2344

Szczegóły
Tytuł 2344
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2344 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2344 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2344 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Andrzej Strug Pokolenie Marka �widy Krak�w - Wroc�aw: Wzdawnictwo Literackie, 1985 Na dysk przepisa� Franciszek KwiatkowskMarek co chwila mru�y� oczy od blasku i pogr��a� si� w s�odkiej nico�ci. Budzi� si� - widzia� gazet� roz�o�on� na kolanach, z�ote �ciernisko, pachn�ce �wie�e snopy, wy�aman� lini� �e�c�w, kt�rzy ju� dochodzili do gruszy. Zasypia�. Majaczy�a daleka wojna z gazety, przemyka� si� Miski strach przed czym� nadchodz�cym. Trzeba by�o zerwa� si� natychmiast na r�wne nogi. Ale ci�kie s�o�ce przyt�acza�o go do ziemi. Zamroczony i bezw�adny maca� w ciemno�ciach za jakow�� pomoc�. Przemkn�� si� kosooki Japo�czyk z gazety i �yczliwie wyszczerzy� do niego z�by. Za nim cienki jak czarny patyk cie� pachciarza Froima. A� wielka mucha zagra�a mu w samo ucho. Zerwa� si� i spojrza� ku domowi: alej� lipow� ju� sun�� ogromny s�omiany dach ojcowskiego kapelusza. - Pan idzie! Pan idzie! Na jego wo�anie poruszy� si� �wawiej ten i �w. Stara Zo�ka ob�udnie zaintonowa�a chryp� jakie� �piewanie. Nicpo� Jasiek wylaz� sk�d� i j�� zbiera� zalegaj�ce gar�cie, a �liczna przodownica, J�zefka, odwr�ci�a si�, wi���c powr�s�o, i szydzi�a paniczowi bezczelnie, prosto w oczy. - I czego� ty, g�upia, si� na mnie wyszczerzasz? Z�by masz na sprzedaj czy co? - Bo z panicza coraz lepszy przystawca. O, jak si� zwijaj�! Krysta - nie staraj si� tak, bo se wszystkie palice ober�niesz! O, i Micha�owa wy�azi spod gruszki. Wyspali�cie si�, co? - Oj, s�oneczko... Oj, ty Bo�e... - drze si� bez sensu stara Zo�ka. Blady ob�ok nakry� pole gor�cym cieniem. Pod nim wisi w powietrzu rozpostarty, nieruchomy jastrz�b. Daleki las drgn�� i mieni si� w blasku. - Niech sobie nasz pan klnie i choleruje, niech tam i lag� cz�owieka przemierzy, we sto razy pan dziedzic jest lepszy od panicza. - Widzicie j�. I bez co tak? - stawia� si� niepewnie Marek. - A ju� tak. Starszy pan o cz�owieku nie zapomni, a paniczowi ten cz�owiek wszystko jedno, co za nic. Nie chcia�a ja by s�u�y�, jak panicz b�dzie dziedzicem. - Ja bym ciebie sam nie zechcia� - b�ka� Marek w strasznej z�o�ci. Nienawidzi� bezczelnicy, bo w jej g�upim gadaniu widzia� obok chamskiej niewdzi�czno�ci za wszelakie pob�a�anie i jaki� przykry okruch prawdy. Jak ona �mie... Je�eli nie cierpia� i jej, i tych �e�c�w, i wszystkich fornali, to przecie� tylko dlatego, �e mu ojciec ka�e "praktykowa�". Nigdy nie nauczy si� nap�dza� ludzi przy robocie. Ani wymy�la�. By�o to bowiem jakie� niesprawiedliwe i niegodne... Bezwzgl�dnie mia� s�uszno��, ale wstydzi� si� tego i gardzi� sob�. Wi�c nie cierpia� wszystkich "ludzi" na folwarku. To by�o jego tajemnic�. A g�upia J�zefka o�miela si� tak przy wszystkich... Ojciec przystan�� w alei, gada i macha r�kami. Odcina si� wyra�nie na tle nieba, na g�rce. Gruby ma�y ojciec w kapeluszu jak parasol i cienki d�ugi Froim w czarnym cha�acie i male�kiej czapeczce �ydowskiej wygl�daj� na dwie figury z jakiej� szopki. Z Marka wydar� si� nag�y, niespodziewany �miech. I wszystko wko�o sta�o si� weso�e, cudne, ukochane. Za chwil� b�dzie wolny! Za chwil� b�dzie szcz�liwy. S�o�ce roziskrzy�o si� jeszcze i zapachnia� szcz�ciem ca�y �wiat. Gdy jako tako "zda� s�u�b�", jak na dzi� do�� tanim kosztem, natychmiast zapadli si� w nico�� �e�cy, ojciec, mus i przymus. Bieg� miedzami. Ci�kie k�osy smaga�y go po twarzy i kry�y reszt� niepotrzebnego �wiata. Przez chwil� jest �o�nierzem japo�skim i biegnie przez pole "gaolianu" ze straszliwym, �miertelnym rozkazem. Czuje w sobie rozkosz bohaterstwa. Za chwil� wype�ni rozkaz. Rozpiera go chwa�a i rado�� jego czynu. Szalona rozkosz zatracenia jak �arem p�omienia oblewa go od st�p do g��w. Biegnie i, nie wiedz�c o tym zupe�nie, krzyczy wniebog�osy pogodnym, cichym polom: - Banzaj! banzaj! �pieszy� w radosnym niepokoju, pe�en niejasnych nadziei na sprawy jakowe� nies�ychane, kt�re tej w�a�nie nocy ze sn�w jego zapomnianych wynurzy�y si� i ju� tam s�. Tam one na niego czekaj�. Bieg� st�skniony. Gna�a go nieprzeparta ciekawo��. Na pr�no wmawia� w siebie, �e nic sta� si� nie mog�o, przecie �e nic... Zimne Do�y zajmowa�y kilkana�cie morg�w parow�w i wertep�w, obros�ych pokr�conymi choinami i wszelakim krzem. Niegdy� parowami wi�a si� dro�yna, kt�r� ch�opi z Ziele�ca przemykali si� w ukryciu i skracali sobie drog� do niedalekiego traktu. Nie pomaga�y zasadzki karbowego Gryczana ani grzmoty nad t� okolic� ojcowskich cholerowa�, ani tablica z napisem o straszliwych karach, ani nawet s�dzia gminny w Oblasach. Ch�opi je�dzili t�dy, powo�uj�c si� m�tnie na jakie� zamierzch�e przywileje, a po drodze t�pili nik�e sosenki i wypasali to pustkowie. A� pewnej burzliwej nocy ulewa oberwa�a ca�� po�a� stromego zbocza, kt�re wraz z drzewami i krzakami zjecha�o na sam sp�d g��wnego parowu i na zawsze usun�o nieprawo�ci ch�opskie. Od tego kataklizmu powy�ej nasypiska j�y si� gromadzi� wody i teraz w czelu�ci parowu l�ni�o ma�e jeziorko, obros�e dooko�a zwartym g�szczem tarniny, berberysu i leszczyny. Marek mia� tu wiele kryj�wek, ale najmilej by�o nad jeziorkiem. Tu na kawa�ku deski, wspartej na dw�ch z�omach opoki, czyta�, rozmy�la�, wreszcie obkuwa� si�, w mozo�em gotuj�c si� do rozstrzygaj�cych "poprawek", kt�re stale przywozi� sobie na wakacje. Zaszyty w g�szcz, mia� przed oczami tylko pasmo wody i w g�rze niebo. Niezg��biony odm�t �wiat�w mie�ci� si� w tym zak�tku. Do�� by�o spu�ci� si� po stromym zboczu i przedrze� przez g�stwin�, by zapomnie� o tym, co si� dzia�o tam na g�rze mi�dzy lud�mi, gdzie wszystko by�o nudn� nieprawd�. On dopiero tutaj stawa� si� innym Markiem, tym prawdziwym. C� by powiedzieli ludzie, gdyby wiedzieli! Nigdy si� nie dowiedz�. Nie ma tu �adnego udawania ani skryto�ci. Po prostu - tajemniczy jaki� cud. Gdyby� to mo�na by�o opowiedzie�! Ale naprz�d niepodobna tego wyrazi�, a potem - wstyd. Niech ju� tak pozostanie. Na takie sprawy najm�drzejsi ludzie s� ciemni, a najgorsi to doro�li. C� na to poradzi�. Sny - to sny. W obudzonej g�owie zostaje zam�t i wielka ciekawo�� za tym, co si� dopiero co dzia�o i ulecia�o nie poznane. Zostaje czasami przedziwna rado��, �e istniej� jednak tajemne �wiaty. Cho� niewiele o nich wiadomo i prawie �e nic, to one ozdabiaj� wszystko, co tylko jest, i t� codzienn� prawdziwo��, i ludzi, i wszelkie ich sprawy. Ale sny - to sny. C� powiedzie� o zjawach, najprawdziwszych, kt�re bior� si� nie wiadomo sk�d i zaczynaj� sobie �y� w najlepsze, nie wo�ane i nie pytane - ukochane! Pe�na g�owa wznios�ych my�li, jak w najm�drzejszej ksi��ce. Przed oczami w bia�y dzie� ukazuj� si� obrazy ludzi nieznanych. Wiele z tych zjawisk zostanie ju� na zawsze w pami�ci jak �ywe i w�asne. Inne przelec� mimochodem i zgasn�, �piesz�c gdzie� przez �wiat. Odbywaj� si� tu przedziwne sprawy ludzkie, powik�ane, jak w powie�ci. One wzruszaj� do �ez, one �miesz� do rozpuku. Ale takich opowie�ci nigdy nie by�o i nie ma. Wszystko nowe! Co tam rzeczy zmy�lone, napisane - nigdy nic podobnego nie bywa po ksi��kach. Ksi��k� ka�dy zrozumie, ale nie takie rzeczy. Nikt! Jeden by� taki - ma�y Ignacek, ale Ignacek umar� w�a�nie w zesz�ym roku. Na szkarlatyn�. To by� ch�opczyna jedyny, co nigdy niczemu si� nie dziwi�. Od pierwszego s�owa chwyta� rzecz i rozumia�. Ten si� zna� na sprawach tajemnych. Zreszt� nigdy nikt. W domu go napastuj�, �e zawsze lubi by� sam. Komu to szkodzi? �e si� nie umie bawi�? Jakie� rozrywki? Polowania? Utrapienie ojca, �e nie ma szlacheckich gust�w. Ach, ten stary! Przy�azi stary znienacka do parow�w. Sterczy na g�rze w kapeluszu i wypatruje cichaczem. Spuszcza si� z wielkim trudem i sapaniem. Sapie, dycha i rozgl�da si� �miesznymi oczami. Przywidzia�o mu si�, �e co� tu zastanie, �e go na czym� przy�apie. - I c� ty tu robisz ca�ymi dniami? �aby pasiesz w tym bajorze? - Nie. Czasami czytam, czasami sobie my�l�. - A c� ty masz do my�lenia? - Tak sobie, o wszystkim. - Tak odpowiada tylko cymba� albo ostatni pr�niak. - Mo�e, prosz� ojca... - Mo�e? Wielki cz�owiek, filozof. Dlaczego nie pojedziesz cho�by do Oblas�w? Trzy tygodnie tam nie by�e�. Nauczy�by� si� od Olka co to jest ziemianin, szlachecki syn. Tu, w tych dziurach, niczego si� nie nauczysz! - Od Olka te� si� niczego nie naucz�. To idiota. - Idiota? Ten idiota ojca wyr�cza jak doros�y. Jego nad lud�mi postawi�, to nie to, co... - To mi nie imponuje. A kl�� nad lud�mi nigdy nie b�d�. Wywi�zywa�a si� rozmowa, przewidziana do najdrobniejszych szczeg��w. Stary wypomina� litani� synowskich niedo��stw i uchybie�, a Marek odgryza� si� apatycznie, jakby z musu. Kapelusz i bia�y kitel ojca znika�y wreszcie za krzakami. - Osio� jeden. Pustelnik... W zesz�ym roku powy�ej zapuszczonego kamienio�omu (opoka tutejsza uparcie dawa�a znikom� ilo�� wapna) oberwa�a si� ziemia i mi�dzy korzeniami ko�lawej sosenki ods�oni�y si� bia�e �ebra, piszczele i czaszka ludzka. Z bij�cym sercem sta� Marek nad tym odkryciem. D�ugo trz�pcia� i dygota�. Wreszcie opami�ta� si� i wnet odgad�. By�y to ko�ci pana Tucho�ki. W okolicy nic nie s�yszano o takiej bitwie. Prawdopodobnie mo�e nawet nie by�o jej zupe�nie. Ale tu w�a�nie zjawi� si� zakapany tragiczny powstaniec, kt�ry pad�, �wiadcz�c krwi� straconej sprawie. To by�o niezbite. Wy�oni� si�, odkry� jemu jednemu, ma�emu Markowi. Tajemniczy, wieczny znak! Opodal na miejscu wynio�lejszym wykopa� Marek mogi�k� g��bok� na �okie�. Wys�a� j� grubo ga��zkami so�niny, pachn�c� macierzank�, odwa�nie pozbiera� resztki do ostatniej kosteczki, przeni�s� i u�o�y� w porz�dku. Usypa� kopczyk, okry� go darnin�. Niech spoczywa w spokoju pan Tucho�ka. I nikt nie ma o tym wiedzie�! To imi� nieznane ogarnia�o w sobie wszystko, co czu� i wiedzia� Marek o zamierzch�ych czasach. Co s�ysza� od dziadka, kt�ry sam by� w partii, co wyczyta� w jedynej ksi��ce, kt�ra w klasie kr��y�a z r�k do r�k w k�ku koleg�w wtajemniczonych i pewnych. Duch pana Tucho�ki �y� w jarach Zimnych Do��w, kr��y� wsz�dzie i o�ywia� puste miejsca. Sta� si� towarzyszem, pomaga� my�le�, czuwa� i wspiera�. Z nim uczyni�o si� mi�o. Znowu nikomu nie mo�na tego wyt�umaczy�, nawet oznajmi�. Ludzie s� lud�mi. Jeden tylko by� na �wiecie Ignacek, kt�ry od razu poj�� by� nies�ychan� nowin�. C�, kiedy umar�. Ale i on nie odszed� ca�kiem. Snu� si� gdzie� zawsze w pobli�u i s�ysza�, co si� do niego m�wi�o. Nieraz w klasie, zw�aszcza na ostatniej godzinie, kiedy nuda stawa�a si� ju� zupe�nie nie do wytrzymania, zmar�y kolega porozumiewa� si� z nim cichaczem, wierci� sprytnymi oczkami i wyrabia� swoje miny. Raz tylko by� na wakacjach w Jordanowicach. Ten czas przesiedzieli przewa�nie w parowach. Marek podzieli� si� z nim posiad�o�ci�. Wymierzyli granic�, u�o�yli pracowicie wielkie kamienie graniczne i po�a� z jeziorkiem otrzyma�a nazw� Marki, za� cz�� z kamienio�omem i z widokiem na trakt i na wie� Zieleniec by�a Ignacowem. Pobudowali, kopi�c w zboczach, dwa sza�asy, gdzie odwiedzali si� nawzajem, �yj�c zreszt� samodzielnie, a porozumiewali si� z dala um�wionymi okrzykami. Sza�as w Ignacowie by� urz�dzony z komfortem. Najmilej tam by�o siedzie� w dni deszczowe, gdy przed sza�asem pali� si� ogieniek. Piekli kartofle i rozmawiali o wszystkim po swojemu, czyli jak nigdy nikt z nikim. Po takim Ignacu na darmo by�o szuka� przyjaciela. Rok szkolny wl�k� si� z dnia na dzie� i zawsze przewa�a�a nuda. W klasie by�o za ciasno i jako� podle, g�upio by�o i nijako na stancji u pani Habinakowej mi�dzy �obuzami i os�ami, pod terrorem "dryblas�w", pan�w z najstarszych klas, kt�rzy ju� palili papierosy i gadali o pannach. Marek �y� drzemi�c i patrza� sennym okiem, jak kto� za niego odrabia� lekcje, wysiadywa� w szkole i bra� w jego imieniu dw�je i pi�tki. Ten kto� zast�powa� go nawet w zabawach i bija� si� za niego z kolegami. Budzi� si� na �wi�ta, gdy przyje�d�a� do domu, od�ywa� zupe�nie podczas letnich wakacyj. Po wojnie japo�skiej nasta�a era zaburze� i wielkich w Polsce