2527
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 2527 |
Rozszerzenie: |
2527 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 2527 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 2527 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
2527 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
FRANK HERBERT
ZIELONY M�ZG
SCAN-DAL
I
Wygl�da� niczym b�karci potomek Indianina ze szczepu Guarami i c�rki farmera z g��bi kraju, jak jaki� zbieracz kauczuku, staraj�cy si� zapomnie� o swym zarz�dcy i "zjadaniu �elaza", czyli uprawianiu mi�o�ci przez krat� w bramie hacjendy.
Jego wygl�d odpowiada� temu typowi cz�owieka bardzo dok�adnie z wyj�tkiem chwil, gdy zapami�tywa� si� brn�c z uporem przez d�ungl�.
Jego sk�ra stawa�a si� wtedy zielona, w wyniku czego gin�� na tle zaro�li. To z kolei upodobnia�o go do niewidzialnego upiora w szarej jak mu� koszuli i z�achmania�ych spodniach, oraz postrz�pionym s�omkowym kapeluszu i sanda�ach z niewyprawionych rzemieni o podeszwach wyci�tych z kawa�k�w zu�ytych opon.
Tego rodzaju wpadki by�y coraz rzadsze w miar� jak oddala� si� od �r�de� Parany, id�c w g��b interioru. Tu pospolici byli ludzie tacy jak on, o przyci�tych r�wno nad czo�em czarnych w�osach i b�yszcz�cych ciemnych oczach.
Gdy dotar� do teren�w bandeirantes, jego kontrola nad odruchowym efektem kameleona by�a ju� prawie doskona�a.
Teraz wynurzy� si� z dzikich ost�p�w d�ungli i ruszy� ku zab�oconym �cie�kom oddzielaj�cym rozparcelowane planowo gospodarstwa. Na sw�j spos�b wyczu�, �e zbli�a si� do jednego z posterunk�w bandeirantes i prawie ludzkim gestem namaca� cedula de gracias al sacar -�wiadectwo bia�ej krwi, wetkni�te bezpiecznie pod koszul�. Do�� cz�sto, gdy w pobli�u nie by�o ludzkich istot, na g�os �wiczy� wymawianie imienia, kt�re dla� wybrano -"Antonio Raposo Tavares".
D�wi�k dobywa� si� z niego nieco piskliwy, zw�aszcza pod koniec, ale wiedzia�, �e ujdzie. Ju� wcze�niej uchodzi�. Indianie Goyaz byli powszechnie znani ze swojej dziwacznej wymowy. Cz�owiek z farmy, w kt�rej dzie� wcze�niej nocowa�, tak si� w�a�nie wyrazi�.
Gdy pytania sta�y si� zbyt natarczywe, przykucn�� na progu i zagra� na flecie quena, kt�ry nosi� w sk�rzanej torbie przewieszonej przez rami�. Gest wyci�gni�cia instrumentu by� symbolem w jego regionie. Gdy Guarani przyk�ada� flet do ust i zaczyna� gra�, by� to znak, �e sko�czy� si� czas s��w.
Gospodarz wzruszy� wtedy ramionami i ust�pi�.
M�cz�cy marsz i trudne do osi�gni�cia, ale starannie opanowane wsp�dzia�anie staw�w n�g doprowadzi�y go teraz do terenu g�sto zaludnionego. Widzia� przed sob� czerwonobr�zowe dachy i bia��, krystalicznie l�ni�c� wie�� posterunku bandeirantes, nad kt�r� unosi�y si� powietrzne ci�ar�wki. Scena ta dziwnie przypomina�a ul...
Na chwil� opanowa�y go instynkty, o kt�rych wiedzia�, �e musi je pokona�. Mog�y one spowodowa� kl�sk� jego misji . Zszed� na bok z b�otnistej �cie�ki i znikn�wszy z oczu przechodz�cym ludziom powt�rzy� sobie regulamin, kt�ry jednoczy� jego umys�. Impuls woli przenikn�� do najodleglejszych element�w jego istoty: "Jeste�my niewolnikami podleg�ymi wi�kszej ca�o�ci".
Ponownie podj�� marsz ku posterunkowi bandeirantes. Jednocz�ca my�l u�yczy�a mu s�u�alczego wygl�du b�d�cego tarcz� wobec spojrze� istot ludzkich mijaj�cych go nieustannie. Jego rodzaj wiedzia� o wielu sposobach ludzkiego zachowania. Nauczyli si�, �e serwilizm to forma kamufla�u.
Zab�ocona �cie�ka ust�pi�a miejsca dwupasmowej, brukowanej drodze ze �cie�kami w rowach po obu stronach. Ta z kolei doprowadzi�a go do czteropoziomowej autostrady, gdzie nawet chodniki by�y wy�o�one p�ytkami. Samochod�w by�o tu znacznie wi�cej.
Jak dot�d nie przyci�ga� zbytnio niczyjej uwagi. Przypadkowe, szydercze spojrzenia mieszka�c�w tego terenu mo�na by�o spokojnie zignorowa�. Wypatrywa� spojrze� badawczych. To one mog�y nie�� zagro�enie, ale nie wykry� �adnego takiego.
Os�ania�a go s�u�alczo��.
S�o�ce przesun�o si� wy�ej, ku po�owie przedpo�udnia i ziemi� zacz�� ugniata� �ar dnia, unosz�c z b�ota obok chodnika wilgotny, cieplarniany od�r, mieszaj�cy si� ze smrodem ludzkiego potu. W zapachu tym by�a cierpko��, kt�ra ka�d� cz�� jego istoty przyprawia�a o t�sknot� za znajomymi, s�odkimi woniami g��bi kraju. Zapach nizin ni�s� w sobie jeszcze jedn� sk�adow�, kt�ra nape�nia�a go nies�yszalnym brz�czeniem niepokoju. By�o to coraz wi�ksze st�enie trucizn przeciw owadom.
Ludzkie istoty otacza�y go teraz ze wszystkich stron, zbli�aj�c si� i naciskaj�c. Zwalniali coraz bardziej w miar� zbli�ania si� do zw�enia przy punkcie kontroli.
Ruch do przodu prawie usta�.
Dalsza w�dr�wka zamieni�a si� w powolne szuranie stopami i przystawanie. Szurni�cie i zatrzymanie.
To by�a krytyczna pr�ba, kt�rej nie mo�na by�o unikn��. Wyczekiwa� jej z czym� zbli�onym do india�skiej cierpliwo�ci. Jego oddech pog��bi� si�, by zr�wnowa�y� upa�. Przystosowa� go tak, by by� zgodny z rytmem oddech�w ludzi stoj�cych dooko�a. Jak najstaranniej wtopi� si� w otoczenie. Indianie andyjscy nie oddychali tak g��boko tu, na nizinach.
Szurni�cie, przystani�cie.
Szurni�cie, przystani�cie.
Teraz m�g� dojrze� posterunek.
Bandeirantes w plastykowych he�mach i zapi�tych na suwaki bia�ych p�aszczach, stali w zacienionym, ceglanym korytarzu prowadz�cym do miasta. Widzia� �ar s�onecznego �wiat�a na ulicy za korytarzem oraz ludzi spiesznie tam znikaj�cych po przedostaniu si� przez to zw�enie.
Widok wolnego terenu za korytarzem wywo�a� we wszystkich jego cz�ciach nag�y b�l t�sknoty. W umy�le natychmiast b�ysn�o ostrze�enie.
Tutaj nie mo�na by�o pozwoli� sobie na �adne rozproszenie uwagi. Ka�dy element jego istoty musia� pozosta� czujny, by znie�� b�l.
Szurni�cie i ... by� ju� przed pierwszym bandeirante, zwalistym blondynem o r�owej sk�rze i niebieskich oczach.
- Podejd� tu! - powiedzia� blondyn. -�ywiej! D�o� w r�kawicy popchn�a go ku dw�m innym bandeirantes stoj�cym nieco dalej po prawej stronie.
- Nazwisko? - rozleg� si� g�os za jego plecami.
- Antonio Raposo Tavares - powiedzia� skrzekliwie.
- Stan?
- Goyaz.
- Dajcie mu dodatkowe odka�anie! - zawo�a� blondyn. - Na pewno jest z g��bi stanu.
Dw�ch bandeirantes schwyci�o go za ramiona. Jeden wcisn�� mask� przeciwgazow� nad jego twarz, a drugi narzuci� mu na g�ow� plastykowy worek, od kt�rego odchodzi�a rura biegn�ca ku maszynerii pracuj�cej ha�a�liwie gdzie� na ulicy za korytarzem.
- Podw�jn� dawk� - poleci� jeden z bandeirantes. Sk��biony b��kitny gaz wyd�� w�r wok� niego. Wci�gn�� przez mask� g��boki, spazmatyczny oddech obezw�adniony jednomy�lnym pragnieniem wolnego od trucizny powietrza.
Konanie!
Gaz przenikn�� ig�ami b�lu ka�de z tysi�cy po��cze� jego istoty.
"Nie wolno nam os�abn��" - pomy�la� - "Wytrzyma�!"
