony wychodzi�em, mia�em oczy pe�ne p�on�cych barw, jak gdybym d�ugo spogl�da� w rozp�omienione ognisko.
Na �wiecie ju�. si� mia�o ku zachodowi, wi�c musia�em tam przeby� ze dwie najmniej godziny. Co mam teraz pocz�� z sob�? Mam spojrze� z g�ry na miasto. Ch�tnie, o, jak ch�tnie to uczyni�, a potem spomi�dzy tych radosnych ogrod�w p�jd� w d� ulicami, aby znale�� jaki� nocleg.
Znajduj� si� na jakim� terenie zabudowanym pawilonami, w�r�d kt�rych wznosi si� okaza�a wie�a. Uprzejmy przechodzie� obja�nia mnie, �e przed kilkudziesi�cioma laty urz�dzono na tych rozleg�ych polach, nad parkiem, wielk� wystaw�, a teraz corocznie odbywaj� si� tu Targi Wschodnie.
- Je�li chcesz, m�ody cz�owieku, ujrze� panoram� Lwowa, id� tam, gdzie wida� ten roz�o�ysty budynek. To Pa�ac Sztuki z owej wystawy. Poza nim jest ma�a terasa, sk�d najpi�kniejszy roztacza si� widok.
Sta�a tam gromadka ludzi. Jaki� samotny starszy pan ze smutn� twarz� opar� si� o balustrad� i patrzy� w milczeniu. Jaki� inny, bardzo stary i przygarbiony, uj�� r�k� dziewczynki, mo�e dwunastoletniej, i m�wi� do niej p�g�osem. Przystan��em obok nich i spojrza�em przed siebie.
Och, Bo�e! To naprawd� pi�kne! W g��bokiej kotlinie, zasnutej w tej chwili z�otym, przedwieczornym py�em, jakby przesianym przez sito s�o�cem, leg�o kamienne miasto naje�one dziesi�tkiem wie�. Jak gdyby mu by�o ciasno, obieg�o stoki wzg�rz i pi�o si� na ich szczyty. Na jednym jak kamienna korona g�ry wspania�y jaki� bieli� si� ko�ci�; na innym sto�kowaty kopiec jak ostro zako�czona czapka. Z dalekiego widnokr�gu zdawa�y si� schodzi� ku miastu sine lasy, otoczy�y je wie�cem i niepoliczon� ci�b� drzew. Miasto zamkn�o im drog�, lecz niekt�rym jakby uda�o si� wej�� do jego wn�trza, bo si� skupi�y w wielu miejscach: to parki i ogrody. Jak�e� ich wiele! Mo�e dlatego to miasto jest takie weso�e i radosne, �e mieszka w�r�d zieleni, w�r�d wzg�rz i las�w. Lw�w wygl�da z oddali jak kamienne gniazdo w cichej kotlinie ocienionej zielono�ci�.
S�o�ce migoce na z�oconych krzy�ach wie�, �un� czerwieni okna i krwi� zalewa miedziany dach wspanialej jakiej� budowli. Staram si� wyrazi� to, co widz�, jak najpi�kniej, ale nie umiem. Dobieram takich s��w, kt�re mi si� wydaj� kolorowe i z�ote, wiem jednak, �e wszystkie s� niezdarne. Nie! Nie umiem tego wypowiedzie�. To za pi�kne, to za pi�kne... My�l� sobie, �e musia�bym g�o�no krzykn��, a mo�e wtedy wyrazi�bym to, co czuj�. Nie mog� jednak krzycze�. Ludzie stoj� tu� przy mnie. Ten stary, smutny pan w�a�nie na mnie patrzy... Wci�� patrzy... O, czemu ja nie mog� krzykn��?! Co� dziwnego jednak dzieje si� ze mn�. Jestem szcz�liwcy, �e widz� te �liczno�ci, lecz by�bym jeszcze szcz�liwszy, gdybym je m�g� ogl�da� z kim�, kogo bardzo kocham. Czemu tu nie ma Tadzia? Ten by nie wytrzyma�, lecz krzycza�by z zachwytu.
Jest bardzo cicho, tylko z daleka dobiega pomruk wielkiego miasta, lecz si� nie mo�e przedrze� przez g�stw� drzew i dochodzi do tego miejsca jakby szum dalekiej wody. Jest tak cicho, �e s�ysz�, co ten zgrzybia�y pan m�wi do dziewczynki.