nadziei. Zapanowa� m�t, wesz�o w mod� strzelanie do dygnitarzy i strajk�w, co w�wczas nazywano terrorem. Ojciec te sprawy pot�pia�, matka wynosi�a je pod niebiosa, a Marek nie zd��y� wyrobi� sobie o tym w�asnego zdania. W pi�tej klasie zasta� go przewr�t szkolny i ju� odt�d nasta�y tak zwane (na wyrost) "polskie porz�dki". Walki i ofiary proletariatu wyrobi�y i uczniakom jak� tak� niepisan� konstytucj�. Od razu sko�czy�o si� z przekl�tym odwiecznym rygorem. Uczyni�o si� w szkole przyjemnie, usta� strach. U pani Habinakowej "dryblasy" wykrada�y si� k�dy� na ca�e noce, a pomimo to kucharka i obie s�u��ce zasz�y wkr�tce w ci���. W tym okresie burz i przemian Marek zaczytany by� w powie�ciach Juliusza Vernego, potem w Uranii Flammariona, i nie bardzo wiedzia�, co si� dzia�o dooko�a. Urania oderwa�a go zupe�nie od spraw ziemskich. Mia� zosta� astronomem. W pogodne noce w ci�gu d�ugich godzin wystawa� z zadart� g�ow� i z rozkosz� dawa� si� wci�ga� otch�ani niebios. Na wielkanocnej spowiedzi przyzna� si� do wyznawania herezji, �e B�g - to po prostu si�a ci��enia, za kt�r� zam�czono Galileusza i Giordana Bruna. Otrzyma� jednak rozgrzeszenie, ale zosta� na drugi rok w pi�tej klasie z matematyki. Przysz�y astronom, przybywszy do domu z przykr� nowin�, wytrzyma� perory i biadania, wszystkich przeprosi�, wszystko przyobieca� i rozpocz�� swoje rozkoszne labo. W parowach, gdzie wiernie pilnowa� porz�dku pan Tucho�ka, zasta� wszystko pomy�lnie. Zasta� siebie dawnego, prawdziwego, i dobre lotne my�li. Od razu nawi�za�y si� sprawy tajemnicze, widzenia i zjawy, i rozmowy z Ignackiem - jak za najlepszych czas�w. W sza�asach zarz�dzone zosta�y znaczne ulepszenia, przyby�a skrzynka z przyborami do pisania i z niezmiernie grubym kajetem. Z obrzynka deski narz�dzony zosta� st�. Marek pisa� pami�tnik. Na pierwszej stronicy czerwonym atramentem wykaligrafowany by� tytu�: Na pier�cieniach Saturna. Kt�rego� lata, w upalne po�udnie, poza krzakami przesun�a si� posta� zgi�ta we dwoje pod jakim� ci�arem. Obudzony ze szczytnej kontemplacji, - sam nie wiedz�c kiedy, Marek zerwa� si�, wyskoczy� z sza�asu. Ujrza� drepc�ce bose nogi, a nad nimi worek, wypchany czym� bardzo ci�kim. Nie wiedz�c po co - ach, jak�e od dawna wyczekiwa� czego� nadzwyczajnego - zawo�a� gro�nie: - St�j! - Worek zsun�� si� na ziemi� - potoczy�y si� oczywi�cie dworskie kartofle. Znowu nic. Nic nies�ychanego, a rzecz taka zwyczajna i g�upia. C� go obchodzi, �e kradn� ojcu kartofle? Dziewczyna, jak dzika koza, odsadzi�a si� od razu w g�r� na ostrostrome zbocze i znik�a w leszczynie. Bez chwili namys�u skoczy� za ni�, ot, ze zbytk�w, z�apa� szkodnic�, postraszy� i pu�ci�. Ale w momencie przedzierania si� mi�dzy kol�c� tarnin�, gdy ujrza� w g�rze, tu� nad sob�, jej bia�e nogi... By�o to nieznane. To by�o okropne. B�ogie. Straszne. Jedna sekunda. Dopad� jej w ciasnym miejscu, w samym g�szczu. Uwi�z�a. Z zielonego cienia spojrza�y we� wystraszone, dzikie, szare oczy. Czarnymi, spalonymi r�kami przygarnia�a na piersi rozdart� koszulin�. Dygota�a. - Nie b�j si�... Ja tylko tak... Niedo��nie wymawia� s�owa. Co� go dusi�o. Spojrza� i natychmiast odwr�ci� oczy. Oboje dyszeli w cierpkim zapachu rozpra�onych li�ci. Marek szepta�: - Nie b�j�e si�, g�upia - ja tylko tak... Mo�esz sobie zabra� swoje kartofle... Dziewczyna nie odrywa�a od niego ogromnych, po dziecinnemu przera�onych oczu. Ostro�nie pog�aska� j� po g�owie. - To nic! To nic! Przychod� sobie kopa� cho�by co dzie�, ja ci nie dam krzywdy zrobi�... Bo to we dworze ma�o kartofli? T�dy dobrze wynosi�, nigdy nikogo, tylko ja... Spu�ci�a g�ow� i patrzy�a k�dy� spode �ba, bokiem. Nagle zerwa�a si� i chcia�a si� przecisn�� mi�dzy Markiem a zwartym g�szczem krz�w. - Nie... nie! Nie uciekaj! Mocno j� obj��, zatrzyma� dygoc�c�. Sam dr�a� ze wstydu. Dziewczyna by�a prawie naga, koszulina i sp�dniczka wisia�y w strz�pach: Przez skautowsk� koszul� ogniem pali�y go ciemne jagody nie odros�ych jeszcze, dziecinnych piersi. Strasznie. Cudnie. Bo�e - co tu robi�? To by�o jak sen. Jak zmy�lenie. - Niech mnie panicz pu�ci!... Nie m�g� si� od niej oderwa�. Poznawa� nies�ychane, kt�re si� stawa�o. Wi�c to jest tak? Uwielbieniem zdejmowa�y go bia�e kolana dziewczyny. Czu� dla niej nieprzebran� wdzi�czno��, �e ju� stoi spokojnie, przytulona. �e na co� czeka... I on czeka�. Dopiero pod sam koniec lata doczekali si� oboje. Widywali si� codziennie. W najdzikszym zak�tku, w najwi�kszym g�szczu, ukryci przed ca�ym �wiatem i przed ka�dym przypadkiem, za�o�yli sobie dom. Sza�asek wys�any by� sianem i zabezpieczony od deszczu. Marek wykrada� z domu matczyne koszule i stare ubrania, nosi� smaczne rzeczy, d�wiga� cichaczem ca�e plecaki kaszy i s�oniny z domowej spi�arni - co dzie� czym� �uck� obdarowa�. Naturalnie uczy� j� czyta�, a sam nauczy� si� przy tym ca�owa�. S�odycz tych pieszczot pogr��a�a go w nadziemskiej niemocy. W ci�gu d�ugich godzin spoczywali w milczeniu, zatopieni w sobie spojrzeniem. �uska pi�knia�a w oczach. Opowiada� jej o r�nych m�dro�ciach i obieca� nauczy� j� wszystkiego. A jak tylko sko�czy szko�y i b�dzie doros�y... Na to przysi�ga�. Bo jest wolnym cz�owiekiem. Nic mu nie znaczy szlachectwo ani ojcowski folwark. Dlaczego nie ma by� ch�opem, a zarazem znakomitym astronomem? No nie? Tak bywa ci�gle w Ameryce, a zdarza si� nawet i w Czechach (demokracja!). Pomimo woli, nie wiadomo kiedy i jak, w niepami�ci i we trwodze... We wstydzie i w szcz�ciu - wreszcie... Wracaj�c do szko�y Marek ju� wiedzia�, �e przesta� by� dzieckiem, kt�re �yje przez sen i nic nie widzi z tego, co jest. Obudzi� si� i z niezmiern�, jakby �wie�o odnowion� ciekawo�ci�, rozgl�da� si� po �wiecie. Wszystko by�o inne. Najosobliwsz� nowo�ci� w tej nareszcie sz�stej klasie by� jego nieznajomy s�siad z lewej strony, du�y ch�opak o �miesznym stercz�cym nosie, nazwiskiem Botwid. Z prawej, tak samo jak zesz�ego roku, siedzia� najpilniejszy Nusym Skurnik, specjalnie wyzyskiwany przyjaciel od podpowiadania i �ci�gania. �w Botwid spad� do klasy jak z ksi�yca. Siedzia� napuszony, z