Ale b�l by� zab�jczy, �miertelny. Po��czenia zaczyna�y s�abn��.
- Z tym w porz�dku - oznajmi� bandeirante. Worek ze�lizgn�� si�, maska uwolni�a usta. R�ce popchn�y go korytarzem ku �wiat�u s�o�ca.
- Rusz si�! Nie zatrzymuj kolejki!
Dooko�a unosi� si� smr�d truj�cego gazu. To by� nowy �rodek. Nie przygotowano go na t� trucizn�. By� got�w na promieniowanie i ultrad�wi�ki, na stare chemikalia, ale nie na to...
�wiat�o s�o�ca zala�o go, gdy wynurzy� si� z korytarza na ulic�. Spojrza� w lewo na pasa� zastawiony stoiskami z owocami, pe�ny handlarzy �artuj�cych z klientami, lub strzeg�cych czujnie swych towar�w.
Owoce wabi�y obietnic� azylu dla kilku z jego cz�ci, ale �wiadomo�� integruj�ca jego istot� wiedzia�a, jak niebezpieczna jest ta my�l. Zwalczy� pokus� i ruszy� szuraj�c stopami tak szybko jak m�g�, omijaj�c klient�w oraz grupy obibok�w.
- Chcesz kupi� �wie�ych pomara�czy?
Oliwkowo ciemna d�o� machn�a mu przed nosem dwoma owocami.
- �wie�e pomara�cze z zielonej strefy. Nigdy nie by�o ko�o nich ani jednego robala.
Unikn�� d�oni, lecz zapach pomara�czy przyprawi� go o zawr�t g�owy.
W ko�cu min�� stoiska i skr�ci� w boczn� uliczk�. Jeszcze jeden zakr�t i daleko po lewej stronie ujrza� wabi�c� ziele� otwartego terenu, wolnej strefy poza miastem.
Skierowa� si� w tamt� stron� i przyspieszy� kroku, mierz�c czas, kt�ry mu jeszcze pozosta�. Wiedzia�, �e zd��y. Trucizna przywar�a do jego ubrania, lecz przez tkanin� filtrowa�o si� czyste powietrze, a my�l o mo�liwym zwyci�stwie dzia�a�a jak antidotum.
"Mo�emy to zrobi�!"
Drzewa i paprocie nad brzegiem rzeki zbli�a�y si� coraz bardziej. S�ysza� p�yn�c� wod�, w�chem czu� wilgotn� gleb�. Przed nim by� most, roj�cy si� od ludzi wychodz�cych ze zbiegaj�cych si� ulic.
Nie by�o rady, w��czy� si� w t�um, w miar� mo�liwo�ci unikaj�c fizycznego kontaktu. Po��czenia w jego nogach i plecach zacz�y puszcza� i wiedzia�, �e nieszcz�liwe otarcie si�, albo przypadkowe zderzenie doprowadzi�oby do rozpadu ca�ych segment�w.
Most sko�czy� si� wreszcie i ujrza� ilast� �cie�k� odchodz�c� od drogi w d� ku rzece. Ruszy� t�dy, potkn�� si� i wpad� na jednego z dw�ch m�czyzn nios�cych przywi�zan� do dr�ga �wini�. Cz�� imitacji sk�ry na prawym udzie nie wytrzyma�a. Poczu�, �e wewn�trz nogawki zacz�� si� ruch. Potr�cony m�czyzna cofn�� si� dwa kroki i prawie upu�ci� �wini�.
- Ostro�nie! - wykrzykn��.
- Cholerni pijacy - warkn�� jego towarzysz. �winia wyda�a z siebie przeci�g�y kwik i zacz�a si� miota�.
W tej samej chwili on prze�lizgn�� si� obok m�czyzn, wszed� z powrotem na �cie�k� i pow��cz�c nogami ruszy� ku rzece. Widzia� ju� wod� w dole wrz�c� w wyniku napowietrzania przez filtry w zaporze oraz pian� na powierzchni wywo�an� przez ultrad�wi�ki.
Za jego plecami jeden z m�czyzn nios�cych �wini� powiedzia�:
- Nie s�dz�, �eby on by� pijany, Carlos. Mia� gor�c� i such� sk�r�. Mo�e by� chory?
Us�ysza� to i spr�bowa� zwi�kszy� szybko��. Rozerwany fragment imitacji sk�ry obsun�� si� poni�ej kolana. Dezintegruj�ce rozlu�nienie mi�ni barku i grzbietu zagra�a�o jego r�wnowadze.
�cie�ka zakr�ci�a przy brzegu ciemnobr�zowym od wilgotnego b�ota i zanurzy�a si� w tunel utworzony przez paprocie i krzewy. M�czy�ni ze �wini� nie mogli go ju� widzie�, wiedzia� o tym. Uchwyci� mocno spodnie w miejscu, w kt�rym ze�lizgn�a si� powierzchnia nogi i pop�dzi� przez zielony tunel.
Gdy znalaz� si� na jego ko�cu, zauwa�y� pierwsz� zmutowan� pszczo��. By�a martwa. Widocznie natkn�a si� na barier� wibracyjn� nie maj�c �adnej ochrony. Pszczo�a nale�a�a do typu motylopodobnych. Mia�a opalizuj�ce ��topomara�czowe skrzyde�ka. Le�a�a na kupce zielonych li�ci o�wietlona smug� s�onecznego blasku.
Z ty�u dobieg�y go odg�osy kogo� spiesz�cego w d� �cie�ki. Ci�kie kroki zadudni�y o ziemi�.
,,Po�cig?"
"Dlaczego mieliby mnie �ciga�? Wykryli mnie?"
Zatrzepota�o w nim wra�enie zbli�one do paniki, dostarczaj�c jego cz�ciom nowej energii. Jednak musia� ograniczy� si� do powolnego st�pania, a wkr�tce m�g� ju� tylko si� czo�ga�. Ka�de oko, kt�rego m�g� u�y�, przeszukiwa�o ziele� w poszukiwaniu kryj�wki.
W�r�d paproci ciemnia�a w�ska przerwa. Prowadzi�y ku niej drobne ludzkie �lady st�p dzieci. Z mozo�em przedar� si� w t� stron� przez paprocie i stwierdzi�, �e znalaz� si� na w�skiej �cie�ce biegn�cej z powrotem w kierunku brzegu. Dwa helikoptery - zabawki, czerwony i niebieski, le�a�y porzucone nieco dalej. Jego �okcie i stopy zag��bi�y si� w b�oto.
Ta droga doprowadzi�a go do �ciany czarnego i�u, ozdobionej festonami pn�czy. Nieco dalej zobaczy� wylot p�ytkiej jaskini. U jej wej�cia, w zielonym mroku, le�a�o wi�cej zabawek.
Przepe�z� nad nimi ku b�ogos�awionej ciemno�ci, gdzie po�o�y� si� by zebra� si�y.
Po chwili spieszne kroki zabrzmia�y kilka metr�w poni�ej niego i ucich�y. Dotar�y do� g�osy.
- Szed� ku rzece. My�lisz, �e chcia� skoczy�?
- Kto wie? Ale co� mi si� widzi, �e on na pewno by� chory.
- Tutaj! Do�em, t�dy kto� szed�!
G�osy sta�y si� niewyra�ne i zla�y si� z bulgocz�cym d�wi�kiem rzeki.
M�czy�ni schodzili �cie�k� w d�. Omin�li jego kryj�wk�. Ale dlaczego go tropili? Przecie� nie uderzy� mocno tego cz�owieka. Na pewno go nie podejrzewali.
Ale spekulacje musia�y zaczeka�.
Powoli zaczai robi� to, co musia�o zosta� zrobione. Uruchomi� swoje wyspecjalizowane cz�ci i pocz�� wkopywa� si� w ziemi� pieczary. Zakopywa� si� coraz g��biej, wyrzucaj�c nadmiar i�u na zewn�trz, by sprawi� wra�enie, �e jaskinia si� zawali�a.
Posun�� si� o dziesi�� metr�w i znieruchomia�. Jego zapas energii by� zaledwie wystarczaj�cy na nast�pny krok. Odwr�ci� si� na plecy, rozrzucaj�c wok� siebie martwe elementy n�g i grzbietu, oraz uwalniaj�c spod chitynowego kr�gos�upa kr�low� i strzeg�cy j� r�j. Na jego udach utworzy�y si� otwory wydzielaj�ce pian� kokonu - koj�c�, zielon� pokryw�, kt�ra niebawem stwardnia�a w ochronn� �upin�.
To by�o zwyci�stwo. Najwa�niejsze cz�ci prze�y�y.
Teraz istotny by� czas; jakie� dwadzie�cia dni, by zgromadzi� nowy zapas energii, przej�� przez metamorfoz� i rozproszy� si�. Wkr�tce b�dzie go kilkana�cie, ka�dy ze starannie skopiowan� odzie��, dokumentami i wygl�dem ludzkiej istoty. Ka�dy z nich identyczny.
B�d� i inne punkty kontrolne, ale ju� nie tak ostrej. B�d� i inne bariery, lecz s�absze.
