Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 223 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
tytu�: "BAZA SOKO�OWSKA"
autor: MAREK H�ASKO
tekst wklepa�:
[email protected]
- KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA RZESZ�W 1988
- Tekst wed�ug drugiego wydania "Utwor�w wybranych" Marka H�aski - "Czytelnik 1985 > - Opracowanie graficzne - STANIS�AW O��G
- Redaktor - ANNA MAZURKIEWICZ
- Redaktor techniczny - KRYSTYNA BURLI�SKA
Lektura dla klasy czwartej liceum og�lnokszta�c�cego, technikum i liceum zawodowego - ISBN 83-03-02413-2
* * *
Rzucony z daleka od miasta transport, a m�wi�c potocznie baza, gni�t� si� na peryferiach Woli w zau�ku ulicy Soko�owskiej. Stanowczo s�owo baza brzmia�o zbyt szumnie i obszernie w odniesieniu do tego ma�ego placyku, zat�oczonego samochodami od p�otu do p�otu. Gara� by� to dawny magazyn �elaza. Po�rodku sta�a dobudowana z desek obitych pap� budka dyspozytora; dalej, na ko�cu placu, by� warsztat: tam kr�lowa� gruby Gienek Durczak ze swoj� brygad�. Po placu, w�r�d samochod�w, pomocnik�w i szofer�w, uwija� si� kierownik techniczny bazy, kulawy Rustecki. Do Rusteckiego m�wi�o si� "szefie". Szef pasowa� do tej ca�ej ko�owaniny - ze sw� ruchliw� postaci�, dono�nym, ochryp�ym g�osem, wyszmelcowanym czarnym fartuchem, wreszcie ze swymi pokancerowanymi r�kami. Te nieforemne r�ce potrafi�y wszystko: wyregulowa� najbardziej oporny ga�nik, uciszy� klapi�cy zaw�r, zmusi� do gadania milcz�cy silnik. Nawet Durczak, brygadzista z warsztatu, uchodz�cy w tych sprawach za najwi�kszy autorytet, milk� z szacunkiem, gdy techniczny podnosi� mask� samochodu. Wszyscy, nawet zarozumia�y Karolak, m�wili: "Ma, ma globus Rustecki". By� to fakt bezsporny, stwierdzony przez ca�� za�og�, nie podlegaj�cy dyskusji. Za�oga by�a liczna, z�yta, zgrana z sob�. W bazie wszystko ��czy�o ludzi: stare "trupy", na kt�rych je�dzili, wsp�lne k�opoty, ci�ki zaw�d, kt�ry si� tyle razy wyklina�o w cholery, a kt�rego przecie� nikt by nie zamieni�, gdyby przysz�o co do czego. Ludzie razem pracowali, scementowani silnie ze sob� ofiarami i kole�e�scy, chocia� o tym nie m�wi�o si� nigdy. Bo i po co? I tak ka�dy wiedzia�, �e jak trzeba, to "ch�opaki pomog�". I pomagali. Dzielili si� ze sob� wiadomo�ciami zdobytymi przez ca�e lata tarapaniny z wozem, �ci�gali si� nawzajem z bezdro�y, gdy kt�ry� "rozkraczy�" si� po nocy, daleko od bazy ratowali si� nawzajem jak�� �wiec� czy inn� cz�ci� skombinowan� z trudno�ci�. By�y to pierwsze lata powojenne, pierwsze ci�kie lata, bez warsztat�w, bez cz�ci - a transport musia� chodzi�. W tym zbiorowisku ludzi zaci�tych, szorstkich, takich, kt�rzy i dwie noce potrafili przele�e� pod wozem, aby tylko o w�asnych si�ach dojecha�, znalaz� si� nagle Micha� Kosewski. Sk�d si� znalaz� - nie wiadomo. By� m�ody i to w�a�ciwie t�umaczy�o wszystko: wielu m�odych garnie si� za k�ko. "Ciapciak" - m�wi� warsztat. "Niemowlaczek zasrany" - twierdzi� dyspozytor Kurka (dwadzie�cia pi�� lat pracy za k�kiem), a og�lnie by�o wiadomo, �e takich jak Kosewski to nie ma, nie by�o i nie potrzeba. Szef Rustecki nic nie m�wi�, patrzy� tylko z politowaniem, jak Kosewski m�czy si� ze swoim wozem, kt�ry w tych r�kach " no, nie chce chodzi�, cholera!..." Nawet konwojenci m�wili: "Nie, panie, ja z nim nie pojad� za Boga. Przecie� to tabaka �yciowa". Nie wiadomo kiedy i jak przylgn�o do niego przezwisko Student i trzeba przyzna�, �e nieweso�e �ycie mia� ten dziwny student. W�r�d masy kpiarzy, wy�miewaj�cych i wyszydzaj�cych, zw�aszcza tych starszych, dla kt�rych by� czym� w rodzaju papugi kataryniarza, Kosewski mia� tylko dw�ch przyjaci�, kt�rych istnienia si� nie domy�la�. Jednym z nich by� Stefan Kami�ski, drugim Szymaniak. Tych dw�ch ludzi rozumia�o go, broni�o i pomaga�o ze wszystkich si�. Tak jak z Kosewskiego �mieli si� wszyscy, nawet ci najm�odsi, je�d��cy na najgorszych "trupach", tak Kami�ski cieszy� si� og�lnym powa�aniem. "Szanowanie, panie Stefciu" - m�wili najm�odsi. "Jak si� masz" - pozdrawia�a go brygada Gienka. "No jak, panie Stefciu, jak leci?" - zatrzymywa� go Solecki, dyrektor transportu, cho� wiedzia�, �e u Stefana wszystko musia�o "lecie� na medal". Stefan by� m�odym kierowc�, kocha� w�z i dba� o ten w�z jak o najdro�sz� istot�. "Co ty, Stefan, �lub bra�e� z tym d�emsem, do cholery?" - pytali niekt�rzy. Wielki w�z by� zawsze wypucowany, b�yszcza� jak zegarek, a� k�u� w oczy. Kra�cowo r�n� sylwetk� tworzy� Kosewski. Chudy, paj�czonogi, mizerak a� dra�ni�cy w swojej niezaradno�ci, w �aden spos�b nie dawa� sobie rady z wozem. "Z niego szofer jak z koziej dupy tr�bacz" - m�wili wszyscy i na- prawd� wydawa�o si�, �e kozi fragment by�by lepszy ni� ten zal�kniony, . niezaradniutki Student. Jak ryba bez wody, tak Rustecki nie m�g� si� obej�� bez bazy. Tu dopiero, po�r�d warkotu silnik�w, wymys��w kierowc�w i gor�czkowego rytmu pracy �y� naprawd�: To w�a�nie tworzy�o jego �ywio�, pasj�. Ten kaleki cz�owiek �y� baz�, kocha� j� po swojemu: milcz�co, spokojnie. Mo�na to by�o wyczu� mimo jego pozornej osch�o�ci. Jednego Rustecki nie znosi�: leni i niedorajd�w. I jednych, i drugich t�pi� bez lito�ci: zsadza� z woz�w, przenosi� na najgorsz� robot� albo w og�le usuwa�. Kosewski ba� si� szefa jak ognia, karla� pod jego spojrzeniem. Oczy technicznego przenika�y samoch�d na wskro� z dra�ni�c� dok�adno�ci� aparatu rentgenowskiego, w mig wykrywa�y nie dokr�con� �rub� lub kawa� zaschni�tego b�ota. Techniczny wtedy nic nie m�wi�. Patrzy� na delikwenta i ten czyta� w jego spojrzeniu wszystko, co najgorsze dla siebie. Albo sp�ni� si� z wyjazdem. Bo�e, co to wtedy by�o! Rano Rustecki podbiega� do okienka dyspozytora. - Jak tam, panie Kurka? Wszyscy ju� wyjechali? Flegmatyczny, opas�y Kurka rzuca� okiem na tablic�. - Wszyscy. Jeszcze tylko Pawlak, Kosewski i Stefan. - Stefan? - dziwi� si� techniczny. - Co� pan? Zakl�� i pobieg� do Pawlaka. - No, co jest, panie Jasiu? - krzykn�� do kierowcy kr�c�cego si� przy wozie. Pawlak odwr�ci� si�. W jego oczach zamigota�y iskierki z�o�ci. - A ja wiem, co jest? Nie chce zapali�. - To zassij go pan.
- Ju� pr�bowa�em, nie daje rady.
- No, a spr�buj pan jeszcze raz.
- O, rany Boskie! M�wi�em, �e nie. Trzeba go szarpn��.
- A co on zawsze tak ci�ko pali?
- Nie, tak to omega... Tylko teraz styki ma zjechane.