min� pe�n� odrazy, jakby wszystko, co tu by�o, zdejmowa�o go nieposkromion� ohyd�. Nigdy si� nie �mia� ani nawet u�miechn��. Do nikogo nie zagada� pierwszy. By� odgrodzony od klasy jakby parawanem. Nauczycieli ignorowa�. Wyrywany, odpowiada� p�g�bkiem, jak z �aski, i zawsze doskonale. Przezwano go lordem Kretynem. Ni mniej, ni wi�cej przebywa� on w Anglii, gdzie si� podobno by� nawet kiedy� urodzi�. Po polsku m�wi� bez b��d�w, ale pociesznie i sztucznie. Zreszt� nie rozmawia� z nikim, a otwiera� g�b� tylko w razie ostatecznej potrzeby. Na mie�cie spotykano lorda Kretyna w monoklu, czasami w towarzystwie siwego pana i wspania�ej pani, kt�rzy doje�d�ali sk�d�ci� w te strony w�asnym olbrzymim samochodem. Monokl wy�miewano, ale samoch�d zaimponowa�. Marek trzyma� si� wobec tego wszystkiego w zimnej rezerwie, ale pilnie obserwowa� Anglika. Tego roku, p�n� ju� jesieni�, zachcia�o mu si� by� pi�knym. W�azi� w lusterko i martwi� si�. Zakrada� si� do prywatnego salonu pani Habinakowej i pozowa� przed wielkim "tremem", popstrzonym przez muchy. Bywa�o lepiej i gorzej. Czasami by� zupe�nie brzydki, chwilami przystojnia�, najcz�ciej i stale bywa� pospolity, nijaki. Nie m�g� si� wyrzec nieokre�lonej nadziei na urod�, kiedy�, mo�e gdy zm�nieje, mo�e kiedy przyjd� w�sy... Na og� brzydzi� si� sob�. Wynik�o to utrapienie w sklepie Widerkiewicza z materia�ami pi�miennymi na widok wspania�ej pani, jaka chyba jedna jedyna mog�a by� na �wiecie. Jaka� przejezdna wielka dama z okolicy. Jej kapelusz, okrycie, zapach, jej oczy - wszystko zdumiewa�o i by�o tak doskona�e, �e zdawa�o si� nieprawdziwym. Mocna i du�a, jaka� gi�tka w ka�dym ruchu. Jej g�os... Ali�ci przed sklep zajecha� samoch�d. Za szyb� siedzia� z monoklem w znudzonej twarzy kolega Botwid. Marka przeszed� dreszcz. Zl�k� si�, �e natychmiast mo�e by� przedstawiony b�stwu, b�stwo, zauwa�y jego istnienie - spojrzy... W nieprzebranej mnogo�ci zamajaczy�y m�tnie najdalej id�ce mo�liwo�ci. Ale Anglik czeka� sobie na ulicy. Pani wysz�a, wsiad�a do samochodu, znik�a. W sklepie zosta� po niej ostry zapach nieznanych perfum. Odt�d jego stosunek do s�siada straci� wiele z samodzielno�ci i rezerwy. Odczu� ch�� zbli�enia si�, nastr�cza� podst�pne okazje, niemal zabiega�. To go poni�a�o we w�asnych oczach, ale co tam. Byleby bodaj us�ysze� co�kolwiek... Po tym, co zasz�o, nie m�g� ju� by� d�u�ej takim brudasem. Szorowa� si� i k�pa�, wybiera� jakie� myd�a i napisa� do domu list o nowe ubranie, gdy� "nigdzie si� pokaza� nie mo�e". Jak�e zazdro�ci� urody �o�dowiczowi. Zamieni�by si� z nim bez namys�u, mniejsza o jego g�upot�. I taki niebotyczny osio� chodzi we chwale, wszyscy si� za nim ogl�daj�! Miasto by�o nikczemne. Nic si� tu nigdy nie dzia�o. Dziura pe�na g�stej nudy. Wszystkie twarze znajome. Wszystko z g�ry wiadome. Moskiewskie sfery czynownicze i wojskowe znowu na pierwszym miejscu. Po kr�tkim okresie niejakiego wahania ustali�a si� tu po dawnemu Tu�a "rodina moja". Z przepychem i parad�, z niezmiernym nap�ywem kud�atego popstwa po�wi�cono w�a�nie now�, cebulast� cerkiew, olbrzymie paskudztwo, kt�re zawali�o na wieki wieczne jedyny pi�kny plac miasta. Ju� t�uk� w ogromne garnkodzwony na pohybel lepszym nadziejom. A tyle prorokowano - i c� to b�dzie - lada dzie�, jutro, wreszcie na wiosn�. Od samej wojny, od tylu ju� lat... Nic nie b�dzie. Marek by� ze wszystkiego niezadowolony, a najbardziej ze siebie samego. Dot�d nigdy nie mia� ze sob� najmniejszego k�opotu. �y�o si� dobrze, nawet rado�nie. G�upio, po dziecinnemu, uroczo. Sk�d�e ta nuda? Oczy, kt�re �mia�y si� do ca�ego �wiata, nic teraz nie widzia�y, jeno pustk� i wszystko, co najgorsze. Po co w og�le my�le� o sobie? A my�la� ci�gle. Chcia� by� zupe�nie innym. Zachcia�o mu si� by� czym�. Gdyby� przynajmniej mia� nadziej�, �e kiedy� dojdzie do czego�kolwiek. Ale �adnych widok�w. Nie ma inteligencji ani odwagi. I ta pod�a brzydota... Spojrze� po klasie - ka�dy wie, czego chce. Jeden chce mie� rower, drugi zbiera marki pocztowe i nic mu wi�cej nie potrzeba, inny ci�gle si� modli i wybiera si� przyst�pi� do mariawit�w. Ten si� kocha, tamten wie, �e b�dzie lekarzem, inny rolnikiem. Ten i �w nale�y do tajnego k�ka i co� tam knuje. Reszta za� nie chce o niczym wiedzie� - to s� w�a�nie najm�drzejsi. �y� sobie bez troski! Ach, te troski... I pewnego wieczora napisa� wiersz. Sam nie wie, jak si� to sta�o. W najg��bszej tajemnicy, wstydz�c si� sam siebie, podziwia� w�asne dzie�o, nie wierz�c jeszcze, �e on to sam wymy�li� i napisa�. Natchnienie! I od razu wiedzia� o sobie wszystko. Wszystkiemu by�a winna pi�kna pani. Niech�e b�dzie b�ogos�awiona! Nigdy jej nie zobaczy. Zawsze jej zostanie wierny. Na poezje zakupiony zosta� pod�u�ny zeszyt w safianowej mi�kkiej oprawie. Nosi� go zawsze w kieszeni, na sercu. Pisa� z rzadka, tylko w�wczas, gdy si� w nim budzi�o natchnienie. By�o to przedziwne drganie w sercu, przedziwna �a�o�� nad samym sob� i bliskie, wzbieraj�ce �zy. Czasami nawet p�aka�. Nigdy nie potrzebowa� si� namy�la�, pisa�o si� samo, szybko, nie wiadomo kiedy, jednym ci�giem. Zaczyna�o si� i urywa�o - wiersz by� gotowy. Zawsze o niej jednej. Modlitwy. Litanie. Jak�e bywa� szcz�liwy! Ona porywa�a, jak kiedy� gwie�dzista otch�a� niebios. Teraz nic a nic nie chcia� o niej wiedzie� - niech na zawsze pozostanie tajemnic� i zagadk�. Odzyska� dawn� niezale�no�� w stosunku do Botwida. Ale coraz gorzej mu sz�o w u�atwionej "polskiej" szkole. I matematyka, i j�zyki - nawet ten polski, upragniony od pokole�. Nusym Skurnik robi� za niego, co m�g�. Kandydat do z�otego medalu kr�ci� g�ow�. - �wida, opami�taj si�! Byle cho� co�kolwiek! Czy� trzeba du�o? Tu trzeba ma�o. Ale nic? To ju� ca�kiem za ma�o. - C�, kiedy nigdy nie mog� zebra� my�li. Owszem. Ja chc�. - Po co tu jakie my�lenie? Teraz wszystko �atwo. Wszystkie os�y poprzechodz�. �o�dowicz przejdzie, ciebie jednego zostawi� na drugi rok. Niech go zostawi� na trzeci rok, na si�dmy rok! Co o jego sprawach mo�e wiedzie� taki Skurnik. Z geografii przechodzili w�a�nie Angli�. Stary profesor