Ta ludzka kopia okaza�a si� dobra. Najwy�sze zintegrowanie jego rodzaju dokona�o s�usznego wyboru. Wiele si� nauczyli badaj�c je�c�w schwytanych w sertao. Ale tak trudno jest zrozumie� cz�owieka. Nawet gdy pozwalano im na ograniczon� swobod�, porozumienie si� z nimi na gruncie rozs�dku by�o prawie niemo�liwe. Ich najwy�sze zintegrowanie wymyka�o si� wszelkim pr�bom kontaktu.
I ci�gle najwa�niejsze pytanie pozostawa�o bez odpowiedzi: Jak takie najwy�sze zintegrowanie mog�o dopu�ci� do katastrofy ogarniaj�cej ca�� planet�?
K�opotliwe ludzkie istoty. Ich niewolnictwo wobec natury zostanie im wkr�tce udowodnione. By� mo�e w dramatyczny spos�b...
Kr�lowa zacz�a si� wierci� w zimnym ile, pobudzona do dzia�ania przez swoje stra�niczki. Jednocz�ca komunikacja ogarn�a i przenikn�a wszystkie cz�ci cia�a, szukaj�c tych co prze�yli i szacuj�c si�y. Tym razem nauczyli si� nowych rzeczy o unikaniu zwracania na siebie uwagi istot ludzkich. Wszystkie nast�pne roje podziel� t� wiedz�. Przynajmniej jeden z nich przedostanie si� przez Amazonk� - "Rzek� Morze", do miasta, z kt�rego wydawa�a si� bra� pocz�tek �mier�-Dla-Wszystkich.
Jeden z nich musi si� przedosta�.
II
W sali kabaretu unosi�y si� pastelowe dymy. Ka�dy ob�ok oznaczaj�cy stolik, wydobywa� si� z otworu na �rodku blatu. Tu dym barwy bladych fio�k�w, naprzeciw r� tak delikatny jak dzieci�ca sk�ra, gdzie indziej ziele�, przywodz�ca na my�l india�sk� gaz� tkan� z trawy pampas�w. W�a�nie min�a dziewi�ta wiecz�r i "Cabaret A'Chigua", najdro�szy w Bahii, rozpocz�� nocn� dzia�alno�� rozrywkow�. D�wi�czna muzyka cymba��w narzuca�a ruchom tancerek ustrojonych w stylizowane kostiumy mr�wek zmys�ow� rytmiczno��. Ich fa�szywe czu�ki i �uwaczki ko�ysa�y si� w k��bach dymu.
Klienci "A'Chiguy" siedzieli na niskich otomanach. Kobiety w papuziokolorowych sukniach mia�y za t�o m�czyzn ubranych w bia�y len przetykany tu i �wdzie, niczym znakami przestankowymi, l�ni�cobia�ymi uniformami bandeirantes. Tu by�a Zielona Strefa, tu bandeirantes mogli si� odpr�y� i zabawi� po pracy w d�ungli w Czerwonej Strefie b�d� przy barierach. Sal� wype�nia�a gadanina o interesach i towarzyskie pogaw�dki w tuzinie j�zyk�w.
- Dzi� wiecz�r wybra�em r�owy stolik. To kolor kobiecej piersi. Dobry znak, no nie?
- ... wi�c zala�em wszystko foamalem. Potem poszli�my tam i wyczy�cili�my ca�e gniazdo. To by�y zmutowane mr�wki, takie jakie maj� w Piratinindze. Musia�o ich tam by� dziesi��, albo i dwadzie�cia milion�w.
Doktor Rhin Kelly przys�uchiwa�a si� konwersacjom na sali ju� od dwudziestu minut. Jej uwag� przykuwa�y pe�ne napi�cia podteksty rozm�w.
- Te nowe trucizny dzia�aj�, owszem - ci�gn�� bandeirante przy stoliku za ni� - ale prze�ywaj� odporne szczepy, wi�c czyszczenie do ko�ca b�dzie najpewniej brudn�, r�czn�, robot�, dok�adnie tak� jak w Chinach. Musieli si� tam wzi�� do kupy i r�cznie wyt�uc ostatnie robaki.
Rhin wyczu�a, �e poruszy� si� jej towarzysz i pomy�la�a "Us�ysza�". Przebi�a wzrokiem bursztynowy dym nad ich stolikiem i natkn�a si� na spojrzenie migda�owych oczu. U�miechn�a si� i pomy�la�a jak dystyngowan� osobisto�ci� jest �w doktor Travis Huntington Chen-Lhu. By� wysoki i mia� g��bokie, kwadratowe oblicze Chi�czyka z p�nocy swego kraju, zwie�czone kr�tko przyci�tymi w�osami, wci�� smolistymi, mimo i� mia� ju� sze��dziesi�tk�. Nachyli� si� ku niej i szepn��:
- Nigdzie nie umkniemy przed plotkami, prawda? Potrz�sn�a g�ow�, zastanawiaj�c si� po raz mo�e
dziesi�ty, dlaczego dystyngowany doktor Chen-Lhu, dyrektor Mi�dzynarodowej Organizacji Ekologicznej nalega�, by zjawi�a si� tu dzi� wiecz�r, od razu pierwszego dnia jej pobytu w Bahii. Nie mia�a �adnych z�udze�, dlaczego wezwa� j� tu z Dublina. Z pewno�ci� mia� k�opot, kt�ry wymaga� uruchomienia wywiadowczego pionu MOE. Jak zwykle zapewne, oka�e si�, �e problem wymaga wci�gni�cia w gr� tego, kt�rym miano manipulowa�. Chen-Lhu napomkn�� o tym dzisiaj podczas "og�lnego wprowadzenia". Ale musia� jeszcze poda� nazwisko cz�owieka, wobec kt�rego mia�a u�y� swych sztuczek.
- M�wi�, �e pewne ro�liny gin�, bo nie ma ich kto zapyla� - powiedzia�a to kobieta przy stoliku obok i Rhin zesztywnia�a. Niebezpieczna rozmowa.
- Zejd� z tego tematu, laleczko. - odrzek� bandeirante siedz�cy z ty�u - Gadasz jak ta dama, co j� zwin�li w Itabuna.
- Co za jedna?
- Rozprowadza�a carsonick� literatur� w wioskach za barier�. Policja zgarn�a j� gdy sprzeda�a ju� dwadzie�cia sztuk. Odzyskali wi�kszo��, ale wiesz, jak jest z tym towarem, zw�aszcza tam pod Czerwon�.
Przy wej�ciu do "A'Chiguy" zacz�o si� jakie� zamieszanie. Rozleg�y si� wo�ania:
- Johny! To ty Johny? Ty farbowany draniu, Joao! Rhin, ��cznie z reszt� klient�w "A'Chigui". zwr�ci�a wzrok w tamta stron�, spostrzegaj�c zarazem, �e Chen-Lhu udaje oboj�tno��. Zobaczy�a siedmiu bandeirantes. kt�rzy zatrzymali si� na �rodku sali jak by zostali zablokowani zaporowym ogniem s��w.
Na czele sta� bandeirante z odznak� przyw�dcy grupy - przebitym motylem w klapie. Rhin ogarn�o nag�e przeczucie. By� to m�czyzna �redniego wzrostu, o �niadej sk�rze, falistych w�osach, kr�py, ale gdy si� porusza�, robi� to z gracj�. Jego cia�o promieniowa�o si��. Twarz dla kontrastu by�a w�ska i patrycjuszowska, zdominowana przez smuk�y nos z wyra�nym garbkiem. Po�r�d jego przodk�w na pewno byli plantatorzy trzciny cukrowej.
Rhin okre�li�a go na sw�j u�ytek jako "brutalnie przystojnego". Znowu zauwa�y�a u Chen-Lhu wymuszony brak zainteresowania i pomy�la�a: "Wi�c to dlatego tu jeste�my".
Ta my�l nieoczekiwanie zmusi�a j� by pomy�la�a o w�asnym ciele. Uleg�a chwilowej odrazie do swej roli. "Zrobi�am wiele rzeczy i wiele z siebie wyprzeda�am, by by� tu w tej chwili. I co zosta�o dla mnie samej?" - przemkn�o jej. Nikt nie pragn�� us�ug doktor Rhin Kelly, entomologa. Ale Rhin Kelly, irlandzka pi�kno��, kobieta, kt�ra odnajdywa�a przyjemno�� w swych innych obowi�zkach, ta Rhin Kelly cieszy�a si� du�ym wzi�ciem.
"Gdyby nie zachwyca�a mnie ta praca, to zapewne nie nienawidzi�abym jej jak nikt" - pomy�la�a.
Wiedzia�a, jak musi wygl�da� tu, na tej sali pe�nej bujnych, ciemnosk�rych kobiet. Mia�a czerwone w�osy, zielone oczy, delikatn� budow� i piegi na ramionach, czole i grzbiecie nosa. W tym lokalu, ubrana w wyci�t� g��boko sukni� o kolorze odpowiadaj�cym jej oczom, z ma�ym z�otym god�em MOE zawieszonym na szyi - by�a egzotycznym okazem.
- Kim jest, ten m�czyzna w drzwiach? - zapyta�a.