- Czy nie zimno ci, male�ka?
- Nie, dziaduniu - m�wi�a s�odkim g�osem dziewczynka. - Co chcesz jeszcze zobaczy�?
- Powiedz mi, jak wygl�da niebo?
- S�o�ce jest bardzo wielkie i czerwone. A ob�oki s� r�owe... O, jak szybko lec�! Nad lasami, daleko, daleko, ukaza�a si� d�uga, srebrna wst��ka.
- Czy bardzo d�uga?
- O, bardzo! Nie wida� jej ko�ca, bo kopiec zas�ania.
- A jak wygl�da miasto?
- Jak bajka. W parku, tu� przy nas, podnios�y si� mg�y i czepiaj� si� drzew jak paj�czyna, a w mie�cie jest po�ar.
- O, Bo�e! - us�ysza�em przel�k�y g�os staruszka.
- Ale nie prawdziwy po�ar, dziaduniu. O, nie! - za�mia�a si� dziewczynka - to tylko s�o�ce czyni sobie igraszki. Teatr si� pali!
- Czy jest bardzo pi�knie?
- Bardzo pi�knie... Jak zawsze... Chod�my st�d jednak, bo z parku ch��d nadci�ga... Chod�my dziaduniu! Jutro tu zn�w przyjdziemy i zn�w wszystko ci opowiem... Teraz...
Nie s�ysza�em ju� ostatnich s��w. Dziwna para odesz�a bardzo powolnym, ostro�nym krokiem.
Nie mog�em poj�� ca�ej tej rozmowy. Przypominaj�c sobie jej s�owa, patrzy�em na miasto i szuka�em tych rozp�omienionych cud�w, o kt�rych m�wili. Nie zauwa�y�em, �e starszy pan, kt�ry sta� opodal, oparty o barier�, zbli�y� si� do mnie i rzek� nagle:
- Biedny cz�owiek...
Zdj��em kapelusz i uk�oni�em si�.
Starszy pan u�miechn�� si� �yczliwie i zacz�� rozmow�.
- Oni przychodz� tu ka�dego dnia i wnuczka opowiada dziadkowi o wszystkim pi�knym, co si� odbywa na niebie i ziemi.
- Czemu opowiada, prosz� pana? - zapyta�em nie�mia�o.
- Bo on jest �lepy. Patrzy jej m�odymi oczami.
- Bo�e drogi! - zawo�a�em serdecznie przej�ty.
- Tak, tak... O�lep� ju� dawno, a tak kocha swoje miasto, �e musi je widzie�. B�aga, aby mu opowiada� o najdro�szym jego mie�cie; o ka�dym ptaku, co przelatuje, i o ka�dej chmurze, co goni po niebie. Wszystko jest dla niego wa�ne i wszystko to widzi w swojej duszy. C� to, ch�opcze, �zy masz w oczach?
- Przepraszam pana - m�wi�em zawstydzony.
- Za co mnie przepraszasz? Uczciwy jeste�, je�li ci� tak cudza przejmuje niedola. Co tu robisz, ch�opcze?
- Patrz� na miasto...
- Podoba ci si�?
- Bardzo, bardzo, nadzwyczajnie! - zawo�a�em.
- Czy po raz pierwszy je widzisz?
- Znam doskonale jego histori�, ale widz� je po raz pierwszy.
Spojrza�em w twarz tego pana, szczer� i otwart�, tylko smutn�.
- Nie wiem, czy mog� panu powiedzie�...
- Och, je�li to tajemnica...
- W�a�ciwie to nie jest tajemnica, ale bardzo dziwna sprawa.
On spojrza� mi wprost w oczy i wpatrywa� si� w nie przez d�ug� chwil�, potem skin�� g�ow�.
- Nie m�w mi - rzek�. - Dziwna czy nie dziwna, ale to twoja sprawa. Opowiesz mi kiedy�, je�li si� spotkamy. Dok�d si� wybierasz z t� walizeczk�?
- Nie wiem, prosz� pana!
Musia�em to powiedzie� bardzo �a�o�nie, bo starszy pan a� si� u�miechn��. Mnie si� jednak chcia�o p�aka�. M�j tajemniczy opiekun zapomnia� o mnie. Nie da� mi zna�, co mam czyni� dalej.