Konczewski opowiedzia� swoje wra�enia z dawno odbytej podr�y ("kiedy kr�lowa Wiktoria by�a dziewic�") i zabiera� si� do wyrywania. Ale wzruszony m�odymi wspomnieniami u�miechn�� si� �askawie i od�o�y� niemi�y "katalo�ek". - Mamy tu jednak, o ile si� nie myl�, prawdziwego Anglika. Botwid! P�jd� no tu i opowiedz nam, co wiesz o swojej Anglii. Botwid wyszed� na �rodek, uk�oni� si� wytwornie i sztywno - jak w najprawdziwszym kinematografie - spojrza� po klasie ze wzgard� i zacz��: - Anglia, panie profesorze, nie jest moj�. Za to w Anglii nie m�wi� nikomu przez "ty", chyba w modlitwie lub w psalmach do Pana Boga dla wyra�enia najwy�szej czci... Nie wiedz�c, co na to odpowiedzie�, stary belfer wygna� go sprzed katedry i d�ugo co� skroba� o tym skandalu w wielkim dzienniku klasowym. Po czym wyrwa� Marka, bardzo szybko odprawi� go z pa�� i porwa� inn� ofiar�. Marek pisa� w brulionie. "Czemu od p� roku siedzisz ko�o mnie jak mormon? Nosa zadzierasz, kiedy wszyscy nie gorsi od ciebie. Nie ka�dy mo�e przyjecha� z Anglii. Ale ty te� nie przyjecha�e� jeszcze z wielu miejsc, jakie s�. Samochodem nikomu nie zaimponujesz, nawet w naszej dziurze. Ani monoklem. Nie r�b ze siebie ma�py. Czy� ka�dy Anglik musi by� taki? Je�eli nie, to si� nie przymuszaj. Mo�esz mi odpisa� w paru s�owach. A jak nie, to nie". Wydar� kartk� i pod �awk� poda� s�siadowi, nie patrz�c. Przed ko�cem lekcji otrzyma� odpowied�. "Zachowuj� si� jak nale�y w waszym kraju, gdzie wszyscy s� ciemni i g�upi, gdzie si� nic nie dzieje: Nie przyjecha�em tu z w�asnej woli, bo pod przemoc�. Tam mi by�o dobrze. Jest to m�j permanentny protest. Oderwali mnie od wszystkich przyjaci�, wi�c po co mam si� do kogo odzywa�? Monokl to sprawa prywatna, a od razu mnie przezwali lordem Kretynem! Jacy inni, taki ja. O tobie wiem, co my�le�. Ale ty nic, wi�c i ja. Je�eli chcesz, to od teraz mo�emy si� zna�. Od dawna mia�em zamiar zaprosi� ci� do siebie na wakacje. Je�eli si� zgadzasz, odpisz zaraz". Mkn�li. Marek zgubi� si� w p�dzie i w obrazach podr�y po dalekich, nieznanych stronach. Unika� pami�ci na to, co go czeka u kresu za horyzontem sinych las�w, ku kt�rym wci�� d��� i wci�� je mijaj�, i zawsze widz� przed sob� inne, nowe. Mo�e tak b�dzie wiecznie? Ach, by�oby najlepiej. Najwy�sze szcz�cie p�dzi� ku czemu� nieznanemu i nic nie wiedzie�! Lasy, piachy, pustynne mokrad�a, rozleg�e jak ca�e krainy, wielkie, niespodziane jeziora, nieznane rzeki. Przetn� jak�� lini� kolejow�, kt�ra zasz�a im drog�, przejad� p�dem, tr�bi�c przera�liwie, przez �rodek jakiego� �ydowskiego miasta, przez brudne rojowisko ni�szych twor�w, k�tem oka ujrz� ich nikczemn� n�dz� i wylec� znowu w pi�kny �wiat, oni dwaj, ludzie wolni, panowie. Botwid patrza� przez swoje szk�o na lewo, Marek na prawo. Nie m�wili ze sob� prawie nic. Botwid w og�le by� niemow�, Marek trzyma� j�zyk za z�bami ze strachu, �e nie wytrzyma i zapyta wr�cz, albowiem byli ju� niedaleko. Gdy si� dowie, zdradzi si� ze swoim strachem, ze swoj� rado�ci�. Anglik nic nie powie, ale dostrze�e w lot, czego nie powinien. Najlepiej - nie pyta� o nic i nic nie wiedzie�. A je�eli ona w�a�nie, kiedy ju� tak strasznie blisko, p�ynie sobie w tej chwili po dalekim morzu? O tej porze mo�e jest gdzie� w Szwajcarii, mo�e na wyspie Wright? Taka wielka pani mo�e by� wsz�dzie. Zdusi, zd�awi �al, sekunda rozpaczy. Natchnienie zaszepce male�ki wierszyk, najcichszy, najtajniejszy. Przybyli p�nym wieczorem. Nikt na nich nie czeka�. Marek sk�oni� si� najpi�kniej, jak umia�, powa�nemu starszemu panu, kt�ry sta� u�miechni�ty pod kolumnad� wjazdow�. Ale by� to stary lokaj Teofil, kt�ry Botwida poca�owa� w r�k�. W sieni olbrzymiej i wysokiej jak ko�ci�, w p�mroku, sta�y z obu stron pos�gi. Zalana �wiat�em sala jadalna, daleko w przestrzeni, po�rodku st� zastawiony po kr�lewsku. Kredens, ca�a budowla, pi�trzy si� jak wielki o�tarz. Marek zasiad� do kolacji stropiony, wszystkiego niepewny i siebie, niemal w przera�eniu. Jad�, boj�c si� obejrze� woko�o. Nigdy nie widzia� nic podobnego. Do sto�u us�ugiwa�a prze�liczna panna w mu�linowym fartuszku. Wstyd by�o bra�, gdy podawa�a p�miski taka pi�kno��. Botwid spogl�da� na ni� ostro, z nienawi�ci�. Z wytworno�ci� jako gospodarz po�egna� go�cia i �yczy� mu dobrej nocy. Wyda� mu si� tutaj, na miejscu, nie tylko doros�ym, ale jakby starcem. Przez schody, o jakich si� czyta tylko w powie�ciach, kozaczek podobny do przebranej dziewczyny cicho po grubych dywanach zaprowadzi� go do jego pokoju. By� to wielki gabinet, zas�any dywanem, z alkow�, z balkonem otwartym na szumi�ce drzewa. Na oknach sta�y olbrzymie bukiety r�. Wyszed� na balkon, ga��zie drzew si�ga�y prawie do okien. Migota�y przez nie gwiazdy. Zaduma� si�. Ockn�� si�. Kozaczek sta� przy drzwiach w kornej postawie. Odprawi� go, rozebra� si� szybko i wsun�� si� do olbrzymiego �o�a. Ugi�o si� pod nim, zako�ysa�o spr�y�cie, mi�kko, rozkosznie. W szumie drzew gra�a t�skna, znajoma melodia. Na chwil� zam�ci�o si� wszystko. Marek zerwa� si�, usiad� na bujaj�cym si� materacu. Wszystko to by�o jak z literatury. Zawrotna jazda. Tajemniczy zamek, pe�en wspania�o�ci i niewiadomych przysz�ych wydarze�. Cisza milczenia nad tym, co ma by� jutro... I ot� m�dre by�y dziecinne brednie i zmy�lenia tamtych lat. Samotne fantasmagorie, te, kt�re si� rodzi�y w Zimnych Do�ach, pe�ne niemo�liwej nieprawdy, by�y przeczuciem, naprz�d wybiegaj�cym widzeniem tego, co kiedy� mia�o si� sta�. Ze zdumieniem stan�� po raz pierwszy na brzegu jeziora, do kt�rego przylega� park. Sina daleko�� i bia�a cerkiewka na wyspie, i bia�e kwil�ce rybitwy. Jakby tu kiedy� by�. Ta sama, dawna o�y�a w nim niespokojna, dygoc�ca rado�� i jej znajoma dolegliwo��, i jej rozkosz. Ka�dego �ycie jest spisane w niecofnionych wyrokach i musi si� wype�ni� do samego ostatka. Ciska kto� cz�owiekowi okruszynki wiedzy o tym w m�tnych snach. Marek dopiero teraz posiad� na w�asno�� swoje czasy dziecinne, spostrzeg� bieg w�asnego �ycia i domy�li� si�, �e nic si� nie staje nadaremno, gdy kto� za r�k� prowadzi ludzk� istot�, bezradn� i ciemn�. Zdarzy�a si� chwila, gdy czu� t� r�k� w swojej - ciep��, dobr�. Na zamku panowa�a zupe�na swoboda, ka�dy robi�, co chcia�. Tryb �ycia by� osobliwy. Mieszka�c�w nic nie ��czy�o. By�o tu jak w hotelu, gdzie ka�dy sobie. Schodzili si� tylko dwa razy co dnia na obiady i kolacje, jak w pensjonacie. Hrabia Luty�ski, wytworny starzec, ju� niedomaga� na umy�le i w rozmowie miesza� kilka j�zyk�w. Us�yszawszy nazwisko m�odego go�cia, od razu przyzna� si� z nim do powinowactwa i ku wielkiemu zak�opotaniu Marka opowiada� niestworzone historie o jego dziadku, a nawet o rodzonym ojcu. Pomiesza� mu si� przodek �wida z przodkiem Kmit� i odt�d stale ju� nazywa� Marka - monsieur Kmita. Zap�dza� si� i w opowiadania skandaliczne z kronik r�nych rod�w magnackich i brn�� w prostocie ducha w najgrubsz� pornografi� bez wzgl�du na obecno�� m�odych ch�opc�w i c�rki. Pani Chos�owska nie zwa�a�a na to, zreszt� nikt nie s�ucha�, co plecie stary. Botwid by� dla ciotki uprzejmy, jednak Marek zauwa�y� parokrotnie jego szybkie spojrzenia, kt�rymi obrzuca� j�, gdy na� nie patrzy�a. Po prostu zion�y nienawi�ci�. Stara� si� niczemu nie dziwi�. Nic jeszcze z tego nie rozumia�, ale przeczuwa� nieomylnie, �e ci dwoje maj� jak�� wsp�ln� utajon� histori� i prowadz� jak�� gr�. W rozmowie o rzeczach najpotoczniejszych rysy ich przybiera�y cechy wyrazistsze, jak maski aktor�w, g�os za�amywa� im si�, spojrzenia si� wymija�y. A s�owa by�y oboj�tne, grzeczne. To znowu wpadali w j�zyk angielski i gulgotali, zapominaj�c o go�ciu. Pani Chos�owska zawsze mia�a dla Marka u�miech i uprzejme s�owa, ale nie zwraca�a na niego �adnej uwagi. W ka�dym razie by� jednak niczym i by� zwyczajnym szczeniakiem. Nie oczekiwa� te� niczego innego. By� szcz�liwy, �e m�g� by� z ni� pod jednym dachem, upaja� si� jej zapachem, uwielbia� j� ukradkowymi spojrzeniami. Spotkania przy stole by�y jedynymi momentami, gdy m�g� j� zobaczy�. Co dzie�, za ka�dym razem pojawienie jej by�o niespodziewanym cudem, now� rewelacj� jej czaru - jeszcze jedn� zdumiewaj�c� przemian�. Marek, wytrawny samotnik, opanowany i skryty, nie m�g� podo�a� zadaniu ponad si�y. Zdradza� si�. Mimo jego szalonych wysi�k�w, by pokry� wra�enie, pi�kna pani rych�o odgad�a jego �mieszn� tajemnic�. W braku lepszej rozrywki bawi�a si� nim i zacz�a mu okazywa� wyj�tkow� �askawo��. Kokietowa�a go, odurza�a, doprowadza�a go do szczytu �mieszno�ci i zapomina�a o nim w jednej chwili, gdy wstawano od sto�u. Marek od pierwszego z ni� spotkania nazajutrz po przyje�dzie ani na chwil� nie odzyska� przytomno�ci. Obiad i kolacja. O po�udniu i wieczorem dwie fale uderza�y we� co dnia i rozbija�y wszelkie rodz�ce si� rozumniejsze pomy�lenia o tym. Wieczorna fala wtr�ca�a go w ekstaz� na ca�� noc. Usypia� jak zatruty czarownym napojem, a niebawem szmer, czyj� dech, skrzypni�cie posadzki podrywa�o go na r�wne nogi. Nads�uchiwa� i dr�a� we trwodze. Wypada� na balkon i otwiera� ramiona ku ciep�ej nocy, ku ciemnej czelu�ci parku. Wsz�dzie majaczy�a wizja najtajniejsza, na kt�r� nie by�o s�owa, kt�ra nie uk�ada�a si� nawet w pomy�lenie. By�a ona jak niedost�pna �adnemu poj�ciu zatarta pami�� o widziadle sennym. Migota�a w gwiazdach, szepta�a w szmerze ga��zi, wsz�dzie, k�dy spojrza�y oczy, uparcie stawa�a w ciemno�ciach. Zarzuca�a na� swoje op�tanie w potoku woni, ci�gn�cej z g��biny mroku od niewidzialnej g�stwy rozkwit�ych ja�min�w. Jej tajemna moc nakazywa�a zar�wno wierzy�, jak i przeczy�. Tak - nie. Tak - nie. Spokojnie mierzy� te s�owa staro�ytny zegar stoj�cy na konsoli pod lustrem. Tam w g��bi majaczy�o widmo tego, co si� mia�o sta� - lub nie. Lustro ju� wiedzia�o naprz�d. Na wielkopa�skiej klaczy, uje�d�onej wybornie, okr��a� dooko�a jezioro, przesadza� p�oty i rowy zawsze samotny. Pani Chuna - tak si� to urobi�o jako� w rodzinie z imienia Jadwigi i by�o jakie� znamienne i cudne - obieca�a mu kiedy� towarzyszy�, ale snad� zapomnia�a o tym. I ona wyje�d�a�a na dzikim karym ogierze imieniem Erebus, ale samodzielnie i w porach nieprzewidzianych: Na pr�no marzy� Marek o konnym spotkaniu. Na koniu m�g� by� si� wyda� nie�le, nie jak �mieszny wyrostek-niezgrabiasz na �liskich posadzkach magnackich wspania�o�ci, kiedy mu przy stole lecia�o wszystko z r�k. Je�dzi� i Botwid na hunterze Express, ale te� w�asnymi drogami. Raz spotka� go Marek po�rodku wsi Szyrkawce, otoczonego przez szaro-brudn� mas� st�oczonego ch�opstwa. Chciwie wpatrzeni w m�odego dziedzica, stali bez czapek, zas�uchani. Botwid z wysoko�ci konia przemawia� dono�nie i spokojnie. M�wi� w czysto ch�opskiej bia�oruskiej gwarze swobodnie, lepiej ni� zazwyczaj po polsku. Spostrzeg�szy Marka, urwa� mow�, dodawszy tylko: - Do widzenia, dobrzy ludzie. Wytrzymajcie i bez te dwa lata. I pro�cie Pana Boga, �ebym do�y�. Jak do�yj�, i wy doczekacie. I jak to wam obiecywa�em - wszystkiego dotrzymam. Zosta�cie zdrowi! Przetorowa� sobie drog� przez zbity t�um. Baby ca�owa�y go po butach, ch�opi biegli za koniem. Pok�usowali razem. Za wsi� Botwid odezwa� si�: - Pan plenipotent wnet b�dzie o tym wiedzia� przez �yd�w. Wieczorem przyjdzie do ciotki radzi�. Dobrze im tak. - Za�mia� si� drewnianym g�osem "po angielsku". - A c� takiego? - nie�mia�o spyta� Marek. Botwid zasadzi� monokl i zatoczy� woko�o okiem. - To wszystko moje. Dwadzie�cia siedem tysi�cy dziesi�cin! Tartaki, kamienio�omy, smolarnie, fabryka mebli, kerpentyny, celulozy. Lasy, bory, cegielnie, rasowe obory, stadnina... Czort wie, czego tu nie ma. Nied�wiedzi moc. Co tam nied�wiedzie - �osie s�. Podpisuje dziadek, stary ramol z wod� w g�owie, a rz�dzi ona z panem Pie�kowskim. Temu najlepiej! A czy ja mu czego �a�uj�? Niech mnie drze. Ale krzywda ludzka? Nie! We mnie krew bia�oruska z dziada pradziada. Niech no ja do�yj�! Zapami�taj� ch�opi m�odego Botwida z pokolenia w pokolenie. Byleby do�y�... - Tych dw�ch lat nie do�yjesz? - Ej, kolego �wida. Nie takie to proste. - Dlaczego? Powiedz! - Opowiedzia�bym z ochot�. Ale jeszcze nie czas. Jeszcze mog� wytrzyma�. Kiedy� powiem ci wszystko, tobie jednemu. Marek pomy�la�: tajemnice rodu Botwid�w, powie�� Walter Scotta. Ale mu to zaimponowa�o. Park by� obszarem trudnym do zbadania. Jego ogrom okopany wysokim starym wa�em i fos� (robota je�c�w tatarskich) zawiera� ca�e ��ki z sianokosami, k�py olbrzymich d�b�w, stawy obro�ni�te oczeretem. Przep�ywa�a tamt�dy rzeka z wysepkami, z mostkami. Najpi�kniejsze miejsca by�y to w�skie cyple parku, daleko zabiegaj�ce w jezioro. Na ko�cu jednego z takich p�wysp�w wybra� sobie Marek miejsce do k�pieli. Raz wylegiwa� si� nago na s�o�cu, patrz�c w ob�oki, rozmarzony i wci�� po swojemu oczekuj�cy na niewiadome. Us�ysza� t�tent konia - pani Chuna k�usowa�a wzd�u� jeziora. Przywar� do piasku. T�tent g�uch�, zacicha� i wzmaga� si� znowu. Przybli�a� si�, nadlatywa�, i ju� by� tu�-tu�... Le�a� struchla�y, zamkn�� oczy. Erebus dycha� pot�nie tu� nad nim. Rozp�dzony ko� niespokojnie przebiera� nogami, pryskaj�c gor�cym piaskiem na nagie rozci�gni�te cia�o Marka. Pani Chos�owska d�ugo patrzy�a w daleko�� jeziora. Nagle ogier zachrapa� i rzuci� si� w bok. Spostrzeg�a i ona. Roze�mia�a si�. - Dzie� dobry, panie Marku! Przepraszam - gdybym wiedzia�a... Ale niech�e pan wstanie! Zerwa� si�. Zaszumia�o mu w uszach. Skuli� si�, os�ania�, jak m�g�. - Niech pan stoi spokojnie, r�wno. �licznie si� pan opali�. Niech no mi pan popatrzy w oczy.! Spojrza�. To nie mog�o by� snem. Wi�c widzia� jak we �nie. Pochylona z konia, patrzy�a na� uporczywie, g��boko, powa�nie, bez cienia szyderstwa. Op�ta�a go oczami. Widzia� w nich niezg��bion� otch�a� i sw�j ca�y los w tej g��binie. Nie by� sob�. Stawa� si� niewolnikiem, rzecz�, niczym. Ju� nie czu� wstydu. Chwyta�o go szale�stwo. - Niech pan stanie tam, na kamieniu! Wskoczy� na ciep�y, wyg�adzony z�om granitowy, wystaj�cy z wody. - Niech pan za�o�y r�ce na karku - tak! Czemu pan tak dr�y? Przecie chyba dzisiaj do�� ciep�o? Musz� pana narysowa�. Pan wie, �e jestem malark�? Erebus kr�ci� si� i przeszkadza� jej patrze�. Raz po razu wielokrotnie ci�a go szpicrut�. Ogier wspina� si�, rzuca� si� w bok, wreszcie skoczy� jeszcze i stan�� dr��cy. Napatrzywszy si�, ruszy�a koniem, podjecha�a tu� do kamienia. Gi�tka szpicruta dr�a�a w jej r�ku. - Pan si� we mnie kocha? A umie pan by� wierny? �lepo oddany? Na przepad�e? Wytrzyma pan pr�b�? Chcia� przem�wi�, wargi mu dr�a�y, w gardle zacisn�o si� co�. Nie m�g� odpowiedzie� ani s�owa. - A ot moja pr�ba! Ci�a go na odlew przez pier� i natychmiast z zamachem ci�a po koniu. Ogier st�kn�� i odsadzi� si� z miejsca. Ju� znik�a mi�dzy olchami. Dopiero w tej chwili uczu� Marek b�l. Czerwona, nabrzmia�a pr�ga piek�a jak ogie�. Od piersi sp�ywa�y po ca�ym ciele strugi rozkoszy. Sta� na kamieniu i nie �mia� si� ruszy�. L�ka� si�, �e si� zbudzi i wszystko stanie si� nieprawd�. Przyby� graf Pieremietjew, potentat z Petersburga, zaprzyja�niony z domem. Przy stole zapanowa�a francuszczyzna. Graf, d�entelmen ju� szpakowaty, dziwnie nadskakiwa� Botwidowi, kt�ry zachowywa� uprzejm� odporno��. Pani Chos�owska by�a jakby ��cznikiem mi�dzy go�ciem a siostrze�cem. - "Znowu tajemnica" - my�la� Marek. Gdy obserwowa� ten arystokratyczny zesp�, zdawa�o mu si�, �e przenika jaki� dramat rozgrywaj�cy si� za tymi udanymi uprzejmo�ciami i pust� rozmow�. U kredensu uwija�a si� pi�kna panna pokojowa, rzucaj�c ku pa�stwu ciekawe spojrzenia. - "I ona w to wpl�tana" - imaginowa� sobie Marek. Stary hrabia gada� w przestrze� nie s�uchany przez nikogo. Stary komediant rozmy�lnie robi idiot�. A ten Moskal to w�a�nie najgorszy �otr... Po�a�owa� kolegi Botwida, kt�ry broni si�, jak umie, ale jeszcze nie widzi ca�ej g��bi intrygi. Z ni� nikt nie wygra sprawy - to demon. Marek wiedzia�, �e jeszcze jest poza spiskiem, ale ka�dej chwili na jedno skinienie nakazuj�cych oczu, za jeden u�miech... Czy� on wie, co zrobi? Botwid cz�sto pogl�da� na� z drugiego ko�ca sto�u wzrokiem zagas�ym i znu�onym, jakby wzywaj�c ratunku. Na to wszed� pan plenipotent Pie�kowski, przepraszaj�c natarczywie za op�nienie, zakr�ci� si�, zagada�, obejmuj�c niezw�ocznie re�yseri� ca�ej intrygi. Noc by�a parna. W nieprzebitych ciemno�ciach drzewa szamota�y si� z wichrem, kt�ry wpada� i przelatywa�. Zacicha�y li�cie, nastawa�o milczenie i Marek czeka�. W pewnej chwili w parku odezwa�y si� g�osy. Marek zakrad� si� na balkon, przyczai� si� za balustrad�. Pozna� skrzekliwy g�os grafa i rozkoszny niski ton pani Chos�owskiej. D�wi�ki rosyjskiej mowy dobiega�y niejasno. W ciemnej przestrzeni, nie wiadomo - blisko czy daleko, majaczy�a bia�a plama jej sukni. Rozmowa wzmaga�a si�, przygasa�a i nagle w ciszy wybuch� jej �miech. Zagra�a w nim z�a si�a, przemoc, triumf nad wszystkim, co dobre, s�abe, szlachetne. "O ty, piekielna - ty, przepi�kna!" Cisza. Zapach r� wpe�za� do pokoju i rozpo�ciera� si� w ciemno�ciach. Za oknem cichutko zaszepta�o obudzone drzewo. To �opota�a dr��ca, struchla�a osika, kt�ra �y�a w wiecznym niepokoju, wci�ni�ta mi�dzy obce szlachetne drzewa. Marek s�ysza� szybkie uderzenia w�asnego serca. Tak - nie. Tak - nie, powtarza� niestrudzenie i cicho stary zegar. Na sekund� o�y�y ciemno�ci st�umionym, niezmiernie dalekim �y�ni�ciem. Gdzie� jeszcze dalej, zza �wiata, ozwa� si� ci�ki pomruk. Idzie burza... I nagle zaszumia�y, zahucza�y drzewa. Pod arkad� alkowy, na tle m�tnej po�wiaty okien stan�a czarna posta�. - To ja! Opasa�a go niemo�liwo��. Jak gor�ca k�piel, obla�a go w�adza jej nagiego cia�a. Pal�ce usta pe�za�y po jego twarzy, w�owe mi�kkie palce b��dzi�y po obezw�adnionych ramionach, po biodrach. Zaogni�a si�, zapiek�a bolesna pr�ga pod ci�arem jej piersi. Sen! Sen! Sen! Nadchodzi czyja� pot�ga, nadlatuje przemoc. Lada chwila spe�ni si� straszna tajemnica. Ju� tu�! Ju� tu�! Wydziera si� z niego �ywa moc, toruje sobie bolesne, rozkoszne drogi - rozwiera si� dusza, rozp�ka, a� jako �mier�, jak cud przedrze si� w nieposkromionym, rw�cym potoku wype�nienia szale�stwa. Ci�ko przelewa�y si� dalekie grzmoty. Co chwila w nag�ych przeb�yskach objawia�y si� i gas�y jej oczy, jej usta, jej piersi i nagi po�ysk rozrzuconego cia�a. Czu� na