U�miech jak pojedyncza zmarszczka na wodzie przenikn�� po rze�bionych rysach Chen-Lhu. Zwr�ci� wzrok ku wej�ciu.
- Kt�ry, moja droga? Jest ich tam siedmiu... jak s�dz�. - Daruj sobie t� poz�, Travis.
Migda�owe oczy spojrza�y na ni� badawczo i zn�w zawr�ci�y ku grupie przy drzwiach.
- Joao Martinho, szef bandeirantes z Bractwa i syn Gabriela Martinho.
- Joao Martinho - powiedzia�a. - To ten, o kt�rym m�wi�e�, �e powinna mu przypa�� ca�a zas�uga za oczyszczenie Piratiningi?
- Dosta� za to pieni�dze, moja droga. Dla Johny'ego Martinho to zupe�nie wystarczaj�ce.
- Ile?
- Ach, ty praktyczna kobieto - roze�mia� si�. - Podzielili si� pi�ciuset tysi�cami cruzados - Chen-Lhu opar� si� plecami o otoman� i zaci�gn�� si� woni� ostrego kadzid�a unosz�c� si� wraz z dymem nad sto�em.
- Pi��set tysi�cy! - pomy�la� - To wystarczy�oby, �eby zniszczy� Johny'ego Martinho - - gdybym m�g� wytoczy� przeciw niemu spraw�. Ale z Rhin jak mo�e mi si� nie uda�? Ten przekl�ty mulat b�dzie szcz�liwy jak diabli mog�c dosta� kobiet� tak bia�� jak ona. Tak. Wkr�tce b�dziemy mieli naszego koz�a ofiarnego: Johny Martinho, przemys�owiec i wielki pan wyszkolony przez Jankes�w.
- Ci, kt�rzy handluj� plotkami w Dublinie, wspominali o Joao Martinho - powiedzia�a Rhin.
- Ach, kaczki dziennikarskie - odpar� - Co o nim m�wiono?
- Wspominano nazwiska jego i jego ojca w zwi�zku z k�opotami w Piratinindze.
- Ach tak, rozumiem.
- To dziwne pog�oski - rzek�a.
- I uwa�asz, �e s� wypaczone.
- Nie, po prostu dziwne.
"Dziwne" pomy�la�. To s�owo zrobi�o na nim wra�enie. By�o jakby echem kurierskiej wiadomo�ci z jego ojczyzny, kt�ra sk�oni�a go do wezwania Rhin. "Wasza dziwna opiesza�o�� w rozwi�zywaniu naszego problemu jest przyczyn� wielu niepokoj�cych pyta�". To zdanie i to s�owo utkwi�o mu w �wiadomo�ci. Chen-Lhu rozumia� niecierpliwo�� kryj�c� si� pod nim. Katastrofa, kt�ra zawis�a nad Chinami mog�a zosta� odkryta w ka�dej chwili. Wiedzia�, �e s� tacy, kt�rzy nie ufaj� mu ze wzgl�du na przekl�tych bia�ych ludzi w�r�d jego przodk�w. Zni�y� g�os i powiedzia�:
- "Dziwne" nie jest odpowiednim s�owem dla opisania dzia�a� bandeirantes powt�rnie zaka�aj�cych owadami Stref� Zielon�.
- S�ysza�am kilka niepowa�nych historii na ten temat - mrukn�a Rhin - O tajnych laboratoriach bandeirantes i nielegalnych eksperymentach z mutacjami.
- Zauwa� moja droga, �e wi�kszo�� doniesie� o niezwyk�ych, gigantycznych owadach jest sk�adana przez bandeirantes.
- To logiczne - odpar�a - bandeirantes s� tam, na linii frontu gdzie takie rzeczy mog� si� zdarzy�.
- Na pewno ty, entomolog, nie wierzysz w takie niedorzeczne opowie�ci - powiedzia�.
Wzruszy�a ramionami, czuj�c dziwn� przekor�. Mia� racj�, oczywi�cie, �e nie wierzy�a.
- Logika... - westchn�� Chen-Lhu. - Wykorzystuj� najdziksze plotki do rozniecania przes�d�w i strachu w�r�d kmiotk�w. Dyletanctwo to jedyna logika, jak� w tym dostrzegam.
- Zatem �yczysz sobie, bym popracowa�a nad tym szefem bandeirantes? - odrzek�a. - Czego mam si� dowiedzie�?
"Masz si� dowiedzie� tego, co ja ci powiem" pomy�la� Chen-Lhu i powiedzia�:
- Dlaczego jeste� taka pewna, �e to Martinho ma by� twoim celem? Czy w�a�nie to podpowiedzia�o ci twoje �r�d�o cynk�w?
Przez moment zastanowi�a si� nad czaj�cym si� w jej wn�trzu gniewem
- Nie mia�e� innych powod�w posy�aj�c po mnie. M�j czar by� jedyn� przyczyn�.
- Nie potrafi�bym uj�� tego lepiej - odpar� z u�miechem. Odwr�ci� si�, skin�� na kelnera, kt�ry zbli�y� si� i nachyli� pilnie nas�uchuj�c. Po chwili wyprostowa� si�, utorowa� sobie drog� do grupy przy wej�ciu i powiedzia� co� Joao Martinhof
Bandeirante kr�tkim przelotnym spojrzeniem zbada� Rhin, po czym przeni�s� wzrok, by spojrze� w oczy Chen-Lhu. Chi�czyk skin�� g�ow�.
Kilka kobiet kr��y�o wok� grupy Martinho. Makija� wok� ich oczu sprawia�, �e zdawa�y si� spogl�da� z wielo�ciennych jamek. Martinho od��czy� od reszty i skierowa� ku sto�owi Chen-Lhu.
- Doktor Chen-Lhu, jak mniemam - powiedzia�. - C� za przyjemno�� pozna� pana. Jak MOE mo�e pozwoli� swojemu dyrektorowi na tak� rozpust�? - machni�ciem r�ki ogarn�� klientel� "A'Chigui", i pomy�la�: "Tak, wypowiedzia�em swoj� my�l w spos�b zrozumia�y dla tego kr�tacza".
- Folguj� tu sobie - odpar� niedbale Chen-Lhu. - Taka odrobina relaksu z okazji powitania nowej twarzy w naszym personelu - wsta� z otomany i spojrza� z g�ry na Rhin.
- Rhin, pozw�l, �e przedstawi� ci Joao Martinho. Johny, to doktor Rhin Kelly z Dublina, nowy entomolog w naszym urz�dzie. "To wr�g. - doda� w my�lach - Nie pope�nij omy�ki. To wr�g. Wr�g."
Martinho uk�oni� si� ca�ym tu�owiem.
- Jestem oczarowany.
- To zaszczyt pozna� pana, Senhor Martinho - odpar�a. - S�ysza�am o pa�skich wyczynach nawet w Dublinie.
- Nawet w Dublinie - zamrucza� - Czasem czu�em si� dumny, ale nigdy tak, jak w tej chwili - wpatrzy� si� w ni� ze zbijaj�c� z tropu intensywno�ci�, zastanawiaj�c si�, przy tym jakiego rodzaju specjalne obowi�zki mog�a mie� ta kobieta. Czy by�a kochank� Chen-Lhu?
W zapad�ej nagle ciszy rozleg� si� g�os kobiety ze stolika za plecami Rhin:
- W�e i gryzonie w�a�nie teraz wzmagaj� sw�j nap�r na nasz� cywilizacj�. M�wi si�, �e w...
Kto� j� uciszy�.
- Panie Travis, nie rozumiem tego - odezwa� si� Martinho. - Jak ktokolwiek mo�e m�wi� do tak pi�knej kobiety: "doktorze"?
Chen-Lhu zdoby� si� na u�miech:
- Ostro�nie, Johny. Doktor Kelly jest moim nowym dyrektorem w terenie.
- Podr�uj�cym dyrektorem, mam nadziej� - powiedzia� Martinho.
Rhin popatrzy�a na niego ch�odno, ale by� to ch��d udawany. Stwierdzi�a, �e jego bezpo�rednio�� jest podniecaj�ca i napawaj�ca l�kiem
- Ostrze�ono mnie przed latynoskimi zalotami - odpar�a. - Powiedziano mi, �e wszyscy macie w swoich drzewach rodowych ukryty korze� pochlebstwa.
Jej g�os nabra� g��bszego odcienia, kt�ry sprawi�, �e Chen-Lhu u�miechn�� si� do siebie. "Pami�taj, to wr�g" pomy�la�.
- Przy��czysz si� do nas, Johny? - zapyta�.
- Oszcz�dzi� mi pan wymuszenia tego na was - odrzek� Martinho. - Ale wie pan, �e przyszed�em tu z paroma ch�opakami z Bractwa?
- Wydaje mi si�, �e s� zaj�ci - odpar� Chen-Lhu. Skin�� g�ow� ku wej�ciu, gdzie wianek odzianych w przejrzyste suknie kobiet otoczy� wszystkich, opr�cz jednego towarzysza Martinho. Kobiety i bandeirantes sadowili si� dooko�a wielkiego sto�u w rogu, nad kt�rym unosi� si� niebieski dym.
Jedyny, kt�ry pozosta�, przeni�s� spojrzenie z Martinho na jego wsp�towarzyszy przy stole i z powrotem na Martinho.
Rhin badawczo przyjrza�a si� temu m�czy�nie: popielatosiwe w�osy, d�uga m�odo- stara twarz, oszpecona blizn� od kwasu na lewym policzku. Przypomina� jej zakrystianina w ko�ciele w Wexford.
- Ach, to Yierho - stwierdzi� Martinho. - Nazywamy go Padre. W tej chwili nie zdecydowa� si� jeszcze, kogo strzec; ch�opak�w z Bractwa, czy mnie samego. Co do mnie, s�dz�, �e potrzebuj� go bardziej ni� oni -- skin�� Vierhowi, po czym odwr�ci� si� i usiad� obok Rhin.
Zjawi� si� kelner. Posuwistym ruchem postawi� na stole przejrzyst� kul� zawieraj�c� z�oty koktajl. Z kuli wystawa�a szklana rurka. Martinho zignorowa� j� wpatruj�c si� w Rhin.
- Czy Irlandia gotowa jest przy��czy� si� do nas? - zapyta�.
- Przy��czy� si� do was?
- W rozprawieniu si� z owadami na �wiecie? Zerkn�a na Chen-Lhu, kt�rego twarz pozosta�a nieruchoma, a nast�pnie skierowa�a wzrok na Martinho
- Irlandczycy podzielaj� niech�tne nastawienie Kanadyjczyk�w i P�nocnych Amerykan�w - powiedzia�a. - Irlandia jeszcze troch� zaczeka.
Ta odpowied� zbi�a go z tropu
- Ale... - zaj�kn�� si� - s�dz�, �e Irlandia z pewno�ci� docenia korzy�ci... Tutaj nie ma w�y. To musi...
- To co�, czego B�g dokona� u nas r�k� �wi�tego Patryka - odpar�a. - Nie s�dz�, �eby bandeirantes byli odlani z tej samej formy - powiedzia�a to z gniewem i natychmiast tego po�a�owa�a.
- Powinienem by� ci� ostrzec, Johny - odezwa� si� Chen-Lhu. Ona ma irlandzki temperament. I pomy�la�: "Odgrywa komedi� na m�j benefis, ma�y kanciarz".
- Rozumiem - odpar� Martinho. - Je�eli B�g nie uwa�a za stosowne uwolni� nas od insekt�w, to my nie mamy racji staraj�c si� zrobi� to sami.
Rhin spojrza�a na niego z niesmakiem.
Chen-Lhu st�umi� przyp�yw w�ciek�o�ci. "Ten fa�szywy Latynos chce wmanewrowa� Rhin w pu�apk�! �wiadomie!"
- M�j rz�d nie uznaje istnienia Boga - rzek� g�o�no - By� mo�e gdyby B�g zainicjowa� wymian� ambasador�w... - poklepa� Rhin po ramieniu, stwierdzaj�c, �e dr�y. Jednak�e MOE wierzy, �e w ci�gu dziesi�ciu lat rozci�gniemy teren dzia�ania na p�noc od linii Rio Grand�.
- MOE w to wierzy? A mo�e to wiara Chin?
- Obojga - rzek� Chen-Lhu.
- A je�eli Amerykanie si� sprzeciwi�?
- Oczekujemy, �e ich rozs�dek zwyci�y.
- A Irlandczycy?
Rhin zdoby�a si� na u�miech:
- Irlandczycy - powiedzia�a - zawsze byli uodpornieni na rozs�dek - si�gn�a po koktajl i zawaha�a si�, spostrzegaj�c ubranego na bia�o bandeirante stoj�cego po drugiej stronie stolika. By� to Yierho.
Martinho skoczy� na r�wne nogi i uk�oni� si� Rhin raz jeszcze.
- Doktorze Kelly, prosz� mi pozwoli� przedstawi� sobie jednego z moich braci. Oto "Padre" Yierho - odwr�ci� si� ku Rhin - Ta �licznotka, szanowny ojcze, to dyrektor polowy MOE.
Vierho sk�oni� si� ledwo dostrzegalnie i usiad� sztywno na brzegu otomany obok Chen-Lhu. - Bardzo mi mi�o - mrukn��.
- Moi ch�opcy s� nie�miali - powiedzia� Martinho. Zaj�� z powrotem miejsce obok Rhin. - Woleliby raczej zabija� mr�wki.
- Johny, jak si� miewa tw�j ojciec?
Martinho odpowiedzia� nie odrywaj�c wzroku od Rhin:
- Sprawy Mato Grosso sprawiaj�, �e jest bardzo zaj�ty - zrobi� pauz�. - Ma pani �liczne oczy.
Rhin znowu stwierdzi�a, �e dezorientuje j� ta bezpo�rednio��. Podnios�a z�ot� ba�k� z koktajlem i spyta�a:
- Co to jest?
- Ach, to flierce, brazylijski mi�d. Prosz� go sobie wzi��. W pani oczach s� ma�e punkciki �wiat�a odpowiadaj�ce jego z�otej barwie.
Rhin prze�kn�a cisn�c� si� jej na usta z�o�liwo�� i podnios�a szk�o, naprawd� zaciekawiona. Zatrzyma�a ten gest nieruchomiej�c z rurk� tu� przy ustach, gdy spostrzeg�a, �e Yierho intensywnie wpatruje si� w jej w�osy.
- One s� naprawd� tej barwy? - zapyta�. Martinho roze�mia� si� zaskoczony.
- Aach, Padre - machn�� r�k�. Rhin upi�a trunku, by ukry� zak�opotanie i stwierdzi�a, �e jest on delikatnie s�odki, wype�niony wspomnieniem wielu kwiat�w, z ostrym posmakiem z�agodzonym cukrem.
- Ale to prawdziwy kolor? - nalega� Yierho.
Chen-Lhu pochyli� si� ku niemu.
- Wiele irlandzkich dziewczyn ma takie rude w�osy, Yierho. Uwa�a si�, �e jest to oznak� dzikiego temperamentu.
Rhin odstawi�a mi�d na st�, zastanawiaj�c si� nad w�asnymi uczuciami. Wyczu�a kole�e�stwo mi�dzy Yierho i jego szefem i irytowa� j� fakt, �e nie mog�a go podziela�.
- Dok�d teraz, Johny? - zapyta� Chen-Lhu. Martinho rzuci� spojrzenie na swego ziomka z Bractwa,
po czym zwr�ci� twardy wzrok ku Chen-Lhu. "Dlaczego ten urz�dnik zadaje tu i teraz to pytanie"? - zastanowi� si�. "Chen-Lhu musi wiedzie�, dok�d teraz. Nie mo�e by� inaczej".
- Jestem zaskoczony, �e nie s�ysza�e� - odpowiedzia� powoli - Tego popo�udnia za�atwi�em kontrakt na Serra Dos Parecis.
- Na wielkie �uki z Mambuca - doda� Yierho. Gniew Martinho objawi� si� nag�ym pociemnieniem
jego twarzy
- Yierho! - warkn�� ostro.
Rhin popatrzy�a uwa�nie na nich obu. Dziwne milczenie zapad�o nad stolikiem. Mia�a wra�enie jakby ta cisza osiad�a na jej ramionach i barkach. By�o w tym co� napawaj�cego l�kiem, i ...seksownego. Rozpozna�a reakcj� swojego cia�a, nienawidz�c jej i spostrzegaj�c, �e tym razem nie potrafi sprecyzowa� jej �r�d�a. Wszystko, co mog�a sobie powiedzie� zawiera�o si� w s�owach: "To dlatego Chen-Lhu mnie wezwa�. �eby zainteresowa� mn� tego Martinho, by nim manipulowa�. Zrobi� to, ale najbardziej b�d� nienawidzi�a tego, �e to mnie zachwyca".
- Ale�, Szefie- powiedzia� Yierho - Sam wiesz, co m�wiono o...
- Tak! - zgrzytn�� z�bami Martinho - Wiem! Yierho pokiwa� g�ow� z wyrazem b�lu na twarzy:
- M�wi�, �e to...
- Mutanci, wiemy o tym - uci�� Martinho i pomy�la�: "Dlaczego Chen-Lhu wymusi� t� niedyskrecj� w�a�nie teraz? �eby zobaczy� jak sprzeczam si� z jednym z moich ludzi?"
- Mutanci? - zapyta� Chen-Lhu.
- Widzieli�my to, widzieli�my, a jak�e - potwierdzi� Yierho.
- Ale s�dz�c po opisie tego czego�, jest to biologiczna niemo�liwo�� - powiedzia� Martinho. - To musi by� przes�d.
- Naprawd�, szefie?
- Cokolwiek tam jest, mo�emy si� z tym zmierzy� - odpar� Joao.
- O czym w�a�ciwie m�wicie? - zapyta�a Rhin. Chen-Lhu chrz�kn��. "Niech teraz zobaczy, dok�d
mo�e si� posun�� nasz wr�g" - pomy�la�. "Niech ujrzy perfidi� tych bandeirantes, a wtedy, gdy powiem jej, co musi zrobi�, wykona to z ch�ci�".
- Jest taka opowie��, Rhin - powiedzia� Chen-Lhu.
- Opowie��! - zaszydzi� Martinho.
- Zatem plotka - odpar� Chen-Lhu. - Niekt�rzy bandeirantes Diego Alvareza twierdz�, �e widzieli w Serra Dos Parecis trzymetrowe modliszki.
Yierho obr�ci� si� ku Chen-Lhu z napi�t� twarz�. Blizna od kwasu zaznaczy�a si� na niej blad� plam�.
- Alavarez straci� sze�ciu ludzi zanim odda� Serr�. Wiesz o tym Senhor? Sze�ciu ludzi. A on...
Yierho przerwa� na widok przysadzistego m�czyzny w poplamionym kombinezonie bandeirantes. Przybysz mia� okr�g�� twarz z india�skimi oczami. Zatrzyma� si� tu� przy Martinho, po czym nachyli� si� ku jego uchu i zacz�� co� szepta�.
Rhin zdo�a�a wy�owi� tylko kilka s��w. By�y wymawiane bardzo cicho w jakim� dialekcie z g��bi kraju. P�indianin powiedzia� co� o placu, w �rodku miasta... i o t�umach...
Martinho zacisn�� wargi.
- Kiedy? - rzuci� kr�tko.
Przybysz wyprostowa� si� i przem�wi� nieco g�o�niej:
- Przed chwil�, szefie.
- Na placu?
- Tak, mniej ni� przecznic� st�d.
- O co chodzi? - zapyta� Chen-Lhu.
- Pojawi� si� imiennik tego kabaretu - oznajmi� Martinho.
- Pluskwiak?
- Tak m�wi�.
- Ale� to terytorium Zielone - powiedzia�a Rhin i zdziwi�a si� w�asnym przestrachem.
Martinho wsta� z otomany.
Twarz Chen-Lhu, gdy spojrza� na szefa bandeirantes, zdradza�a napi�t� czujno��.
- Wybaczy mi pani, Rhin Kelly? - zapyta� Martinho.
- Dok�d pan idzie? - spyta�a.
- Jest robota.
- Jeden pluskwiak? -- zapyta� Chen-Lhu. -- Jeste� pewny, �e to nie omy�ka?
- Na pewno nie, Senhor - rzek� p�indianin.
- Czy nie ma �adnych prostszych sposob�w radzenia sobie z takimi przypadkami? - zapyta�a Rhin. - To oczywiste, �e mamy jakiego� pasa�era na gap�, kt�ry dosta� si� do Zielonej Strefy przewieziony z jakim� towarem, albo...
- By� mo�e nie - uci�� Martinho i skin�� g�ow� Yierhowi. - Zbierz ludzi. B�d� potrzebowa� zw�aszcza Thomego do ci�ar�wki i �ona do operowania �wiat�ami.
- Ju�, Szefie -Yierho poderwa� si� i ruszy� przez sal� ku reszcie bandeirantes.
- Co mia�e� na my�li m�wi�c "by� mo�e nie"? - zapyta� Chen-Lhu.
- To jeden z tych nowych, w kt�re nie chcecie wierzy� - odpar� Martinho. Odwr�ci� si� do pos�a�ca:
- Id� z Yierhem, Ramon.
- Tak, szefie.
Ramon odwr�ci� si� z prawie wojskow� precyzj� i odszed� eskortowany przez Yierha.
- Przepraszam, czy m�g�by� to wyja�ni�? - powiedzia� Chen-Lhu.
- Opisywano je jako tryskaj�ce kwasem. Maj� p� metra d�ugo�ci - rzek� Martinho.
- Niemo�liwe! - parskn�� Chen-Lhu.
Rhin potrz�sn�a g�ow�
- �adna larwa pluskwiaka nie mog�aby...
- To dowcip bandeirantes - stwierdzi� Chen-Lhu.
- Jak pan sobie �yczy, senhor - odpar� Martinho. - A widzia� pan t� blizn� po kwasie na policzku Yierha? Ma to po takim w�a�nie dowcipie - odwr�ci� si� i uk�oni� Rhin:
- Wybaczy mi pani, senhorita?
Rhin wsta�a. "Larwa pluskwiaka maj�ca prawie p� metra"! Dziwne pog�oski, kt�re s�ysza�a p� �wiata st�d, dosi�g�y jej teraz, nape�niaj�c j� poczuciem nierzeczywisto-�ci. Istnia�y przecie� fizyczne ograniczenia, takie stworzenie nie mog�o istnie�. A mo�e mog�o? By�a w tej chwili wy��cznie entomologiem, logika i szkolenie wzi�o g�r�. By�a to jednak kwestia, kt�ra mog�a zosta� dowiedziona b�d� obalona w ci�gu kilku zaledwie minut. Mniej ni� przecznic� st�d, jak powiedzia� tamten cz�owiek. Na placu. A Chen-Lhu z pewno�ci� nie chcia�by, �eby rozstawa�a si� z Joao Martinho tak wcze�nie.
- Idziemy z panem! - powiedzia�a.
- Oczywi�cie - rzek� Chen-Lhu wstaj�c. Rhin wsun�a d�o� pod rami� Martinha
- Prosz� mi pokaza� t� fantastyczn� larw�, je�eli pan tak �askaw, senhor Martinho.
Martinho po�o�y� swoj� d�o� na jej d�oni i poczu� elektryzuj�ce wra�enie ciep�a. "C� za niepokoj�ca kobieta!"
- Prosz� - powiedzia�. Jest pani tak �liczna, a my�l, co ten kwas m�g�by...
- Jestem pewien, �e nic nam nie grozi ze strony plotek ~ rzek� Chen-Lhu. - Mo�e pan poprowadzi, Johny?
Martinho westchn��. Niedowiarkowie byli uparci, ale to by�a szansa by przedstawi� niezbity dow�d na to, o czym wiedzieli ju� wszyscy bandeirantes. Tak. Dyrektor stanowy Chen-Lhu powinien tam p�j��. Nawet musi i��. Z niech�ci� Martinho przeni�s� r�k� Rhin pod rami� Chen-Lhu
- Oczywi�cie, �e pa�stwo p�jd� - stwierdzi�. - Ale Prosz�, niech pan trzyma �liczn� Rhin Kelly z dala, senhor. U plotek rozwijaj� si� czasem okropnie d�ugie ��d�a.
- Zachowamy wszelkie niezb�dne �rodki ostro�no�ci - zapewni� Chen-Lhu. Ironia w jego g�osie by�a zupe�nie wyra�na.
Ludzie Martinho ju� kierowali si� ku drzwiom. On sam odwr�ci� si� i pod��y� za nimi, ignoruj�c nag�� cisz�, kt�ra zapad�a na sali.
Rhin, wychodz�c z Chen-Lhu na ulic� zosta�a zaskoczona wra�eniem pe�nej celowo�ci dzia�a� bandeirantes. Nie wydawali si� by� lud�mi planuj�cymi oszustwo, ale tak w�a�nie musia�o by�. To nie mog�o wygl�da� inaczej...
III
Noc by�a b��kitnobia�ym blaskiem tryskaj�cym z elektrycznych lamp stercz�cych nad ulic�. Wielobarwna ludzka rzeka p�yn�a obok "A'Chigui" w kierunku placu.
Martinho przyspieszy� i wraz ze swymi bandeirantes wszed� w t�um. Ludzie rozst�powali si� przed nimi, a za nimi pod��a�y s�owa rozpoznania.
- To Joao Martinho i paru jego Braci. -... Piratininga i Benito Alvarez.
- Joao Martinho...
Na placu �wiat�a reflektor�w zainstalowanych na ci�ar�wce bandeirantes z Hermosillo b��dzi�y po cokole fontanny. Wzd�u� ulicy sta�y inne ci�ar�wki oraz pojazdy oficjeli. Ci�ar�wka z Hermosillo by�a przeznaczona do akcji w terenie i s�dz�c po wygl�dzie niedawno wr�ci�a z wn�trza kraju. Drzwi szoferki i boki skrzyni by�y pokryte bryzgami b�ota. �atwo mo�na by�o wypatrze� lini� defektorow� przedniego luku - wyra�n� szczelin� biegn�c� dooko�a pojazdu. Dwie kapsu�y startowe nosi�y �lady dokonywanych w terenie napraw.
Martinho �ledzi� uwa�nie smugi reflektor�w. Podszed� ku kordonowi policjant�w powstrzymuj�cych t�um i przeszed� przez niego razem ze swoimi lud�mi.
- Gdzie Ramon? - zapyta� Martinho.
Yierho przecisn�� si� ku niemu i powiedzia�:
- Poszed� z Thomem i �onem po ci�ar�wk�. Nie widz� tej larwy.
- Popatrz tam - Martinho wskaza� palcem. Dooko�a ca�ego placu, powstrzymywany przez policjant�w t�um sta� w odleg�o�ci oko�o pi��dziesi�ciu metr�w od znajduj�cej si� w centrum fontanny. Dooko�a niej znajdowa� si� mozaikowy kr�g, na kt�rym przedstawiono r�ne rodzaje brazylijskich ptak�w. Wewn�trz tego okr�gu znajdowa� si� trawnik maj�cy mniej wi�cej dwadzie�cia metr�w �rednicy, z kt�rego �rodka wyrasta� cok� fontanny. Mi�dzy mozaik� a fontann�, na trawniku widoczne by�y ��te plamy martwej trawy. Palec Martinha wskazywa� je po kolei.
- Kwas - szepn�� Yierho.
Reflektory na ci�ar�wce skupi�y ca�e nagle �wiat�o na czym� przy brzegu fontanny zas�oni�tym cz�ciowo sk��bionym, wodnym py�em. Przez t�um przebieg� szmer.
- Tu jest! - zawo�a� Martinho. - No, mo�e teraz uwierz� nam wreszcie te podejrzliwe urz�dasy z MOE!
Gdy to m�wi�, ze stworzenia przy fontannie trysn�� na traw� roziskrzony strumie�.
- Eeee- aachch - rozleg�o si� westchnienie t�umu. Do Martinho powoli dotar� niski pomruk gdzie� z lewej.
Odwr�ci� i zobaczy� lekarza, kt�remu pokazywano drog� wzd�u� zewn�trznego brzegu ludzkiego pier�cienia. Po chwili lekarz wszed� w ci�b� unosz�c torb� nad g�ow�.
- Kto jest ranny? - zapyta� Martinho.
Jeden z policjant�w za jego plecami odpowiedzia�:
- To Alvarez. Stara� si� dorwa� to co�, ale wzi�� ze sob� tylko r�czn� tarcz� i rozpylacz. Tarcza nie wystarczy�a, by go obroni� przed szybko�ci� tej a'chigui. Dosta� w rami�.
Yierho poci�gn�� Martinho za r�kaw wskazuj�c na t�um za policjantem. Rhin Kelly i Chen-Lhu przechodzili Wa�nie mi�dzy gapiami rozst�puj�cymi si� przed nimi na widok insygni�w MOE.
Rhin zamacha�a r�k� i zawo�a�a:
- Senhor Martinho! To co� nie mo�e istnie�! Ma conajmniej siedemdziesi�t pi�� centymetr�w d�ugo�ci. Musi wa�y� trzy, lub cztery kilogramy.
- Nie wierz� w�asnym oczom? - zapyta� Yierho. Chen-Lhu podszed� do policjanta, kt�ry m�wi� o rannym Alvarezie. - Prosz� nas przepu�ci� - powiedzia�.
- H�? Och, tak... oczywi�cie - kordon przerwa� si� na moment.
Chen-Lhu stan�� obok przyw�dcy bandeirantes. Spojrza� na Rhin i znowu na Martinho.
- Ja r�wnie� w to nie wierz� - stwierdzi�. - Sporo bym da�, �eby dosta� to co� w swoje r�ce.
- W co pan nie wierzy?! - prychn�� Martinho.
- My�l�, �e to jaki� rodzaj automatu. Czy� nie tak, Rhin?
- To musi by� automat - odpar�a.
- Jak wiele by pan da�? - zapyta� Martinho.
- Dziesi�� tysi�cy cruzados.
- Prosz� trzyma� urocz� doktor Kelly tu, poza zasi�giem poczwarki - poleci� Martinho i odwr�ci� si� do Yierha:
- Co zatrzyma�o Ramona z ci�ar�wk�? Znajd� go. Potrzebuj� tarczy z magnaszk�a i zmodyfikowanego rozpylacza.
- Szefie!
- Natychmiast. Ach, prawda, przynie� te� du�� butl� na okazy.
Yierho westchn�� ci�ko i odwr�ci� si�, by wype�ni� polecenie.
- Twierdzisz, �e to co� jest owadem? - zapyta� Chen-Lhu.
- Nie musz� m�wi�.
- Sugerujesz, �e to jedna z tych rzeczy, kt�rych nikt opr�cz bandeirantes nie widzia� w g��bi kraju?
- Nie b�d� przeczy� temu, co widz� na w�asne oczy.
- Zastanawiam si� tylko, dlaczego my nigdy nie widzieli�my takich okaz�w? - zamy�li� si� Chen-Lhu.
Martinho zme�� w ustach przekle�stwo staraj�c si� st�umi� wybuch gniewu. Ten g�upiec jest bezpieczny tu, w Zielonej Strefie i o�miela si� kwestionowa� to, o czym bandeirantes wiedzieli z ca�� pewno�ci�!
- Czy to nie ciekawe pytanie? - zapyta� Chen-Lhu.
- Mieli�cie szcz�cie, �e uszli�my z �yciem - warkn�� Martinho.
- Ka�dy entomolog powie panu, �e co� takiego jest fizyczn� i biologiczn� niemo�liwo�ci� - powiedzia�a Rhin.
- Ich metabolizm uniemo�liwia istnienie tak wielkiej struktury - rzek� Chen-Lhu.
- Widz�, �e entomolodzy musz� mie� racj� - odpar� Martinho.
Rhin podnios�a na niego wzrok. Zaskoczy� j� jego gniewny cynizm. Martinho atakowa�, nie pozwalaj�c zepchn�� si� do obrony. Zachowywa� si� zupe�nie jak cz�owiek, kt�ry wierzy, �e ta niemo�liwo�� tam przy fontannie jest w istocie gigantycznym owadem. Ale w nocnym klubie wysuwa� argumenty na korzy�� przeciwnego zdania.
- Widzia�e� ju� co� takiego w d�ungli? - zapyta� Chen-Lhu.
- Nie zauwa�y� pan blizny na twarzy Yierha?
- A czego mo�e ona dowodzi�?
- Widzieli�my to, co widzieli�my!
- Ale owad nie mo�e urosn�� do takich rozmiar�w! - zaprotestowa�a Rhin. Zwr�ci�a g�ow� ku ciemnemu stworzeniu balansuj�cemu na kraw�dzi fontanny za kurtyn� wody.
- Tak mi m�wiono - stwierdzi� sucho Martinho. Zastanowi� si� przez chwil� nad doniesieniami z Serra Dos Parecis. Modliszki o wysoko�ci trzech metr�w. Zna� na pami�� argumentacj� przeciw istnieniu takich stworze�. Rhin i wszyscy entomolodzy mieli racj�. Owady nie mog�y wyda� na �wiat tak du�ych, �ywych struktur. Czy to mo�liwe, �e by�y to automaty? Kto zbudowa�by co� takiego? Po co?
- To musi by� jaka� imitacja - powiedzia�a Rhin.
- Jednak kwas jest prawdziwy - odpar� Chen-Lhu. ~ Popatrz na plamy na trawniku.
Martinho przypomnia� sobie w�asn�, podstawow� wiedz�, kt�ra nakazywa�a mu zgodzi� si� z Rhin i Chen-Lhu. Zaprzeczy� nawet Yierhowi, �e mog� istnie� wielkie modliszki. Wiedzia� te�, w jaki spos�b plotki urastaj� do piramidalnych rozmiar�w. W tym czasie w Czerwonej Strefie opr�cz bandeirantes znajdowa�o si� niewielu innych ludzi. Nie mo�na zaprzeczy�, �e wielu bandeirantes to w du�ej mierze niedouczeni, przes�dni ludzie zwabieni jedynie przygod� i pieni�dzmi.
Martinho potrz�sn�� g�ow�. Tego dnia, kiedy Yierho ucierpia� od kwasu, on znajdowa� si� w drodze do Goyaz. Widzia�, co widzia�... A teraz to stworzenie przy fontannie.
Grzmi�cy ryk silnik�w ci�ar�wki wtargn�� w jego �wiadomo��. D�wi�k stawa� si� coraz g�o�niejszy. T�um rozst�pi� si� daj�c pole do l�dowania i Ramon posadzi� ci�ar�wk� obok pojazdu z Hermosillo. Otworzy�y si� tylne drzwi i gdy silniki ucich�y, wyskoczy� z niej Yierho.
- Szefie! - zawo�a� - dlaczego nie u�yjemy ci�ar�wki? Ramon m�g�by zawiesi� j� prawie nad...
Martinho machn�� r�k�, by go uciszy� i odwr�ci� si� do Chen-Lhu.
- Ci�ar�wka nie ma wystarczaj�cej manewrowo�ci. Widzia� pan, jakie to jest szybkie.
- Nie powiedzia�e�, co to jest, wed�ug ciebie - rzek� Chen-Lhu.
- Powiem, kiedy zobacz� to w butli na okazy - odpar� Martinho.
- Ale ci�ar�wka da�aby nam... - wtr�ci� Yierho.
- Nie! Doktor Chen-Lhu chce mie� nieuszkodzony okaz. Przynie� kilka bomb pianowych. P�jdziemy z�apa� j� w�asnor�cznie.
Yierho westchn��, wzruszy� ramionami, wr�ci� do rufy ci�ar�wki i powiedzia� co� do kogo� wewn�trz. Bandeirante w ci�ar�wce zacz�� podawa� wyposa�enie.
Martinho odwr�ci� si� do policjanta pomagaj�cego powstrzyma� nap�r t�umu.
- Czy mo�e pan przekaza� wiadomo�� dla pojazd�w stoj�cych tam na drodze? - zapyta�.
- Oczywi�cie, prosz� pana.
- Chc�, �eby wy��czono w nich �wiat�a. Nie chc� ryzykowa�, �e zostan� o�lepiony �wiat�em prosto w oczy. Rozumie pan?
- Zaraz otrzymaj� polecenia - policjant pobieg� i przekaza� wiadomo�� oficerowi.
Martinho podszed� do ci�ar�wki, wzi�� rozpylacz, sprawdzi� cylinder z �adunkiem, wyj�� go i wzi�� nast�pny z przegr�dki przy drzwiach. Umie�ci� �adunek w komorze i znowu sprawdzi�.
- Trzymajcie tu butl�, dop�ki nie unieruchomimy tego stwora - poleci� - Potem o ni� zawo�am.
Yierho wytoczy� tarcz�. By�a to dwucentymetrowej grubo�ci p�yta z kwasoodpornego magnaszk�a zamocowana na dwuko�owym, r�cznym w�zku. Rozpylacz zosta� umieszczony w w�skim wyci�ciu po prawej.
Bandeirante w ci�ar�wce poda� na zewn�trz dwa srebrnoszare kombinezony ochronne z tkaniny pokrytej �lisk�, kwasoodporn� warstw�.
Martinho w�lizgn�� si� w jeden z nich i sprawdzi� zapi�cia. Yierho wzi�� drugi.
- Do tarczy mo�esz u�y� Thomego - powiedzia� Martinho.
- Thome nie ma do�� do�wiadczenia, szefie. Martinho skin�� g�ow� i zacz�� sprawdza� bomby z foamalem oraz pozosta�e wyposa�enie. W siatce na tarczy zawiesi� dodatkowe cylindry z �adunkami.
Wszystko to zosta�o wykonane szybko i w milczeniu, ze zr�czno�ci� �wiadcz�c� o du�ej wprawie. T�um za ci�ar�wk� ucich�. Wszyscy czekali w napi�ciu.
- Wci�� siedzi na fontannie, Szefie - zameldowa� Vierho.
Uj�� d�wigni� kontroluj�c� ruchy tarczy i wjecha� na ozdobny bruk. Prawe ko�o zatrzyma�o si� na b��kitnym hiskowatym karku mozaikowego kondora. Martinho zamocowa� rozpylacz w przeznaczonej na� szczelinie i rzek�:
- By�oby �atwiej, gdyby�my mieli to tylko zabi�.
- Te skurczybyki s� szybkie jak sam Diabe� - odpar� Yierho. - Nie podoba mi si� to, szefie. Gdyby to obieg�o dooko�a tarczy... wymownie przesun�� palcem po r�kawie swego ochronnego kombinezonu. - To tak, jakby kawa�kiem gazy pr�bowa� zatrzyma� rzek�.
- No wi�c, niech si� to nie stanie.
- B�d� si� stara�, szefie.
Yierho zablokowa� tarcz� i pobieg� do ci�ar�wki. Za chwil� wr�ci� z latark� zwisaj�c� mu u pasa.
- Chod�my - rzek� Martinho.
Yierho zwolni� blokad� w�zka i uruchomi� silniczki. Rozleg� si� s�aby szum. Przesun�� o dwa z�bki d�wigni� regulacji szybko�ci. Tarcza pope�z�a naprz�d, wspinaj�c si� na kraw�nik opasuj�cy trawnik.
Ze stworzenia przy fontannie wytrysn�� �ukiem strumie� kwasu skrapiaj�c traw� metr przed nimi. Oleisty, bia�y dym zawrza� na trawniku i rozproszy� si� zwiewany na bok przez lekki wiatr. Martinho zanotowa� w my�li jego kierunek i da� znak, by tarcz� zwr�ci� pod wiatr. Zatoczyli �uk w prawo. Kolejny strumie� kwasu polecia� prosto w ich stron�, padaj�c w identycznej odleg�o�ci.
- Ono chce nam co� powiedzie�, Szefie - za�artowa� Yierho.
Powoli zbli�ali si�, przecinaj�c jedn� z plam z��k�ej trawy.
Od fontanny zn�w bryzgn�� strumie� opalizuj�cej cieczy. Yierho pochyli� tarcz� do ty�u. Kwas rozprysn�� si� na trawie i sp�yn�� po szkle. Ich nozdrza wype�ni� gryz�cy zapach.
Mrukliwe "Aaaachchchch" rozleg�o si� wok� placu.
- Pan wie, Szefie, �e ci idioci stoj� za blisko - mrukn�� Yierho. - Gdyby to co� mia�o strzeli�...
- Wtedy kto� powinien strzeli� gumow� kul� - odpar� Martinho - Fin i a 'chigua.
- Fini okaz doktora Chen-Lhu - rzek� Yierho - Fini dziesi�� tysi�cy cruzados.
- Tak - stwierdzi� Martinho. - Nie wolno nam zapomina�, dlaczego podejmujemy to ryzyko.
- Mam nadziej�, �e nie wierzy pan, �e robi� to dla idei - odpar� Yierho. Przesun�� tarcz� o nast�pny metr do przodu.
Tam gdzie trafi� kwas zacz�o si� tworzy� mgliste pole.
- Nad�ar�o magnaszk�o! - zawo�a� ze zdumieniem Vierho.
- Pachnie podobnie do kwasu szczawiowego - rzek� Martinho. - Musi by� jednak du�o mocniejszy. Zwolnij teraz. Chc� mie� pewny strza�.
- Dlaczego nie spr�buje pan z bomb� pianow�?
- Yierho do jasnej cholery!
- Ach prawda; woda. Zapomnia�em szefie. Stworzenie zacz�o pe�zn�� wzd�u� fontanny w prawo.
Yierho obr�ci� tarcz�, by os�oni� ich przed tym manewrem. Stworzenie zatrzyma�o si� i wr�ci�o na poprzednie miejsce.
- Poczekaj chwil� - poleci� Martinho. Znalaz� na szkle czyste miejsce i przygl�da� si� poczwarce.
Ona przesuwa�a si� w ty� i prz�d, wyra�nie widoczna na tle fontanny. Przypomina�a swojego miniaturowego imiennika niczym rozd�ta karykatura. Posegmentowane cia�o by�o podtrzymywane przez wielostawowe nogi, wygi�te �ukowato na zewn�trz i zako�czone mocnymi, chwytnymi pazurkami. Czu�ki by�y kr�ciutkie i b�yszcza�y na ko�cach wilgoci�.
Nagle poczwarka podnios�a rurkowaty ryjek i plun�a silnym strumieniem prosto w tarcz�.
Martinho mimowolnie przykucn��
- Musimy dotrze� bli�ej - powiedzia�. - Nie mo�e mie� czasu na pozbieranie si�, gdy j� og�usz�.
- Czym na�adowa� pan rozpylacz, szefie?
- Nasz� specjaln� mieszank�, roztworem siarki w dwusiarczku w�gla i sublimatem na koaguluj�cym w powietrzu no�niku butylowym. Chc�, �eby nogi si� jej zapl�ta�y.
- Wola�bym, aby pan wzi�� te� co� do zatkania tego Jej nochala.
- Daj spok�j, staruszku - mrukn�� Martinho. Yierho podprowadzi� tarcz� bli�ej i nachyli� si� by spojrze� pod spowodowanym przez kwas zm�tnieniem. Gigantyczna poczwarka pluskwiaka zako�ysa�a si� na boki, odwr�ci�a i pogna�a w prawo, wzd�u� brzegu fontanny. Nagle zakr�ci�a si� wok� swej osi, wyrzucaj�c ku nim strumie� kwasu. P�yn zamigota� w �wietle reflektor�w jak sznur klejnot�w. Yierho ledwie zd��y� zakr�ci� tarcz�, by sprosta� temu atakowi.
- Na krew dziesi�ciu tysi�cy �wi�tych - westchn�� Yierho. - Nie podoba mi si� robota tak blisko tego stwora, szefie. Nigdy nie walczyli�my z bykami.
- To nie byk, bracie. Nie ma rog�w.
- My�l�, �e wola�bym rogi.
- Za du�o gadamy - sykn�� Martinho. - Podjed� bli�ej!
Yierho ruszy� tarcz� do przodu i zatrzyma� si� zaledwie dwa metry od poczwarki. - Strzelaj Szefie- sykn�� nerwowo.
- Mam tylko jeden strza� - powiedzia� Martinho. - Nie wolno mi uszkodzi� tego okazu. Doktor �yczy sobie mie� go w ca�o�ci.
"I ja r�wnie�" - pomy�la�.
Poruszy� rozpylaczem w stron� stworzenia, kt�re w tym momencie zeskoczy�o na trawnik, po czym znowu wdrapa�o si� na brzeg fontanny. Z t�umu dobieg� czyj� krzyk.
Martinho i Yierho przykucn�li, czekaj�c i patrz�c, jak ich ofiara ta�czy w prz�d i w