- No to co? Nie potrafisz pan sobie nowych wypisa� z magazynu? Ech, jak Bo... - Zaraz, co pan krzyczysz? Po co ta mowa? By�em w magazynie, nie ma nowych. Rustecki zakr�ci� si� w miejscu. - Czekaj pan, polec� po Stefana, to pana poci�gnie. Jak z dzie�mi, jak Boga kocham, jak z dzie�mi... Kami�ski siedzia� w swoim wozie, rozgrzewa� silnik. Ko�o niego Kosewski kr�ci� korb� swoj� "doczk�". W�osy opad�y mu na oczy, czo�o b�yszcza�o potem. - Panie Kami�ski - wysapa� Rustecki. - Chod� pan, poci�gniesz pan tego Omeg�... - Pawlaka?
- Tak, tak. Podjed� pan.
- A co mu jest?
- Nic mu nie jest: on m�wi, �e styki, a ja, �e zalany po prostu. No, jed� pan, jed� pan. Kami�ski ruszy�, podstawi� si� ty�em do Pawlaka.
- Zaczep si� kabestanem, Jasiu - powiedzia� do niego. - I poma�u, bez nerw�w... - Dobra! Mo�esz. - Na tr�jk� go! - krzykn�� Rustecki.
Pawlak zmarnia� w ustach przekle�stwo pod adresem technicznego. - Sam wiem - warkn��. - Po choler� si� pan wtr�casz? Jad�, Stefan. Stefan wype�ni� warkotem hal�. Widzia� w lusterku w�ciek�� twarz Pawlaka kopi�cego w akcelerator. Przeci�gn�� go spory kawa� po placu - nic. - No, co jest, Jasiu? - krzykn��. - Mo�e pr�d, co? Pawlak roz�o�y� r�ce. - Dawaj jeszcze, dawaj... Studebaker strzeli� par� razy w t�umik, przekrztusi� si� i zabasowa� r�wno. Rustecki odetchn��. - A widzisz pan - powiedzia� triumfalnie. - M�wi�em, �e jest zalany. Twarz Pawlaka pociemnia�a z pasji. - G�wno! - rykn��. - Nie ucz mnie pan! I zanim techniczny mia� czas odpowiedzie�, wytoczy� si� z rykiem z bramy; pomocnik ledwo zd��y� wskoczy�. - Daj pan spok�j - powiedzia� pojednawczo Kami�ski na widok w�ciek�ej miny technicznego. - Nie zna pan Janka? Nie ust�pi za Boga... Rustecki machn�� r�k�. - Dobra, dobra. No, odjazd. - Moment. Tylko ksi��k� wezm�.
"Jeszcze tylko ten cholerny Kosewski, jak zwykle" - pomy�la� Rustecki z rezygnacj�. Micha�, kln�c na czym �wiat stoi, szarpa� rozpaczliwie sw�j w�z. Silnik zaskakiwa� i gas�. Widok tego niezdary poderwa� Rusteckiego. - No, co jest? - zapyta� ostro. - Czego nie wyje�d�asz? Kosewski otar� wierzchem d�oni mokre czo�o. - Nie wiem w�a�nie, co jest, panie kierowniku. Techniczny wzruszy� ramionami. - To kto ma wiedzie�, panie Kosewski? Mo�e ja? Co? Albo mo�e proboszcz z Kaczych Dupek? Z�o��, nagromadzona na Pawlaka, trzasn�a teraz w Micha�a. - No, powiedz pan? - warcza� Rustecki. - Bo mo�e ja jestem taki g�upi? Co pan zrobi� z tego wozu, do cholery, co? Nanim lata� przedtem Sk�rka i minuty nawet nie sta�. My�lisz pan, �e baza to jest ochronka dla niemowl�t czy co, do cholery? Tu trzeba rabota�, do diab�a! Kosewski milcza�. Techniczny widzia�, jak nerwowo �amie sobie palce, i �al mu si� zrobi�o tego niezdary. - No, nie st�j pan jak na weselu. R�b pan co�. Albo le� na warsztat, niech Gienek da kogo�, �eby przyszed� i zobaczy�. Jazda... Kto� roze�mia� si� za plecami Rusteckiego. - W�z ino gwizda, tylko szofer... Pozna� po g�osie Karolaka. - Ach, szkoda mowy nawet - machn�� r�k�. - Dzieciak�w naprzyjmowali i taki skutek, psiakrew! A pan dlaczego nie wyjecha�, panie Franku? - Konwojent jeszcze nie przyszed�, czekam... Rustecki pokula� w stron� warsztatu. Do Micha�a podszed� Kami�ski, milcz�cy �wiadek tej rozmowy. Sam b�d�c m�odym, dobrze rozumia� bol�czki pocz�tkuj�cych. - Czekaj, czekaj - przytrzyma� go za rami�. - Nie spiesz si� tak na warsztat. Sami zobaczymy. Kosewski wyb�ka� pod nosem jakie� podzi�kowanie. li, - Otw�rz no mask� tej... I ty si� tak, bracie, nie przejmuj - m�wi� Kami�ski z g�ow� w silniku. - Stary jest najlepszy cz�owiek, tylko trzeba go pozna�. Ma ju� taki charakter, lubi, �eby wszystko gra�o. Masz kombinerki? Ale ty si� nie przejmuj za bardzo i tylko r�b swoje, a zobaczysz, �e wszystko b�dzie gites, ani si� obejrzysz, jak z�apiesz ten dryg... Daj no �rubokr�ta... A na warsztat te� nie lataj z byle czym, bo ci� znienawidz�. B�dziesz mia� co�, to przyjd� do mnie, sami pokombinujemy. A na innych... Masz czternastk�, klucza? A na innych te� nie patrz, �e si� �miej�. Sami nie pami�taj�, jak byli g�upi. Niech si� �miej�, niech ich krew zaleje, tylko ty si� nie �am tak g�upio jak chamski scyzoryk. W�z to faktycznie masz nie daj Bo�e, ale jeszcze polata. Nawali ci co�, pomy�l, pokombinuj, ale na zimno, spokojnie, to jest zasada. A nie tak nerwowo jak ty... No, z�ap no si� za korb�. Kosewski przekr�ci� raz i drugi - nic. Stefan podpompowa� benzyny do karburatora.
- No, teraz! �mia�o w �eb!
Silnik kopn��, odda� wczesnym zap�onem, a� Kosewski, niezdarnie uczepiony korby, polecia� w bok. Widok g�upi i �a�osny zarazem; Kami�ski nie m�g� si� nie u�miechn��. Wyskoczy� z siedzenia i sam wzi�� korb�. - Cz�owieku, tak si� nigdy nie trzyma. Kopnie i r�k� przetr�ci. O, tak... O... Zacisn�� jego palce doko�a r�czki. D�o� by�a krucha i wiotka, z d�ugimi palcami i tak dziwnie, tak jako� nie pasowa�a do tego masywnego metalu, �e Kami�ski a� si� �achn��. Wytrwa� jednak do ko�ca, cierpliwy w swej roli nauczyciela.- No, i teraz na podrywk� go!... Kosewski zakr�ci� i silnik zagada�. Stefan odsapn�� i odrzuci� do ty�u swoje sypkie, jasne w�osy. "Oferma, bo oferma" - pomy�la� i zapyta�: - Gdzie masz dyspozycj�? - Na Port.
- No, to lecim razem.
Ostatnie dwa wozy przetoczy�y si� przez hal�. Rustecki odetchn�� z ulg�. Wszystkie wozy wysz�y opr�cz tych, co w remoncie. Teraz mo�na sobie pozwoli� na kr�tk� chwil� odpoczynku, wypi� kaw� przyniesion� w butelce z domu, przenuka� gazet�. Najgor�tsza cz�� pracy, ranek, by�a ju� poza nim. Szef nie wierzy� nikomu. Ka�dy w�z wychodz�cy z warsztatu musia� przej�� przez jego czujne r�ce. Lubi� wysondowa� wszystko, ka�d� spraw� w�asnym okiem i rozumem - rzeczowo, po gospodarsku. Gienek Durczak, brygadzista, czu� si� tym szczeg�lnie ura�ony. Ile razy Rustecki przychodzi� do warsztatu i dogl�daj�c roboty zwraca� Gienkowi na co� uwag�, Gienek wyst�powa� krok naprz�d, obciera� r�ce w szmaty, wci�ga� na twarz wyraz uroczystej powagi i ka�dy wiedzia�, co "Gruby" powie: - Panie szefie, mnie nie trzeba m�wi�. Ja nie taki warsztat mia�em pod sob�. Dwie�cie kilkadziesi�t woz�w, maszyny, buzi da�. - Gienek cmoka� ko�ce brudnych palc�w. - Rozumie pan? Co my tu szewcy jeste�my, roboty nie znamy czy co? - Panie Durczak - wpada� mu techniczny w �rodek oracji. - Ta panewka jest spieprzona, widzi pan? i dalej si� k��ci�. Zreszt� - k��cili si� stale, o ka�dy szczeg�lik. Durczak na ka�d� spraw� mia� odmienny punkt widzenia. Jak Rustecki m�wi�, �e w�a�nie tu trzeba da� bolce wzmocnione o dwie dziesi�te milimetra, Gienek wybucha� szyderczym �miechem, �e obwis�y ka�dun podskakiwa� mu pod szyj�. - Dwie dychy! A po choler�? �eby tuleje roztacza�, co pan szef? - puka� znacz�co w czo�o. - Dych� si� da i b�dzie gites. Gites by�o to s�owo magiczne, s�owo oznaczaj�ce robot� tak dok�adn� i precyzyjn�, �e �adna maszyna ani przyrz�d nie by�y w stanie wykaza� stopnia jej doskona�o�ci. "Jak tam w�z, panie Gieniu?" - pytali�my przy odbiorze. Brygadzista przybiera� majestatyczn� poz�, parska� d�ugo i znacz�co, mru�y� oko i wtedy wiedzieli�my, �e za chwil� padnie to najdonio�lejsze z najdonio�lejszych s�owo: gites! A w og�le ch�opaki z warsztatu wszyscy byli "na gites". Edek Dabler, przygarbiony, kln�cy przy robocie jak szewc, z min� zawsze skwaszon�. Samochody ba�y si� jednak tych jego robaczywych pacierzy. Jak Edzio zrobi� w�z, "mucha nie siada". Albo Stasio elektryk: ten to by� artysta. Jego r�ce czu�y si� pewnie i swojsko w�r�d tej ca�ej pl�taniny kabli, bezpiecznik�w i po��cze�, a� zazdro�� bra�a. Pracowa� zaciekle, z pasj�, tylko mu koniuszek przyd�ugiego nosa czerwienia� z przej�cia. A Janek Zajdel, a stary Lasecki, co syna chcia� na ksi�dza. Ka�dy by� pewien, �e w�z w tych r�kach b�dzie traktowany troskliwie jak pacjent.
