2447
Szczegóły |
Tytuł |
2447 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2447 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2447 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2447 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Terry Pratchett
STRA�! STRA�!
Mog� by� nazywani Gwardi� Pa�acow�, Stra�� Miejsk� albo Patrolem. Niezale�nie od nazwy, racja ich istnienia - w ka�dym dziele fantasy heroicznej - jest taka sama. To znaczy, mniej wi�cej w rozdziale trzecim (albo w dziesi�tej minucie filmu) maj� wbiec do komnaty, po kolei i pojedynczo atakowa� bohatera i gin��. Nikt ich nigdy nie pyta, czy maj� na to ochot�.
Ksi��ka po�wi�cona jest tym wspania�ym ludziom.
A tak�e Mike'owi Harrisonowi, Mary Gentle, Neilowi Gaimanowi i wszystkim pozosta�ym, kt�rzy pomagali i �miali si� z pomys�u L-przestrzeni; szkoda, �e w ko�cu nie wykorzystali�my paperbacku Schr�dingera...
***
Tu w�a�nie odesz�y smoki.
Le��...
Nie s� martwe i nie s� u�pione. Nie czekaj�, gdy� czekanie implikuje cel. By� mo�e odpowiednim s�owem jest...
...drzemi�.
I chocia� zajmowana przez nie przestrze� w niczym nie przypomina normalnej przestrzeni, jest jednako ciasno upakowana. Nie znajdzie si� nawet cal sze�cienny nie wype�niony szponem, pazurem, �usk�, czubkiem ogona... Rezultat przypomina troch� te dziwaczne rysunki, gdzie ga�ki oczne powoli zdaj� sobie spraw�, �e przestrze� mi�dzy smokami to w rzeczywisto�ci kolejny smok.
Mog�yby wzbudzi� skojarzenie z puszk� sardynek, gdyby kto� uwierzy�, �e sardynki s� wielkie, okryte �usk�, dumne i aroganckie.
Zapewne gdzie� jest te� klucz.
***
W zupe�nie innej przestrzeni poranek wsta� w Ankh-Morpork, najstarszym, najwi�kszym i najbrudniejszym ze wszystkich miast. Rzadka m�awka si�pi�a z szarego nieba, akcentuj�c spowijaj�c� ulice mg�� znad rzeki. Szczury rozmaitych gatunk�w zajmowa�y si� swymi nocnymi sprawami. Pod os�on� wilgotnego p�aszcza nocy skrytob�jcy mordowali, z�odzieje kradli, dziewki uliczne sta�y na ulicach.
A pijany kapitan Vimes z Nocnej Stra�y zatoczy� si� wolno, delikatnie osun�� do rynsztoka przed Stra�nic� i leg� nieruchomo, gdy niezwyk�e �wietlne litery skwiercza�y nad nim od wilgoci i zmienia�y kolory...
Miasto jest jak... jak... jak... Co�. Kobieta. Kobieta... W�a�nie. Kobieta. Rycz�ca, w�ciek�a, wielusetletnia. Ci�gnie ci�, pozwala si� tego... kocha�, a potem kopie ci� w... w... w to tam. To tam w g�bie. J�zyk. Migda�ki. Z�by. To w�a�nie robi. Jest jak... no, pani pies. Szczeniaczka. Kwoka. Suka. A potem j� nienawidzisz i kiedy ju� my�lisz, �e wyrzuci�e� j�... je... ze swojego, swojego czego�tam, wtedy akurat otwiera przed tob� wielkie, bij�ce, przegni�e serce i wytr�ca ci� z rowu... r�w... r�wno... czego�. Wagi. W�a�nie. To jest to. Cz�owiek nigdy nie wie, na czym stoi. Le�y. I tylko jednego jest pewien: nie mo�e jej opu�ci�. Bo jest... bo jest twoja, jest wszystkim, co masz, nawet w rynsztoku...
***
Szacowna ciemno�� spowi�a szacowne budynki Niewidocznego Uniwersytetu, najwspanialszej uczelni magicznej. Jedynym �wiat�em by� s�aby oktarynowy p�omyk w male�kim oknie nowego skrzyd�a Magii Wysokich Energii, gdzie bystre umys�y bada�y sam� osnow� wszech�wiata, nie dbaj�c, czy mu si� to podoba, czy nie.
Oczywi�cie, pali�o si� te� �wiat�o w Bibliotece. Biblioteka by�a najwi�kszym zbiorem magicznych tekst�w w ca�ym multiversum. Spoczywa�y tam na p�kach tysi�ce wolumin�w pe�nych okultystycznej wiedzy.
Podobno, poniewa� wielkie ilo�ci magii potrafi� mocno odkszta�ci� zwyk�y �wiat, Biblioteka nie przestrzega�a normalnych zasad czasu i przestrzeni. Podobno ci�gn�a si� po wieczno��. Podobno ca�ymi dniami mo�na by w�drowa� w�r�d odleg�ych rega��w, podobno gdzie� tam �y�y ca�e plemiona zagubionych student�w, podobno niezwyk�e istoty czai�y si� w zapomnianych wn�kach, a polowa�y na nie istoty jeszcze dziwniejsze1.
Rozs�dni studenci, poszukuj�cy co odleglejszych tom�w, pami�tali o robieniu kred� znak�w na p�kach i uprzedzali koleg�w, by zacz�li ich szuka�, gdyby nie wr�cili na kolacj�.
A �e magi� tylko z grubsza da si� uwi�zi�, ksi��ki w Bibliotece te� by�y czym� wi�cej ni� tylko drewnem przerobionym na papier.
Pierwotna magia strzela�a iskrami z ich grzbiet�w, uziemiaj�c si� nieszkodliwie w miedzianych przewodach, w tym w�a�nie celu przybitych do p�ek. Delikatne desenie b��kitnego ognia pe�za�y po rega�ach i rozbrzmiewa� d�wi�k - jakby papierowy szept - podobny do wydawanego przez koloni� szpak�w. To w ciszy nocy rozmawia�y ze sob� ksi��ki.
S�ycha� te� by�o czyje� chrapanie.
�wiat�o z p�ek nie tyle rozja�nia�o, ile podkre�la�o ciemno��, ale wprawny obserwator potrafi�by mo�e rozpozna� w fioletowym migotaniu stare i odrapane biurko pod centraln� kopu��. Chrapanie dochodzi�o spod niego, z miejsca gdzie obszarpany koc ledwie okrywa� co�, co przypomina�o stos work�w z piaskiem, a w rzeczywisto�ci by�o samcem orangutana.
I bibliotekarzem.
Obecnie niewielu ju� ludzi wyra�a�o zdziwienie, �e jest ma�p�. Przemiana nast�pi�a w wyniku magicznego wypadku, zawsze mo�liwego w miejscach, gdzie trzyma si� razem tak wiele magicznych ksi�g. Uwa�ano, �e i tak wyszed� z niego obronn� r�k�. W ko�cu zachowa� ten sam - zasadniczo - kszta�t. Pozwolono mu te� zachowa� funkcj�, kt�r� pe�ni� do�� sprawnie, chocia� "pozwolono" nie jest chyba w�a�ciwym okre�leniem. To raczej spos�b, w jaki potrafi� zawin�� g�rn� warg�, ods�aniaj�c przed senatem Uniwersytetu nieprawdopodobnie ��te k�y, sprawi� jako�, �e kwestia nast�pcy na to stanowisko nigdy nie wesz�a pod obrady.
Po chwili jednak zabrzmia� te� inny d�wi�k, d�wi�k obcy - odg�os otwieranych drzwi. Czyje� stopy przemkn�y po pod�odze i kroki ucich�y mi�dzy zat�oczonymi p�kami. Ksi�gi zaszele�ci�y z oburzeniem, a kilka co wi�kszych grimoire'�w zabrz�cza�o �a�cuchami.
Bibliotekarz spa� g��boko, ko�ysany szumem deszczu.
P� mili dalej, w obj�ciach rynsztoka, kapitan Vimes otworzy� usta i zacz�� �piewa�.
***
Okryta czerni� posta� przemkn�a przez ciemne uliczki, skacz�c od bramy do bramy, a� dotar�a do pos�pnego, mrocznego portalu. Od razu by�o wida�, �e �adne zwyk�e wrota nie staj� si� tak pos�pne bez szczeg�lnego wysi�ku. Wygl�da�y, jakby architekt otrzyma� specjalne instrukcje. Chcemy czego� gro�nego, w ciemnym d�bie, us�ysza�. Dlatego prosz� umie�ci� jakiego� niemi�ego gargulca nad bram�, docisn�� �uk, jakby nast�pi� na niego olbrzym, i ka�demu jasno da� do zrozumienia, �e te wrota nie odpowiadaj� "dzy� dzy�", kiedy si� przyci�nie dzwonek.
Posta� wystuka�a skomplikowany kod na ciemnym drewnie. We wrotach otworzy�o si� ma�e zakratowane okienko i wyjrza�o podejrzliwe oko.
- "Powa�na sowa pohukuje w�r�d nocy" - powiedzia� przybysz, usi�uj�c wykr�ci� z wody swoj� szat�.
- "Ale wielu szarych ksi���t pod��a sm�tnie do ludu bez w�adc�w" - zaintonowa� g�os z drugiej strony kratki.
- "Hurra, niech �yje c�rka siostry starej panny" - odparowa�a ociekaj�ca wod� posta�.
- "Dla kata wszyscy klienci s� tego samego wzrostu".
- "Zaprawd� jednak, r�a tkwi w kolcu".
- "Kochaj�ca matka gotuje fasolow� zup� dla zb��kanego syna". Zapad�a cisza, zak��cana jedynie szumem deszczu.
- Co? - zapyta� po chwili przybysz.
- "Kochaj�ca matka gotuje fasolow� zup� dla zb��kanego syna".
Tym razem cisza trwa�a d�u�ej. Wreszcie mokra posta� zapyta�a ponownie:
- Jeste� pewien, �e �le zbudowana wie�a nie dr�y ca�a od przelotu motyla?
- Nie. Zupa fasolowa i koniec. Przykro mi.
Krople deszczu opada�y z sykiem w�r�d kr�puj�cego milczenia.
- A co z uwi�zionym wielorybem? - spr�bowa� jeszcze przemoczony go��, usi�uj�c wykorzysta� skromn� os�on� mrocznego portalu.
- Co z nim?
- Nie powinien zna� g��bin przepastnych, skoro ju� musisz wiedzie�.
- Aha... Uwi�ziony wieloryb... Szukasz �wietlistego Bractwa Hebanowej Nocy. To trzecia brama st�d.
- A kim ty jeste�?
- Jeste�my O�wieconym i Staro�ytnym Bractwem Ee.
- My�la�em, �e spotykacie si� przy Melasowej - stwierdzi� po namy�le przemoczony go��.
- Niby tak. Ale sam wiesz, jak to jest. We wtorki przychodzi tam klub p�askorze�by . Troch� pomieszali rozk�ad.
- No tak. Bywa. W ka�dym razie dzi�kuj�.
- Nie ma za co.
Okienko zatrzasn�o si�.
Posta� w czerni przez chwil� spogl�da�a na nie gniewnie, po czym pobrn�a wzd�u� ulicy. Rzeczywi�cie, znalaz�a kolejny portal. Jego budowniczy nie trudzi� si� ze zmian� plan�w.
Zapuka�. Otworzy�o si� ma�e, zakratowane okienko.
-Tak?
- S�uchaj no: "Powa�na sowa pohukuje w�r�d nocy", zgadza si�?
- ,Ale wielu szarych ksi���t pod��a sm�tnie do ludu bez w�adc�w".
- "Hurra, niech �yje c�rka siostry starej panny", tak?
- "Dla kata wszyscy klienci s� tego samego wzrostu".
- "Zaprawd� jednak, r�a tkwi w kolcu". Na dworze leje jak z cebra. Wiesz o tym, prawda?
- Owszem - przyzna� g�os tonem kogo�, kto wie, ale to nie on stoi na deszczu.
Przybysz westchn��.
- "Uwi�ziony wieloryb nie zna g��bin przepastnych" - powiedzia�. - I co, lepiej ci teraz?
- "�le zbudowana wie�a dr�y ca�a od przelotu motyla". Go�� chwyci� pr�ty kraty, podci�gn�� si� i sykn��:
- A teraz mnie wpu��. Jestem przemoczony. Min�a kolejna wilgotna chwila.
- Te g��biny... Powiedzia�e� "przepastne" czy "przejasne"?
- Przepastne. Tak powiedzia�em. Przepastne g��biny. Poniewa� le��, najkr�cej m�wi�c, g��boko. To ja, brat Palcy.
- Dla mnie brzmia�o to jak "przejasne" - mrukn�� z pow�tpiewaniem niewidoczny od�wierny.
- Chcecie t� przekl�t� ksi��k� czy nie? Mnie nie zale�y. Mog� wraca� do domu, do ��ka.
-Jeste� pewien, �e by�y przepastne?
- Pos�uchaj uwa�nie - rzek� z naciskiem brat Palcy. - Dobrze wiem, jakie g��bokie s� te piekielne g��biny. Wiedzia�em, jak s� przepastne, kiedy ty by�e� jeszcze �a�osnym neofit�. A teraz otwierasz czy nie?
- No... No dobrze. Szcz�kn�y zdejmowane sztaby.
- M�g�by� je troch� popchn��? - odezwa� si� g�os. - Wrota Wiedzy, Przez Kt�re Nie Mog� Przej�� Nie Znaj�cy Prawdy, strasznie si� zacinaj� od wilgoci.
Brat Palcy pchn�� ramieniem, przecisn�� si� do �rodka, obrzuci� niech�tnym spojrzeniem brata Od�wiernego i szybko poszed� dalej.
Pozostali czekali na niego w Wewn�trznym Sanktuarium. Stali pod �cianami niepewni, jak zwykle ludzie nie przyzwyczajeni do noszenia na co dzie� czarnych szat ze z�owr�bnymi kapturami.
Najwy�szy Wielki Mistrz skin�� mu g�ow�.
- Brat Palcy, tak? - zapyta�.
- Tak, Najwy�szy Wielki Mistrzu.
- Czy masz to, po co zosta�e� pos�any? Brat Palcy wyj�� spod szaty pakunek.
- By�a tam, gdzie m�wi�em - stwierdzi�. - �adnych k�opot�w.
- Dobra robota, bracie Palcy.
- Dzi�kuj�, Najwy�szy Wielki Mistrzu.
Najwy�szy Wielki Mistrz uderzy� m�otkiem. Wszyscy w sali ustawili si� w troch� nieregularny kr�g.
- Rozpoczynam obrady Wyj�tkowej i Najwy�szej Lo�y �wietlistego Bractwa - zaintonowa�. - Czy Wrota Wiedzy zosta�y zaryglowane przed heretykami i nie znaj�cymi prawdy?
- Zamkni�te na g�ucho - potwierdzi� brat Od�wierny. - To przez wilgo�. W przysz�ym tygodniu przynios� hebel i zaraz je...
- Dobrze, dobrze - przerwa� mu nieco rozdra�niony Najwy�szy Wielki Mistrz. - Wystarczy�o powiedzie� "tak". Czy potr�jny kr�g jest �ci�le i r�wno nakre�lony? Czy s� tutaj wszyscy, kt�rzy S� Tutaj? A temu, co nie zna prawdy, powiadam, �e lepiej, by go tu nie by�o, gdy� zabrany zostanie z tego miejsca, a jego gaskin przeci�ty, jego moule rozrzucone na cztery wiatry, jego welchet rozdarty na strz�py hakami, jego figgin nabity na kolec... Tak, o co chodzi?
- Przepraszam, czy powiedzia�e� "�wietliste" Bractwo? Najwy�szy Wielki Mistrz spojrza� gniewnie na samotn� posta� z wyci�gni�t� w g�r� r�k�.
- Tak, �wietliste Bractwo, stra�nik �wi�tej wiedzy od czas�w, jakich �aden cz�owiek nie...
- Od lutego - podpowiedzia� brat Od�wierny. Najwy�szy Wielki Mistrz odni�s� wra�enie, �e brat Od�wierny nie rozumie, o co tu naprawd� chodzi.
- Przepraszam, bardzo przepraszam - powiedzia�a zmartwiona posta�. - Obawiam si�, �e pomyli�em stowarzyszenia. Chyba �le skr�ci�em... Ju� wychodz�, je�li wolno...
- A jego figgin nabity na kolec - powt�rzy� z naciskiem Najwy�szy Wielki Mistrz, zag�uszaj�c skrzypienie wilgotnego drewna, gdy brat Od�wierny usi�owa� otworzy� mroczny portal. - Sko�czyli�my ju�? Czy jeszcze kto� nie znaj�cy prawdy zab��dzi� tu w drodze gdzie indziej? - doda� z gorzk� ironi�. - Dobrze. �wietnie. Bardzo si� ciesz�. Chyba wolno mi spyta�, czy zabezpieczono Cztery Stra�nice? Bardzo dobrze. A Spodzie� �wi�to�ci? Czy kto� pami�ta�, �eby go oczy�ci�? Ach, ty? Odpowiednio? Sprawdz�, je�li wolno... W porz�dku. Czy przewi�zano okna Czerwonymi Powrozami Intelektu, wedle staro�ytnych nakaz�w? Doskonale. Teraz mo�emy rusza� dalej.
Troszk� zawiedziony, tonem kogo�, kto przejecha� palcem po g�rnej p�ce w spi�arni synowej i nie znalaz� ani py�ka, Wielki Mistrz podj�� rytua�.
Co za banda, my�la�. Gromada nieudacznik�w, kt�rych �adne inne tajne stowarzyszenie nie dotkn�oby nawet dziesi�ciostopowym Ber�em W�adzy. Tacy wy�amuj� sobie palce przy najprostszym tajnym u�cisku d�oni.
Ale jednak s� to nieudacznicy pe�ni potencjalnych mo�liwo�ci. Niech inne stowarzyszenia bior� wykszta�conych, sprawnych, ambitnych i pewnych siebie. On przyjmie tych �a�osnych, pe�nych ��ci i z�o�ci, kt�rzy wiedz�, �e na pewno osi�gn�liby sukces, gdyby tylko da� im szans�. Przyjmie tych, u kt�rych zalew jadu i z�o�liwo�ci tamowa�y tylko cienkie mury niezdarno�ci i lekkiej paranoi.
I g�upoty. Wszyscy z�o�yli przysi�g�, my�la�, ale ani jeden nie spyta�, co to takiego "figgin".
- Bracia - powiedzia� g�o�no. - Mamy dzisiaj do om�wienia sprawy wielkiej wagi. W naszych r�kach spoczywa los rz�d�w, nie, spoczywa sama przysz�o�� Ankh-Morpork.
Przysun�li si� bli�ej. Najwy�szy Wielki Mistrz poczu� znajomy dreszcz w�adzy. Ws�uchiwali si� w jego s�owa. To uczucie warte by�o przebierania si� w g�upie szaty.
- Czy nie wiemy doskonale, �e miasto jest w mocy ludzi zepsutych, kt�rzy tucz� si� nieuczciwie zdobytymi bogactwami, kiedy lepszych od nich odsuwa si� i zmusza do n�dznej s�u�by?
- Dobrze wiemy! - o�wiadczy� z zapa�em brat Tynkarz, kiedy zd��yli w pami�ci przet�umaczy� sobie mow� Mistrza. - Ledwie w zesz�ym tygodniu w Gildii Piekarzy pr�bowa�em wykaza� mistrzowi Critchleyowi, �e...
Nie wzrokiem - gdy� pilnowa�, by kaptury braci okrywa�y im twarze mistycznym cieniem - ale jednak Najwy�szy Wielki Mistrz zdo�a� uciszy� brata Tynkarza moc� oburzonego milczenia.
- A przecie� nie zawsze tak by�o - podj��. - Kiedy� panowa� tu wiek z�oty, kiedy ludzie godni w�adzy i szacunku byli nale�ycie wynagradzani. Wiek, kiedy Ankh-Morpork by�o nie tylko du�ym miastem, ale wielkim. Wiek rycerski. Wiek, kiedy... S�ucham, bracie Stra�nico?
Kr�pa figura w czarnej szacie opu�ci�a r�k�.
- Czy m�wicie o dniach, kiedy mieli�my kr�l�w?
- Zgad�e�, bracie - przyzna� Najwy�szy Wielki Mistrz, troch� zirytowany tym niezwyk�ym przejawem inteligencji. -I...
- Ale za�atwili to ze sto lat temu - doda� brat Stra�nica. - By�a chyba taka wielka bitwa czy co� w tym rodzaju. A potem mieli�my tylko rz�dz�cych wielmo��w, takich jak Patrycjusz.
- Tak jest. Bardzo dobrze, bracie Stra�nico.
- Nie ma ju� kr�l�w. To w�a�nie chcia�em powiedzie�.
-Jak w�a�nie stwierdzi� brat Stra�nica, linia...
- To, co m�wili�cie, Mistrzu, o rycerstwie, naprowadzi�o mnie na w�a�ciwy trop.
- Rzeczywi�cie, i...
- Kiedy ma si� kr�l�w, to jest te� rycersko�� - ci�gn�� z satysfakcj� brat Stra�nica. - I rycerze. Oni nosili takie...
- Jednak�e - wtr�ci� ostro Najwy�szy Wielki Mistrz - mo�e si� okaza�, �e linia kr�l�w Ankh nie wygas�a, jak dotychczas podejrzewano, i �e progenitura tej linii �yje obecnie. Na to wskazuj� moje badania starych zwoj�w.
Przerwa� wyczekuj�co, jednak po��dany efekt jako� nie wyst�powa�. Poradzili sobie chyba z "wygasaniem", ale ju� z "progenitura" stanowczo przesadzi�.
Brat Stra�nica znowu podni�s� r�k�.
- S�ucham.
- Chcecie powiedzie�, �e jaki� tam nast�pca tronu kr�ci si� gdzie� po �wiecie?
- To mo�e by� prawd�, owszem.
- Tak... Oni robi� takie rzeczy - stwierdzi� brat Stra�nica tonem cz�owieka dobrze znaj�cego temat. - Stale si� zdarza co� takiego. Mo�na o tym przeczyta�. Fanty, tak ich nazywaj�. Taki fant czai si� gdzie� na pustkowiu przez ca�e wieki i przekazuje z pokolenia na pokolenie tajemny miecz, znami� i tak dalej. A potem, kiedy stare kr�lestwo go potrzebuje, pojawia si� i wyrzuca wszystkich uzurpator�w, jacy akurat si� trafi�. No i wszyscy si� ciesz�.
Najwy�szy Wielki Mistrz poczu�, �e szcz�ka opada mu ze zdumienia. Nie spodziewa� si�, �e p�jdzie tak �atwo.
- Tak, zgadza si� - potwierdzi�a posta�, o kt�rej Najwy�szy Wielki Mistrz wiedzia�, �e jest bratem Tynkarzem. - Ale co z tego? Powiedzmy, �e taki fant si� zjawia, podchodzi do Patrycjusza i m�wi "No co, to ja jestem kr�lem, oto moje znami� zgodnie z zam�wieniem, a teraz wynocha". I co na tym zyska? Oczekiwan� d�ugo�� �ycia oko�o dw�ch minut i tyle.
- Chyba nie s�ucha�e� - uzna� brat Stra�nica. - Najwa�niejsze, �eby fant przyby�, kiedy kr�lestwo jest w potrzebie. Jasne? Wtedy wszyscy go poznaj�, jasne? Zanios� go do pa�acu, uleczy par� os�b,
og�osi p� dnia wolnego, rozda troch� skarb�w i Bob jest twoim wujem.
- Musi jeszcze o�eni� si� z ksi�niczk� - wtr�ci� brat Od�wierny. - Poniewa� jest �winiopasem.
Wszyscy spojrzeli na niego zaskoczeni.
- Czy kto� wspomina�, �e jest �winiopasem? - zapyta� brat Stra�nica. -Ja nie m�wi�em. O co chodzi z tymi �winiopasami?
- On ma racj� - popar� koleg� brat Tynkarz. - On jest na og� �winiopasem, gajowym albo kim� takim. To dlatego �e jest w tym, no... W kognito. Musz� udawa�, rozumiecie, �e s� niskiego pochodzenia.
- Niskie pochodzenie to nic takiego - o�wiadczy� bardzo ma�y brat. Wygl�da�, jakby sk�ada� si� tylko z chodz�cej czarnej szaty z nie�wie�ym oddechem. - Mam tego mn�stwo. W naszej rodzinie pasanie �wi� uwa�ali�my za eleganck� robot�.
- Przecie� w waszej rodzinie nie p�ynie kr�lewska krew, bracie Szambowniku - odpar� brat Tynkarz.
- Ale by mog�a - mrukn�� pos�pnie brat Szambownik.
- I dobrze - burkn�� nad�sany brat Stra�nica. - Mo�e by�. Ale w kluczowym momencie, rozumiecie, wasz prawdziwy kr�l zrzuca p�aszcz i m�wi "O!", a jego zasadnicza kr�lewsko�� a� bije w oczy.
- A w jaki spos�b dok�adnie? - chcia� wiedzie� brat Od�wierny.
- .. .te� mog� mie� kr�lewsk� krew - mamrota� brat Szambownik. - Nie maj� prawa m�wi�, �e nie mog� mie� kr�lewskiej...
- Po prostu bije i ju�. Ka�dy, kto go zobaczy, od razu wie.
- Ale najpierw musz� uratowa� kr�lestwo - przypomnia� brat Tynkarz.
- No tak - zgodzi� si� niech�tnie brat Stra�nica. - To jest najwa�niejsze.
- Tylko przed czym?
- ...mam takie samo prawo jak wszyscy, �eby mie� kr�lewsk� krew...
- Przed Patrycjuszem? - zgadywa� brat Od�wierny. Brat Stra�nica, jako nieoczekiwany ekspert od spraw kr�lewskich, pokr�ci� g�ow�.
- W�a�ciwie to Patrycjusz nie jest �adnym zagro�eniem - stwierdzi�. - Nie nadaje si� na tyrana jako takiego. Nie jest taki z�y jak niekt�rzy przed nim. Znaczy, on w�a�ciwie nie uciska.
- Mnie uciskaj� bez przerwy - oznajmi� brat Tynkarz. - Mistrz
Critchley, gdzie pracuj�, uciska mnie rano, w po�udnie i wieczorem, krzyczy na mnie i w og�le. I jeszcze ta baba w sklepie z jarzynami. Te� mnie uciska.
- Dobrze m�wi - potwierdzi� brat Od�wierny. - M�j gospodarz strasznie mnie uciska. Wali w drzwi i ci�gle gada o czynszu, co to go podobno nie zap�aci�em. Ohydne k�amstwo... A s�siedzi uciskaj� mnie co noc, chocia� im t�umacz�, �e ca�y dzie� pracuj�, a cz�owiek musi znale�� chwil�, �eby nauczy� si� gry na tr�bie. To jest ucisk, nie ma co. Je�li nie j�cz� pod butem tyrana, to ju� nie wiem, kto j�czy.
- Je�li tak to uj��... - powiedzia� wolno brat Stra�nica. - My�l�, �e szwagier uciska mnie przez ca�y czas. Kupi� sobie nowego konia i bryczk�. A ja nie mam bryczki. I gdzie tu sprawiedliwo��? Za�o�� si�, �e kr�l by nie pozwoli� na taki ucisk, i �eby �ony uciska�y ludzi pretensjami, dlaczego nie mamy nowego powozu jak nasz Rod-ney i w og�le.
Najwy�szy Wielki Mistrz s�ucha� tego z lekkim zawrotem g�owy. Czu� si� jak kto�, kto wprawdzie s�ysza�, �e istniej� lawiny, ale kiedy upu�ci� �nie�k� na szczycie g�ry, nawet nie pomy�la�, �e mo�e doprowadzi� do tak wstrz�saj�cych rezultat�w. Przecie� wcale nie musia� im podpowiada�.
- Kr�l na pewno mia�by co� do powiedzenia o gospodarzach - westchn�� brat Od�wierny.
- I wyp�dzi�by ludzi z modnymi bryczkami - doda� brat Stra�nica. - Zreszt� pewnie kupionymi za kradzione pieni�dze.
- My�l� - wtr�ci� Najwy�szy Wielki Mistrz, popychaj�c rozmow� w po��danym kierunku - �e m�dry kr�l zakaza�by modnych bryczek jedynie tym, kt�rzy nie zas�uguj� na nie.
W dyskusji nast�pi�a przerwa: zebrani bracia w pami�ci dzielili wszech�wiat na zas�u�onych i nie zas�u�onych, po czym ustawiali si� po odpowiedniej stronie.
- Tak by by�o uczciwie - przyzna� wreszcie brat Stra�nica. - Ale brat Od�wierny w�a�ciwie ma racj�. Nie wyobra�am sobie, �eby taki fant wype�ni� swoje przeznaczenie z powodu brata Tynkarza, kt�remu si� wydaje, �e kobieta ze sklepu z warzywami dziwnie na niego patrzy. Bez urazy.
- I jeszcze oszukuje na wadze - o�wiadczy� brat Tynkarz. - I...
- Tak, tak, tak - przerwa� im Najwy�szy Wielki Mistrz. - Istotnie, s�usznie my�l�cy obywatele miasta Ankh-Morpork j�cz� pod butem tyrana. Kr�l jednak zwykle objawia si� w okoliczno�ciach bardziej dramatycznych. Na przyk�ad w czasie wojny.
Wszystko sz�o znakomicie. Z pewno�ci� przy ca�ym ich egoizmie i g�upocie kto� oka�e si� dostatecznie inteligentny i zasugeruje, co trzeba.
- By�o chyba jakie� dawne proroctwo albo co - rzek� brat Tynkarz. - Dziadek mi opowiada�. - Oczy mu si� zaszkli�y od dramatycznego wysi�ku umys�owego. - "Oto przyb�dzie kr�l, nios�cy Prawo i Porz�dek, nie znaj�cy niczego pr�cz Prawdy; b�dzie Chroni� i S�u�y� ludowi swym Mieczem". I nie patrzcie tak na mnie, przecie� nie ja to wymy�li�em.
- Wszyscy je znamy. I du�o nam z tego przyjdzie - mrukn�� brat Stra�nica. - Znaczy, niby co zrobi? Wjedzie z Prawem, Prawd� i ca�� reszt� jak Czterech Je�d�c�w Apokralipsy? "Hej tam, ludzie!" - zapiszcza�. - "To ja, kr�l, a tam jest Prawda, w�a�nie poi konia". Niezbyt rozs�dne, co? Nie, nie mo�na ufa� starym legendom.
- Dlaczego nie? - spyta� zirytowany brat Szambownik.
- Bo s� legendarne. Po tym sieje poznaje.
- �pi�ce kr�lewny s� niez�e - stwierdzi� brat Tynkarz. - Tylko kr�l mo�e je zbudzi�.
- Nie b�d� g�upi - upomnia� go surowo brat Stra�nica. - Nie mamy kr�la, wi�c sk�d we�miemy kr�lewn�? To chyba oczywiste.
- Oczywi�cie, w dawnych czasach wszystko by�o proste - o�wiadczy� z zadowoleniem brat Od�wierny.
- Dlaczego?
- Wystarczy�o zabi� smoka.
Najwy�szy Wielki Mistrz z�o�y� d�onie i wzni�s� cich� modlitw� do dowolnego boga, kt�ry akurat s�ucha�. Nie myli� si� co do tych ludzi. Pr�dzej czy p�niej te zb��kane ma�e m�d�ki doprowadz� ich tam, gdzie powinni si� znale��.
- Bardzo ciekawy pomys�! - zawo�a�.
- Nic z tego - mrukn�� ponuro brat Stra�nica. - Nie ma ju� wielkich smok�w.
- Ale mog� by�.
Najwy�szy Wielki Mistrz spl�t� palce.
- Co m�wili�cie? - Brat Stra�nica nie dos�ysza�.
- Powiedzia�em, �e mog� by�.
Z g��bi kaptura brata Stra�nicy zabrzmia� nerwowy chichot.
- Jak to? Prawdziwe? Z wielkimi �uskami i skrzyd�ami?
-Tak.
- Oddechem jak palenisko?
-Tak.
- Z tymi ogromnymi pazurami na �apach?
- Ze szponami? Oczywi�cie. Ile tylko chcecie.
- Co to znaczy: ile tylko chcemy?
- Mia�em nadziej�, �e to oczywiste, bracie Stra�nico. Je�li chcecie smok�w, b�dziecie mieli smoki. Mo�ecie sprowadzi� tu smoka. Teraz. Do miasta.
- Ja?
- Wy wszyscy - wyja�ni� Najwy�szy Wielki Mistrz. - To znaczy my. Brat Stra�nica zawaha� si�.
- Nie wiem, czy to dobry...
- I wykona ka�dy wasz rozkaz.
To ich zaciekawi�o. To ich zach�ci�o. Te s�owa upad�y przed ich chytrymi, ma�ymi m�d�kami niby kawa� mi�sa w psiarni.
- Mo�ecie to powt�rzy�? - poprosi� po namy�le brat Tynkarz.
- Mo�ecie nim kierowa�. Mo�ecie mu rozkazywa�, a on wszystko wykona.
- Co? Prawdziwy smok?
Najwy�szy Wielki Mistrz westchn�� cichutko pod os�on� kaptura.
- Tak, prawdziwy. Nie ma�y, pokojowy smok bagienny, ale prawdziwa bestia.
- Ale my�la�em, �e one s�... no wiecie... mitami. Najwy�szy Wielki Mistrz pochyli� si� lekko.
- By�y mitami i by�y rzeczywiste - oznajmi� g�o�no. - I fala, i cz�stka.
- Tutaj ju� nie rozumiem - wyzna� brat Tynkarz.
- W takim razie poka��. Poprosz� o ksi�g�, bracie Palcy. Dzi�kuj�. Bracia, musz� wam wyzna�, �e kiedy pobiera�em nauki u Tajemnych Mistrz�w...
- U kogo, Najwy�szy Wielki Mistrzu? - przerwa� brat Tynkarz.
- Dlaczego nie s�ucha�e�? Nigdy nie s�uchasz. Powiedzia�: Tajemnych Mistrz�w! - odpowiedzia� brat Stra�nica. - Wiesz, szacowni m�drcy, co mieszkaj� na jakiej� g�rze i w sekrecie wszystkim rz�dz�. Nauczyli go, co nale�y i teraz mo�e chodzi� przez ogie� i w og�le. On te� nas nauczy, prawda, Najwy�szy Wielki Mistrzu? - zako�czy� przymilnie.
- Aha, Tajemni Mistrzowie! - zawo�a� brat Tynkarz. - Przepraszam. W mistycznych kapturach. No jasne. Tajemni. Ju� pami�tam.
Kiedy ju� b�d� rz�dzi� miastem, pomy�la� Najwy�szy Wielki Mistrz, wszystko to si� sko�czy. Stworz� nowe tajne stowarzyszenie ludzi bystrych i inteligentnych... chocia� nie nazbyt inteligentnych, ma si� rozumie�. Bez przesady. Obalimy zimnego tyrana, zapocz�tkujemy now� er� o�wiecenia, braterstwa i humanizmu. Ankh-Morpork zmieni si� w utopi�, a tacy ludzie jak brat Tynkarz upiek� si� na wolnym ogniu, je�li tylko b�d� mia� w tej sprawie cokolwiek do powiedzenia, a b�d�. I jego figgin2 te�.
- A wi�c, jak ju� m�wi�em, kiedy pobiera�em nauki od Tajemnych Mistrz�w... - podj��.
- To wtedy, kiedy kazali wam chodzi� po ry�owym papierze, zgadza si�? - wtr�ci� uprzejmie brat Stra�nica. - Zawsze uwa�a�em, �e to niez�a sztuka. Odk�d nam o tym opowiedzieli�cie, Najwy�szy Wielki Mistrzu, zbieram ten papier z opakowa� makaronik�w. W�a�ciwie to zabawne. Chodz� po nim bez �adnych problem�w. To pokazuje, co cz�owiekowi daje wst�pienie do w�a�ciwego tajnego stowarzyszenia. Nie ma co.
Kiedy brat Tynkarz znajdzie si� na ruszcie, pomy�la� Najwy�szy Wielki Mistrz, nie b�dzie tam sam.
- Twoje kroki na drodze ku o�wieceniu s� przyk�adem dla nas wszystkich, bracie Stra�nico - powiedzia� g�o�no. - Gdybym jednak m�g� kontynuowa�... Po�r�d wielu sekret�w...
- ...z samego Serca Istnienia - podpowiedzia� brat Stra�nica.
- ...z samego Serca, jak s�usznie zauwa�y� brat Stra�nica, Istnienia, znalaz�o si� te� obecne miejsce pobytu smok�w szlachetnych. Przekonanie, �e wymar�y, jest ca�kowicie b��dne. Po prostu znalaz�y inn� nisz� ewolucyjn�. I mo�na je stamt�d przywo�a�. Ta ksi�ga... - podni�s� tom w g�r� - .. .zawiera szczeg�owe instrukcje.
- Tak zwyczajnie s� w ksi��ce? - zdziwi� si� brat Tynkarz.
- Nie w zwyk�ej ksi��ce. To jedyny egzemplarz. Szuka�em go przez d�ugie lata. Karty pokrywa w�asnor�czne pismo Tubala de Malachita, wielkiego badacza smok�w. Spisa� wszystko osobi�cie. Przywo�ywa� smoki wszelkich rozmiar�w. I wy te� mo�ecie.
Zapad�a niezr�czna cisza.
- Ehem... - odezwa� si� w ko�cu brat Od�wierny.
- To mi troch� przypomina... no wiecie... magi� - mrukn�� brat Stra�nica nerwowym tonem cz�owieka, kt�ry domy�li� si�, pod kt�rym z trzech kubk�w ukryty jest groszek, ale woli tego nie zdradza�. - Znaczy, nie chcia�bym kwestionowa� waszej najwy�szej m�dro�ci i w og�le, ale... no... niby magia...
Umilk�.
- Tak - zgodzi� si� z zak�opotaniem brat Tynkarz.
- Chodzi no... o mag�w - doda� brat Palcy. - Pewnie�cie tego nie wiedzieli, kiedy�cie siedzieli u tych szacownych pustynnik�w w g�rach. Ale tutaj, kiedy magowie przy�api� kogo� na takich zabawach, spadaj� na niego niczym tona ceg��wek.
- Nazywaj� to demarkacj� - wyja�ni� brat Tynkarz. - Niby �e wy nie pl�czecie mistycznych, z�o�onych jakim tam przyczynowo�ci, a oni nie k�ad� tynk�w.
- Nie dostrzegam tu problemu - o�wiadczy� Najwy�szy Wielki Mistrz. W rzeczywisto�ci dostrzega� go a� nazbyt wyra�nie. To by�a ostatnia przeszkoda. Wystarczy pom�c ich male�kim m�d�kom j� pokona�, a b�dzie trzyma� �wiat w r�ku. Ich og�upiaj�co nieinteligentny egoizm do tej pory nie zawi�d� go ani razu. Z pewno�ci� nie zawiedzie i teraz...
Bracia niespokojnie przest�powali z nogi na nog�. Wreszcie odezwa� si� brat Szambownik.
- Ha! Magowie! Co oni wiedz� o ci�kiej pracy? Najwy�szy Wielki Mistrz odetchn�� g��boko. Uff... Atmosfera z�o�liwej niech�ci wyra�nie zg�stnia�a.
- Nic, trudno zaprzeczy� - przyzna� brat Palcy. - Chodz� tylko i zadzieraj� nosa; s� za dobrzy dla takich jak my. Widywa�em ich, kiedy pracowa�em na Uniwersytecie. Ty�ki na mil� szerokie, m�wi� wam. Czy kto widzia�, �eby si� zajmowali uczciw� prac�?
- Na przyk�ad z�odziejstwem? - wtr�ci� brat Stra�nica, kt�ry jako� nie lubi� brata Palcego.
- Pewno, t�umacz� wszystkim - brat Palcy demonstracyjnie zignorowa� pytanie - �e niby nie wolno robi� �adnych czar�w, bo tylko oni wiedz�, jak nie zak��ca� harmonii wszech�wiata i czego tam jeszcze. Kupa bzdur, moim zdaniem.
- No wi�c... - zacz�� brat Tynkarz. - W�a�ciwie to nie wiem. Jak si� �le wszystko pomiesza, to cz�owiek ko�czy po kostki w mokrym tynku. A jak si� co� pokr�ci z magi�, to podobno okropne potwory wy�a�� z desek i przeszywaj� cz�owieka na wylot.
- Owszem, ale to magowie tak m�wi� - stwierdzi� w zadumie brat Stra�nica. - Prawd� m�wi�c, nie znosz� ich. Mo�e po prostu dobrali si� do �atwych zysk�w i nie chc�, �eby reszta si� dowiedzia�a. Bo jak si� dobrze zastanowi�, to przecie� tylko machaj� r�kami i co� wo�aj�.
Bracia zastanowili si� dobrze. Rzeczywi�cie, brzmia�o to rozs�dnie. Gdyby to oni dobrali si� do �atwych zysk�w, na pewno by nie chcieli si� z nikim dzieli�.
Najwy�szy Wielki Mistrz uzna�, �e nadszed� w�a�ciwy moment.
- Zatem zgadzamy si�, bracia? Jeste�cie gotowi do praktyk magicznych?
- Chodzi o praktyk�? - upewni� si� z wyra�n� ulg� brat Tynkarz. - Praktyka mi nie przeszkadza. Dop�ki nie musimy czarowa� naprawd�...
Najwy�szy Wielki Mistrz uderzy� pi�ci� w ksi�g�.
- B�dziemy rzuca� prawdziwe zakl�cia! Doprowadzimy miasto do porz�dku! Przywo�amy smoka! - krzykn��. Odst�pili.
- A potem - zapyta� brat Od�wierny - kiedy ju� �ci�gniemy tu smoka, prawowity kr�l si� pojawi? Tak po prostu?
- Tak! - obieca� Najwy�szy Wielki Mistrz.
- Na pewno - popar� go brat Stra�nica.
- To rozs�dne. Z powodu Przeznaczenia i nieuchronnych dzia�a� Losu.
Po chwili wahania nast�pi�o og�lne kiwanie kapturami. Tylko brat Tynkarz by� troch� niepewny.
- Jeszcze jedno... - powiedzia�. - Nie wyrwie si� spod kontroli, prawda?
- Zapewniam ci�, bracie Tynkarzu, �e mo�esz si� wycofa�, kiedy tylko zechcesz - odpowiedzia� g�adko Najwy�szy Wielki Mistrz.
- No to... niech b�dzie - zgodzi� si� z oci�ganiem brat Tynkarz. - Tylko na chwil�. A czy mo�emy go zatrzyma� tak d�ugo, �eby spali�, na przyk�ad, tyra�skie sklepy z warzywami?
Aha...
Zwyci�y�. Znowu powr�c� smoki. I kr�l. Nie taki jak dawni kr�lowie. To kr�l, kt�ry zrobi to, co mu si� ka�e.
- To zale�y - odpar� Najwy�szy Wielki Mistrz - od tego, jak bardzo mi pomo�ecie. Na pocz�tek potrzebujemy wszelkich magicznych przedmiot�w, jakie zdo�acie dostarczy�...
Niech lepiej nie widz�, �e druga po��wka ksi��ki de Malachita jest zw�glon� bry��. Autor nie by� dostatecznie silny.
On sam poradzi sobie lepiej. I nic, ale to nic nie zdo�a go powstrzyma�.
Zagrzechota� grom...
***
Podobno bogowie graj� �ywotami ludzi. Ale w jakie gry, dlaczego i kim s� poszczeg�lne pionki, o co toczy si� rozgrywka i jakie s� regu�y... Kto wie?
Lepiej o tym nie my�le�.
Zagrzechota� grom...
Wypad�a sz�stka.
***
A teraz wycofajmy si� na chwil� z mokrych ulic Ankh-Morpork, przefru�my nad porannymi mg�ami Dysku i zogniskujmy obraz na m�odym cz�owieku, zmierzaj�cym do miasta z ca�� otwarto�ci�, szczero�ci� i niewinno�ci� g�ry lodowej, dryfuj�cej po ruchliwym torze �eglugowym.
Ten m�ody cz�owiek nazywany jest Marchew�. Nie z powodu w�os�w, kt�re ojciec zawsze �cina� mu kr�tko dla Higieny. To z powodu jego sylwetki - szerokiej u g�ry, zw�aj�cej si� ku do�owi; tak� sylwetk� zyskuje ch�opiec dzi�ki zdrowemu trybowi �ycia, po�ywnemu jedzeniu i �wie�emu g�rskiemu powietrzu pot�nymi porcjami wci�ganemu do p�uc. Kiedy napina mi�nie ramion, inne mi�nie musz� si� najpierw odsun��.
Ch�opiec �w niesie te� miecz wr�czony mu w tajemniczych okoliczno�ciach. Bardzo tajemniczych okoliczno�ciach. A� dziw zatem, �e jest w tym mieczu co� nieoczekiwanego: nie jest magiczny. Nie ma imienia. Kiedy si� nim macha, cz�owieka nie wype�nia poczucie mocy, tylko wyrastaj� mu b�ble na d�oniach. Mo�na by uwierzy�, �e miecz ten by� u�ywany tak cz�sto, a� zatraci� inne swe cechy i sta� si� kwintesencj� miecza: d�ugim kawa�kiem metalu z bardzo ostrymi kraw�dziami. I nie ma wypisanego na klindze przeznaczenia.
Jest w�a�ciwie unikatem.
***
Zagrzechota� grom.
Miejskie rynsztoki bulgota�y cicho, nios�c ze sob� szcz�tki
nocy, czasami protestuj�ce s�abo.
Docieraj�c do nieruchomej postaci kapitana Vimesa, woda rozdziela�a si� i op�ywa�a go dwoma strumykami. Vimes otworzy� oczy. Min�a chwila spokoju, zanim wspomnienia uderzy�y go jak �opat�.
To by� z�y dzie� dla Stra�y. Przede wszystkim mieli pogrzeb Herberta Gaskina. Biedny stary Gaskin. Z�ama� jedn� z podstawowych zasad stra�niczej s�u�by. A nie by�a to zasada, kt�r� kto� taki jak Gaskin mo�e z�ama� dwukrotnie. Dlatego musieli go z�o�y� w wilgotnej ziemi, a deszcz b�bni� o wieko trumny i nikt go nie �a�owa� pr�cz trzech �yj�cych jeszcze cz�onk�w Nocnej Stra�y, grupy ludzi najbardziej w ca�ym mie�cie pogardzanej. Sier�ant Colon mia� �zy w oczach. Biedny stary Gaskin.
Biedny stary Vimes, my�la� Vimes.
Biedny stary Vimes w rynsztoku... Ale od tego przecie� zacz��. Biedny stary Vimes, kt�remu woda wlewa si� pod p�pancerz. Biedny stary Vimes, patrz�cy, jak p�ynie obok reszta zawarto�ci rynsztoka. Pewnie nawet biedny stary Gaskin ma w tej chwili lepszy widok.
Pomy�lmy... Po pogrzebie ruszy� w miasto, a potem by� pijany. Nie, nie pijany... Chodzi o dwa s�owa... Bardzo pijany - to jest to. Poniewa� ca�y �wiat wygina� si� jako� i skr�ca� jak nier�wne szk�o, a wraca� do zwyk�ej postaci tylko wtedy, kiedy ogl�da�o si� go przez dno butelki.
Co� jeszcze... Co to by�o?
Aha. Wiecz�r. Pora na s�u�b�. Ale nie dla Gaskina. Trzeba znale�� kogo� nowego. Ale nowy ju� przecie� idzie. Jaki� wie�niak z prowincji. Napisa� list. Prostak ze wsi...
Vimes zrezygnowa� i osun�� si� z powrotem. Woda w rynsztoku falowa�a spokojnie.
Nad nim skwiercza�y w deszczu i migota�y �wietliste litery.
***
Nie tylko �wie�e g�rskie powietrze da�o Marchewie jego pot�n� budow�. Pomog�o te� dorastanie w kopalni z�ota krasnolud�w i praca po dwana�cie godzin na dob� przy wyci�ganiu w�zk�w na powierzchni�.
Troch� si� garbi�. To z kolei by�o skutkiem dorastania w kopalni z�ota krasnolud�w, kt�re uwa�a�y, �e pi�� st�p to odpowiednia wysoko�� dla sklepienia.
Zawsze wiedzia�, �e jest inny. Na przyk�ad bardziej posiniaczony. A� raz stan�� przed nim ojciec (a si�ga� mu do pasa) i powiedzia�, �e Marchewa naprawd� nie jest -jak zawsze wierzy� - krasnoludem.
To straszne, w wieku prawie szesnastu lat odkry�, �e nale�y si� do niew�a�ciwego gatunku.
- Nie chcieli�my ci wcze�niej m�wi�, synu - rzek� ojciec. - Mieli�my nadziej�, �e z tego wyro�niesz.
- Z czego wyrosn�? - zdziwi� si� Marchewa.
- Z ro�ni�cia. Ale twoja matka uwa�a, to znaczy oboje uwa�amy, �e czas ju�, by� wyruszy� mi�dzy swoich. Znaczy, to nie w porz�dku trzyma� ci� tutaj bez towarzystwa os�b twojego wzrostu. - Ojciec przekr�ci� obluzowany nit w he�mie: wyra�ny znak, �e by� zmartwiony. - Ehm - doda�.
- Przecie� to wy jeste�cie swoi! - zawo�a� zrozpaczony Marchewa.
- W pewnym sensie, owszem - zgodzi� si� ojciec. - Ale w innym, kt�ry jest sensem bardziej precyzyjnym i dok�adnym, wcale nie. Rozumiesz, chodzi o te historie z genetyk�. I chyba lepiej by by�o, �eby� wyruszy� gdzie� i zobaczy� kawa�ek �wiata.
- Jak to? Na dobre?
- Ale� nie! Oczywi�cie, �e nie. Wracaj i odwiedzaj nas, kiedy tylko zechcesz. Ale sam wiesz, ch�opak w twoim wieku, uwi�ziony tu
na dole... Tak by� nie powinno. Znaczy... Nie jeste� ju� dzieckiem. Nie mo�esz prawie ca�y czas chodzi� na kolanach i w og�le. Nie.
- A kto to s� dla mnie "swoi"? - zapyta� zdumiony Marchewa. Stary krasnolud odetchn�� g��boko.
- Jeste� cz�owiekiem - o�wiadczy�.
- Co? Takim jak pan Varneshi? - Pan Varneshi raz w tygodniu pokonywa� g�rskie drogi zaprz�onym w wo�y w�zkiem i handlowa� z krasnoludami. -Jednym z Du�ych Ludzi?
- Masz sze�� st�p i sze�� cali, synu. On ma tylko pi�� st�p. - Krasnolud nerwowo bawi� si� obluzowanym nitem. - Sam widzisz, jak to jest.
-Tak, ale... Ale mo�e jestem po prostu wysoki jak na sw�j wzrost - t�umaczy� rozpaczliwie Marchewa. - W ko�cu istniej� przecie� niscy ludzie. Dlaczego nie mo�e by� wysokich krasnolud�w?
Ojciec poklepa� go pocieszaj�co po kolanie.
- Musisz spojrze� w twarz faktom, m�j ch�opcze. Lepiej ci b�dzie na powierzchni. Masz to we krwi. No i sufit nie jest tam taki niski. Nie b�dziesz sobie przecie� rozbija� g�owy o niebo, pomy�la�.
- Chwileczk�! - zawo�a� Marchewa. Jego czo�o zmarszczy�o si� od umys�owego wysi�ku. - Jeste� krasnoludem, tak? I mama jest krasnoludem. Wi�c ja te� powinienem by� krasnoludem. To chyba oczywiste.
Krasnolud westchn��. Mia� nadziej� wyja�ni� to stopniowo, w ci�gu kilku miesi�cy, delikatnie. Ale nie mia� ju� czasu.
- Usi�d�, synu - poprosi�. Marchewa usiad�.
- Chodzi o to - powiedzia� sm�tnie ojciec, kiedy szeroka, otwarta twarz ch�opca znalaz�a si� nieco bli�ej jego w�asnej - �e pewnego dnia znale�li�my ci� w lesie. Raczkowa�e� niedaleko szlaku... Hm. - Zazgrzyta� obluzowany nit. Krasnolud m�wi� dalej: - Widzisz... Sta�y tam takie wozy. Pali�y si�, mo�na powiedzie�. I martwi ludzie. Hm, no tak. Wyj�tkowo martwi. Z powodu bandyt�w. To by�a ci�ka zima, tamta zima, i r�ni tacy chowali si� po g�rach... Zabrali�my ci�, oczywi�cie, a potem, no wiesz, zima trwa�a d�ugo i mama si� do ciebie przyzwyczai�a, i... W ka�dym razie jako� nie poprosili�my Varneshiego, �eby o ciebie popyta�. Tak to w skr�cie wygl�da�o.
Marchewa przyj�� wie�ci spokojnie, g��wnie dlatego �e prawie nic nie zrozumia�. Poza tym, o ile wiedzia�, dzieci znajduje si� raczkuj�ce przy szlaku, to normalna metoda przychodzenia na �wiat. Krasnoluda uznaje si� za zbyt m�odego, by mu3 t�umaczy� techniczne elementy ca�ego procesu, dop�ki nie osi�gnie dojrza�o�ci4.
- No dobrze, tato - powiedzia�, pochylaj�c si�, �eby jego usta znalaz�y si� na poziomie ucha krasnoluda. - Ale wiesz, �e ja i... Znasz Blaszk� Ska�okrusz�wn�? Jest �liczna, tato, a brod� ma tak mi�kk� jak... jak... jak co� bardzo mi�kkiego. Lubimy si� i...
- Tak - odpar� ch�odno krasnolud. - Wiem. Jej ojciec ze mn� rozmawia�.
A jej matka z twoj� matk�, a potem ona rozmawia�a ze mn�. D�ugo rozmawia�a. Nie o to chodzi, �e ci� nie lubi�; jeste� porz�dnym ch�opcem i dobrym robotnikiem. By�by z ciebie �wietny zi��. A nawet czterech dobrych zi�ci�w. W tym problem. Zreszt� ona ma dopiero sze��dziesi�tk�. To nie uchodzi. Nie wypada.
S�ysza� o dzieciach wychowywanych przez wilki i zastanawia� si�, czy przyw�dca stada te� czasem musi rozwi�zywa� takie trudne sytuacje. Mo�e prowadzi dzieciaka na jak�� cich� polank� i m�wi: "Pos�uchaj, synu. Na pewno zastanawia�e� si�, dlaczego nie jeste� taki ow�osiony jak wszyscy...".
Om�wi� t� spraw� z Varneshim. Porz�dny ch�op z tego Varneshiego. Naturalnie, zna� jego ojca. I dziadka te�, je�li dobrze pami�ta�. Ludzie jako� nie wytrzymywali zbyt d�ugo, pewnie z wysi�ku pompowania krwi na tak� wysoko��.
- To powa�ny problem, kr�lu5. Nie ma co - stwierdzi� cz�owiek, kiedy razem popijali na �aweczce przy drugim szybie.
- Dobry z niego ch�opak, nikt nie zaprzeczy - zapewni� kr�l. -Szczery charakter. Uczciwy. Nie b�yskotliwy mo�e, ale kiedy mu si� powie, �e ma co� zrobi�, nie spocznie, dop�ki nie sko�czy. Pos�uszny.
- M�g�by� mu odr�ba� nogi - zaproponowa� Varneshi.
- Nie z nogami spodziewam si� k�opot�w - odpar� pos�pnie kr�l.
- Aha. No tak. W takim razie m�g�by�...
-Nie.
- Nie - zgodzi� si� Varneshi po namy�le. - Hm... No to powiniene� wys�a� go w �wiat. Niech spotka jakich� ludzi. - Opar� si� wygodnie. - Widzisz, kr�lu, masz u siebie kaczk� - doda� tonem �wiatowca.
- Chyba nie powinienem mu tego m�wi�. Nawet w to, �e jest cz�owiekiem, nie bardzo chce uwierzy�.
- Chodzi mi o kaczk� wychowan� w�r�d kurcz�t. Na farmach to dobrze znane zjawisko. Okazuje si�, �e nie potrafi dobrze dzioba�, ale te� nie ma poj�cia, jak si� p�ywa. - Kr�l s�ucha� uprzejmie. Krasnoludy rzadko zajmuj� si� rolnictwem. - Ale wystarczy go pos�a�, �eby zobaczy� inne kaczki, �eby zamoczy� stopy, a przestanie biega� za kurcz�tami. I Bob jest twoim wujem.
Varneshi wygl�da� na cz�owieka bardzo z siebie zadowolonego.
Kiedy kto� spor� cz�� �ycia sp�dza pod ziemi�, wykszta�ca sobie bardzo dos�owny umys�. Krasnoludy nie u�ywaj� por�wna� i metafor. Ska�y s� twarde, a ciemno�� ciemna. Zacznij m�ci� sobie w g�owie dziwacznymi opisami, a k�opot�w tylko czeka� - oto ich motto. Ale po dwustu latach rozm�w z lud�mi kr�l zdoby� zestaw precyzyjnych narz�dzi my�lowych, niemal wystarczaj�cych, by rozwi�zywa� problemy porozumienia.
- Moim wujem jest przecie� Bjorn Wr�cemocny - zauwa�y� po chwili.
- Na jedno wychodzi.
Nast�pi�a kolejna chwila milczenia, gdy kr�l poddawa� to stwierdzenie dok�adnej analizie.
- Chcesz powiedzie� - rzek� w ko�cu, wa��c ka�de s�owo - �e powinni�my wys�a� Marchew�, �eby by� kaczk� mi�dzy lud�mi, poniewa� Bjorn Wr�cemocny jest moim wujem.
- To ju� doros�y ch�opak. Kto� taki du�y i silny ma wiele mo�liwo�ci.
- S�ysza�em, �e krasnoludy wyruszaj� czasem do pracy w Wielkim Mie�cie. I posy�aj� pieni�dze swoim rodzinom, co jest godne pochwa�y i s�uszne.
- No w�a�nie. Za�atw mu posad� w... - Varneshi zastanowi� si� chwil�. - W Stra�y albo gdzie. M�j pradziadek s�u�y� w Stra�y, wiesz? Zawsze m�wi�, �e to �wietna praca dla du�ych ch�op�w.
- Co to jest Stra�? - zapyta� kr�l.
- No... - zacz�� Varneshi niezbyt precyzyjnie, jak kto�, kogo rodzina od trzech pokole� nie podr�owa�a dalej ni� na dwadzie�cia mil. - Zajmuj� si� pilnowaniem, �eby ludzie przestrzegali prawa i robili, co im si� ka�e.
- To s�uszna troska - przyzna� kr�l. Poniewa� zwykle to on wydawa� rozkazy, mia� te� bardzo stanowcze pogl�dy na temat ludzi robi�cych to, co im si� ka�e.
- Oczywi�cie, nie bior� byle kogo - stwierdzi� Varneshi, si�gaj�c w g��biny swych wspomnie�.
- Nie powinni do tak wa�nego zadania. Napisz� do ich kr�la.
- Oni tam chyba nie maj� kr�la. Tylko jakiego� cz�owieka, kt�ry im m�wi, co robi�.
Kr�l krasnolud�w przyj�� to spokojnie. Tak przecie� - w dziewi��dziesi�ciu siedmiu procentach - brzmia�a definicja kr�lowania, przynajmniej je�li o niego chodzi�o.
Marchewa wys�ucha� wie�ci bez protest�w, jakby to by�y instrukcje dotycz�ce ponownego otwarcia szybu czwartego albo ci�cia drewna na stemple. Wszystkie krasnoludy s� z natury obowi�zkowe, powa�ne, rozs�dne, pos�uszne i my�l�ce; ich jedyn� drobn� wad� jest sk�onno��, by po jednym drinku rzuca� si� na wrog�w z okrzykiem "Airrrrrgh!" j odr�bywa� im nogi pod kolanami. Marchewa nie widzia� powod�w, by zachowywa� si� inaczej. P�jdzie do tego miasta -cokolwiek oznacza to s�owo - i niech zrobi� z niego m�czyzn�.
Brali tylko najlepszych, zapewnia� Varneshi. Stra�nik musi by� do�wiadczonym wojownikiem, czystym w my�li, mowie i uczynkach. Z pok�ad�w anegdot przodka wywleka� opowie�ci o po�cigach dachami przy �wietle ksi�yca, o straszliwych bitwach ze z�oczy�cami, kt�re to bitwy jego pradziadek oczywi�cie wygrywa� mimo wielkiej przewagi liczebnej wroga.
Marchewa musia� przyzna�, �e brzmia�o to ciekawiej ni� g�rnictwo.
Po namy�le kr�l napisa� do w�adcy Ankh-Morpork, z szacunkiem pytaj�c, czy Marchewa mo�e liczy� na miejsce w�r�d najlepszych.
W kopalni rzadko pisywano listy. Praca usta�a i ca�y klan siedzia� dooko�a w nabo�nym milczeniu, a pi�ro skrzypia�o na papierze. Przedtem kr�l pos�a� jeszcze do Varneshiego ciotk�, �eby bardzo uprzejmie zapyta�a, czy pan Varneshi widzi mo�liwo�� u�yczenia odrobiny wosku. Siostra pobieg�a w dolin�, do wioski, by zapyta� pani� Garlick, czarownic�, jak si� ko�czy pisa� rekomendacj�.
Min�o kilka miesi�cy.
I wreszcie przysz�a odpowied�. List by� do�� zabrudzony, poniewa� poczt� w Ramtopach zwykle wr�czano pierwszemu, kt�ry zmierza� mniej wi�cej we w�a�ciwym kierunku. By� te� kr�tki. Stwierdza� bez ogr�dek, �e podanie zosta�o przyj�te i niech Marchewa stawi si� na s�u�b� niezw�ocznie.
- To wszystko? - zdziwi� si� ch�opiec. - My�la�em, �e b�d� jakie� testy i w og�le. �eby sprawdzi�, czy si� nadaj�.
- Jeste� moim synem - wyja�ni� kr�l. - Napisa�em to. Naturalnie, �e si� nadajesz. Pewnie nawet na oficera.
Wyci�gn�� spod krzes�a worek, pogrzeba� w nim i wr�czy� Marchewie d�ugi kawa� metalu - bardziej miecz ni� pi��, ale tylko troch� bardziej.
- Jest chyba twoj� prawowit� w�asno�ci� - rzek�. - Kiedy znale�li�my. .. wozy, tylko ten miecz tam pozosta�. Bandyci, rozumiesz. A tak mi�dzy nami... - Skin��, �eby Marchewa si� pochyli�. - Pokazali�my go czarownicy. Na wypadek, gdyby by� magiczny. Ale nie jest. Chyba najbardziej niemagiczny miecz, jaki widzia�a. Tak m�wi�a. Normalnie maj� odrobink� magii, niby z powodu magnetyzmu. Tak my�l�. Ale jest nie�le wywa�ony.
Poda� miecz synowi.
Si�gn�� do worka jeszcze raz.
- Masz jeszcze to. - Wyj�� kamizel�. - B�dzie ci� chroni�.
Marchewa wzi�� j� ostro�nie. Utkano j� z we�ny ramtopowych owiec, ciep�ej i mi�kkiej jak szczecina wieprza. By�a to jedna z legendarnych krasnoludzkich kamizel, kt�re wymagaj� zawias�w.
- Chroni� od czego? - zapyta�.
- Od zimna i r�nych takich - odpar� kr�l. - Mama uwa�a, �e powiniene� j� nosi�. I jeszcze... tego... To mi co� przypomnialo: pan Varneshi prosi�, �eby� zajrza� do niego po drodze w doliny. Ma co� dla ciebie.
***
Mama i tato machali mu na po�egnanie, dop�ki nie znikn�� im z oczu. Blaszka nie. To zabawne. Mia� wra�enie, �e ostatnio go unika. Wzi�� miecz i przywi�za� sobie na plecach, kanapki i czyst� bielizn� wsadzi� do worka, a �wiat u�o�y� - mniej wi�cej - u st�p. W kieszeni mia� s�ynny list od Patrycjusza, cz�owieka, kt�ry rz�dzi� wielkim i pi�knym miastem Ankh-Morpork.
Przynajmniej mama tak o nim m�wi�a. Istotnie, mia� na samej g�rze imponuj�ce god�o, ale podpisa� si� jaki� "�upin Zygzak, Sekr, w/z".
Wszystko jedno. Nawet je�li listu nie podpisa� sam Patrycjusz, to jednak kto�, kto dla niego pracowa�. A przynajmniej w tym samym budynku. Zapewne Patrycjusz wiedzia� o li�cie. Og�lnie. Mo�e nie o tym konkretnie li�cie, ale zdawa� sobie spraw� z istnienia list�w jako takich.
Marchewa maszerowa� wytrwale po g�rskich �cie�kach, p�osz�c chmary trzmieli. Po jakim� czasie odwi�za� miecz i kilka razy na pr�b� pchn�� przest�pcze pnie drzew i bezprawne zgromadzenia k�uj�cych pokrzyw.
Varneshi siedzia� przed chat� i nawleka� na nitk� grzyby do suszenia.
- Witaj, Marchewo - powiedzia�, prowadz�c ch�opca do �rodka. - Nie mo�esz si� pewnie doczeka�, kiedy zobaczysz miasto? Marchewa zastanowi� si� nad tym.
- Nie - odpar�.
- Zaczynasz si� waha�?
- Nie. Szed�em sobie po prostu - wyzna� szczerze ch�opiec. - Nie my�la�em o niczym szczeg�lnym.
- Ojciec da� ci miecz, jak widz� - zauwa�y� Varneshi, szukaj�c czego� na brudnej p�ce.
- Tak. I we�nian� kamizelk� dla ochrony przed zimnem.
- Owszem, s�ysza�em, �e w dolinach bywa wilgotno. Ochrona. To bardzo wa�ne. - Odwr�ci� si� i doda� dramatycznym tonem: - To nale�a�o do mojego pradziadka.
By�a to dziwaczna, w przybli�eniu p�kulista konstrukcja otoczona paskami.
- Czy to jaka� proca? - spyta� Marchewa, kiedy z uprzejmym zainteresowaniem zbada� urz�dzenie. Varneshi wyja�ni�, co to jest.
- Ochrania przed czym? - zdziwi� si� Marchewa.
- S�u�y do walki - wymamrota� zak�opotany Varneshi. -Powiniene� nosi� to ca�y czas. Os�ania twoje witalne cz�ci. Marchewa przymierzy�.
- Troch� za ma�e, panie Varneshi.
- Bo widzisz, tego nie nosi si� na g�owie.
Varneshi obja�ni� szczeg�y, budz�c tym coraz wi�ksze zdumienie, a potem groz� Marchewy.
- M�j pradziadek mawia� - doko�czy� Varneshi - �e gdyby nie to, nie by�oby mnie tu dzisiaj.
- Ciekawe, co chcia� przez to powiedzie�? Varneshi kilka razy otworzy� i zamkn�� usta.
- Nie mam poj�cia - wykrztusi� wreszcie za�amany.
W ka�dym razie wstydliwy przedmiot znajdowa� si� w tej chwili na samym dnie tobo�ka Marchewy. Krasnoludy rzadko widuj� takie rzeczy. Upiorny ochraniacz stanowi� znak �wiata r�wnie obcego, jak ciemna strona ksi�yca.
Pan Varneshi da� mu jeszcze jeden prezent: niewielk�, ale bardzo grub� ksi��k�, oprawn� w sk�r�, kt�ra przez lata nabra�a twardo�ci drewna.
Nazywa�a si� Prawa i Przepisy Porz�dkowe miast Ankh i Morpork.
- Ona tak�e nale�a�a do mojego pradziadka - wyja�ni� kupiec. -Zawiera to, co ka�dy stra�nik wiedzie� powinien. Musisz zna� wszystkie prawa - oznajmi� z godno�ci� - �eby by� dobrym oficerem.
Varneshi powinien pami�ta�, �e przez ca�e �ycie nikt tak naprawd� Marchewy nie ok�ama� ani nie wyda� mu polecenia, kt�rego nie powinien rozumie� jak najdos�owniej. Ch�opiec przyj�� ksi��k� z powag�. Nie przysz�o mu nawet do g�owy, �e kiedy ju� zostanie oficerem Stra�y, nie b�dzie dobrym oficerem.
Pokona� pi��set mil i - co zaskakuj�ce - droga przebieg�a mu ca�kiem spokojnie. Ludzi maj�cych sporo powy�ej sze�ciu st�p wzrostu i prawie tyle samo w barach rzadko spotykaj� w drodze jakie� przygody. Najwy�ej jacy� obcy wyskakuj� czasem na nich zza ska�, a potem m�wi� niepewnym tonem:
- Eee... przepraszam. Wzi��em pana za kogo� innego.
Prawie ca�� drog� czyta�.
A teraz le�a�o przed nim Ankh-Morpork.
By� troch� rozczarowany. Spodziewa� si� wysokich wie�, wyrastaj�cych ponad krajobrazem. I sztandar�w. Ankh-Morpork nie wyrasta�o. Raczej kuli�o si� przy ziemi, jakby si� ba�o, �e kto� mu j� ukradnie. I nie by�o �adnych sztandar�w.
Przy bramie stal stra�nik. W ka�dym razie nosi� kolczug�, a przedmiot, o kt�ry si� opiera�, wygl�da� na pik�. Musia� by� stra�nikiem.
Marchewa zasalutowa� i pokaza� mu list. M�czyzna przygl�da� mu si� przez d�u�sz� chwil�.
- Mm? - zapyta� w ko�cu.
- My�l�, �e powinienem znale�� pana �upina Zygzaka, Sekr. w/z - odpar� Marchewa.
- A co to znaczy "w/z"? - zapyta� podejrzliwie stra�nik.
- Mo�e "Wskazany Zapa�"? - Marchewa sam si� nad tym zastanawia�.
- Nic nie wiem o �adnym Sekr. - o�wiadczy� stra�nik. - Potrzebny ci kapitan Vimes z Nocnej Stra�y.
- A gdzie� on zamieszkuje?
- O tej porze szuka�bym go Pod Ki�ci� Winogron przy �atwej. - Stra�nik obejrza� Marchew� od st�p do g��w. - Wst�pujesz do s�u�by, co?
- Mam nadziej�, �e oka�� si� godny.
Stra�nik obrzuci� go spojrzeniem, kt�re mo�na by okre�li� jako staromodne. Wr�cz neolityczne.
- Co takiego przeskroba�e�? - zapyta�.
- Nie rozumiem.
- Musia�e� co� zrobi�.
- M�j ojciec napisa� list - wyja�ni� z dum� Marchewa. - Zosta�em zg�oszony na ochotnika.
- Niech mnie licho porwie - mrukn�� stra�nik.
***
Znowu nasta�a noc i Bractwo zebra�o si� za mrocznym portalem.
- Czy Ko�a Cierpieni