twarzy jej oddech i ciche nakazuj�ce s�owa. - Przysi�gasz? - Przysi�gam! - Na zawsze? - Na wieki! - Tylko ja jedna? - tylko ty! - Czekaj. Jutro si� dowiesz. Nikt nie ma nic pozna�! Pilnuj si�! S�uchaj �lepo! Ju� jej nie by�o, gdy zat�tni�a po li�ciach ulewa. Nazajutrz, gdy poci�g rusza� ze stacji, zacz�a si� w wagonie rozmowa. Ju� wszyscy w okolicy wiedzieli. Stary pan, lekarz tutejszy, stwierdza� niezbicie: - Dziedziczna mania samob�jcza. Dobrze zna�em Botwida ojca. Trzy razy pr�bowa� i dopiero za czwartym... A ot i ten ma�y ju� zaczyna. Rana ci�ka, ale wyjdzie. Zdegenerowany r�d. A ze strony matczynej, po k�dzieli - stary hrabia Luty�ski, opiekun, a w razie czego generalny spadkobierca, zawsze by� narwa�cem, fortun� magnack� straci� i ju� idiocieje. Pani Chos�owska, hr. Luty�ska z domu - jeszcze przecudna baba, ale te� zwyrodnia�a. Znana petersburska Mesalina - na prawo i na lewo. Jeszcze podlotkiem w Instytucie Smolnym to by�o... Na uczcie kole�e�skiej w osobnej salce hotelu "Janina" zaledwie paru maturzyst�w by�o jeszcze o tyle o ile przytomnych. Przebrzmia�y toasty i mowy: i serdeczne, i napuszone, i najg�upsze. Marek nie m�g� jako� odby� swojego wyst�pu. Rozp�dza� si� i cofa�. Koniecznie musia� tym kolegom wypowiedzie� wszystko, co tylko czu� w takim dniu! Jak�e by� wzruszony wiedz�c, �e oto za chwil� rozejd� si� i rozpodziej� si� po �wiecie, ka�dy sobie. Naraz ich wszystkich pokocha�. Przez ca�e dziewi�� lat nie zwa�a�o si� na nich - tyle �e byli. Gdzie� si� podzia�o tak szybko tyle lat? Wszyscy �ycz� sobie na t� przysz�o��. Ka�dy si� spodziewa najlepszego. Ale �ycie tak szybko przemija... Maj� wiedzie� i zapami�ta� na zawsze, �e ani jedna godzina nie wraca. Niech �yj�! Niech nie gnij� po r�nych dziurach na dobrych posadach, na swoich folwarkach... Niech nie tyj�, nie g�upiej� od razu. Niech im si� jak najd�u�ej czego� chce! Wyda�o mu si�, �e od tej chwili, gdy wstan� od uczty kole�e�skiej, zale�y los ka�dego z nich i wszystkich. Taki dzie�!... Byli przy kawie i likierach. W r�nobarwnych butelkach, flakonach, kamionkach porozstawiane by�y zagraniczne i krajowe specja�y. Opatentowani dojrza�o�ci� wchodzili w swoje od wczoraj nabyte prawa. Z lubo�ci� i dum� wdra�ali si� w obyczaje i na�ogi tych starych, Rozmawiali i zachowywali si� ju� jako� inaczej. Zagrzebywali swoje urocze niemowl�ctwo, dbali, �eby nic ze� nie zosta�o. Jeden przed drugim udawali. W toastach sadzili wznios�o�ciami, jak to czynili przy w�dce ich ojcowie. By�a ju� etykieta i �mieszna powaga. Polska, M�odo��, M�oda Polska, Spo�ecze�stwo, My poka�emy, Nasza epoka i znowu Polska, i jeszcze, i jeszcze. A co najmniej po�owa z nich p�jdzie st�d hurmem prosto na Jezuick�; na dziwki, niejeden po raz pierwszy w �yciu - w taki dzie�! Marek poci�ga� z�ocist� s�odk� benedyktynk� i czyni�o mu si� coraz bardziej gorzko. Ogarniaj�ce go m�tne "zawianie" by�o jak czarna ciemno��. Nie m�g� d�u�ej milcze�. Albowiem je�li si� rozejd� bez jego ostrze�enia... - Koledzy! Cicho tam, Leparski! Daracz, s�uchaj! Koledzy - ja mam g�os! - Uwaga, panowie! - Jeszcze jedna mowa? - �wida si� obudzi�! - Koledzy! Kto deklamuje: "ruszaj z posad, bry�o �wiata", a sam si� nie ruszy - c� si� stanie z ca�� bry��? A kt�ry� to z was zamierza si� ruszy�? Prosz�! Niech si� odezwie! - Wszyscy ruszamy do domu! - Co znaczy rusza� si�? - Nie przeszkadza�! - Koledzy! Bez �adnej blagi - to rzecz najpierwsza. - Majorkiewicz zako�czy� swoj� wspania�� mow� s�owami godnymi rycia na spi�u... - Majorkiewicz, w�a� pod st�! - Powiedzia� by�: oby�my doczekali niepodleg�ej Polski! Oto program m�odego pokolenia. Doczeka� - wielkie s�owo! Zaprawd�, w takim czekaniu jest niezmierna g��bia dziejowa! �yjcie� zdrowo po siedemdziesi�t i siedem lat, a gdy powyzdychacie, nie doczekawszy spe�nienia polskich �ycze�, nie wasza b�dzie wina. Potomno�� was rozgrzeszy i z kolei b�dzie czeka�a. Ale niedoczekanie ich i wasze! I twoje, kolego Majorkiewicz!... - Brawo, �wida! - Czego ty si� czepiasz? - Upi� si�! - A my doczekamy! - Niech gada! - Cicho tam! - Drodzy koledzy - nade wszystko strze�cie si� by� porz�dnymi lud�mi. Cz�owiek tylko porz�dny - to jest najwi�ksze nic. To w�a�nie bry�a, kt�rej nic nie poruszy z "posad". O posado! O folwarku! O �ono - �ono z posagiem... O kapitaliku uciu�any! - Tylko socjalizm! - Precz z �ydami! - Prosz� o g�os! - Siadaj, Skurnik, to nie o tobie, kt� z nas od ciebie nie �ci�ga�? - S�uchajcie�!!! - Tylko takie w�a�nie najszanowniejsze ko�tuny czekaj�, a nigdy nic z tego. Ludzie �ywi my�l�, chc�, walcz�, zdobywaj�! Ja wam... - Frazes! - Niech �yje walka! - Z motyk� na s�o�ce! Dzi�kuj� pi�knie... - G�ow� o mur? - Tch�rze! - Koledzy, ja mam g�os! Wi�c je�eli nie chcecie czynu, je�eli nie ma w was ani woli, ani odwagi, tedy - cicho o tym! �wi�to�ci nie szarga�! Zachowa� godno�� niewolnika! Milcze� o Polsce. - Brawo! Brawo! - Mocno powiedziane! - Idiota! - Sam jeste� idiota! I je�eli w tym roku doczekali�my jubileuszu trzechsetlecia �wietnej dynastii Romanow�w, je�eli w tym roku zapomnieli�my o pi��dziesi�cioleciu powstania... - Kto zapomnia�? - Chyba ty! - Je�eli w tym roku... - Dosy� tego! - Kazanie popielcowe! - Gadaj po prostu, czego od nas chcesz? - Ot� to. Koledzy, ja chc�, a�eby�my wszyscy w tym wielkim dniu uczynili rachunek sumienia na ca�� przysz�o��, gdy� dopiero od jutra mamy rozpocz�� prawdziwe �ycie. Mi�dzy innymi chc� i tego, �eby ani jeden z naszego grona nie wa�y� si� p�j�� prosto st�d na Jezuick�. Przynajmniej dzisiaj, wara wam, bydlaki jedne!... Drodzy koledzy! Jestem zbyt wzruszony, �eby wy�o�y� wszystko, co dzisiaj czujemy. Wi�c rozsta�my si� dzisiaj, pogr��eni w skupieniu. Ju� ko�cz�, a na koniec chc�, by�my si� tutaj, zaraz, zwi�zali uroczyst� przysi�g�... - Przysi�gamy! - Wszyscy co do jednego! - I ja! - Do grobowej deski, przyjaciele! Bracia! - Zawsze razem!... - Na progu salki stan�y dwa tragiczne widma. Bez kropli krwi w trupich twarzach, s�ucha�y. Ich zn�kane oczy, utkwione w Marka, zdradza�y zarodek jakowej� my�li. Dwaj samob�jcy dostrzegli jak