Nie wszystkich jednak defekty by�y przyjmowane z takim zrozumieniem i powag�. Kiedy zje�d�a� na przyk�ad Kami�ski czy ma�y Franu� Karolak, Gienek przerywa� prac� i wtedy nast�powa�o konsylium, mo�liwie najwnikliwsze, naszpikowane fachowymi wyrazami, niepoj�tymi w �aden spos�b dla zwyk�ego �miertelnika, przeplatane gor�cymi k��tniami. - Wentyle podpalone - m�wi� Dabler - dlatego wali w karburator. - Co� pan, panie Edziu - m�wi� stary Lasecki. - Dychtung pu�ci� pod g�owic� i fa�szywe powietrze �apie. W ko�cu zabiera� g�os sam Gienek i w�z rozbebeszano wed�ug jego wskaz�wek. Ale kiedy zje�d�a� na przyk�ad Micha�, witano go jak anio�a w piekle. Gienek by� w�ciek�y, pikowa� w niego spojrzenie mog�ce zwali� z n�g najwytrwalsze medium i nie zbli�aj�c si� do wozu, wo�a�: - Panie Edziu, zobacz pan, co tam znowu jest! Kosewski z dr�eniem serca �lizga� si� do Rusteckiego po zlecenie naprawy, a Dabler posy�a� za nim tasiemcow� litani� przekle�stw. Edzio, wiatracz�c swymi d�ugimi r�kami, usuwa� defekt w pi�� minut i Kosewski, mieni�c si� ze wstydu, odje�d�a� tylko po to, aby jutro znowu przyjecha� z defektem - najgorszym, niespotykanym, niemo�liwym do usuni�cia. Nie to jednak by�o najgorsze. Najgorsze by�o "rozkraczenie si�" gdzie� na mie�cie, daleko od bazy, w dodatku z towarem i lud�mi. Trzeba by�o wtedy dzwoni� prosz�c o �ci�gni�cie. Taki telefon o ratunek wyprowadza� z r�wnowagi Rusteckiego, niweczy� u�o�ony w najdrobniejszych szczeg�ach plan dnia. Telefon z miasta do Rusteckiego nigdy nie wr�y� nic dobrego: albo samoch�d oczekuj�cy na �ci�gni�cie, albo zatrzymany przez milicj� za brak �wiat�a czy czego� tam, albo - co si� czasami zdarza�o - za pijanego kierowc�. Z takimi zreszt� Rustecki �egna� si� szybko, chocia� sam lubi� wypi�, zw�aszcza raniutko, �eby - jak m�wi� - "na czczo papierosa nie zapali�..." Ale na wozie i w robocie - nie! Telefonistka od razu domy�la�a si� kto dzwoni. G�os z drugiej strony przewodu zawsze zaj�kiwa� si� zdenerwowaniem. M�wi�c: "��cz� dalej" - ju� widzia�a w�ciek�� min� Rusteckiego. Na odg�os dzwonka Rusteckiego podrywa�o, rzuca� si� do s�uchawki i m�wi� g�osem mo�liwie najbardziej opanowanym: - Baza Soko�owska, s�ucham. Twarz jego by�a jakby ekranem rozmowy i dyspozytor Kurka w lot miarkowa�, o co chodzi. Je�li wszystko by�o w porz�dku, techniczny wypogadza� si� natychmiast. Je�li nie, r�ka jego kre�li�a na papierze zawi�e esy--floresy i Kurka wiedzia�, �e techniczny sztachnie si� ze zdenerwowania papierosem i warknie z w�ciek�o�ci�: - Panie Wac�awie! Bandaruk stoi na �elaznej. Trzeba go �ci�gn��. Pchnij pan jaki� w�z. I za chwil� doda z rozgoryczeniem w g�osie, jakby mia� �al do samochodu o to, �e si� popsu�: - Pompa mu nawali�a, psiakrew. Tak toczy� si� dzie� pracy w bazie, ka�dy trudny, ka�dy inny od poprzedniego. Samochody wyje�d�a�y rano, pierwsze o �wicie, ostatnie zje�d�a�y nieraz p�no w nocy, zab�ocone, zakurzone, powracaj�ce z dalekiej drogi. Przetacza�y si�, dudni�y dono�nym basem na hali, wprowadzane do ty�u ruchem r�ki dy�urnego kierowcy. Musia�y sta� r�wnym rz�dem obok siebie: �eb w �eb, po wojskowemu. Techniczny lubi� porz�dek. Osobno sta�y zisy, osobno d�emsy i osobno opelblitze. So�ecki, kierownik ca�ego transportu, lubi� pokpiwa� sobie z pedanterii Rusteckiego. Sam by� jak �ywe srebro - krzykliwy, gestykuluj�cy zawzi�cie, urywaj�cy w p� zdania, aby zacz�� z zupe�nie innej beczki. By� jednak og�lnie powa�any i lubiany. Wiedzia� dobrze, czego ludziom potrzeba, by� w stosunku do ka�dego szczery i przyjacielski i wszyscy zgadzali si�, �e So�ecki to "charakterny cz�owiek". By� jeszcze jeden cz�owiek w bazie �yj�cy naszymi troskami jak swymi w�asnymi, ciesz�cy si� z naszych osi�gni�� i prze�ywaj�cy wsp�lne kl�ski. Je�li Rustecki by� ko��cem bazy, So�ecki jej nerwem, to Szymaniak, sekretarz partii, by� jej sercem. Nikt nie jest w stanie obliczy�, ile w�o�y� pracy i si� w sprawy bazy, ile marze� i Szymaniakowego serca tkwi w niej. Baza by�a jego dzieckiem: rozgrzewa�, pomaga�, grzeba� si� razem z nami w silnikach, aby za chwil� lecie� na dzielnic�, z r�kami czarnymi jeszcze od smaru. W�a�nie ten Szymaniak, mo�e on jedyny, wierzy� w Studenta. - Zobaczycie, to b�dzie jeszcze taaaki ch�opak. To taaaki ilustrowa�a zgi�ta w �okciu r�ka. T�oczy� w nas t� wiar�, os�ania� ni� tamtego, a� w ko�cu nas zarazi� i zacz�li�my wierzy�, �e je�li Bronek tak m�wi, to chyba tak musi by�, do cholery! Do dzi� w�a�ciwie nie wiadomo, czy Szymaniaka ze Stefanem ��czy� jaki� cichy spisek dotycz�cy Micha�a. Szymaniak m�g� Kosewskiemu z trudem wydzieli� cz�stk� swego czasu, szarpanego na wszystkie strony, kt�rego ci�gle mia� za ma�o. Za to Stefan m�g� Kosewskiego dobrze podci�gn��, pracuj�c z nim na jednej trasie. Szymaniak obgada� spraw� z dyspozytorni� i odt�d ma�a rozkraczona "doczka" je�dzi�a dzie� w dzie� za Kami�skim. Tak przeje�dzili ca�e lato. Na oko Kosewski trzyma� si� "ostro. Z pocz�tkiem jesieni Stefan zacz�� lata� po ziemniaki w dalekie drogi i Student zosta� sam, na �asce losu, podcinany z�ymi spojrzeniami. Dni przychodzi�y coraz zimniejsze, godziny pracy d�u�y�y si�, jakby zrobione z gumy, na gorsze cz�owiekowi, i nie by�o Stefana, kt�ry pomaga�, pomaga� i pomaga�. Szymaniak musia� przyzna� sam przed sob�, �e wybra� kiepski �rodek wychowawczy. Przyzwyczajony do ci�g�ej pomocy, Kosewski zacz�� "nawala�" i znowu powr�ci� do roli symbolu niedo��stwa. Wy�miewa� go bezlito�nie ma�y Karolak, zwany diabli wiedz� czemu Karmazynem, malutki Franu�, kt�ry musia� sobie podk�ada� poduszki pod ty�ek, takie mia� kr�tkie n�ki. Czego nie m�g� dokona� si�� lub wzrostem, w tr�jnas�b nadrabia� g�osem. Nie istnia� taki drugi krzykacz na �wiecie. Karmazyn, gdy mu kto� zajecha� drog�, kr�luj�c nad ulic� ze swego wielkiego wozu, ucisza� ha�as uliczny przera�liwym krzykiem: - To tak si� je�dzi, ty w mord� taki, nie taki? Ludzie na obu chodnikach a� przysiadali pod ci�arem Karmazynowych przekle�stw. A� dziw bra� sk�d, w jaki spos�b z tej nik�ej figurki dobywa si� taki g�os: g��boki i dudliwy. Nawet furmani z "Syberii", kt�rzy w przekle�stwach maj� od lat niepodzielne mistrzostwo �wiata, milkli bezradni. - Jazda, jazda, ty mendo na kaczych nogach, jazda. Odje�d�a� z kopyta, syt wra�enia, jakie wywo�a� - ma�y, chudy ch�opina, po prostu pokurcz - odprowadzany d�ug�, m�ciw� litani� przekle�stw. Ten w�a�nie Karmazyn nie dawa� �y� Kosewskiemu. Zaje�d�a� mu drog� pod szlauch, zajmowa� miejsce na hali, podcina� przekle�stwami misternie dobranymi od matki po prababk�, a� w ko�cu milcz�cy, spokojny Kosewski nie wytrzyma�. Po pracy Micha� wzi�� z magazynu no�n� towotnic�, aby przesmarowa� sw�j w�z. Przez jaki� czas pracowa� w milczeniu, wciskaj�c zawzi�cie smar do kalamitek, gdy nadszed� Karolak. Zacz�� marudzi�, przynagla� Micha�a, dogryza� mu, widz�c, jak tamtemu r�ce zacz�y si� trz��� ze zdenerwowania. W ko�cu, skl�wszy go od ostatnich, uzna�, �e jest g�r�, i wyrwa� mu towotnic� z roztrz�sionych r�k. Wtedy nagle w Michale ockn�a si� w�ciek�o��. Podskoczy� do Karolaka, zawin�� si�, pchn�� go z desperack� si��, a� tamtemu �eb zadzwoni� o mask� samochodu, i z powrotem wzi�� si� za smarowanie, cho� nie m�g� r�k� trafi� do kalamitki. Pewnie by si� sko�czy�o inaczej, ale nadbieg� ju� Szymaniak i przykusztyka� Rustecki. - Dzidziusie, spok�j, nie robi� bajzlu, do cholery! W ten niechwalebny spos�b Kosewski "z�apa�" troch� spokoju ze strony Karolaka i jego kumpli. Zacz�to go uwa�a� za "wilka", co to milczy i nigdy nie wiadomo. W Ca�e to zaj�cie najwi�cej zmartwi�o Szymaniaka. Przyk�ad udowodni� mu, jak bardzo samotny jest ten niezaradny ch�opak ze swymi zmaganiami w ci�kiej robocie, w�r�d obcych mu ludzi, w nieznanym �rodowisku, z kt�rym nie potrafi si� jako� sklei�. Na wielkiej mas�wce - z okazji zjednoczenia partii robotniczych - Kosewski siedzia� sam, wci�ni�ty w najciemniejszy k�t sali i Szymaniak z trudem wy�owi� go wzrokiem po�r�d bruku ludzkich g��w. Narada by�a d�uga, gor�ca, k��tliwa, a� Szymaniak schryp� od ci�g�ego nawo�ywania: "Spok�j towarzysze!" Ma�a salka �wietlicy nabita by�a po brzegi, pe�na cierpkiego zapachu sk�ry bij�cego z ko�uch�w i b��kitnego dymu z papieros�w, kt�ry pe�za� pod sufitem. Podejmowano zobowi�zania na cze�� kongresu: du�e i ma�e, id�ce w dziesi�tki tysi�cy i prawie �mieszne, takie, kt�re mo�na by�o tylko mierzy� sercem. M�wi� Pawlak, wysoki, bry�owaty, budz�cy zaufanie swoj� ci�k� sylwetk�. Przezywali�my go Omega, bo m�wi�: silnik omega, w�z omega, nawet kobieta te� omega i tak sam zosta� - Omega. Sta�, rozkraczywszy szeroko nogi w filcakach, jak dwa filary, wysoki i masywny, r�bi�c s�owa z namys�em: - Dla uczczenia kongresu zjednoczenia - m�wi� - zobowi�zuj� si� przejecha� na powierzonym mi wozie sze��dziesi�t tysi�cy bez naprawy g��wnej. I po d�u�szej chwili, jakby czego� zapomnia�:
- Niech b�dzie sze��dziesi�t pi��. M�j w�zek to jeszcze omega, polata... �miech strzeli� razem z oklaskami. Szymaniak przygasi� sal� ruchem r�ki. - Zobowi�zanie towarzysza Pawlaka przyj�to. Kto tam nast�pmy, towarzysze, no, �mia�o, �mia�o... No? Podni�s� si� Gienek Durczak, brygadzista z warsztatu. - Ja ze swoj� brygad� zobowi�zuj� si� przepracowa� sto roboczo-godzin. - Sto dwadzie�cia, panie majster, sto dwadzie�cia - zasycza� przejmuj�co kto� z ty�u. - Sto dwadzie�cia, s�yszysz pan? Szmer uznania poszed� po sali. - Wobec tego sto dwadzie�cia, towarzyszu Szymaniak - powt�rzy� Durczak. Znowu r�bn�y oklaski. Umys�owi i fizyczni, �adowacze i "kierykanci" kolejno dorzucali swoje zobowi�zania. Nawet babule�ka gotuj�ca kaw� dla warsztatu zobowi�za�a si� wyszorowa� po fajerancie pod�og� w biurze. Szymaniaka wzruszy�a ta kobiecinka ze swoj� grosz�wk�. By�a kropl� w morzu czego� wielkiego i radosnego. Podni�s� si� teraz Rysiek Lewandowski, kierowca z d�emsa. - Ja, towarzysze, te� bym podj�� jakie zobowi�zanie - zacz�� wyrzuca� z siebie, wbijaj�c wzrok w prezydium - ale jak? M�j w�z stoi ju� trzy tygodnie na warsztacie, na �o�ysko. Bo dlatego, �e nie ma w magazynie. Na g�upie �o�ysko trzy tygodnie, towarzysze! - zacz�� prawie krzycze�. - Trzy tygodnie! Bo takie mamy zaopatrzenie, �e ani cholery nie robi, a ja i pomocnik siedzimy na bazie jak wrz�d na dupie... - Hamujcie si�, Lewandowski - przerwa� ostro Szymaniak. - Zapominacie si�. To nie jest... Teraz dopiero poderwa� si� zaopatrzeniowiec: w�owaty, piskliwy blondynek. - Ja, towarzysze, wypraszam sobie - rozpiszcza� si� w�ciekle. - Jak Motozbyt nie ma �o�ysk, to ja mam mie�? Urodz�? Cz�owiek si� stara, lata jak g�upi, a tu si� m�wi, �e zaopatrzenie nic nie robi. Tak to naj�atwiej, naskakiwa� na cz�owieka bez dania racji. Ja... Szymaniak uci�� mu ruchem r�ki. - Czekajcie, czekajcie, zaraz b�dziecie m�wi�. No, jak to by�o z tym waszym �o�yskiem. - No, jak? Zwyczajnie. Postawi�em w�z na warsztat, bo mi �o�ysko r�bn�o w prawej pia�cie, i tak jak go postawi�em, tak stoi! Trzy tygodnie, chol... Tego, znaczy, pytam si�: "Dlaczego nie robicie?" "Bo zaopatrzenie nie kupi�o". To co ja mog�? Zobowi�zania podejmowa�? - Jakie to �o�ysko, towarzyszu Durczak? - pyta Szymaniak. - Timken, cholera. Ameryka�skie. - O, tak, to gorzej z tymi �o�yskami. A zast�pcze jakie� co�? - Te� nie, nie podejdzie. Chyba �e... - zamy�la si� Durczak. - No... Chyba �e co? - Bo ja wiem? Mo�e by da�o rad� pier�cie� wytoczy� i zast�pcze jakie� co�... - Spr�bujecie? - No, dobra! Mo�na spr�bowa�!
- No, widzicie, towarzysze, jak to jest. Dopiero teraz wszyscy sobie przypominaj�, �e zast�pcze, �e jako� mo�na, �e w�z si� podratuje, �e b�dzie lata�. A mo�na by�o ju� dawno. Ka�de dziecko wie, �e mo�na pier�cienie wytacza� i da� zast�pcze �o�ysko. Ale s� tacy, co m�wi�: "Eee, co mnie to obchodzi, niech si� tam kto inny tarabani z tym". A to tak nie mo�na, towarzysze! Przecie� samo si� nie zrobi, �eby tam nie wiem co. Taki malutki fakcik, towarzysze, a ju� wida�, kto i jak pracuje. Inne ch�opaki si� szarpi�, podejmuj� jakie� zobowi�zania na tych swoich klekotach, a tam co? �picie? No i co teraz, towarzysze? Kto zap�aci kierowcy za przest�j? Za to w�a�nie cenimy go tak bardzo. Za tward�, szczer� gadk� wprost do ludzkich serc. M�wi� bez frazes�w i zakr�tas�w; wiedzia�, jak ma do nas trafi�. - No, �mia�o, towarzysze, �mia�o. No, kto tam nast�pny? Towarzysz Darmo�, prosz�! Darmo�, stary, powa�ny kierowca, wsta� z miejsca, trzymaj�c kartk� w r�ku. Od razu wiedzieli�my, �e Darmo� podejmie zobowi�zanie najlepsze z nas, takie naprawd� "na zicher". - Damy sto tysi�cy. Wypowiedzia� je g�adko, bez zaj�kni�cia, jak gdyby chodzi�o o umycie wozu albo o co� takiego. �i Te sto tysi�cy, jeszcze wtedy, w czterdziestym �smym, by�o troch� bajkowe. Czyta�o si�, �e kto� tam, gdzie� tam, ale nawet starzy nie bardzo wierzyli. Teraz te sto tysi�cy spad�o nagle na za�og�. Wrzawa zag�uszy�a Szymaniaka, zrobi�a z niego kukie�k� poruszaj�c� r�kami nie wiadomo po co i na co. Zobowi�zanie r�bn�o, zaskoczy�o, podjudzi�o sceptyk�w. Puk, puk, puk - prztykali si� palcami w czo�a. Zwariowa� J�zio, zwariowa�... - Zwariowa� stary, jak Chrystusa kocham - m�wi� Jab�o�ski z ci�gnika. - W�z po drugim szlifie, na krajowych t�okach, a on sto tysi�cy! No, niech ja skonam. Ale Darmo� sta� niespeszony, wpatruj�c si� w prezydium za sto�em. Wrzuci� ju� do urny swoj� kartk� z zobowi�zaniem. - J�zek, wariacie, cofnij si�! - hamowa� kto� z ty�u. - Co robisz? Nawet Szymaniak pokr�ci� g�ow�, a So�ecki a� wyba�uszy� �lepia: - Dacie rad�, Darmo�? - zapyta�. - Ile ju� macie? - Sze��dziesi�t pi��!
- No i co? Kierowca rozz�o�ci� si�:
- Co to, kierowniku! Pierwszy rok na wozie je�d�� czy co, do licha! Powiedzia�em, �e dam rad�, nie wierzycie mi? Pohuczeli, pogl�dzili jeszcze mi�dzy sob�. Jednych zazdro�� zak�u�a, inni znowu my�leli, �e Darmoniowi naprawd� przesun�o si� co� w g�owie. W ko�cu zabra� g�os Szymaniak: - No, c�. B�dziecie pierwszym stutysi�cznikiem na naszej bazie. Powodzenia, towarzyszu Darmo�. Dopiero teraz kropn�y brawa. Pierwsi zacz�li bi� m�odzi, z ca�ej si�y, od serca, Darmoniowi na szcz�cie. P�no w noc sko�czy�a si� mas�wka. Szli�my swoj� paczk�: Stefan, Lewandowski, ja, wzi�wszy Darmonia pod r�ce. Kto� tam napomkn��, �e warto by to obla�, �e tak na sucho to do kitu, �e si� silnik zatrze... - A da pan rad�, panie J�ziu? - zapyta� jeszcze jaki� Tomasz. - Spokojna twoja g�owa, anio�eczku, spokojna. Ale pi� nie b�dziem, anio�ku, jeszcze par� lat poczekajcie, a� mamusi za mleczko podzi�kujecie. Za szczawiki jeszcze jeste�cie, za szczawiki. Ale wypili�my! Szymaniak, id�c noc� do domu, przypomnia� sobie Micha�a Kosewskiego siedz�cego samotnie w ciemnym k�cie. Wszyscy, nawet najm�odsi, szarpn�li si� na co�, tylko on jeden nic. Szymaniak zrozumia�, �e nawet Stefan niewiele tu pom�g�. Kosewski rozmi�owa� si� w sta�ej pomocy tamtego, a zostawszy sam, zary� nosem jak szczeniak na pierwszej lekcji chodu... Nied�ugo potem zorganizowali�my pierwsz� brygad� m�odzie�ow�. By�o nas pi�ciu: oczywi�cie Stefan, Janek Cinak, Zbyszek M�kosza, Lewandowski i ja. Mieli�my wszyscy r�wne wozy i stanowili�my dobry, mocny zesp�. Je�dzili�my na jednej robocie, pomagali�my sobie nawzajem, wozy chodzi�y dzie� w dzie� bez �adnych przerw, kr�tko m�wi�c - wszystko zapowiada�o si� jak najlepiej. Kiedy� po pracy, gdy grzebali�my si� w swoich wozach, podszed� do nas Szymaniak. Rzuci� swoje: "Jak si� macie, ch�opaki" - pogada� troch�, pom�g� M�koszy wyregulowa� zawory, a potem zacz�� swoj� gadk�. �e cieszy si� bardzo,�e nam tak dobrze idzie, �e kierownictwo jest zadowolone; pog�aska� troch� nasz� pr�no��, a potem przyst�pi� do rzeczy. Chodzi�o o Studenta. M�czy si� sam, nie daje rady, a szkoda go, bo dobry ch�opak przecie�, do cholery, tylko podpad� kierownictwu; Rustecki chce go zsadzi� z wozu, trzeba b�dzie go zwolni�, a po co, kiedy wszystko mo�e by� jeszcze jak najlepiej. Stefan pierwszy tropn�� si�, o co chodzi. - Dobrze, niech przychodzi do nas. Jako� si� da rad�...
Na to m�g� sobie pozwoli� tylko Stefan, najlepszy kolega, autorytet niebotyczny, powa�any na r�wni z najstarszymi asami przez wszystkich, pocz�wszy od szefa, sko�czywszy na konwojentach. Brygada by�a jednak daleka od zachwytu. Mie� mi�dzy sob� takiego bezradniaka, Studenta? Ale c�: Stefan powiedzia� i nie by�o gadki. Ka�dy z nas mia� tyle do zawdzi�czenia Stefanowi, �e Student sta� si� faktem dokonanym. Tak wi�c ka�dego ranka zielona, przysadzista "doczka" jecha�a z nami jako sz�sta. Z pocz�tku Kosewski trzyma� si� jako tako. Nie nawala�, a jeszcze pomaga� innym. Warsztat zacz�� patrze� na niego cieplejszym okiem, nam te� wydawa�o si�, �e ju� teraz chyba wszystko p�jdzie dobrze. Ale ju� po kilku dniach zacz�o si�. Zima by�a ci�ka dla ka�dego, ale ju� dla niego by�a wprost jakim� kataklizmem. Zacz�o si� od tego, �e Kosewski wyje�d�a� ostatni nie mog�c sobie poradzi� z zamarzni�tym silnikiem. R�ce obrywa� sobie od korby, podlewa� benzyn�, podgrzewa� karter - niech szlag trafi, wszystko na nic. Przekl�ta "doczka" milcza�a. Co by�o robi�? Kt�ry� z nas taszczy� go na lince, dop�ki silnik nie przekrztusi� si� i nie zagra�. Tylko w ten spos�b mogli�my wyje�d�a� wszyscy razem, z fasonem. A zreszt�, bierz diabli fason, aby tylko nie sp�ni� si�. Ale najniespodziewaniej zaoponowa� sam Stefan: - Od jutra wyje�d�asz sam. Nikt z ch�opak�w nie b�dzie ci� bra� na dag. O tym zapomnij. We� si� za mord� i wyje�d�aj sam! - Co ja mog� zrobi�, jak nie chce pali�? - Lewandowszczaka w�z te� ci�ko pali na zimnie, a jednak wyje�d�a sam. Wszyscy byli zaskoczeni. Stefan, taki kolega jak on, ratuj�cy w najgorszych tarapatach, odmawia pomocy najs�abszemu? Ale dlaczego? - Student mu dogodzi� - powiedzia� Wojnarowski i po prawdzie nie zdziwi�o to nikogo; �wi�ty by go znienawidzi�. Ale by�o przykro... Sam Student przyj�� ten nowy cios jak zawsze, po swojemu: z milcz�c� rezygnacj�. Nast�pny ranek ulecia� mu jak zwykle na bezskutecznej szarpaninie z silnikiem. Stefan nie wykona� najmniejszego gestu pomocy. - No, ju� jedziemy, ch�opaki! Le� pierwszy, Lewandowski, ja polec� ostatni. Cwaniak! Wiedzia�, �e kt�ry� by nie wytrzyma� i polecia� po Studenta. Jaki by�, taki by� ten Studencina, ale przecie� szkoda ch�opaka. Pi�� woz�w wytoczy�o si� z hali. Na Wolskiej Stefan wysun�� si� na czo�o naszej kolumny: chcia� pokaza�, �e nie zmieni� swojego postanowienia. Zacz��em kombinowa�, czy nie zerwa� si� i nie wr�ci� po Kosewskiego, ale nie by�o ju� po co: "doczka" dolecia�a do nas i do Portu przyjechali�my w komplecie. Wtedy zrozumia�em i barometr autorytetu brygadzisty poszed� w g�r�; zmuszony w ten spos�b Student zwyci�y� "doczk�". Po robocie Stefan podszed� do Micha�a. - No i jak? Chodzi!
- Chodzi.
- No widzisz. A tak, toby ci znowu �y� nie dawali. Teraz wyje�d�asz sam i wszystko jest w porz�dku. Ponia�? Micha� skin�� g�ow�, �e "ponia�" i codzienna praca potoczy�a si� dalej. Wyje�d�a� ju� co ranek sam, bez nachalnej pomocy, a je�li nawet sp�ni� si� troch� z wyjazdem, to w Porcie by� zawsze razem z nami. Dzie� w dzie�, przez ca�� zim� i lato, pracowali�my razem w Porcie czy na Towarowej, cementuj�c si� w dobr�, mocn� "nie nawalaj�c�" brygad�, o kt�rej ka�dy m�wi�, �e pracuje na pi�tk�. Potem powsta�a druga brygada, He�ka Jakubowskiego, i Szymaniak przetasowa� nas z tamtymi: silniejszych ze s�abszymi. Odszed� Cinak i gruby M�kosza, przybyli Kochanowski i Winiarczyk. Z nimi zgrali�my si� raz dwa i wszystko zosta�o jakby po staremu. W sierpniu baza dosta�a polecenie wys�ania woz�w na akcj� �niwn�. Wtedy Szymaniak postanowi� pchn�� na �niwa brygad� Stefana. Nie by�o to takie �atwe do przeforsowania. So�ecki ciska� si�, krzycza�, �e m�odzi zawal�, a to polityczna robota, ale koniec ko�c�w Bronek postawi� na swoim. Tak wi�c przygotowali�my si� do drogi. W bazie mia� zosta� tylko Micha�: mia� za ma�y w�z. Snu� si� markotny mi�dzy nami, ale tu ju� nikt nie potrafi� mu pom�c. Wtedy Szymaniak przeforsowa� mu w�z. Wielkiego oplandeczonego GMC, o kt�rym Gienek m�wi�: "Lalka, nie w�z". Zawrza�o. Niejeden na bazie szykowa� si� na tego "gzymsa", a tu dostaje kto? �miech powiedzie� - Student. Ile si� Szymaniak wtedy nas�ucha� za ten w�z. Nawet starzy towarzysze byli zgorszeni. - C� wy, towarzyszu Szymaniak, oczu nie macie? To inni, starzy, je�d�� na trupach, a wy temu szczawikowi taki w�z dajecie? �eby go zar�n��? Do czego to podobne? - Kto wie - odpowiada� Bronek. - A mo�e w�a�nie b�dzie wtedy lepiej pracowa�? Dziwnie m�wicie, towarzyszu. No, nie machajcie tak r�k�... Lecimy a� za Wroc�aw. Wczesnym rankiem sze�� l�ni�cych w s�o�cu, wypucowanych woz�w wyrusza w drog�. Lecimy z fasonem w r�wniusie�kich odst�pach, metr do metra. Pierwszy Lewandowski, potem Kochanowski, Stefan, Winiarczyk, ja, na ko�cu Micha�, jako najsilniejszy w�z. Lewandowski prowadzi, jedzie r�wne trzydzie�ci mil, nie pozwala si� wymin��. - Pajacowa� to nie ze mn�! Za Sochaczewem nawala mu guma. Kr�tki post�j i jazda dalej. Przecinamy zielone, wilgotne ��ki, mroczne zagajniki i pachn�ce lasy, prowadzeni jasnym pasmem asfaltu. Przezroczyste, b��kitnawe niebo styka si� w oddali z gor�c�, bia�� wst�g� szosy, migoc�ce przydro�ne s�upki zbiegaj� si� w jedn� bia�� krech�, ciep�y wietrzyk uderza w twarz silnym strumieniem. Rozpalone do zenitu, rozleniwiaj�ce sierpniowe s�o�ce wisi ci�ko nad ziemi�. Dziwna jest ta rado�� wyp�ywaj�ca nie wiadomo z czego: z drogi rzuconej daleko, swobodnie, z ryku silnika, z wiatru rw�cego w g�ow�. Wozy id� r�wno, jednolitym basem rozdmuchuj�c cisz� po�udnia, wielkie, pot�ne, pos�uszne w naszych r�kach jak dzieci. Przede mn� Winiarczyk �piewa, ryczy, ile si� w gardle. Podci�gam si� bli�ej do niego i poprzez buczenie silnik�w �api� jego g�os: radosny, piersiowy. �piewa co� po rusku, fa�szuje diabelsko, zaci�ga nieudolnie, s�owa przekr�ca: - Tuczi nad gorodom stali... Kr�tka chwila przerwy wype�niona wrzaskiem silnik�w i znowu: - Ech, ty mi�aja daroga, zdrawstwuj, mi�aja maaaja... Z boku, w jego w�asnym lusterku, widz� twarz �piewaka, rozkrzyczan�, czerwon� z wysi�ku. Silnik chce przekrzycze� czy co, do diab�a?! - My prastimsia z toboj u paroga... Machinalnie rzucam okiem we w�asne lusterko i uprzytamniam sobie nagle: nie widz� Micha�a. Ogl�dam si� kr�tko poza siebie: nic. Micha� zosta� nie wiadomo kiedy. Wt�aczam peda� gazu w dech� i r�n� na czo�o kolumny. W przelocie widz� w�ciek�� min� Stefana. Macham r�k� i zatrzymuj� si� wszyscy z piskiem hamulc�w. - Co si� sta�o?
- Studenta nie ma!
- Jak to nie ma?
- No, nie ma, zgubi� si�.
- Dajcie wy spok�j! I co teraz b�dzie?
- Trzeba poczeka�, zaraz nadleci. Mo�e mu guma waln�a? Mija p� godziny wyd�u�one w niesko�czono�� denerwuj�cym czekaniem i wzrastaj�c� z�o�ci� na Micha�a: nawali� jak zwykle. Winny jest ten, co jecha� przed nim, to znaczy ja. - I gdzie� ty go zgubi�? - Albo ja wiem? Lecia� r�wno przez ca�y czas...
- Tak, r�wno, �adnie r�wno... liii... Ty te� jeste� dobry, na b�oto chyba! Znowu kwadrans i Stefan decyduje si�: leci go szuka�. Wykr�ca w poprzek na w�skiej szosie i wtedy nadje�d�a Micha�. Mask� ma zdj�t�, z boku uczepiony kanister. - Pompa - obja�nia lakonicznie. Wtedy ju� ka�dy wie, �e Student odni�s� pierwsze samotne zwyci�stwo. Nie czeka� na nasz� pomoc, ale przytoczy� si� sam, co prawda na ba�ce, ale sam. Kr�tko trwaj�ca zmiana membrany i znowu naprz�d, zagarniaj�c uparcie asfalt pod ko�a. Szarob��kitny, spokojny zmierzch snuje si� nad pustymi polami, gdy p�dzimy przez spokojn� wioseczk�, roztumaniaj�c pylist� drog�, a� mg�awo robi si� mi�dzy op�otkami. Basujemy silnikami tak, �e szybki, za kt�rymi dzieci rozp�aszczaj� sobie nosy, dr�� po cha�upach. So�tys jest sumiasty, kr�pawy, pe�en w�adzy i spokoju, wita nas wylewnie, po wsiowemu. Stawiamy wozy na pustym podw�rku: maska w mask�, jak pod okiem Rusteckiego. Sami lokujemy si� w czystej, �wie�o wymytej izbie, pachn�cej wapnem i troch� kurami. Przez otwarte okno nadci�ga zapach gnoj�wki, silny, a� w nosie kr�ci. Go�cinny so�tys przynosi w�deczk�. Lejemy j� w grube szklany, na stole kiszone og�rki, kie�basa pokrajana w grube plastry. Wcinamy ziarnisty, kwa�nawy razowiec, poci�gni�ty suto smalcem z pot�nymi skwarami. Stefan nalewa kolejk� i pijemy: so�tys powoli, z namaszczeniem, tylko mu grdyka chodzi na grubej szyi, Lewandowski jednym chla�ni�ciem na otwarte gard�o. Kosewski krztusz�c si� niezr�cznie i puszczaj�c ba�ki nosem. Potem roz�azimy si� po wsi, ogl�daj�c i dziwuj�c si�, wiadomo - miejskie. Wie� jest du�a, rozci�gni�ta obszernie, pomi�dzy postrz�pion�, ciemn� wst�g� lasu i rzek�. Solidnie zabudowana masywnymi budynkami z ciemnoczerwonej ceg�y, pe�na pachn�cych sad�w i zielonych zagon�w, na ka�dym podw�rku kierat, ocembrowana studnia. Warkotliwy odg�os cep�w zapada w cisz� wieczorn�, pachn�c� maciejk�. Kochanowski, pochodz�cy ze wsi, rzuca autorytatywnie: - �piesz� si�, nie czekaj� om�ot�w. Nad r�yskami wa��saj� si� wieczorne mg�y, g�stniej�c przybieraj� barw� mleka. Wiatr nanosi gdzie� od rzeki p�aczliwy g�os harmonii, z podw�rek dobiega kwik prosi�t i odg�osy czyjej� gospodarskiej krz�taniny. Powoli wszystko milknie i noc wch�ania wiosk�, otula j� mroczn� pow�ok�, ucisza, ucisza, ucisza... Wszyscy ju� �pi� tylko Stefan stoi w otwartym oknie i Kosewski widzi, jak jego barki wrysowuj� si� ci�ko w noc. W Kosewskim nagle rodzi si� bunt, targa nim gwa�townie ch�� upodobnienia si� do tamtego: mocnego i silnego. - Stefan - szepcze Kosewski w ciemno�ci. Kami�ski odchodzi od okna i siada na skraju ��ka przy Michale. Kosewski zaczyna m�wi� bez�adnie, gor�czkowo, dzi�kuje za co�, za pomoc, szuka s��w, m�wi niesk�adnie, zacinaj�c si� i rozpraszaj�c, jakby odr�bywa� te zdania z w�asnych my�li: - Stefan, ty wiesz, jak to jest ze mn�, ch�opaki wiedz�, wszyscy uwa�aj� mnie za ch..., a ca�a baza, ty wiesz, Stefan, ja wiem... Ty wiesz, ja si� staram, ty... chyba wiesz, Stefan... Ale ja nie mog�, nie mog�... tak od razu, z miejsca, ty przecie� wiesz, jak to ci�ko, Stefan. Ja ci nigdy nie zapomn� tego, Stefan, tobie ani Szymaniakowi, tego, co wy, co �e�cie dla mnie zrobili. Nie, na pewno nie. Ja wiem, Stefan, dlaczego nie chcia�e� mnie wtedy szarpa� rano, ja teraz rozumiem i... i dzi�kuj� ci, Stefan. Tylko, Stefan, ja ci co� powiem! Tylko, Stefan, powiedz! Czy ja b�d� kiedy� taki jak ty, jak Lewandowszczak, powiedz, Stefan... Kosewskiemu wydaje si�, �e widzi w ciemno�ciach u�miech tamtego: serdeczny i jasny. Potem Kami�ski odszukuje w mroku d�o� Studenta i zamyka j� w swojej. - B�dziesz, Micha�, musisz by�. Tylko masz si� nie �ama� tak g�upio i, pami�taj, wierzy� w siebie, silnie wierzy�. Bez takiej wiary, silnej i gor�cej, to szkoda gadki. Ale i w innych musisz wierzy�: w Ry�ka, we mnie, we wszystkich. To dobre ch�opaki, chc� ci pom�c i na pewno pomog�. Nie zra�a� si� tylko, przeciwnie, wgryza� si� w to wszystko, w robot�. No, pewnie, �e nie�atwe to dla ciebie, ale dasz sobie rad�, jak tylko b�dziesz chcia�. A �e ci tam kto� nawet g�upio przygada, bracie, to nie pow�d do tragedii; ty wiesz: ludzie s� rozmaici. I tacy, i tacy, jeden zrozumie, nic nie powie, drugi b�dzie si� �mia�, gada�, co mu �lina na j�zyk przyniesie. Cz�sto sami zapominaj�, jak od �ycia brali w ty�ek. Czy ja tego samego nie s�ucha�em? A Lewandowszczak? Ile on wys�ucha�? To jasne! Nie przejmuj si� tym. Masz ten sw�j cel i wal �mia�o, na przek�r, a na pewno dojdziesz. A na takich jak Karolak czy inna cholera to nie zwa�aj... W ciemno�ci dostrzeg� zaciskaj�ce si� pi�ci Kosewskiego. - Ach, ja go jeszcze takiego syna... - I po co zaraz blu�ni�? B�dziesz przez to lepszy? Nie. A chcesz by� takim jak ten Karolak, co to cz�owiekowi nie da przez ulic� przej��? Takim szoferakiem, tak? Kiedy� ludzie m�wili: "Szofer a kurwa - jedn� drog� chodz�". Tacy w�a�nie jak ten gnida, co to ukradnie, schla si� jak �winia, zruga. No, tak? A my nie chcemy takich Karolak�w! Chcemy ludzi mocnych i �mia�ych, a nie �achudr�w. W�a�nie wierzymy w cz�owieka, w jego mo�liwo�ci, w rozum, w serce. - "My", to znaczy kto? - Nie wyg�upiaj si�, dobrze wiesz kto. W�a�nie na tej wierze budujemy to wszystko. Marnie by by�o z tob�, gdyby nie ta wiara. To nie frazesy, cz�owieku. Ju� teraz wiesz kto? - Uhm... Cisza. Gdzie� r�y przez sen strudzony ko�. W�ciekle wyje pies, na ko�cu wsi odpowiada mu drugi i oba ju� zgodnie koncertuj� do ksi�yca, a� ciarki chodz� po grzbiecie. Po d�ugiej chwili Stefan m�wi: - A wiesz dlaczego tobie wszystko idzie jak z kamienia? - No?
- Dlatego �e ty sam w siebie nie wierzysz. Po prostu nie wierzysz w to, �e sam potrafisz sobie poradzi�, �e ju� umiesz cokolwiek zrobi�. M�wmy szczerze: nie masz �adnej wytrwa�o�ci. Lada niepowodzenie, nawet nic nie znacz�ce, ju� ciebie �amie, ju� jeste� do niczego, szmat� z ciebie robi: opuszczasz r�ce i najch�tniej zmieni�by� zaw�d. No tak jest czy nie? - No tak, ale... - Zaraz, tak nie mo�na. Ju� ci wtedy m�wi�em, pami�tasz, jak ci� Rustecki tak opieprza� rano? Tak? Nie mo�na tak ci�gle liczy� na kogo�, �e ten kto� za ciebie zrobi wszystko, �e we�mie za r�czk�, poprowadzi na gotowe. Ty sam musisz w siebie wierzy�, sam pr�bowa�, nie ogl�da� si� ci�gle na innych. A �e trzeba czasami zacisn�� z�by, no, to takie ju� jest �ycie. Samo nic nie przychodzi, wszystko trzeba zdobywa�. No, tak? - Uhmm... - No, to pami�taj, musisz wierzy� w siebie i wierzy� w nas. Jak nie b�dziesz mia� tej jakiej� twardo�ci, jak b�dziesz taki mi�kki, to faktycznie nie warto si� bra� za nic, bo i po co? Naszarpiesz si�, nam�czysz si� i nigdy nic z tego nie b�dzie. No, �pijmy ju�, dobranoc... Stukn�y zdejmowane buty i zaszele�ci� siennik. - Stefan - powiedzia� Kosewski - chcia�bym ci� jeszcze o co� zapyta�. - Na przyk�ad? - Stefan... znaczy tego... Czy ty... jeste� komunist�? Milczenie. - Nie - odpar� tamten po chwili. - Nie i jeszcze d�ugo nie. Ale b�d� nim. My�lisz, �e to tak �atwo? �e wystarczy powiedzie�: "Jestem komunist�", i to ju� koniec? To ci�kie s�owo i ci�kiej drogi trzeba, �eby pokry�o si� z �yciem. A ty dlaczego pytasz? - Tak sobie pytam, po prostu... - Po prostu, tak sobie... Tak. Ile ty masz lat? - zapyta� nagle. - Dwadzie�cia. - Ach, dwadzie�cia lat! Dwadzie�cia lat obnosisz swoj� twarzyczk� i jeszcze nie wiesz, jaki ma wyraz: ani taki, ani siaki, taka maseczka, tylko imitacja twarzy. A twarz musi, musi mie� jaki� wyraz. Ale trzeba uwa�a�, �eby si� morda z twarzy nie zrobi�a, morda, rozumiesz? Trzeba znale�� swoj� twarz... - Stefan, po co ty mi to wszystko m�wisz? Morda, twarz, c� mnie to dotyczy... - Po co ci to m�wi�, po co ci to m�wi�? On si� mnie pyta: "Komunist� jeste�?" Co, ty boisz si� tego s�owa, co?... - Jaaa?... Nie, nie boj� si�... Ja... - Ja, ja, ja. Ty si� niestety wszystkiego boisz, �ycia si� boisz. Ty nawet jeszcze nie �yjesz, to jeszcze nie jest �ycie. Kosewski podni�s� si� na �okciu. - Stefan! Przykre milczenie przygniot�o ich na d�ug� chwil�. Kami�ski usiad� na ��ku, oczy jego l�ni�y w mroku. M�wi�: - Mo�esz si� pogniewa� na mnie albo nie, twoja sprawa. Ale ja ci te� chc� powiedzie�, �e te twoje wszystkie hmm... nieszcz�cia, nad kt�rymi si� tak roztkliwiasz, to dlatego, �e ty nie masz tej odwagi, ju� nie m�wi� bojowo�ci. Zramola�e� jako�, �ycie przemknie, przejdzie ko�o ciebie, a ty nawet nie b�dziesz wiedzia�, kiedy, co, jak. �ycie swoj� drog�, a ty sobie, z boczku, z boczku przeraczkujesz. A �e tam ludzie walcz� o co�, bij� si�, szarpi�, to fiuuu... co to ciebie obchodzi. Ty tylko boczkiem, boczkiem, pomalutku, �eby si� nie ubrudzi�. - Ja - powiedzia� Kosewski - ja. No, nie wiem, Stefan. Ty, ty nie wiesz, co ja... - Prze�y�em? Wiem. Nic nie prze�y�e�, Micha�, i nic nie prze�yjesz, je�li tak dalej b�dzie. Ty �ycia nie prze�yjesz, przepe�zniesz tylko przez �ycie. A pe�zakiem ka�dy potrafi by�. Ale prze�y� takie prawdziwe �ycie, takie bliskie, gor�ce, uuu... to ju� nie ka�dy. Walczy� i zwyci�a�, bi� si� o co�... no... A nie ca�e �ycie siedzie� tylko w swoim ogr�deczku. - Ogr�deczku? Ja ci powiem! O, ja wiem, �e to dla ciebie �mieszne, ale przecie� nie ka�dy jest stworzony do tego, aby walczy�, aby zwyci�a�. Przecie� nie wszyscy musz� zwyci�a�, kto by wtedy przegrywa�, do cholery?! A tacy ludzie, co w�a�nie chc� �y� bez tych walk, bez tych zwyci�stw, rozumiesz? Pomi�dzy, cholera, kurami, i chc� mie� tylko, no bo ja wiem?... Ten domek idiotyczny i te kwiatki w ogrodzie, i ten spok�j bez tych zwyci�stw, i nic, nic wi�cej, to co? Ju� si� w og�le nie licz�? I obedrze� ich z tego wszystkiego, z tych z�udze�, z tego domku z kurami, do naga, cholera, do naga! I powiedzie� im, �e tylko pe�zaj�, �e tylko boczkiem, �e ma�omieszcza�skie, to wszystko jest g�upie. A mo�e im dobrze z tym? - �eby mie� ten domek i te kurki, i ten ogr�dek, to trzeba najpierw innym wy... - Wywalczy� Wiem! Walczy�, walczy�, ca�e d�ugie �ycie walczy�, a kiedy wreszcie ten spok�j? Kiedy p�j�� do tego ogr�dka? - Spok�j? Zawsze! W walce jest te� spok�j, Micha�, w walce, w�a�nie w walce. Czy ty tego nie rozumiesz, �e przecie� �ycie bez jakiej� walki o co�, dla kogo�, dla innych to tylko erzac, jaka� pusta forma... - I tylko walk�, tylko taki odlew mo�na la� w t� form�? - Tylko, Micha�. Inaczej pozostanie tylko pust� form�... Cho�by o ten domek z kurami... To te� ludzkie, zrozumia�e. Ale samo co to warte? C� z tego? Cisza. - Masz papierosa? - spyta� po chwili Kosewski.
- Uhmm, tylko daj ognia.
R�ka z p�omykiem zazygzakowa�a w ciemno�ci. Kosewski zaci�gn�� si� �akomie. - Zdenerwowa�e� si�, Micha�? - Zdenerwowa�em si�, pewnie �e tak.
Znowu palili w milczeniu. Nik�e, �arz�ce punkciki wy�awia�y na chwil� ich twarze z ciemno�ci. - I wiesz co? - m�wi� Kami�ski. - Zrewiduj ty to wszystko. Pami�taj, �e kiedy� przyjdzie taki czas, �e trzeba b�dzie spojrze� wstecz, w te kilkadziesi�t lat �ycia, zrobi� jaki� bilans, obrachunek. I co wtedy zobaczysz? Domek z kurami? Wtedy nawet nie b�dziesz wiedzia�, jak nazwa� te kilkadziesi�t lat. B�dzie jakie� takie bez tytu�u! Jak ta pusta forma. Przecie� form� si� odrzuca, forma przewa�nie idzie na szmelc, a odlew idzie mi�dzy ludzi i ten dopiero m�wi o formie. Pusta forma pozostanie tylko pust� form�. Prze�am si�, do cholery, zejd� z tego marginesu, przesta� si� zgrywa�, po co ci to? Na co ci to? Sam siebie nie dasz rady oszuka�, a u ciebie wszystko, ta twoja straszna dupota �yciowa w�a�nie z tego wynika. Z takiego braku odwagi: "Ja sobie pomalutku, pomalutku, tylko dla siebie, pomalutku �ebkiem na �wiat!" Zawsze po czyich� �ladach... A samemu nic wydepta� nie potrafisz. I pomy�l, pomy�l troch� o tym odlewie...
Le��c ws�uchiwali si� w milcz�cy spok�j nocy. Prostok�t okna wype�nia�o niebo. Migota�y odleg�e gwiazdy. Zapala�y si� i gas�y dalekie, z�ote punkciki. Pod koniec roku, na jesieni, brygada rozlecia�a si�. Rysiek Lewandowski o�eni� si� i wzi�� urlop, Winiarczyk poszed� do wojska, Kochanowski zwolni� si� i wyjecha� na zach�d. Zosta�o nas trzech: Stefan, Kosewski i ja. Teraz latali�my przewa�nie w dalekie drogi: Wroc�aw, Lublin, ��d�... Na dwa tygodnie przed �wi�tami Stefan lecia� do Nowej Rudy, a� za K�odzko. By� ranek, zimny, bez�nie�ny, mrozek �apa� za r�ce. - To nic, Stefan. Grunt, �e nie ma �niegu. To kiedy wracasz mniej wi�cej? Kami�ski pomy�la� chwil�: - Dzisiaj �roda, tak? To ko�o pi�tku, soboty...
- Wr�� na sobot�, Stefan. W niedziel� p�jdziemy gdzie� razem. Wpadnij w niedziel� do mnie, dobrze? - Tak przed po�udniem, mo�e ko�o dziesi�tej? - B�d� czeka�.
Taki zosta� w naszej pami�ci: wysoki, mocny, z tym swoim jasnym u�miechem... W sobot� wieczorem dowiedzieli�my si�, �e Stefan nie �yje. Zwali� si� z serpentyny gdzie� za K�odzkiem. Konwojent, kt�ry jecha� z nim, m�wi�, �e Stefan m�g�by si� uratowa�, gdyby chcia�. Wracali ju� z powrotem, gdy Stefanowi p�k� przew�d hamulcowy i wyciek� wszystek p�yn. Kami�ski zbyt p�no zablokowa� przew�d i musia� jecha� bez hamulca. Zostawa� tylko r�czny, kt�ry spali� si� po paru zahamowaniach. W�z by� z towarem, w dodatku z przyczep�, i z ta�my tylko sw�d polecia�. - Aby tylko do K�odzka - powiedzia� do konwojenta. - A nie mo�esz nala� cho�by oliwy?
- Nieee, co to da? Tylko t�oczki szlag trafi... Dowleczemy si� jako� pomalutku, nie b�j si�... W�z sun�� leniwie po serpentynach, wyj�c silnikiem, ci�ko taszczy� si� pod g�r�. - W K�odzku si� kupi hydrolu i wszystko b�dzie gites... Ostro�nie, na trzecim biegu zje�d�a� z g�ry, silnik wy� zduszonymi obrotami, wysokim spazmatycznym tonem, a� w g�owie �widrowa�o. Zjazd by� d�ugi, stromy, z ostrym, niewidocznym, id�cym w cyngiel zakr�tem. Kami�ski zredukowa