- Jak to: nie wiesz? A gdzie ty mieszkasz?
- Nigdzie - odrzek�em z rozpacz�. - Przyjecha�em z Warszawy i nigdzie nie mieszkam.
- To ciekawe!
- To tylko mog� panu powiedzie�, �e powinienem tutaj, na tym miejscu otrzyma� wiadomo��, co mam z sob� pocz��, i nie otrzyma�em tej wiadomo�ci. B�d� tutaj czeka� cho�by przez ca�� noc!
- Czy ten, kt�ry mia� ci da� wiadomo��, to pewny jaki� cz�owiek?
- Z tego, co mnie dot�d spotka�o, wiem, �e zacny i uczciwy.
Starszy pan zamy�li� si� i powiedzia�:
- Wiesz, co ci poradz�? Zostaw tutaj na widocznym miejscu jaki� znak, a sam chod� ze mn�. Przecie ci� tutaj nie zostawi� we mgle i ch�odzie. Masz na czym napisa� list?
- Mam, prosz� pana.
Wyrwa�em z notesu karteczk� i zacz��em pisa�, co mi ten mi�y pan dyktowa�:
Czeka�em na pr�no. Zabra� mnie ze sob� jeden pan. Prosz� o wiadomo�� pod adresem...
Napisa�em nazw� ulicy i liczb� domu.
- Ju�? Co tam jeszcze piszesz?
- Pisz�: "z g��bokim szacunkiem".
- Bardzo �adnie. Jaki podpis?
- Micha�.
- Pi�kne imi�... Po�� to na kamiennym s�upku i przyci�nij kamieniem. A teraz chod�my, ch�opcze.
Zeszli�my strom� ulic� i weszli�my do domu, po�o�onego tu� przy parku, przy innym do niego wej�ciu. Zatrzyma�em si�, aby przeczyta� napis nad bram�:
Inimice, praeterii hanc domum!
- Co to znaczy, prosz� pana?
- To s�owa �aci�skie. Znacz�: "Wrogu, przejd� mimo tego domu!" Ty jeste� przyjacielem, wi�c wejd�, m�j ch�opcze!
M�J PRZEWODNIK JEST G�ODNY, LECZ WESO�Y
Mieszkam sam jeden w obszernym pokoju! By�em taki znu�ony, �e po kr�tkiej rozmowie z moim nowym znajomym spa�em, jakbym by� zabity przez piegowatego ch�opca. Obudzi�em si� jednak bardzo wypocz�ty i rze�ki. M�j nowy przyjaciel zjawi� si� w moim pokoju, przyjrza� mi si� serdecznie i rzek�:
- Tak si� dziwnie zdarzy�o, �e mam u siebie ch�opi�ce ubranie... Na twoj� miar�... Twoje ubranko jest ju� mocno zniszczone... Nie obra� si�, ch�opcze, i wdziej to, prawie nowe...
Zarumieni�em si�.
- Jak�e ja mog�, prosz� pana...
- Prosi�em ci�, aby� si� nie obrazi�... Jestem starym cz�owiekiem i nie mam nikogo na �wiecie... Mo�esz mi zaufa� i uwierzy� mi, �e ci� nie chc� dotkn��... Cz�owiek musi pomaga� drugiemu cz�owiekowi... We�mij to, drogi ch�opcze!
Mnie to na nic i tylko si� zmarnuje, a tobie... To pi�kne ubranie.
Zdumia�em si�, bo glos mu zadrga�, dr�a�y jego r�ce, a oczy jego by�y wyra�nie wilgotne. Czy�by mu a� tak by�o �al tego ubrania? Ale nie! Co� innego go tak wzrusza. Przycisn�� je do piersi, jak gdyby je tuli�, ale patrzy na mnie tak czule i tak serdecznie, �e i ja zaczynam dr�e�. Czuj�, �e mi si� w sercu robi dziwnie ciep�o, �e co� mnie popycha ku temu smutnemu cz�owiekowi. Nie wiedz�c, czemu to czyni�, wyci�gn��em ku niemu r�ce, a on mnie obj�� i do serca przycisn��. P�niej dopiero powesela�, a kiedy jedli�my �niadanie, rozmawia� ze mn� z o�ywieniem i czasem si� u�miechn��. Wtedy nie mog�c si� powstrzyma� ca�� moj� odkry�em mu tajemnic�.
