2225

Szczegóły
Tytuł 2225
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2225 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2225 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2225 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tadeusz Konwicki Rzeka podziemna, podziemne ptaki Tom Ca�o�� w tomach Polski Zwi�zek Niewidomych Zak�ad Wydawnictw i Nagra� Warszawa 1991 T�oczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 pap. kart. 140 g kl. III-B�1 Przedruk z wydawnictwa "Alfa", Warszawa 1989 Pisa� J. Podstawka Korekty dokona�y: E. Chmielewska i K. Kruk Ja: Lec�, p�yn�, wisz� nad oceanem. Widz� pod sob� zamarzni�ty granatowy staw bez brzeg�w, przewiany sypkim �niegiem podobnym do talku, gdzieniegdzie przeziera seledyn wodorost�w, gdzie indziej majaczy szaro�� korzeni drzew, co dawno umar�y. Tylko patrze�, a tu zza ob�ych horyzont�w nadbiegn� ch�opcy z �y�wami. To nie staw, to ocean wzburzony, spieniony, poryty ogromnymi falami. St�d wydaje si� tafl� lodu, a fale zastyg�ymi kopczykami �niegu. Ale gdyby zni�y� lot, us�ysza�bym dziki ryk morza, �oskot przewalaj�cych si� fal, wielkich jak pi�trowe domy, j�k wiatr�w, co zbieg�y si� tu ze wszystkich stron �wiata. Ten krajobraz pode mn� nie zmienia si�. Wisz� w strasznej, og�uszaj�cej ciszy. Gdzie� daleko, prawie nad horyzontem, pojawiaj� si� stadka p�katych ob�ok�w, chwil� przypatruj� si� mnie albo w�ciek�ym �ywio�om pode mn�, wreszcie kryj� si� z powrotem za horyzontem, gdzie jest ich kryj�wka albo przysta�, w kt�rej zacumowane czekaj� na rozkazy. Ziemia jest niema, s�o�ce jest nieme, wszech�wiat jest niemy. Kiedy zechc�, w oddali, na kraw�dzi zakrzywionego horyzontu, ukazuje si� l�d. Czasem szybko, kiedy indziej powoli zbli�a si� do mnie, a w�a�ciwie uni�enie podp�ywa, rozci�ga si� pode mn� jak harmonia i widz� o�nie�one wzniesienia, g�ry, g��bokie doliny ze �ladami dr�g, po kt�rych jeszcze nikt nie chodzi�. Wtedy przechylam si� na lewy bok i bior� kurs w stron� s�o�ca, kt�re natychmiast przemienia ocean w rzek�, co niesie na swym grzbiecie z�oto jesiennych li�ci. Wtedy robi si� cieplej, s�o�ce grzeje i spod s�o�ca nadbiegaj� podmuchy �aru. Ten �wiat pode mn� jest moj� w�asno�ci�. Ten �wiat jest moj� planet�. Potem jest uj�cie wielkiej rzeki i ogromna wyspa po lewej stronie, a przy uj�ciu le�y ��d� zakotwiczona do ska� podwodnych. Ale to nie ��d�, to kawa� l�du, co teraz sta� si� wysp� o kszta�cie wrzeciona, a kiedy� by� dolin� w dalekich moich stronach i p�niej przez bog�w albo demony zosta� zepchni�ty na morze i z�e wiatry zagna�y go a� tu, i b�dzie dryfowa� dalej przez wieki, tysi�clecia, wieczno��. Obijam si� jak �ma o czarne �ciany niesko�czono�ci i stale wracam do tego kawa�ka ziemi podobnego cz�nu, i czekam, kiedy wybrzmi� jak d�wi�k, kiedy zgasn� jak ostatni promie�. Z dalekich zak�tk�w pr�ni rozszerzaj�cej si� gwa�townie s�ysz� j�ki, p�acz bog�w rodz�cych si� i gin�cych, bog�w mniejszych, wi�kszych i najwi�kszych. Wszystkie istoty, stwory i si�y nadprzyrodzone modl� si� o nieistnienie. A mo�e ich przekle�stw, wo�a� i szloch�w nie rozumiem. Mo�e tylko wst�pi�em na wy�sze pi�tro niewiedzy i ten sam strach co dawniej, ale zwielokrotniony, spotwornia�y, ten sam dobrze znajomy strach w nowym nasileniu �ciga mnie, gna przez mro�ne pustkowia, zabija i nie mo�e zabi�. I ja wracam tu na moment, kt�ry jest mgnieniem albo wieczno�ci�, jeszcze jedn� kr�tk� wieczno�ci�, wracam do tego czy��ca albo mo�e do wodopoju, krynicy orze�wiaj�cej dla grzesznych dusz. Wi�c wracam tu wiedz�c, �e po ma�ej niesko�czono�ci znowu st�d odejd�, czy raczej uciekn�, i b�d� t�skni� do b�lu, m�ki, grzechu. Czekam tyle ju� wieczno�ci na zrozumienie, na poznanie prawdy najwi�kszej, na ukojenie w jasno�ci. Jestem psem, dzikim psem przestrzeni rozkurczaj�cej si� w m�ce albo w rozkoszy. To ja ujadam w uroczyskach mi�dzyga laktycznych, to ja wyj� do tej najwy�szej gwiazdy, kt�ra powinna by�, ale kt�rej mo�e nie ma. Przez t� wysp�, co jest cz�ci� mojej ojcowizny, idzie uko�nie krzywa droga. Kamienista, poros�a z boku starymi trawami, ze �ladami k�, co pracowicie me��y piach. Pielgrzymuj� t� drog� do swojej doliny, to znaczy do tego zakl�ni�cia ziemi, kt�re mnie wyda�o z koj�cej, b�ogiej nico�ci na �wiat, na niesko�czone istnienie, na wieczny l�k przed sob�. Droga zbiega si� z torami kolejowymi, kt�re zardzewia�y tego lata. Widz� po prawej stronie Puszkarni�, zapad�� g��boko w skorup� ziemsk�, przykryt� rozlewiskami, obros�� wielkim jak duchy dzikim kminem, przes�oni�t� starymi jak ta dolina drzewami. P�niej ukazuje si� z�ocisty kamie� M�yna Francuskiego w dywanie dzikiej, intensywnej, w�ciek�ej zieleni. Ten m�yn to wielka fisharmonia. Jego g�os d�wi�czny, metaliczny, troch� brz�cz�cy, jego g�os jak mormorando wn�trza ziemi, ten g�os nigdy nie milknie, ani w dzie�, ani w nocy, ani w czasie spokoju, ani w okresach wojen, ten g�os wype�nia pustk� doliny, brzmi w uszach przez wieki, w uszach �ywych i martwych. Od m�yna biegnie bia�a, posypana m�k� droga przez Belmont do miasta. I t� drog� zawsze idzie z miasta albo do miasta cz�owiek z wielkim krzy�em na plecach. Z krzy�em nie nowym, zszarza�ym, u do�u nawet pokrytym mchem. Z krzy�em noszonym przez wielu ludzi. Przez ca�e generacje ludzi we wszystkich czasach i na wszystkich kontynentach. Ale ten cz�owiek nie jest Chrystusem, stare duchy, s�dziwe zjawy m�wi�, �e to jego brat bli�niak, kt�ry nigdy nie wyemigrowa� do Ziemi �wi�tej i tu zosta� na zawsze. Jak d�ugo wracam. Ile wiek�w, tysi�cleci trwa m�j powr�t. Jak� zastan� ziemi� i jaka b�dzie dolina. Kt�re to ju� �ycie rodzi si� i umiera na tym odludziu galaktycznym. Czy wyzbyto si� b�lu, czy oduczono si� cierpie�, czy zapomniano mi�o��. Ja wracam i nie umiem wr�ci�. Jestem coraz bli�ej. Jeszcze raz jestem blisko, jeszcze raz wyci�gam r�k�, jeszcze raz wyt�am wzrok, kt�rego nie mam. Co� mnie strasznie �ciska za serce, kt�re skrusza�o i rozpad�o si� w py� przed milionami lat, przed chwil�, przed mgnieniem. Strach za mn� i przede mn�. Co to jest wieczny strach. Wieczny strach to wieczna niewiedza. To l�k przed tajemnic�. Jeszcze jedn� tajemnic� we wszech�wiecie tajemnic. Wchodz� na tory, id� po podk�adach. Powietrze faluje nad rozgrzanymi szynami przykrytymi cieniutk�, rudaw� rdz�. Mo�e w tej chwili wyruszy� poci�g z miasta i ja mu ust�pi� drogi, zejd� na �cie�k� pe�n� szutru splamionego smarami. Poci�g przetoczy si� nade mn�, a ja b�d� wypatrywa� w oknach moich bliskich, znajomych albo raz kiedy� spotkanych przypadkowo i na zawsze zapami�tanych. Zadzwoni�y rz�si�cie druty biegn�ce brzegiem nasypu do tarczy sygnalizacyjnej. Odwracam si�, rzeczywi�cie tarcza jest uchylona i zezwala na przejazd poci�gu. Ale przecie� to inny kierunek, przecie� tamt�dy mo�e nadbiec poci�g z tego niewielkiego miasteczka, gdzie si� kiedy� urodzi�em, gdzie przyszed�em na �wiat w innej erze, w kolejnym zmartwychwstaniu ma�ego globu wisz�cego na kruchej sieci promieni niewielkiej gwiazdy. Ale chyba nie nadbiegnie stamt�d poci�g i ta tarcza zostanie tak przechylona w ge�cie przyzwolenia a� do nast�pnego ko�ca �wiata. Przeskakuj� z podk�adu na podk�ad. Staram si� i�� rytmicznie, jak to zapami�ta�em z dzieci�stwa swego albo tych ludzi, z kt�rymi prze�y�em tysi�ce ich �ywot�w. Niebo jest spopiela�e od upa�u, doko�a w rowach zaro�ni�tych bujnym zielskiem graj� pasikoniki. Po tym niebie, jak kropla rt�ci p�ynie gdzie� na p�noc staro�wiecki samolot. I to przecie� pami�tam z mego albo z cudzego �ycia. Ju� jestem blisko. Widz� stacyjk� i �wirowane perony. Po bokach, w cieniu szpaler�w �wierczk�w r�wno przyci�tych jak zielona droga, w tych cieniach smolistych biel� si� brzozowe krzy�e na mogi�ach samob�jc�w i nieznanych �o�nierzy z zapomnianych wojen. Wst�puj� na chwil� w mrok wiaty przystanku kolejowego. Na �cianach z grubych desek, pomalowanych na pistacjowy kolor, pokolenia uczni�w doje�d�aj�cych do miasta wyrzeza�y niezmierzon� ilo�� hieroglif�w mi�o�ci, ca�y firmament rozpaczy, nadziei i wznios�ej ekstazy mi�osnej. Szukam mego znaku. Szukam i nie znajduj�. Mo�e go wyci��em na innej stacyjce i w innej egzystencji. A teraz skr�cam w lewo, wchodz� na t� uliczk�, co wygl�da jak zapiaszczona przez powodzie ��ka. Wst�puj� na chodnik, a pomi�dzy p�ytami cementowymi ro�nie trawa, nawet widz� �zy Matki Boskiej. Ruszam tym chodnikiem pod g�r�, ale przecie� niezbyt strom�, widz� przed sob� przestrze� tej uliczki, tak dobrze znajom� mnie albo komu� z istot, kt�rym towarzyszy�em w jakiej� kolejnej wieczno�ci, widz�, jak ta ulica skr�ca, jeszcze nie wspi�wszy si� do po�owy stoku, jak skr�ca raptem w las, co nagle zacz�� teraz szumie� przejmuj�co na moje powitanie. Poszed� wiatr g�r� przez kogo� wzbudzony, a las przyj�� go z westchnieniem i mnie si� raptem zdaje, �e s�ysz� w g�rze, za lasem, na szczycie zbocza, s�aby, zacieraj�cy si�, gin�cy co chwila g�os dzwonu ko�cielnego na Anio� Pa�ski, na Anio� jakiego Pana, kt�rego z kolei Pana kruchej, troch� idiotycznej egzystencji w mro�nych cieplarniach zapomnianej dawno galaktyki. A ja otwieram furtk� mego domu i z bij�cym sercem, kt�rego ju� dawno nie mam, wchodz� na podw�rze pochy�e, rozmyte przez deszcze, z kupkami kurzego ka�u, z resztkami sieczki, wchodz� na podw�rze moje albo nie moje i widz�, �e otwieraj� si� drzwi domu, i czekam zastyg�y raptem w p� kroku, �e uka�e si� w ciemnym wn�trzu moja matka, m�j ojciec, moi bliscy, �e poka�e si� ca�y m�j �wiat, w kt�rym �y�em, je�li w og�le kiedy� �y�em. Rozdzia� I Kr�tk� chwil� walili butami w drzwi. Echo lecia�o przez wszystkie pi�tra odbijaj�c si� od �cian pokrytych szreni�. Kt�ry� z nich krzycza�, powtarza� p�aczliwym g�osem jaki� wyuczony rozkaz albo zakl�cie. Wreszcie zaj�cza�a rozdzieraj�co futryna, pocz�y p�ka� deski drzwi. Si�dmy czeka� na t� chwil� od wielu dni. Tak j� sobie w�a�nie wyobra�a� albo mo�e pami�ta� z dzieci�stwa. Kiedy� j� widzia� lub us�ysza� w opowie�ci brata, kt�ry nie �y� ju� od wielu lat, tak d�ugo nie �y�, �e w og�le mo�e nigdy nie �y�. Si�dmy odrzuci� koce, nie zapalaj�c �wiat�a wymaca� stopami przygotowane buty, buty jak do wi�zienia, jak na zes�anie, mocne, o grubej zel�wce, z cholewami. Obok but�w na pod�odze le�a� ko�uch i ta torba do dalekiej podr�y. Na ko�uchu spa� kot. Nie chcia� zej��, jak zwykle, z ulubionego miejsca, czepia� si� pazurami k�ak�w ko�ucha i grubego swetra na piersiach Si�dmego. - Cicho, cicho - powtarza� szeptem Si�dmy jakby chc�c uciszy� kota albo w�asny puls �omocz�cy w skroniach i mi�dzy �ebrami. Drzwi na balkon nie chcia�y si� otworzy�, skute lodem. Napar� ca�ym cia�em i s�ucha� chrz�stu sopli. Wreszcie pu�ci�y. Wyskoczy� na balkon pe�en zasp �nie�ynch. Czarne badyle stercza�y z niewidocznych skrzynek na kwiaty. Po drugiej stronie ulicy zapala� si� i gas� ze �wiergotem zdezelowany neon, w kt�rym brakowa�o wielu liter i nikt ju� nie pami�ta�, co kiedy� on reklamowa�. W dole, przy pryzmie �niegu, gdaka�a na wolnych obrotach milicyjna suka. Kierowca pewnie obserwowa� w bocznym lusterku t� pust�, mroczn� ulic�. Si�dmy opar� d�o� na oblodzonej balustradzie, s�ucha� �oskot�w gdzie� w g��bi domu, patrzy� na ob�oki dymu oraz pary wydobywaj�ce si� z rury wydechowej milicyjnego wozu i nie m�g� si� zdecydowa�. Przecie� dawno mia� ju� obmy�lon� t� drog� odwrotu, tor przeszk�d mi�dzy wolno�ci� i niewol�. Wi�c z rozmy�ln� flegm� przelaz� przez barier�, stan�� na w�skim gzymsie balkonu wisz�cym nad mrocznym, wype�nionym noc� trotuarem, znowu chwil� si� waha�. Ale w�z milicyjny st�ka� jednostajnie, gotowy do biegu, lecz r�wnocze�nie senny, zn�kany jakby t� przedrann� por�, ci�k� od z�ych widziade� i omam�w. Si�dmy chwyci� obur�cz zmarzni�t� rynn� i zawis� na niej. Wtedy we wn�trzu czarnego �eliwa urwa� si� wielki skrzep lodu i polecia� niewidoczny w d� z dzikim �oskotem, i rozbi� si� w kanale. Si�dmy wstrzyma� oddech. Czeka�, co si� stanie. Nic si� nie sta�o. Czarna suka z czerwonymi guzikami �wiate� pozycyjnych podrygiwa�a, jakby rozgrzewaj�c si� pod latarni�. Szofer pewnie drzema�, �ni� dawne czasy niewinno�ci. Si�dmy j�� ostro�nie schodzi� po s�upie rynny, wyszukuj�c butami metalowych zaczep�w, kt�rymi mocuje si� rynny do �cian dom�w. Potem, kiedy ju� by�o blisko ziemi, skoczy� w g��boki �nieg. Chwil� czeka�, co zrobi milicjant. W domu cich�o. I co dziwniejsze, we wszystkich oknach by�o ciemno. Przykra my�l o Wandzie przemkn�a przez g�ow�. Si�dmy westchn��. Ostatnio cz�sto wzdycha�, jak wzdychaj� starzy ludzie. Zacz�� i�� ostro�nie w t� stron� ulicy, gdzie u jej wylotu wida� by�o szpiczasty masyw Pa�acu Kultury na tle nieba zimowego, co zbiera noc� wszystkie m�tne blaski zn�kanego miasta. