2509

Szczegóły
Tytuł 2509
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2509 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2509 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2509 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JOHN GRISHAM MALOWANY DOM (PRZE�O�Y� JAN KRA�KO) SCAN-DAL Moim rodzicom, Weez i Du�emu Johnowi, z mi�o�ci� i podziwem ROZDZIA� 1 Ludzie ze wzg�rz i Meksykanie przyjechali tego samego dnia. By�a �roda, pocz�tek wrze�nia tysi�c dziewi��set pi��dziesi�tego drugiego roku. Kardyna�owie przegrali pi�� mecz�w z Dodgersami, za trzy tygodnie ko�czy�a si� liga i sezon by� beznadziejny. Jednak�e bawe�na si�ga�a mi powy�ej g�owy, a tacie do pasa i bywa�o, �e przed kolacj� on i dziadek wymieniali szeptem s�owa, kt�re rzadko si� wtedy s�ysza�o. Zanosi�o si� na "dobre zbiory". Byli farmerami, tyrali w pocie czo�a i popadali w pesymizm jedynie podczas rozm�w o pogodzie i o plonach. Zawsze by�o za du�o s�o�ca albo za du�o deszczu, na nizinach zawsze grozi�a pow�d�, ceny ziarna i nawoz�w sztucznych zawsze sz�y w g�r�, a rynek by� zawsze rozchwiany. A je�li kt�rego� dnia nie mieli powod�w do narzeka�, mama cicho mawia�a: - Nie przejmuj si�, synku. M�czy�ni zawsze znajd� sobie jakie� zmartwienie. Kiedy jechali�my szuka� ludzi ze wzg�rz, Dziadzio, czyli m�j dziadek, martwi� si� o koszty robocizny. Pracownikom najemnym p�acono za ka�de czterdzie�ci pi�� kilo zebranej bawe�ny. Dziadek m�wi�, �e przed rokiem dostawali p�tora dolara, tymczasem dosz�y go plotki, �e jaki� farmer z Lake City podbi� stawk� i p�aci im ju� dolara sze��dziesi�t. W drodze do miasta sprawa koszt�w robocizny bardzo go trapi�a. Siedz�c za kierownic�, nigdy z nikim nie rozmawia�, a to dlatego - przynajmniej zdaniem mojej mamy, kt�ra sama by�a kiepskim kierowc� - �e s�abo prowadzi� i ba� si� samochod�w. Mia� forda pikapa z trzydziestego dziewi�tego roku i nie licz�c starego traktora marki John Deere, by� to nasz jedyny �rodek transportu. Ale brak wygodnego samochodu doskwiera� nam tylko wtedy, kiedy jechali�my do ko�cio�a, gdy� mama i babcia siedzia�y �ci�ni�te w szoferce, w swoich od�wi�tnych ubraniach, a tata i ja na skrzyni, w tumanach py�u. W rolniczej cz�ci Arkansas niewiele by�o nowoczesnych limuzyn. Dziadek nigdy nie przekracza� sze��dziesi�tki. Twierdzi�, �e ka�dy samoch�d ma najefektywniejsz� pr�dko��, i sobie tylko znanym sposobem wyliczy�, �e dla starego forda jest to sze��dziesi�t kilometr�w na godzin�. Mama uwa�a�a - ale powiedzia�a to wy��cznie mnie - �e teoria dziadka jest �mieszna. M�wi�a te�, �e on i tata kiedy� si� o to pok��cili. Ale tata prowadzi� bardzo rzadko, a kiedy ju� siada� za k�kiem i bra� mnie do szoferki, z szacunku dla dziadka nigdy nie przekracza� sze��dziesi�tki. Mama podejrzewa�a, �e kiedy by� sam, je�dzi� znacznie szybciej. Skr�cili�my na szos� numer sto trzydzie�ci pi�� i dziadek zacz�� ostro�nie zmienia� biegi - powoli wciska� peda� sprz�g�a, delikatnie przesuwa� d�wigni� na kolumnie kierownicy - by po pewnym czasie rozp�dzi� w�z do pr�dko�ci doskona�ej. Nachyli�em si� i zerkn��em na licznik: sze��dziesi�t na godzin�. Dziadek u�miechn�� si� do mnie, jakby�my obydwaj byli zgodni co do tego, �e pr�dko�� ta jest fordowi z g�ry przypisana. Szosa numer sto trzydzie�ci pi�� przecina�a p�askie tereny uprawne Delty. Jak okiemsi�gn��, pola po jej obu stronach biela�y od bawe�ny. Nadesz�a pora zbior�w, dla mnie najcudowniejsza pora roku, poniewa� na dwa miesi�ce zamykano szko��. Ale dla dziadka by� to czas nie ko�cz�cych si� trosk. Po prawej stronie, u Jordan�w, zobaczyli�my grup� Meksykan�w pracuj�cych na polu przy drodze. Pochyleni, z workami na plecach, stali po pas w bieli i zwinnymi ruchami palc�w zrywali z szypu�ek bawe�niane kulki. Dziadek mrukn�� co� pod nosem. Nie lubi� Jordan�w, bo byli metodystami i kibicowali Cubsom. A to, �e na ich polu pracowali ju� Meksykanie, stanowi�o dobry pow�d, �eby nie lubi� ich jeszcze bardziej. Nasza farma le�a�a nieca�e dwana�cie kilometr�w od miasta, ale przy pr�dko�ci sze��dziesi�ciu kilometr�w na godzin� wyprawa do Black Oak trwa�a dwadzie�cia minut. I to zawsze, nawet wtedy, kiedy ruch by� bardzo ma�y. Dziadek nie uznawa� manewru wyprzedzania. Oczywi�cie samochodem jad�cym najwolniej by� zwykle nasz ford. Niedaleko Black Oak dop�dzili�my traktor z przyczep� wype�nion� po brzegi �wie�o zebran� bawe�n�. Przednia po�owa przyczepy by�a przykryta brezentow� plandek�, na kt�rej weso�o podskakiwa�y bli�niaki Montgomerych, moi r�wie�nicy. Zobaczyli nas, znieruchomieli i pomachali nam r�k�. Ja im odmacha�em, dziadek nie. Prowadz�c, nigdy nie pozdrawia� nikogo ruchem g�owy ani nikomu nie macha�, a to dlatego, �e ba� si� oderwa� r�ce od kierownicy. Wiedzia�em to od mamy, kt�ra m�wi�a, �e ludzie gadaj� za jego plecami, uwa�aj� go za chama i aroganta. Osobi�cie nie s�dz�, �eby si� tym przejmowa�. Jechali�my za Montgomerymi, dop�ki nie skr�cili do odziarniarni. Przyczep� ci�gn�� zdezelowany massey harris, prowadzony przez Franka, najstarszego syna Montgomerych. Frank wylecia� z pi�tej klasy podstaw�wki i wszyscy w ko�ciele uwa�ali, �e marnie sko�czy. Szosa numer sto trzydzie�ci pi�� przesz�a w Main Street, kr�tk� ulic� przecinaj�c� ca�e miasto. Min�li�my ko�ci� baptyst�w, co robili�my bardzo rzadko, gdy� zwykle wst�powali�my tam na modlitw�. Wszystkie sklepy, sk�ady, urz�dy, ko�ci�, a nawet szko�a sta�y frontem do Main Street. W soboty samochody, traktory i przyczepy jecha�y ulic� zderzak w zderzak, gdy� farmerzy zje�d�ali t�umnie do Black Oak na cotygodniowe zakupy. Ale tego dnia by�a �roda, wi�c bez k�opot�w zaparkowali�my przed sklepem kolonialnym Popa i Pearl Watson�w. Czeka�em na chodniku, dop�ki dziadek nie kiwn�� g�ow� w stron� drzwi. By� to znak, �e mog� kupi� sobie ci�gutk� na kredyt. Kosztowa�a tylko centa, co wcale nie oznacza�o, �e dziadek fundowa� mi j�, ilekro� przyje�d�ali�my do miasta. Bywa�o, �e g�ow� nie kiwa�, ale nawet kiedy nie kiwa�, wchodzi�em do sklepu i snu�em si� przy kasie dop�ty, dop�ki Pearl nie wsun�a mi ci�gutki do r�ki, surowo zastrzegaj�c, �ebym pod �adnym pozorem nie m�wi� o tym dziadkowi. Ba�a si� go. Eli Chandler by� biedakiem, lecz biedakiem niezwykle dumnym. Pr�dzej umar�by z g�odu, ni� przyj��by ja�mu�n�, a ja�mu�n� by�a w jego mniemaniu nawet ci�gutka. Gdyby dowiedzia� si�, �e przyj��em od niej cho�by cukierka, zbi�by mnie kijem, dlatego ilekro� Pearl kaza�a mi przysi�c, �e dochowam tajemnicy, zawsze ch�tnie przysi�ga�em. Ale tym razem dziadek g�ow� kiwn��. Pearl jak zawsze odkurza�a lad�. Wszed�em, sztywno u�cisn��em j� na powitanie, si�gn��em do s�oja, wyj��em ci�gutk�, po czym z�o�y�em zamaszysty podpis na rachunku. Pearl przyjrza�a si� mu uwa�nie i powiedzia�a: - Coraz lepiej, Luke. - Nie�le jak na siedmiolatka, co? - odrzek�em; pod okiem mamy ju� od dw�ch lat wprawia�em si� w �wiczeniu podpisu. - Gdzie Pop? - Pearl i Pop byli jedynymi doros�ymi, kt�rzy pozwalali mi m�wi� do siebie po imieniu, ale tylko w sklepie i tylko wtedy, kiedy byli�my sami. Gdy wchodzi� jaki� klient, natychmiast stawali si� panem i pani� Watson. Nikomu o tym nie m�wi�em, jedynie mojej mamie, a ona powiedzia�a, �e �adne inne dziecko na pewno nie ma takiego przywileju. - Na zapleczu, uk�ada towar - odrzek�a Pearl. - Gdzie dziadek? Jej �yciowym powo�aniem by�o �ledzenie poczyna� wszystkich mieszka�c�w miasta, dlatego na pytanie zwykle odpowiada�a pytaniem. - W herbaciarni. Szuka Meksykan�w. Mog� wej�� na zaplecze? - Postanowi�em z ni� wygra�. - Lepiej nie. Ludzi ze wzg�rz te� najmujecie? - Je�li tylko ich znajdziemy. Eli m�wi, �e teraz przyje�d�a ich znacznie mniej ni� kiedy�. I �e s� troch� szurni�ci. Gdzie Champ? - Champ by� starym psem, kt�ry nie odst�powa� Popa na krok. Pearl u�miecha�a si�, ilekro� m�wi�em o dziadku "Eli". Ju� mia�a zada� mi jakie� pytanie, gdy zadzwoni� dzwoneczek u drzwi i do sklepu wszed� prawdziwy Meksykanin, zal�kniony i potulny jak wszyscy Meksykanie, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Pearl grzecznie skin�a mu g�ow�. - Buenos dias, senor! - krzykn��em. - Buenos dias. - Meksykanin u�miechn�� si� nie�mia�o i znikn�� za p�kami. - To dobrzy ludzie - rzuci�a p�g�osem Pearl, jakby tamten rozumia� po angielsku i m�g� poczu� si� ura�ony komplementem. Odgryz�em po�ow� ci�gutki i zacz��em powoli �u�; drug� po�ow� zawin��em w papierek i schowa�em do kieszeni na p�niej. - Eli martwi si�, �e b�dzie musia� du�o im p�aci� - powiedzia�em. Za p�kami sta� klient i Pearl nagle o�y�a, odkurzaj�c i wyr�wnuj�c rz�d pude�ek przy jedynej kasie w sklepie. - Eli martwi si� o wszystko - odpar�a. - Jest farmerem. - Ty te� b�dziesz farmerem? - Nie. Baseballist�. - U Kardyna��w? - No jasne. Pearl zacz�a nuci� pod nosem jak�� melodyjk�, tymczasem ja czeka�em na Meksykanina. Zna�em jeszcze kilka s��w po hiszpa�sku i chcia�em sprawdzi�, czy je zrozumie. Stare drewniane p�ki ugina�y si� pod ci�arem �wie�ych towar�w. Uwielbia�em bywa� w sklepie w porze zbior�w, poniewa� Pop wype�nia� p�ki od pod�ogi po sam sufit. Bawe�na schodzi�a z p�l, pieni�dze przechodzi�y z r�ki do r�ki. Zza drzwi wychyn�a g�owa dziadka. - Chod�my - rzuci�. - Jak si� masz, Pearl. - Jak si� masz, Eli. - Pearl poklepa�a mnie po g�owie i pchn�a w stron� wyj�cia. - Gdzie Meksykanie? - spyta�em. - Maj� by� pod wiecz�r. Wsiedli�my do pikapu i pojechali�my w kierunku Jonesboro, gdzie dziadek zawsze znajdowa� ludzi ze wzg�rz. Zaparkowali�my na poboczu, przed skrzy�owaniem asfalt�wki ze �wir�wk�. Dziadek uwa�a�, �e w hrabstwie nie by�o miejsca, gdzie ludzie ze wzg�rz pojawialiby si� cz�ciej. Ja nie by�em tego taki pewny. Pr�bowa� ich z�apa� ju� od tygodnia i jak dot�d bez skutku. Usiedli�my na otwartej klapie i w piek�cym s�o�cu siedzieli�my bez s�owa przez dobre p� godziny, zanim zatrzyma�a si� pierwsza ci�ar�wka. By�a czysta i mia�a dobre opony. Gdyby dopisa�o nam szcz�cie i gdyby�my znale�li tych ze wzg�rz, mieszkaliby z nami przez dwa miesi�ce. Dlatego szukali�my ludzi porz�dnych i zadbanych, a to, �e ci�ar�wka by�a �adniejsza od p�ci�ar�wki dziadka, dobrze wr�y�o. - Dzie� dobry - powiedzia� dziadek, kiedy ucich� warkot silnika. - Dzie� dobry - odrzek� kierowca. - Sk�d jeste�cie? - Mieszkamy na p�noc od Hardy. Poniewa� szos� nic nie jecha�o, dziadek stan�� na jezdni i z przyjaznym wyrazem twarzy ogarn�� wzrokiem ci�ar�wk� i jej zawarto��. Kierowca i jego �ona siedzieli w szoferce. Mi�dzy nimi przycupn�a ma�a dziewczynka, a na skrzyni drzema�o trzech ros�ych nastolatk�w. Wszyscy sprawiali wra�enie zdrowych i byli dobrze ubrani. Czu�em, �e dziadek chcia�by ich naj��. - Szukacie pracy? - Tak. Jedziemy do Lloyda Crenshawa. To gdzie� na zach�d od Black Oak. Dziadek wskaza� im drog� i odjechali. Patrzyli�my za nimi, dop�ki nie znikn�li nam z oczu. Mogli�my da� im wi�cej ni� pan Crenshaw. Ludzie ze wzg�rz umieli si� targowa� i zawsze stawiali na swoim: byli z tego znani. Przed rokiem, pewnej niedzieli w po�owie pierwszego zbioru, Fulbrightowie z Calico Rock znikn�li noc� z naszej farmy i pojechali pracowa� na plantacj� le��c� szesna�cie kilometr�w dalej. Ale Dziadzio by� cz�owiekiem uczciwym i nie chcia� nikogo podkupywa�. Rzucali�my do siebie pi�k� na skraju pola, przerywaj�c zabaw�, ilekro� nadje�d�a�a jaka� ci�ar�wka. Mia�em prawdziwego Rawlingsa, r�kawic�, kt�r� przed rokiem przyni�s� mi �wi�ty Miko�aj. Spa�em z ni�, co tydzie� smarowa�em j� oliw� i nie istnia�o nic, co by�oby dro�sze mojemu sercu. Dziadek, kt�ry nauczy� mnie narzuca�, �apa� i uderza�, nie potrzebowa� r�kawicy. Chwyta� ka�d� pi�k� swymi wielkimi, stwardnia�ymi d�o�mi, nie odczuwaj�c przy tym najmniejszego b�lu. Eli Chandler, cz�owiek bardzo cichy i skromny, by� niegdy� legendarnym baseballist�. W wieku siedemnastu lat podpisa� kontrakt z Kardyna�ami. Ale zaraz potem poszed� na wojn�, t� pierwsz� �wiatow�. Kiedy wr�ci�, umar� mu ojciec. Dziadzio nie mia� wyboru i zosta� farmerem. Pop Watson uwielbia� opowiada� mi o dziadku, o tym, jak daleko potrafi� pos�a� pi�k� i jak mocno narzuca�. - By� najlepszym zawodnikiem w Arkansas - mawia�. - Lepszym ni� Dizzy Dean? - pyta�em. - O niebo lepszym - odpowiada� Pop, g��boko wzdychaj�c. Kiedy opowiada�em o tym mamie, zawsze si� u�miecha�a i m�wi�a: - Uwa�aj, Pop lubi zmy�la�. Dziadek potar� pi�k� swymi olbrzymimi d�o�mi i przekrzywi� g�ow�, s�ysz�c warkot silnika. Z zachodu nadje�d�a�a ci�ar�wka z przyczep�. Chocia� dzieli�a nas odleg�o�� kilkuset metr�w, od razu wiedzieli�my, �e to ludzie ze wzg�rz. Weszli�my na pobocze i przystan�li�my, a kierowca zgrzytliwie zmienia� biegi, by w ko�cu z piskiem wyhamowa�. Naliczy�em siedem g��w: pi�� w ci�ar�wce, dwie na przyczepie. - Dzie� dobry - powiedzia� powoli kierowca, obrzucaj�c nas wzrokiem, my tymczasem obrzucali�my wzrokiem ich. - Dzie� dobry. - Dziadek zrobi� krok do przodu, ale wci�� zachowywa� bezpieczn� odleg�o��. Na dolnej wardze kierowcy zakrzep� sok tytoniowy. Z�y znak. Mama uwa�a�a, �e wi�kszo�� ludzi ze wzg�rz nie przestrzega higieny i ma z�e na�ogi. W naszym domu nie widywa�o si� ani tytoniu, ani alkoholu. Byli�my baptystami. - Nazywam si� Spruill - powiedzia�. - Mi�o mi. Eli Chandler. Szukacie roboty? - Tak. - Sk�d jeste�cie? - Z Eureka Springs. Ci�ar�wka by�a niemal tak stara jak p�ci�ar�wka dziadka: mia�a �yse opony, p�kni�t� przedni� szyb�, przerdzewia�e b�otniki, a spod warstwy py�u wygl�da� wyblak�y, niebieski lakier. Nad ��kiem by�a p�ka zapchana kartonowymi pud�ami i p�katymi jutowymi workami. Pod p�k�, w nogach ��ka, le�a� materac. Stali na nim dwaj duzi ch�opcy, kt�rzy gapili si� na mnie t�pym wzrokiem. Na klapie siedzia� m�ody, kr�py m�czyzna o pot�nych barach i grubej jak pniak szyi. Strzyka� sokiem tytoniowym w szpar� mi�dzy przyczep� i ci�ar�wk� i zdawa�o si�, �e nie zwraca na nas najmniejszej uwagi. Znieruchomia�, leniwie pomacha� nogami i nie odrywaj�c wzroku od asfaltu, ponownie strzykn�� sokiem. - Szukam ludzi do bawe�ny - powiedzia� dziadek. - Ile p�acicie? - Dolara sze��dziesi�t. Spruill zmarszczy� czo�o i spojrza� na siedz�c� obok kobiet�. Zacz�li co� do siebie mamrota�. W tej cz�ci rytua�u nale�a�o podj�� szybk� decyzj�. My musieli�my zdecydowa�, czy chcemy z nimi mieszka�, a oni, czy przyj�� nasze warunki. - Jaka to bawe�na? - spyta� Spruill. - Stoneville - odrzek� dziadek. - Dojrza�a, �atwo si� zbiera. - Spruill m�g� si� w ka�dej chwili rozejrze� i na w�asne oczy zobaczy� p�kaj�ce torebki. S�o�ce, ziemia i deszcz jak dot�d nam sprzyja�y, ale dziadek martwi� si� oczywi�cie prognoz� pogody z "Almanachu Farmera", kt�ra zapowiada�a gwa�towne ulewy. - Dolara sze��dziesi�t dostawali�my w zesz�ym roku - powiedzia� Spruill. Rozmowa o pieni�dzach mnie nie interesowa�a, dlatego poszed�em obejrze� przyczep�. Opony mia�a jeszcze bardziej �yse ni� ci�ar�wka. Jedna na wp� sflacza�a od przygniataj�cego j� ci�aru. Dobrze, �e ich podr� dobiega�a ko�ca. Wspieraj�c si� �okciami o drewnian� obudow� skrzyni, w k�cie przyczepy sta�a pi�kna dziewczyna. Mia�a du�e, br�zowe oczy i mocno �ci�gni�te do ty�u ciemne w�osy. By�a m�odsza od mojej mamy, ale na pewno o wiele starsza ode mnie, dlatego gapi�em si� na ni� jak sroka w gnat. - Jak ci na imi�? - spyta�a. - Luke - odrzek�em, kopi�c jaki� kamie� i czuj�c, �e piek� mnie policzki. - A tobie? - Tally. Ile masz lat? - Siedem. A ty? - Siedemna�cie. - D�ugo tak jedziecie? - P�tora dnia. By�a na bosaka i mia�a na sobie brudn�, bardzo obcis�� sukienk� - obcis�� a� do samych kolan. Pierwszy raz w �yciu tak uwa�nie przygl�da�em si� dziewczynie. Obserwowa�a mnie ze znacz�cym u�mieszkiem na ustach. Na skrzyni obok niej siedzia� jaki� ch�opak. Powoli odwr�ci� g�ow� i spojrza� na mnie, jakby mnie tam nie by�o. Mia� zielone oczy i szerokie czo�o przes�oni�te czarnymi, t�ustymi w�osami. Jego lewa r�ka by�a zupe�nie bezw�adna. - To jest Trot - przedstawi�a go dziewczyna. - Troch� z nim nie tak. - Cze��, Trot - powiedzia�em, lecz ch�opak zd��y� ju� odwr�ci� wzrok. Zachowywa� si� tak, jakby nie us�ysza�. - Ile ma lat? - spyta�em. - Dwana�cie. Jest kalek�. Trot odwr�ci� si� gwa�townie, bezw�adnie zamiataj�c such� r�k�. M�j kumpel Dewayne m�wi�, �e ludzie ze wzg�rz �eni� si� ze swoimi kuzynkami, dlatego w ich rodzinach rodzi si� tyle dzieci z wadami. Za to Tally wad nie mia�a �adnych. Patrzy�a w zadumie na bawe�niane pola, a ja znowu podziwia�em jej brudn� sukienk�. Zawarcza� silnik i ju� wiedzia�em, �e Spruill i Dziadzio dobili targu. Przeszed�em obok przyczepy, min��em m�czyzn� siedz�cego na klapie - chyba ju� si� ockn��, ale wci�� �lepi� oczami w asfalt - i stan��em obok dziadka. - Czterna�cie i p� kilometra prosto, przy spalonej stodole w lewo i znowu prosto. Nieca�e dziesi�� kilometr�w dalej jest Rzeka �wi�tego Franciszka. Mieszkamy w pierwszej farmie za rzek�, tej po lewej stronie. - Na zalewiskach? - spyta� Spruill, jakby�my wysy�ali ich na bagna. - Cz�ciowo, ale to dobra ziemia. Spruill ponownie zerkn�� na �on� i przeni�s� wzrok na nas. - Gdzie mamy si� rozbi�? - Obok silosu jest troch� cienia. To najlepsze miejsce. Zazgrzyta�y biegi, zadygota�y opony, podskoczy�y pud�a i odjechali. - Nie podobaj� ci si�, prawda, dziadku? - To dobrzy ludzie. Tylko inni. - I tak mamy szcz�cie. - Ano mamy. Im wi�cej r�k do pracy, tym mniej bawe�ny do zbierania dla mnie. Wiedzia�em, �e przez ca�y nast�pny miesi�c b�d� wstawa� o wschodzie s�o�ca, �eby p�j�� na pole, zarzuci� sobie na plecy d�ugi na dwa metry siedemdziesi�t centymetr�w worek, pogapi� si� chwil� na nie ko�cz�ce si� rz�dy wy�szych ode mnie krzew�w, a potem zanurzy� si� w ich g�szczu i znikn�� z tego �wiata na dobre. �e b�d� zrywa� puszyste kulki i wpycha� je do ci�kiego wora, boj�c si� spojrze� na bezkresne pole, by nie wiedzie�, ile pracy mnie jeszcze czeka, boj�c si� nawet zwolni�, bo kto� m�g�by to zauwa�y�. �e b�d� krwawi�y mi palce, bola�y plecy, �e b�dzie pali�a mnie szyja. Tak, pragn��em mie� jak najwi�cej pomocnik�w. Jak najwi�cej ludzi ze wzg�rz i jak najwi�cej Meksykan�w. ROZDZIA� 2 Kiedy na polu czeka�a bawe�na, dziadek zaczyna� traci� cierpliwo��. Nadal nie przekracza� sze��dziesi�tki, lecz by� bardzo niespokojny, poniewa� na innych polach trwa� ju� zbi�r, a na naszym nie. Meksykanie si� sp�niali. Mieli przyjecha� przed dwoma dniami, ale wci�� ich nie by�o. Ponownie zaparkowali�my przed sklepem Watson�w i weszli�my do herbaciarni, gdzie dziadek wda� si� w k��tni� z po�rednikiem odpowiedzialnym za sprowadzanie najemnych pracownik�w. - Spokojnie, Eli - uspokaja� go tamten. - Przyjad� lada chwila. Dziadek nie m�g� si� uspokoi�. Poszli�my do odziarniarni na skraju miasta: to d�ugi spacer, ale Dziadzio nie lubi� marnowa� benzyny. Mi�dzy sz�st� rano a jedenast� przed po�udniem zebra� dziewi��dziesi�t kilogram�w bawe�ny, mimo to szed� tak szybko, �e musia�em za nim biec. �wirowy parking przed odziarniarni� by� zapchany przyczepami, pustymi i takimi, kt�re wci�� czeka�y na wy�adunek. Ponownie pomacha�em bli�niakom Montgomerych, kiedy mijali nas w drodze do domu po kolejny �adunek bawe�ny. W odziarniarni wy� ch�r ci�kich maszyn. By�y niezwykle g�o�ne i niebezpieczne. Nie by�o roku, �eby co najmniej jeden pracownik nie pad� ich ofiar� i nie dozna� ci�kich obra�e� cia�a. Ba�em si� maszyn, wi�c kiedy dziadek kaza� mi zaczeka� na zewn�trz, ch�tnie go pos�ucha�em. A on min�� pracownik�w czekaj�cych przy przyczepach, nawet ich nie pozdrowiwszy. Mia� na g�owie zbyt wiele spraw. Znalaz�em sobie bezpieczne miejsce w pobli�u rampy, z kt�rej spuszczano gotowe bele, �eby za�adowa� je na ci�ar�wki jad�ce do Karoliny P�nocnej i Po�udniowej. Z jednej strony budynku wystawa�a d�uga rura o obwodzie trzydziestu centymetr�w, kt�ra wysysa�a �wie�o zebran� bawe�n� z przyczep i wci�ga�a j� do odziarniarki. Z drugiej strony budynku wyje�d�a�y zgrabne, kwadratowe bele owini�te materia�em konopnym i mocno �ci�ni�te szerokimi na dwa i p� centymetra stalowymi ta�mami. Dobra odziarniarka wypluwa�a bele idealnie r�wne, takie, kt�re mo�na by�o uk�ada� jak ceg�y. Jedna bela kosztowa�a sto siedemdziesi�t pi�� dolar�w; czasami par� dolar�w mniej, czasami par� wi�cej, zale�nie od popytu. Tyle mo�na by�o zebra� z jednego akra w urodzajnym roku. My dzier�awili�my osiemdziesi�t akr�w. Wi�kszo�� dzieciak�w potrafi�a to sobie przeliczy�. Szczerze powiedziawszy, rachunek by� tak prosty, �e nie mog�em si� nadziwi�, dlaczego ludzie chc� uprawia� bawe�n�. Mama ju� dawno zadba�a o to, �ebym dobrze te liczby rozumia�. Zawarli�my mi�dzy sob� tajny uk�ad, �e nigdy, przenigdy nie zostan� na farmie. Sko�cz� dwana�cie klas i b�d� gra� u Kardyna��w. W marcu dziadek i tato po�yczyli czterna�cie tysi�cy dolar�w od w�a�ciciela odziarniarni. By�a to po�yczka a conto przysz�ych zbior�w, dlatego pieni�dze posz�y na ziarno, nawozy sztuczne, na robocizn� i na inne wydatki. Jak dot�d mieli�my szcz�cie: pogoda by�a niemal doskona�a i zanosi�o si� na dobre plony. Je�li szcz�cie nas nie opu�ci i uda nam si� zebra� bel� bawe�ny z akra ziemi, wyjdziemy na swoje. I w�a�nie taki postawili�my sobie cel. Jednak�e, jak wi�kszo�� innych farmer�w, dziadek i tata te� mieli d�ugi z poprzedniego roku. W�a�cicielowi odziarniarni byli winni dwa tysi�ce dolar�w, kt�re po�yczyli od niego w pi��dziesi�tym pierwszym, kiedy to plony by�y do�� przeci�tne. Mieli te� d�ug u w�a�ciciela sklepu z cz�ciami zapasowymi do traktor�w w Jonesboro, u Braci Lance za paliwo, sp�dzielni byli d�u�ni za ziarno, a Watsonom za �ywno��. Oczywi�cie, nic o tych po�yczkach i d�ugach nie powinienem wiedzie�, ale latem rodzice cz�sto siadywali na schodkach i d�ugo rozmawiali, czekaj�c, a� na dworze poch�odnieje i b�d� mogli spa�, nie k�pi�c si� we w�asnym pocie. Moje ��ko sta�o tu� przy oknie wychodz�cym na werand�. My�leli, �e �pi�, dlatego s�ysza�em wi�cej, ni� chcieliby mi powiedzie�. Nie by�em tego pewien, ale mia�em mocne podejrzenia, �e dziadek chce wzi�� dodatkow� po�yczk� na op�acenie Meksykan�w i ludzi ze wzg�rz. Nie wiedzia�em, czy dosta� j�, czy nie. Kiedy szli�my do odziarniarni, mia� nachmurzone czo�o i wyszed� z niej z tak� sam� min�. Od dziesi�tk�w lat ci ze wzg�rz przyje�d�ali z Ozarks, �eby zbiera� bawe�n�. Wielu z nich mia�o w�asne domy i ziemi�, a ich ci�ar�wki by�y cz�sto �adniejsze ni� ci�ar�wki farmer�w, kt�rzy ich najmowali. Ludzie ci ci�ko pracowali, odk�adali ka�dego centa i wygl�da�o na to, �e s� r�wnie biedni jak my. Ale od roku tysi�c dziewi��set pi��dziesi�tego zacz�o ich przyje�d�a� coraz mniej. Do Arkansas, a przynajmniej do cz�ci stanu dotar� wreszcie powojenny boom i ludzie ze wzg�rz nie potrzebowali ju� pieni�dzy tak bardzo jak ich rodzice. Po prostu zostawali w domu. Zbieranie bawe�ny nie nale�a�o do czynno�ci, kt�re wykonuje si� ch�tnie i dla przyjemno�ci. Farmerom zaczyna�o brakowa� si�y roboczej, z ka�dym rokiem coraz bardziej. Wtedy kto� odkry� Meksykan�w. Pierwsi z nich przyjechali do Black Oak w pi��dziesi�tym pierwszym. Wzi�li�my sze�ciu, ��cznie z moim kumplem Juanem, od kt�rego dosta�em pierwsz� w �yciu tortill�. Juan jecha� do nas trzy dni: przez ca�e trzy dni siedzia� w �cisku wraz z czterdziestoma innymi Meksykanami na d�ugiej, otwartej przyczepie, nic prawie nie jedz�c i nie maj�c si� gdzie schowa� przed pal�cym s�o�cem i deszczem. Kiedy dotarli na Main Street, byli bardzo znu�eni i zagubieni. Dziadek m�wi�, �e przyczepa cuchn�a gorzej ni� te do transportu byd�a. Ci, kt�rzy to widzieli, opowiedzieli innym i wkr�tce wszystkie baptystki i metodystki zacz�y otwarcie krytykowa� prymitywne warunki, w jakich ich przewo�ono. Mama te� krytykowa�a, przynajmniej w obecno�ci taty. Kiedy zebrano ca�� bawe�n� i odes�ano ich do domu, cz�sto s�ysza�em, jak o tym rozmawiali. Mama chcia�a, �eby tato pogada� z innymi farmerami i z po�rednikiem od sprowadzania najemnych i uzyska� od nich zapewnienie, �e w przysz�o�ci Meksykanie b�d� traktowani lepiej. Uwa�a�a, �e naszym obowi�zkiem jest dbanie o pracownik�w, i w tym punkcie tata si� z ni� zgadza�, chocia� fakt, �e to w�a�nie on mia�by rozpocz�� kampani� propagandow�, nie napawa� go zbyt wielkim entuzjazmem. Dziadek mia� to gdzie�. Tak samo jak Meksykanie, kt�rzy chcieli tylko pracowa�. Przyjechali par� minut po czwartej. Kr��y�y plotki, �e przyjad� autobusem, i mia�em wielk� nadziej�, �e tak b�dzie. Nie chcia�em, �eby rodzice gadali o tym przez kolejn� zim�. Nie chcia�em te�, �eby Meksykan�w traktowano jak byd�o. Ale nie, znowu przywieziono ich przyczep�, tak� star�, z drewnianymi burtami i bez �adnego zadaszenia. To prawda: krowom powodzi�o si� lepiej. Ostro�nie zeskakiwali na ziemi�, rz�d za rz�dem, po trzech, czterech naraz. Rozsypali si� przed sp�dzielni� i zbili w ma�e, zal�knione grupki na chodniku. Rozprostowywali ko�ci, przeci�gali si� i rozgl�dali woko�o, jakby wyl�dowali na obcej planecie. Naliczy�em ich sze��dziesi�ciu dw�ch. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, Juana w�r�d nich nie zauwa�y�em. Byli o wiele ni�si od dziadka, bardzo chudzi i wszyscy mieli czarne w�osy i br�zow� sk�r�. Ka�dy z nich trzyma� w r�ku ma�� torb� z ubraniem i rzeczami osobistymi. Pearl Watson sta�a na chodniku przed sklepem i wzi�wszy si� pod boki, �ypa�a gniewnie na wszystkie strony. Meksykanie byli jej klientami i nie chcia�a, �eby traktowano ich w taki spos�b. Wiedzia�em, �e przed niedzielnym nabo�e�stwem mieszkanki miasta znowu podnios� raban. Wiedzia�em te�, �e mama wypyta mnie o wszystko, gdy tylko wr�cimy do domu. Mi�dzy cz�owiekiem odpowiedzialnym za sprowadzanie najemnej si�y roboczej i kierowc� ci�ar�wki wybuch�a ostra sprzeczka. Kto� w Teksasie rzeczywi�cie obieca� przewie�� Meksykan�w autobusem, tymczasem ju� po raz drugi przyje�d�ali brudn� przyczep�. Dziadek nigdy nie stroni� od b�jek i widzia�em, �e ma ochot� wtr�ci� swoje trzy grosze i przy�o�y� kierowcy. Ale by� r�wnie� z�y na tego drugiego i pewnie doszed� do wniosku, �e w takim razie musia�by przy�o�y� im obu. Siedzieli�my na klapie p�ci�ar�wki i czekali�my, a� tamci och�on�. Kiedy ju� si� wykrzyczeli, zacz�a si� papierkowa robota. Meksykanie zbili si� w gromad� przed sp�dzielni�. Od czasu do czasu zerkali na nas i na innych farmer�w, kt�rzy wyszli na ulic�. Wie�� ju� si� roznios�a: przyjecha�a nowa grupa najemnych. Dziadek dosta� pierwszych dziesi�ciu. Przewodzi� nimi niejaki Miguel. Wydawa� si� najstarszy i od razu zauwa�y�em, �e tylko on ma p��cienn� torb�. Pozostali mieli papierowe. M�wi� niez�� angielszczyzn�, ale nie tak dobr� jak Juan. Pogaw�dzi�em z nim troch�, czekaj�c, a� dziadek sko�czy wype�nia� papierki. Przedstawi� mnie swojej grupie, Rico, Robertowi, Jose, Pablowi i paru innym, kt�rych imiona wym�wi� bardzo niewyra�nie. Poprzedniego roku potrzebowa�em tygodnia, �eby nauczy� si� ich rozr�nia�. Chocia� byli wyra�nie zm�czeni, wszyscy pr�bowali si� u�miecha� - wszyscy z wyj�tkiem jednego, kt�ry szyderczo wykrzywia� usta, ilekro� na niego spojrza�em. Miguel wskaza� jego kapelusz i powiedzia�: - My�li, �e jest kowbojem, dlatego tak go nazywamy. Kowboj by� bardzo m�ody i, jak na Meksykanina, bardzo wysoki. Mia� w�skie, z�e oczy i cienki w�sik, kt�ry przydawa� mu dziko�ci. Wystraszy� mnie do tego stopnia, �e przez chwil� si� zastanawia�em, czy nie powiedzie� o tym dziadkowi. Nie chcia�em, �eby taki cz�owiek mieszka� z nami przez dwa miesi�ce. Ale zamiast otworzy� usta, p�ochliwie si� wycofa�em. Dziadek zaprowadzi� ich do sklepu Popa i Pearl. Ruszy�em za nimi, uwa�aj�c, �eby nie zbli�y� si� zbytnio do Kowboja. W sklepie zaj��em pozycj� przy kasie, gdzie ju� czeka�a Pearl, kt�ra najwyra�niej chcia�a z kim� pogada�. - Traktuj� ich jak byd�o - szepn�a. - Eli m�wi, �e oni si� ciesz�, �e tu s�. - Dziadek sta� przy drzwiach z r�kami skrzy�owanymi na piersi i patrzy�, jak Meksykanie zdejmuj� z p�ek jakie� drobiazgi. Miguel wydawa� polecenia pozosta�ym. Pearl nie zamierza�a krytykowa� Eli Chandlera, ale spiorunowa�a go wzrokiem, chocia� tego nie zauwa�y�. Nie zwraca� uwagi ani na mnie, ani na ni�. Martwi� si�, �e nikt nie zbiera naszej bawe�ny. - To straszne. - Czu�em, �e Pearl nie mo�e si� doczeka�, kiedy wreszcie sobie p�jdziemy: chcia�a poplotkowa� z przyjaci�kami z parafii i zn�w rozdrapywa� t� bolesn� kwesti�. By�a metodystk�. Meksykanie zacz�li podchodzi� do kasy. Miguel podawa� Pearl ich imiona, a ona otwiera�a ka�demu rachunek. Podsumowywa�a ceny zakupionych towar�w, wpisywa�a kwot� obok nazwiska, po czym pokazywa�a j� zar�wno Miguelowi, jak i klientowi. Kredyt od r�ki, w ameryka�skim stylu. Kupowali m�k� i t�uszcz do tortilli, mn�stwo fasoli w puszkach i workach oraz ry�. Nic wi�cej: ani cukru, ani s�odyczy, ani warzyw. Starali si� je�� jak najmniej, poniewa� �ywno�� sporo kosztowa�a. Chcieli zaoszcz�dzi�, ile si� da, i zawie�� pieni�dze do domu. Oczywi�cie nie mieli zielonego poj�cia, dok�d jad�. Nie wiedzieli, �e moja mama jest zami�owan� ogrodniczk� i �e wi�cej czasu po�wi�ca warzywom ni� bawe�nie. Mieli du�o szcz�cia, poniewa� od zawsze ho�dowa�a zasadzie, �e ten, kto znajdzie si� w pobli�u naszego domu, nigdy nie odejdzie g�odny. Kowboj by� ostatni w kolejce i kiedy Pearl si� do niego u�miechn�a, my�la�em, �e plunie jej w twarz. Miguel podszed� jeszcze bli�ej. Sp�dzi� z nim trzy dni na przyczepie i pewnie dobrze go zna�. Po�egna�em si� z Pearl po raz drugi tego dnia, co by�o dziwne, poniewa� zwykle widuj� j� raz na tydzie�. Dziadek zaprowadzi� Meksykan�w do p�ci�ar�wki. Wdrapali si� na skrzyni� i usiedli rami� przy ramieniu, w g�stej pl�taninie �ydek i st�p. Milczeli, gapi�c si� t�po przed siebie, jakby zoboj�tnieli na to, dok�d rzuci ich los. Stara p�ci�ar�wka rz�zi�a z wysi�ku, ale w ko�cu licznik wskaza� sze��dziesi�tk� i dziadek prawie si� u�miechn��. By�o gor�co i sucho: idealna pogoda na �niwa. Meksykanie do��cz� do Spruill�w i nareszcie b�dziemy mieli wystarczaj�co du�o ludzi, �eby wyj�� w pole. Si�gn��em do kieszeni i wyj��em po��wk� batonu. Ju� z daleka zobaczyli�my dym, a zaraz potem namiot. Mieszkali�my przy drodze, kt�ra przez wi�ksz� cz�� roku niemi�osiernie kurzy�a, dlatego dziadek zmniejszy� pr�dko��, �eby Meksykanie si� nie podusili. - Co to jest? - spyta�em. - Chyba jaki� namiot albo co - odrzek� dziadek. Sta� przy drodze, na ko�cu podw�rza, pod stuletnim d�bem, tu� ko�o mojej bazy domowej. Dojechawszy do skrzynki pocztowej, zwolnili�my jeszcze bardziej. Spruillowie zaj�li po�ow� naszego podw�rza. Wielki namiot, spiczasty i brudnobia�y, sta�, wspieraj�c si� na pl�taninie metalowych pr�t�w i r�cznie struganych kij�w. Boczne klapy by�y podniesione i zobaczy�em stert� pude� oraz koc�w na pod�odze. Zobaczy�em te� drzemi�c� Tally. Ich ci�ar�wka parkowa�a tu� obok, pod czym� w rodzaju p��ciennego zadaszenia, przywi�zanego sznurami do wbitych w ziemi� ko�k�w, tak �e ci�ar�wka mog�a stamt�d wyjecha� dopiero wtedy, kiedy si� je wyci�gn�o. Przyczep� ju� cz�ciowo roz�adowali i na trawie wala�y si� pud�a oraz jutowe worki. Pani Spruill rozpali�a ogie�, st�d dym. Z jakiego� powodu wybra�a na ognisko �ysawe miejsce na skraju podw�rza: miejsce, w kt�rym niemal ka�dego popo�udnia przykuca� dziadek albo tata, �eby chwyta� moje szybkie i podkr�cone. Chcia�o mi si� p�aka�. Wiedzia�em, �e nigdy jej tego nie zapomn�. - Przecie� kaza�e� im rozbi� si� ko�o silosu. - Ano kaza�em. - Dziadek przyhamowa� i skr�cili�my. Silos sta� z ty�u, obok stodo�y, w sporej odleg�o�ci od domu. Ludzie ze wzg�rz ju� tam kiedy� obozowali: tam, ale nigdy na podw�rzu od drogi. Zaparkowa� pod innym d�bem. Wed�ug babci ten mia� tylko siedemdziesi�t lat i by� najmniejszym z trzech d�b�w ocieniaj�cych nasz dom i podw�rze. Ko�a p�ci�ar�wki znieruchomia�y w tych samych koleinach, w kt�rych nieruchomia�y od dziesi�tk�w lat. Mama i babcia Ruth czeka�y na kuchennych schodach. Babci nie podoba�o si� to, �e ludzie ze wzg�rz rozbili obozowisko na podw�rzu od drogi. Dziadek i ja domy�lili�my si� tego, zanim jeszcze wysiedli�my z szoferki. Babcia trzyma�a si� pod boki. A mama si� niecierpliwi�a. Chcia�a obejrze� Meksykan�w i wypyta� mnie o warunki, w jakich podr�owali. Patrz�c, jak zeskakuj� na ziemi�, podesz�a bli�ej i �cisn�a moje rami�. - Dziesi�ciu - powiedzia�a. - Tak, mamo. Babcia te� podesz�a do dziadka. - Dlaczego ci ludzie koczuj� na podw�rzu? - Kaza�em im rozbi� si� ko�o silosu - odpar� Dziadzio, kt�ry nie spuszcza� z tonu nawet w konfrontacji z �on�. - Nie wiem, dlaczego wybrali akurat to miejsce. - Mo�esz ich prosi�, �eby si� przenie�li? - Nie mog�. Je�li si� spakuj�, natychmiast odjad�. Wiesz, jacy oni s�. Na tym przes�uchanie si� sko�czy�o. Nie zamierzali si� k��ci� w obecno�ci dziesi�ciu obcych Meksykan�w, nie wspominaj�c ju� o mnie. Zdegustowana babcia pokr�ci�a g�ow� i odesz�a w stron� domu. Dziadkowi by�o wszystko jedno, gdzie tamci obozuj�. Robili wra�enie silnych i ch�tnych do pracy, reszta nie mia�a dla niego znaczenia. Podejrzewa�em, �e babcia te� si� tym nie za bardzo przejmuje. Bawe�na by�a tak wa�na, �e naj�liby�my nawet wi�ni�w, gdyby tylko ka�dy z nich zdo�a� zebra� sto trzydzie�ci sze�� kilo dziennie. Dziadzio zaprowadzi� Meksykan�w do stodo�y, kt�ra sta�a dok�adnie sto pi�� metr�w i sze��dziesi�t centymetr�w od kuchennych schod�w, za kurnikiem, pomp�, sznurami do suszenia bielizny, szop� na narz�dzia i za klonem cukrowym, kt�rego li�cie czerwienia�y w pa�dzierniku. Sto pi�� metr�w i sze��dziesi�t centymetr�w: pewnego styczniowego dnia tata pom�g� mi zmierzy� t� odleg�o��. Wydawa�a mi si� gigantyczna. Na stadionie Kardyna��w w Sportsman's Park od bazy domowej do lewego skraju boiska jest r�wno sto pi�� metr�w, wi�c ilekro� Stan Musial zaliczy� pe�ne k�ko, siada�em na schodach i zachwycony podziwia�em t� odleg�o��. W po�owie lipca grali z Bravesami i Stan pos�a� pi�k� na sto trzydziesty trzeci metr. - Przestrzeli� stodo�� - powiedzia� wtedy dziadek. Siedzia�em na schodach przez dwa dni, marz�c o przestrzeleniu stodo�y. - S� bardzo zm�czeni - rzek�a mama, kiedy Meksykanie min�li szop� na narz�dzia. - Jechali przyczep� i by�o ich a� sze��dziesi�ciu dw�ch. - Nie wiedzie� czemu, nagle zapragn��em j� podpu�ci�. - Tego si� obawia�am. - Star� przyczep�. Star� i brudn�. Pearl si� w�ciek�a. - To si� ju� nie powt�rzy - odrzek�a i ju� wiedzia�em, �e tacie si� oberwie. - A teraz biegnij pom�c dziadkowi. Przez ostatnie dwa tygodnie prawie nie wychodzi�em z mam� ze stodo�y, bo musieli�my zamie�� pod�og� i posprz�ta� na wy�kach, �eby stworzy� Meksykanom co� na kszta�t prawdziwego domu. Wi�kszo�� farmer�w lokowa�a ich w opuszczonych domach albo w stodo�ach. Kr��y�y plotki, �e Ned Shackleford, ten, kt�ry mia� farm� nieca�e pi�� kilometr�w na po�udnie od nas, kaza� im mieszka� z kurami. Ale na farmie Chandler�w tak nie by�o. Z braku innych pomieszcze� Meksykanie musieli rozlokowa� si� na wy�kach, lecz nie by�o tam ani �ladu brudu. I jak �adnie pachnia�o! Od roku mama gromadzi�a stare koce i ko�dry, �eby mieli na czym spa�. W�lizgn��em si� do stodo�y, ale zosta�em na dole, przy boksie Izabeli. Izabela to nasza krowa. Dziadek m�wi�, �e podczas pierwszej wojny �wiatowej pewna m�oda Francuzka uratowa�a mu �ycie, dlatego na jej cze�� nazwa� krow� tym imieniem. Ale babcia mu nie wierzy�a. S�ysza�em, jak si� tam kr�c�, jak si� rozlokowuj�. Dziadzio rozmawia� z Miguelem, na kt�rym pachn�ce, odskrobane do czysta wy�ki wywar�y wielkie wra�enie. Dziadek odpowiada� mu tak, jakby wysprz�ta� stodo�� w�asnymi r�kami. Tymczasem on i babcia bardzo sceptycznie podchodzili do wysi�k�w mamy, kt�ra pragn�a, �eby Meksykanie mieli porz�dne miejsce do spania. Mama wychowa�a si� na ma�ej farmie na skraju Black Oak, tak wi�c by�a prawie miastow� dziewczyn�. Dorasta�a z dzieciakami z dobrych dom�w, kt�re nigdy w �yciu nie zbiera�y bawe�ny. Do szko�y nie chodzi�a, tylko je�dzi�a: odwozi� j� ojciec. Zanim wysz�a za mojego tat�, trzy razy by�a w Memphis. I mieszka�a w malowanym domu. ROZDZIA� 3 My, Chandlerowie, dzier�awili�my ziemi� od pana Vogla z Jonesboro, cz�owieka, kt�rego nigdy nie widzia�em. Jego nazwisko wspominano bardzo rzadko, a kiedy ju� pad�o w rozmowie, zawsze wymawiano je z wielkim szacunkiem i l�kiem. Uwa�a�em go za najwi�kszego bogacza w �wiecie. Dziadek i babcia dzier�awili t� ziemi� od czas�w wielkiego kryzysu, kt�ry w wiejskiej cz�ci Arkansas rozpocz�� si� wcze�nie i zako�czy� p�no. Po trzydziestu latach har�wki zdo�ali odkupi� od pana Vogla trzyakrow� dzia�k� wraz z domem. Kupili te� traktor, dwie brony talerzowe, siewnik, przyczep� skrzyniow�, przyczep� p�ask�, dwa mu�y, w�z i ci�ar�wk�. Tata wszed� z nimi w niejasny uk�ad, kt�ry zapewnia� mu udzia� w tym, czego si� dorobili. Ale na tytule dzier�awy widnia�o nazwisko Eliego i Ruth Chandler�w. Pieni�dzy dorabiali si� tylko farmerzy, kt�rzy mieli ziemi� na w�asno��. Dzier�awcy tacy jak my pr�bowali jedynie wyj�� na swoje. Po�ownicy, czyli ci, kt�rzy dzier�awili ziemi� za po�ow� plon�w, byli skazani na wieczn� n�dz�. Tata chcia� zosta� posiadaczem czterdziestu akr�w ziemi ca�kowicie sp�aconej i wolnej od d�ug�w - taki postawi� sobie cel. Mama kry�a si� ze swoimi marzeniami, lecz w miar� up�ywu lat coraz cz�ciej mi je zdradza�a. Ale ju� teraz wiedzia�em, �e pragnie porzuci� wiejskie �ycie i postanowi�a, �e nie zostan� farmerem. Wpaja�a mi to tak intensywnie, �e zanim sko�czy�em siedem lat, sam w to uwierzy�em. Upewniwszy si�, �e Meksykanie s� ju� na wy�kach, wys�a�a mnie na poszukiwanie taty. By�o p�no. S�o�ce chowa�o si� za drzewami nad rzek� i nadesz�a pora, �eby zwa�y� ostatni worek tego dnia i wr�ci� do domu. Szed�em na bosaka miedz� rozdzielaj�c� dwa s�siaduj�ce ze sob� pola, rozgl�daj�c si� za tat�. Ziemia by�a czarna, �yzna i rodzi�a wystarczaj�co du�o, �eby m�c si� do niej przywi�za�. W oddali zobaczy�em przyczep� i ju� wiedzia�em, �e tata zmierza w jej stron�. Jesse Chandler by� najstarszym synem dziadka i babci. Jego m�odszy brat Ricky mia� dziewi�tna�cie lat i walczy� teraz w Korei. Ich dwie siostry uciek�y z farmy, kiedy tylko uko�czy�y szko�� �redni�. Tata nie uciek�. Postanowi� zosta� farmerem tak samo jak jego ojciec i dziadek, z tym, �e chcia� by� pierwszym Chandlerem, kt�ry b�dzie gospodarowa� na w�asnym. Nie wiedzia�em, czy marzy� o innym �yciu. Podobnie jak dziadek, by� kiedy� znakomitym baseballist� i jestem pewien, �e pragn�� gra� w pierwszej lidze. Ale w czterdziestym czwartym oberwa� w nog� pod Anzio i jego baseballowa kariera dobieg�a ko�ca. Lekko utyka�, lecz z drugiej strony, utyka�a wi�kszo�� tych, kt�rzy harowali przy bawe�nie. Zatrzyma�em si� przed niemal pust� przyczep�. Sta�a na w�skiej �cie�ce i czeka�a, a� kto� j� nape�ni. Wdrapa�em si� na skrzyni�. Hen, a� po lini� drzew wytyczaj�cych granic� naszego pola, ci�gn�y si� r�wniutkie rz�dy zielono-br�zowych �odyg. Na ich wierzcho�kach p�ka�y du�e, puszyste k��bki. Bawe�na o�ywa�a i z ka�d� chwil� by�o jej wi�cej, tak �e stoj�c na przyczepie i patrz�c przed siebie, widzia�em morze bieli. Na polach panowa�a cisza: nie dobiega�y mnie ani g�osy ludzi, ani terkot traktor�w, ani warkot samochod�w na drodze. Sta�em tam i sta�em, i przez chwil� zdawa�o mi si�, �e rozumiem, dlaczego tata zosta� farmerem. By� tak daleko, �e ledwo widzia�em jego stary, s�omkowy kapelusz. Zeskoczy�em na ziemi� i pobieg�em mu na spotkanie. Ju� zmierzcha�o i w przej�ciach mi�dzy rz�dami bawe�nianych krzew�w robi�o si� ciemniej. Poniewa� s�o�ce i deszcz jak dot�d nam sprzyja�y, li�cie by�y grube, soczyste i spl�tane, tak �e gdy truchta�em przed siebie, mocno si� o mnie ociera�y. - To ty, Luke? - zawo�a� tata, dobrze wiedz�c, �e nikt inny by go nie szuka�. - Tak! - odkrzykn��em, id�c w stron� g�osu. - Mama m�wi, �e pora ko�czy�! - Naprawd�? - Tak, tato. - Rozmin�li�my si� o jeden rz�d. Przedar�em si� przez mur �odyg i wtedy go zobaczy�em: mocno pochylony, przebiera� r�kami mi�dzy li��mi, zr�cznie zrywa� k��bki i wpycha� je do prawie pe�nego worka na ramieniu. Pracowa� od wschodu s�o�ca, robi�c sobie przerw� tylko na lunch. - Znale�li�cie kogo� do pomocy? - spyta�, nie odrywaj�c wzroku od bawe�ny. - Tak, tato - odrzek�em z dum�. - Meksykan�w i tych ze wzg�rz. - Ilu Meksykan�w? - Dziesi�ciu. - Powiedzia�em to tak, jakbym osobi�cie ich wyszuka�. - To dobrze. A ci ze wzg�rz to kto? - Spruillowie. Zapomnia�em, sk�d s�. - Ilu ich? - Tata sko�czy� odziera� �odyg� i zrobi� krok do przodu, wlok�c za sob� ci�ki w�r. - Ca�a ci�ar�wka. Trudno powiedzie�. Babcia jest z�a, bo rozbili obozowisko na podw�rzu przed domem i rozpalili ognisko na mojej bazie. Dziadek kaza� im i�� pod silos, sam s�ysza�em. Chyba nie s� za bystrzy. - Nie m�w tak. - Dobrze, tato. Ale babcia jest z�a. - Przejdzie jej. Potrzebujemy tych ludzi. - Wiem. Dziadek te� tak m�wi. Szkoda tylko, �e zniszczyli moj� baz�. - Bawe�na jest teraz wa�niejsza ni� baseball. - Chyba tak. - Mo�e dla niego. - A jak tam Meksykanie? - Niedobrze. Znowu przywie�li ich przyczep� i mama si� zdenerwowa�a. Tata pomy�la� o czekaj�cych go zim� sprzeczkach i jego r�ce znieruchomia�y. Ale tylko na sekund�. - Ciesz� si�, �e w og�le tu s�. Zrobi�em kilka krok�w w kierunku przyczepy i odwr�ci�em si�. - Niech tata powie to mamie. Zerkn�� na mnie i spyta�: - Juan przyjecha�? - Nie. - Przykro mi. Gada�em o Juanie przez ca�y rok. Zesz�ej jesieni obieca� wr�ci�. - Nie szkodzi - odrzek�em. - Ten nowy ma na imi� Miguel. Jest fajny. Opowiedzia�em mu o wyprawie do Black Oak, o tym, jak znale�li�my Spruill�w, o Tally, o Trocie, o pot�nie zbudowanym osi�ku na klapie przyczepy, o powrocie do miasta, o k��tni dziadka z tym od najemnych, o spacerze do odziarniarni i o przyje�dzie Meksykan�w. M�wi�em i m�wi�em, poniewa� m�j dzie� by� na pewno bogatszy w wydarzenia ni� jego. Kiedy wr�cili�my do przyczepy, powiesi� worek na haku wagi. Strza�ka drgn�a i znieruchomia�a, wskazuj�c dwadzie�cia sze�� kilogram�w. Tata zapisa� to w starym notatniku przymocowanym drutem do przyczepy. - Ile? - spyta�em, kiedy zamkn�� notatnik. - Dwie�cie trzyna�cie. - Trzy bazy. Tata wzruszy� ramionami. - Nie�le. Zebra� dwie�cie trzydzie�ci dziewi�� kilogram�w bawe�ny to tak, jak za jednym zamachem zaliczy� wszystkie bazy, a on robi� to prawie codziennie. Przysiad� i rzuci�: - Wskakuj. Wskoczy�em mu na plecy i ruszyli�my do domu. Jego koszula i kombinezon by�y przesi�kni�te potem, i to od samego rana, lecz ramiona mia� jak ze stali. Pop Watson m�wi�, �e pewnego razu uderzy� pi�k� tak mocno, �e wyl�dowa�a w po�owie Main Street. Pop i fryzjer Snake Wilcox zmierzyli t� odleg�o�� nazajutrz rano i zacz�li rozpowiada� ludziom, �e pi�ka przelecia�a sto trzydzie�ci dwa metry. Ale Junior Barnhart, ten, co to wiecznie przesiadywa� w herbaciarni, szybko ich zakrzycza�, gard�uj�c, �e najpierw si� odbi�a, i to co najmniej raz, i dopiero potem wyl�dowa�a na Main Street. Pop i Junior nie odzywali si� do siebie przez wiele tygodni. Mama potwierdzi�a, �e tata pi�k� uderzy�, lecz nie by�a pewna, jak daleko j� pos�a�. Czeka�a na nas przy pompie. Tata usiad� na �awce i zdj�� buty i skarpetki. Potem rozpi�� kombinezon i �ci�gn�� koszul�. Do moich obowi�zk�w nale�a�o mi�dzy innymi nape�nianie wanny wod�, tak �eby, stoj�c na s�o�cu, dobrze si� nagrza�a i �eby tata m�g� si� wieczorem wyk�pa�. Mama zamoczy�a r�cznik i delikatnie przetar�a mu kark. Dorasta�a w domu pe�nym dziewcz�t, przez pewien czas wychowywa�y j� dwie surowe, pedantyczne ciotki, dlatego k�pa�a si� cz�ciej ni� wiejskie dziewcz�ta i jej zami�owanie do czysto�ci przesz�o na tat�. Mnie te� k�pa�a, i to co sobot�, bez wzgl�du na to, czy by�em czysty, czy brudny. Kiedy tata ju� si� wyk�pa� i wytar�, poda�a mu �wie�� koszul�. Nadesz�a pora powita� naszych go�ci. W wielkim koszu czeka�y dorodne warzywa, kt�re w ci�gu ostatnich dw�ch godzin w�asnor�cznie zebra�a i wymy�a. India�skie pomidory, cukrowe cebule, czerwone ziemniaki, zielona i czerwona papryka, �uskana kukurydza: zanie�li�my to wszystko do stodo�y, gdzie siedzieli Meksykanie, rozmawiaj�c, odpoczywaj�c i czekaj�c, a� przyga�nie ma�e ognisko, �eby upiec tortill�. Przedstawi�em tat� Miguelowi, kt�ry z kolei przedstawi� mu swoich podw�adnych. Kowboj siedzia� samotnie pod �cian�, nie zwracaj�c na nas najmniejszej uwagi. Widzia�em, jak spod ronda kapelusza obserwuje moj� mam�. Troch� si� przestraszy�em, ale natychmiast sobie u�wiadomi�em, �e gdyby tylko zrobi� co� nie tak, Jesse Chandler b�yskawicznie skr�ci�by mu ten chudy, ko�cisty kark. W poprzednim roku dowiedzieli�my si� du�o o Meksykanach. Nie jadali ani fasoli szparagowej, ani �uskanej, nie uznawali dyni, bak�a�an�w i rzepy, woleli pomidory, cebul�, ziemniaki, papryk� i kukurydz�. I nigdy, ale to nigdy nie prosili o warzywa z naszego ogr�dka. Trzeba ich by�o cz�stowa�. Mama powiedzia�a Miguelowi i jego ludziom, �e w tym roku warzywa obrodzi�y i �e b�dzie je przynosi�a co drugi dzie�. Nie, nie musieli nic p�aci�. Dostawali je w ramach umowy o prac�. Drugi kosz zanie�li�my przed dom, gdzie z godziny na godzin� rozrasta�o si� obozowisko Spruill�w. Zaanektowali kolejn� cz�� podw�rza, oznaczaj�c swoje terytorium porozrzucanymi pud�ami i jutowymi workami. Z beczki, skrzyni i trzech desek zrobili st� i kiedy tam przyszli�my, w�a�nie jedli kolacj�. Spruill wsta� i u�cisn�� tacie r�k�. - Leon Spruill - powiedzia� z resztkami jedzenia na dolnej wardze. - Bardzo mi mi�o. - Ciesz� si�, �e przyjechali�cie - odrzek� uprzejmie tata. - Witajcie. - Dzi�kujemy. - Spruill podci�gn�� spodnie. - To jest moja �ona Lucy. - Lucy u�miechn�a si�, niespiesznie �uj�c. - A to moja c�rka Tally. - Tally podnios�a wzrok i poczu�em, �e znowu piek� mnie policzki. - A to moi siostrze�cy, Bo i Dale - m�wi� Spruill, ruchem g�owy wskazuj�c dw�ch ch�opc�w, tych, kt�rzy stali na materacu, kiedy ich ci�ar�wka zatrzyma�a si� na szosie. Byli nastolatkami, mieli najwy�ej czterna�cie, pi�tna�cie, lat. A obok nich siedzia� olbrzym, kt�ry przysypia� wtedy na klapie. - To m�j syn Hank - powiedzia� Spruill. Hank mia� co najmniej dwadzie�cia lat i nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e jest ju� na tyle doros�y, �eby wsta� i u�cisn�� tacie r�k�. Mimo to nie przerwa� jedzenia. Policzki mia� rozd�te czym�, co wygl�da�o na chleb z m�ki kukurydzianej. - Du�o je - doda� Spruill i roze�miali�my si� sztucznie. - A to jest Trot. - Trot nawet nie podni�s� wzroku. Lewa r�ka zwisa�a mu bezw�adnie wzd�u� boku. �y�k� trzyma� praw�. Jego rodzinny status pozosta� nie wyja�niony. Mama pokaza�a im kosz z warzywami i Hank przesta� na chwil� �u�, zerkaj�c na �wie�� dostaw�. Zerkn�� i wr�ci� do swojej fasoli. - Kukurydza i pomidory s� w tym roku wyj�tkowo smaczne - powiedzia�a mama. - I obrodzi�y jak nigdy. Je�li b�dziecie czego� potrzebowali, dajcie mi zna�. Tally powoli jad�a, �widruj�c mnie oczami. Wbi�em wzrok w ziemi�. - To bardzo mi�o z pani strony - odpar� Spruill, a jego �ona wtr�ci�a kr�tkie "dzi�kujemy". G��d im nie grozi�; nie nale�eli do tych, co to zapominaj� o �niadaniu czy kolacji. Hank by� krzepki i mia� szerok� pier�, kt�ra zw�a�a si� lekko ku grubej jak udo szyi. Jego rodzice byli kr�pi i silni, a Bo i Dale szczupli, lecz nie chudzi. Tally mia�a oczywi�cie idealne proporcje cia�a. Tylko Trot by� mizerny i ko�cisty. - Jedzcie - powiedzia� tata i ruszyli�my w stron� domu. - Nie chcemy wam przeszkadza�. - Jeszcze raz dzi�kujemy - odrzek� Spruill. Z do�wiadczenia wiedzia�em, �e wkr�tce poznamy ich lepiej, ni�by�my chcieli. B�dziemy dzieli� z nimi nasz� ziemi�, wod� i wychodek, zanosi� im warzywa z ogrodu, mleko od Izabeli i jajka z kurnika. W soboty b�dziemy zaprasza� ich do miasta, a w niedziele do ko�cio�a. �e od �witu do zmierzchu b�dziemy pracowa� z nimi na polu. I �e kiedy zbierzemy ca�� bawe�n�, wsi�d� do ci�ar�wki i wr�c� na swoje wzg�rza. Potem drzewa zgubi� li�cie i nadejdzie zima, a my sp�dzimy wiele wieczor�w przy kominku, opowiadaj�c sobie historie o Spruillach. Na kolacj� by�y ziemniaki, cienko pokrojone i sma�one, gotowany pi�mian, kukurydza i gor�cy chleb z m�ki kukurydzianej - mi�sa nie by�o, poniewa� nadchodzi�a jesie� i poniewa� poprzedniego dnia jedli�my kurczaka. Babcia piek�a kurczaka dwa razy w tygodniu, ale nigdy w �rod�. Warzywami z ogr�dka mamy mo�na by wy�ywi� ca�e Black Oak, dlatego do ka�dego posi�ku zjadali�my p�misek pomidor�w z cebul�. Kuchnia by�a ma�a i gor�ca. Na lod�wce szumia� wentylator, kt�ry obracaj�c si� to w lewo, to w prawo, wprawia� powietrze w ruch, dzi�ki czemu mama i babcia mia�y czym oddycha�. Przygotowywa�y kolacj�. Porusza�y si� powoli, lecz zdecydowanie. By�y zm�czone, poza tym w takim upale trudno jest szybko pracowa�. Nie przepada�y za sob�, ale stara�y si� sobie nie wadzi�. Nigdy nie s�ysza�em, �eby si� k��ci�y, nigdy nie s�ysza�em, �eby mama narzeka�a na te�ciow�. Mieszka�y w tym samym domu, razem gotowa�y, razem pra�y, razem wychodzi�y na pole. Przy takim nawale pracy kto mia� czas na sprzeczki? Ale babcia urodzi�a si� i wychowa�a na wsi, w krainie bawe�ny. Wiedzia�a, �e pogrzebi� j� w ziemi, na kt�rej ca�e �ycie tyra�a. Natomiast mama pragn�a z tej krainy uciec. Dzi�ki codziennemu rytua�owi ukradkiem wypracowa�y spos�b na kuchenn� koegzystencj�. Babcia kr�ci�a si� przy p�ycie, piek�c chleb, sma��c ziemniaki, gotuj�c kukurydz� i pi�mian. Mama krz�ta�a si� przy zlewie, obieraj�c pomidory i uk�adaj�c brudne naczynia. Przygl�da�em si� im zza sto�u, gdzie co wiecz�r obiera�em og�rki no�em do warzyw. Uwielbia�y muzyk�, dlatego czasami jedna nuci�a jak�� melodi�, a druga cicho pod�piewywa�a. Muzyka �agodzi�a napi�cie. Ale nie tego wieczoru. By�y zbyt zaj�te my�lami, �eby nuci� i �piewa�. Mama kipia�a gniewem, �e Meksykan�w potraktowano jak byd�o. Babcia si� od�a, poniewa� Spruillowie zaj�li po�ow� podw�rza. Punktualnie o sz�stej babcia zdj�a fartuch i usiad�a naprzeciwko mnie. Koniec sto�u dotyka� �ciany i s�u�y� za du�� p�k�, na kt�rej le�a�o mn�stwo r�nych rzeczy. Po�rodku sta�o radio w obudowie z orzechowego drewna. Babcia w��czy�a je i pos�a�a mi u�miech. Wiadomo�ci CBS, Edward R. Murrow na �ywo z Nowego Jorku. W Pyonggang na wybrze�u Morza Japo�skiego od tygodnia toczy�y si� ci�kie walki i ze starej mapy na stoliku nocnym babci wiedzieli�my, �e stacjonuje tam dywizja piechoty, w kt�rej s�u�y Ricky. Ostatni list dostali�my od niego przed dwoma tygodniami. List by� kr�tki i pospiesznie napisany, lecz czytaj�c go, wyra�nie czuli�my, �e Ricky jest w samym �rodku zawieruchy. Sko�czywszy omawia� kwesti� zatargu z Rosjanami, Murrow przeszed� do sytuacji w Korei i babcia zamkn�a oczy. Z�o�y�a r�ce jak do modlitwy, przytkn�a dwa palce do ust i znieruchomia�a. Nie by�em pewien, na co czeka. Przecie� Murrow i tak nie powiadomi�by narodu o losach Ricky'ego Chandlera. Mama te� s�ucha�a. Sta�a, opieraj�c si� plecami o zlew, wycieraj�c r�cznikiem r�ce i patrz�c t�po na st