- Ale� to nadzwyczajna historia! - zawo�a�. - I zaufa�e� temu dziwakowi?
- Z ca�ego serca - odrzek�em. - To jaki� przezacny cz�owiek.
- Mo�e by�, mo�e by�!... - m�wi� pan Koli�ski (tak si� nazywa�). - A co tam, pani J�zefowa?
- List do jakiego� Michasia! - wielkim grzmotem oznajmi�a gruba kucharka.
- Do mnie! To od niego! - krzykn��em.
Czytali�my razem:
Jeste�, mi�y Michasiu, pod dobr� opiek�,
A ja jestem przy tobie, bardzo niedaleko.
Je�li ci� pan Koli�ski zatrzyma przy sobie,
Przy mm b�d�, nim o mojej dowiesz si� osobie.
Teraz miasto obejrzyj, lecz ci si� me uda,
By� w dniu jednym m�g� wszystkie ;ego udrze� cuda.
Niech patrzy twoje serce, a me tylko g�owa,
A mo�e zdo�asz ujrze� dumn� dusz� Lwowa
Wtedy ciebie powitam, nie kryj�c si� wcale
A teraz ci� pozdrawiam, drogi ch�opcze Vale!
- Oddaje mi ciebie pod opiek� - zawo�a� weso�o pan Koli�ski. - C� ty na to?
- Ciesz� si�! - rzek�em serdecznie. - Ale jak ja mog� korzysta� z pa�skiej dobroci?
- Mo�esz, mo�esz! Nie m�wmy o tym... Ale� ci� pr�dko odnalaz�! Bardzo jestem rad, �e bior� udzia� w tej wybornej awanturze. Dziwny to jaki� cz�owiek!
- Ale czemu, prosz� pana, on pisze wierszami?
- Czemu wierszami? - zamy�li� si� pan Koli�ski. - M�j drogi! Ka�dy ma jak�� s�abo��. Przebaczmy mu te wiersze...
Umocniony na duchu przez zacnego pana Koli�skiego napisa�em przede wszystkim list do pa�stwa Borowi�skich. Zdaje si�, �e zabrak�o atramentu w ka�amarzu, wi�c wla�em do niego troch� �ez. Potem doskonale odziany poszed�em zwiedza� Lw�w.
Szed�em spadaj�c� w d� ulic�, nad kt�r� wznosi si� brzydka, czerwona jakby od wiecznej irytacji, dawna austriacka cytadela, brzuchata, okr�g�a, patrz�ca podejrzliwie szparami strzelniczych okienek. Nagle kto� mnie gwa�townie potr�ci�. To ten weso�y student, co mi pokazywa� Politechnik�! Zatrzyma� si� zdyszany i krzykn�� na m�j widok:
- A co� ty si� tak wystroi�? �enisz si�?
Za�mia�em si� serdecznie i pytam:
- Czemu pan tak p�dzi?
- Ach, to ca�a historia... Wyobra� sobie, chcia�em jecha� tramwajem, a w tramwaju ��daj� ode mnie pieni�dzy. �mieszne, co? Bo ja znowu nie mam ani grosza. Wylali mnie z tramwaju, a ja sobie powiadam: owszem, p�jd� piechot�, ale tak b�d� biegi, �e prze�cign� tego czerwonego b�cwa�a, ten tramwaj. Ja b�d� z niego si� �mia�, a nie on ze mnie. I dlatego tak bieg�em! Czego ryczysz?
- Bo pan te� ryczy!
- Prawda. Od dwudziestu trzech lat prosz� mnie wszyscy, abym si� przesta� �mia�, a ja nie mog�. Dok�d pan hrabia zd��a?
- Zobaczy� Lw�w! I strasznie si� ciesz�, �e pana spotka�em.
- Spodziewam si�, �e si� cieszysz. Mo�esz mnie ogl�da� za darmo, a mnie powinni pokazywa� za pieni�dze. Co chcesz najpierw zobaczy�?
- Wszystko! - zawo�a�em weso�o.
- Tylko ma�pa potrafi od razu wszystko zobaczy�. Jeste� cokolwiek ma�piszon, ale tego nie potrafisz. Gadaj, co chcesz zobaczy�, a ja ci poka��. M�drzejszej g�owy nie znajdziesz, cho�by� d�ugo szuka�. Dobrze, �e si� teraz nie �miejesz! Znam Lw�w jak w�asn� dziuraw� kiesze�. Jak ci na imi�?
- Micha�.
On zawy� nagle tak, �e przechodnie zacz�li odwraca� g�owy.
- To nadzwyczajne! - krzykn��. - Ja te� jestem Micha�. Cha! cha! "Spotka�y si� dwa Micha�y, jeden du�y, drugi ma�y". Czekaj, jeszcze jest jedno powiedzonko: "Ha�adra�a do Micha�a!" Pytaj wi�c Michale Micha�a, a Micha� b�dzie ci rozum do g�owy wpycha�? Potrafisz tak do rymu? Nie potrafisz, chocie� Micha�.
- Prosz� pana - zapyta�em przypomniawszy sobie nagle dr�cz�c� mnie zagadk�. - Czy jest rzeka we Lwowie?
- A c�e� ty my�la�? Pewnie, �e jest! �liczna rzeka, wspania�a rzeka.
- Wiem, Pe�tew...
- Je�li wiesz, to czemu pytasz i m�czysz pytaniami dostojn� osob�?
- Wiem, ale czego� nie wiem. Prosz� pana! Czy mo�na zobaczy� t� rzek�?
Student znowu rykn�� i przestraszy� �miertelnie dwa wr�ble.
- Widzia�e� w�asne ucho? - �mia� si� serdecznie. - Chocia� nie! Ucho mo�esz zobaczy�, bo masz niepomiernie d�ugie s�uchy. Czy widzia�e� w�asny �o��dek?
- Nie widzia�em, chocia� mam bardzo wielki �o��dek.
- Nie widzia�e�? To i naszej rzeki nie zobaczysz! - krzykn�� triumfalnie.
- Ale czemu?
- Bo jest zamurowana!
Jestem w domu! "Jest rzeka i tej rzeki nie ma". Z zamkiem, co zamyka i jest otwarty, musi by� podobny dowcip. Weso�y student obja�niony nale�ycie zastanowi� si�.
- Nie mam o co uderzy� g�ow� - rzek� - bo zaraz bym zgad�. Zamek... zamek... Ach, do licha!
Zatoczy� si� ze �miechu i �mia� si� przez pi�� minut. Kilku przechodni�w przystan�o, co si� mo�e zdarzy� w ka�dym mie�cie, ale nagle wszyscy zacz�li si� �mia�, co si� mo�e zdarzy� tylko we Lwowie. Policjant te� si� u�miecha� �askawie.
- Ludzie, trzymajcie mnie! - wo�a� na ca�y g�os. - Ten berbe� robi ze mnie wariata! Przecie� ten zamek, co zamyka miasto, a zawsze jest otwarty, to Wysoki Zamek.
Kiedy przechodnie rozeszli si� widz�c, �e zabawa sko�czona, a on te� przesta� podrygiwa�, wyja�ni� mi, �e na wynios�ym wzg�rzu, co panuje nad Lwowem, stal ongi� zamek murowany, kt�rego mizerne ju� szcz�tki do dzi� si� niewielema czerwieni� ceg�ami. Inny na tym miejscu stan�� pomnik chwa�y. W trzechsetn� rocznic� zawarcia wiekopomnej Unii Lubelskiej usypa� Lw�w kopiec, kt�rym jak czapk� ogromn� nakry� swoj� g�r�. Wielki m��, Franciszek Sm�ka, skrzykn�� wszystkich, aby zwozili ziemi�, i sam j� zwozi� w pocie m�drego czo�a. Tak powsta� pomnik wieczysty mi�o�ci dw�ch narod�w.
S�ucha�em pilnie studenckiego wyk�adu, w pewnej za� chwili odkry�em g�ow�.
- Komu si� k�aniasz, Michale, przyjacielu Micha�a? - zapyta� on.
- Jaki� ko�ci� - powiedzia�em, wskazuj�c pi�kny gmach w ogrodzie kopu�� nakryty.
Znowu chcia� rykn��, ale niespodzianie spowa�nia�.
- To nie ko�ci�, ale dobrze uczyni�e� k�aniaj�c si�. To Ossolineum. Prawie jak ko�ci�, bo tu mieszka duch bo�y w setkach tysi�cy ksi��ek zamkni�ty. Kiedy� by� tu klasztor, teraz w klasztornej ciszy modl� si� tu ksi��ki. Gdyby ca�e miasto run�o w gruzy - m�wi�c to, splun�� trzy razy poza siebie - a ten gmach tylko zosta�, zosta�oby jego serce, jego m�zg i duch. Niem�dre Austriak! zbudowa�y cytadel� tam, wy�ej, a Polacy mieli tu swoj� cytadel�, w kt�rej ukryli ducha jak nab�j w armacie.
- Jak pan pi�knie m�wi! - zawo�a�em z zachwytem.
- Baran jest ten, co m�wi�c o Lwowie nie m�wi pi�knie. �atwo zreszt� tak m�wi�, kiedy si� natrafi na takie cudownie pi�kne s�owo, jak Ossolineum. Czekaj, bracie, ja te� zdejm� kapelusz!
Przeszli�my mimo z odkrytymi g�owami i poszli�my rojnymi ulicami na Mariacki plac. Ujrza�em kolumn� Mickiewicza, w perspektywie pomnik Sobieskiego, a u wylotu szerokiej alei wspania�y gmach.
- To teatr! - rzek� student. - S�awny teatr... Najwi�ksi aktorzy w nim grali. Ja tego nie pami�tam, ale opowiadaj�, �e kiedy jego dyrektorem by� Pawlikowski, to takiego cudownego teatru w Polsce chyba nie by�o. A wiesz, po czym my teraz idziemy w jego stron�?
- Jak to? Po ziemi.
- Ca�uj psa w nos! My idziemy w�a�nie po rzece, bo pod nami p�ynie Peltew. Zamurowali biedactwo razem z jednym �ledziem, co si� w niej podobno pluska�. Oj, oj... czemu si� ten teatr tak jako� kiwa?
Teatr sta� wspania�y i spokojny, wi�c spojrza�em ze zdziwieniem na lwowskiego studenta. Bo�e drogi! Czemu on taki blady? Czemu si� s�ania?
- Co panu jest? - krzykn��em.
On, swoim zwyczajem, chcia� rykn�� �miechem, ale jako� nie m�g�. �mia� si�, ale dziwnie, i rzek�:
- Co� mi si� zdaje, �e to z przejedzenia... Troch� mi si� czarno zrobi�o przed oczami.
- Kiedy pan jad� ostatni raz? - zapyta�em z przera�eniem.
- O ile sobie przypominam, to przed pe�ni� ksi�yca. Mo�e trzy, mo�e cztery dni temu... To strasznie �mieszne! Tak si� wszystko zatacza...
Chwyci�em go pod rami� i mimo jego protest�w i gr�b, �e mnie wrzuci do Pe�twi, zawiod�em go do jakiej� mleczarenki. Mia�em jeszcze pieni�dze, na szcz�cie. Znowu mi grozi� �mierci�, znowu krzycza�, �e si� nie mo�e przyzwyczaja� do jedzenia, ale pil mleko zach�annie, a bulki po�yka� niemal ca�e. Zjad� ich pi�� i po kr�tkim wahaniu si�gn�� po sz�st�.
- Trzeba zje�� do pary - mrukn�� - nieparzysta liczba mog�aby mi zaszkodzi�...
Wstydz� si� tego, ale mia�em �zy w oczach.
- Jak pan m�g� tak o g�odzie?...
- Jaki ze mnie by�by student, gdybym nie umia� g�upich trzech dni wytrzyma� bez jedzenia? Lwowianin jestem! - krzykn�� z dum� i za�mia� si� serdecznie.
Ju� mu lepiej - pomy�la�em - bo ryczy. Nie wiem dlaczego, u�ciskali�my si� jak bracia.
- My�lisz, brzd�cu - zawo�a� na ulicy rozdzieraj�cym g�osem - �e ja b�d� za darmo jad� tw�j chleb? Niedoczekanie twoje! Chod�, Michale z Warszawy, obejrze� lwowski Rynek.
Teraz ja protestowa�em, ale on podni�s� taki wrzask, �e si� obawia�em zbiegowiska. Zaci�gn�� mnie na Rynek i jednak spowodowa� zbiegowisko, z takim m�wi� zapa�em:
- Widzisz tego dryblasa? To Wie�a Ratuszowa! Pami�taj, aby� nie p�aka�, gdyby si� zawali�a. To austriackie gadanie, to jest... chcia�em powiedzie�: austriackie budowanie. To, co Polacy zbudowali, jest �liczne, a co oni, to takie, �e w�asn� g�ow� bym t�uk�, aby to rozwali�, tylko �e szkoda m�drej g�owy. Ja si� kszta�c� na architekta, wi�c si� na tym rozumiem. Spojrzyj, bracie Michale Ma�y o, na t� stron� Rynku, a lewe oko ci zbieleje, prawe za� zajdzie mg�� zachwytu. Patrz na te cztery domy: jeden cudowniejszy od drugiego, a ta "czarna kamienica" to czarny diament renesansu, w szesnastym wieku oszlifowany. �wi�ty Marcin ponad drzwiami strze�e tego domu, jakby chcia� powiedzie� kamiennym s�owem: "Je�li zacno�� w sercu nosisz, wejd� do tego domu, a dam ci po�ow� p�aszcza, ale miecz mam na wroga i Judasza!" A ten dom sze�ciookienny, to kr�lewski dom! �lieziiy, co? Prawe oko te� ci zbiela�o, w�drowcze, ha?! Kr�lowie strasznie kochali si� w tym naszym Lwowie, a kr�l Sobieski najwi�cej. A kr�l Micha� Kory but nawet tu umar�, niebo��tko. Szkoda, bo ka�dego Micha�a szkoda.
Wle�li�my pomi�dzy stragany i pomi�dzy kosze, w kt�rych sprzedawano wiosn�: zarumienione rzodkiewki, sa�at� i szpinak zielony z zawi�ci, �e sa�ata ma ufryzowan� g�ow�. Gwar tu szumia�, jak woda w tych czterech studniach, zdobi�cych nadobnie Rynek, czasem za� tryska�a z niego fontanna podniesionych g�os�w albo �miech. Targ bowiem odbywa� si� tu na weso�o, z krzykliwym humorem. M�j przyjaciel kr��y� uszcz�liwiony po tym ogrodzie, w kt�rym sprzedawano pachn�cy koper, zgorzknia�e og�rki i �wie�y �miech. Udawa�, �e chce kupi� wszystkie warzywa Lwowa i zaczyna� weso�� awantur� z ka�d� przekupk�. Zjad� na pr�b� par� niewinnych rzodkiewek, a gada� przy tym niestworzone rzeczy. Grube mieszczki wydawa�y z siebie cienkie, rozradowane g�osy. Spostrzeg�y od razu, �e weso�y student urz�dza amatorskie przedstawienie i zacz�y go odp�dza� jak uprzykrzonego wr�bla, co chce porwa� czere�ni�. Wszyscy �miali si� �yczliwie, ka�dy ciska� za nim weso�e, �piewne s�owo, ka�dy patrzy� przyja�nie na jego blad�, lecz roze�mian� g�b�. On za�, szczere lwowskie dziecko, gada� do swoich swoim i ich j�zykiem, przezabawnie i kwieci�cie. W kieszeni mia� p�czek m�odej marchewki i dwa og�rki tanio kupione, za dwana�cie u�miech�w i tyle� roze�mianych s��w. M�g� by�, gdyby chcia�, zdoby� nawet kalafior! Chodzi�em za nim jak ma�y cie� i �mia�em si� razem ze wszystkimi.
- Na co panu te og�rki? - zapyta�em zaciekawiony.
- Jest to owoc po�ywny i smakowity! - odrzek� z powag�. - Mam obiad w kieszeni. Nie mo�na zgin�� w�r�d dobrych ludzi.
- Czy w tym mie�cie wszyscy s� tacy dobrzy?
- Ech, gdzie tam! Parszywa owca w ka�dej znajdzie si� gromadzie. Jest i �apserdak�w mn�stwo. Przewa�nie jednak dobry tu mieszka nar�d! Strasznie dobry i uczynny. Chcesz og�rka?
- Nie, dzi�kuj�! Ja b�d� jad� obiad... A pan? - zapyta�em nie�mia�o.
- Nie mam czasu na takie wymys�y! Odprowadz� ci�. A gdzie pan hrabia mieszka? Ko�o parku? Doskonale. Si�d� tam na �aweczce i b�d� rozmy�la�, przegryzaj�c og�rkiem. A w kieszeni mam ksi��k�... S�odka ksi��ka i gorzki og�rek, dwie wy�mienite potrawy.
Za�mia� si� w tej chwili tak donios�e, �e dw�ch "mikrus�w" graj�cych w guziki przerwa�o gr� i czym pr�dzej przybieg�o, aby spenetrowa�, czy jest co "do �miechu"? Poniewa� student pociesznie wykrzywi� twarz i mrugn�� w ich stron�, jak sw�j do swego, za�miali si� tak�e, aby koncert by� pe�niejszy. Tak to wzruszy�o studenta, �e wyj�� dwa og�rki.
- �ap, jeden z drugim! - wrzasn�� weso�o.
- A co pan b�dzie jad�? - zapyta�em ze zdziwieniem.
- Mam jeszcze marchewk�! - odrzek� radosnym g�osem.
U�MIECH LWOWA
Opowiedzia�em panu Koli�skiemu o wszystkim, co dzisiaj widzia�em, i o mi�ym spotkaniu ze studentem. Nie zatai�em, �e by� g�odny.
- Na Boga! - zawo�a�. - Gdzie� on by� mo�e w tej chwili?
Poniewa� wiedzia�em, �e by� w parku, pan Koli�ski wybra� si� tam natychmiast wraz ze mn� nagl�c do po�piechu. Znale�li�my mojego przyjaciela na jednej z �awek. Pan Koli�ski podzi�kowa� mu za opiek� nade mn� i niby, o niczym nie wiedz�c, zaprosi� na obiad. Student stropi� si� i zacz�� robi� przezabawne ceremonie; twierdzi�, �e go dozorca nie wpu�ci na schody, �e s�u�ba na jego widok dostanie konwulsji, �e po jego pobycie trzeba b�dzie po�wi�ca� mieszkanie i �e psy na jego widok zaczn� wy� w ca�ym domu. Zabrali�my go przemoc� i usadowili przy stole. To jest naj�mieszniejsze, �e jedno z jego proroctw ca�kowicie si� sprawdzi�o. Kiedy gruba, rykiem grzmot�w nape�niona, J�zefowa wnios�a waz� z zup�, sta�o si� nieszcz�cie. Spojrza�a zdumionym wzrokiem na nowego go�cia i chcia�a krzykn��, ale je) co� odebra�o g�os. Wypu�ci�a tedy z r�k waz� z zup�, aby sobie odbi� nag�� niemot�.
- Masz babo placek! - mrukn�� student. - A m�wi�em, �e b�dzie nieszcz�cie.
Tymczasem J�zefowa zdo�a�a chwyci� oddech, jak �agiel chwyta wiatr, i wrzasn�a:
- Ta co ten batiar tutaj robi?
- J�zefowa! - krzykn�� pan Koli�ski.
Nale�y wiedzie�, �e "batiar" nie jest w lwowskiej mowie komplementem i podaje w w�tpliwo�� honor tak osobliwie nazwanego m�odzie�ca. Student, pragn�c wyja�ni� burzliw� sytuacj�, rzek� z weso�ym u�miechem:
- Nic nie szkodzi, prosz� pana, to moja ciocia.
- Ta to prawda, na moje nieszcz�cie! - zawodzi�a pot�na kobieta.
Zanim oliwa uspokoi�a wzburzone morze i zanim zdumienie J�zefowej sp�yn�o w strudze �ez, wiele min�o czasu. Pan Koli�ski mia� d�u�sz� konferencj� w kuchni i grzmoty ucich�y.
Student opowiada� wybornie o rodzinnych zatargach w �yczakowskiej dzielnicy, s�ynnej z gor�cych temperament�w i burzliwych serc. Miano mu tam za z�e, �e zamiast j�� si� sprawiedliwego rzemios�a, sam skaza� si� na g��d, byle uko�czy� Politechnik�. S�uchali�my jego bujnej opowie�ci z weso�ym zaciekawieniem. Jedno by�o dziwne: student m�wi�, a my�my s�uchali, r�wnocze�nie on zjad� dwa razy tyle, co my we dw�ch. Niech mu p�jdzie na zdrowie! Pan Koli�ski patrzy� na niego z przyjemno�ci� i rad by� bardzo. Zaprosi� go od razu na dzie� nast�pny.
- A ciocia mnie nie otruje? - zapyta� student.
- Ona pana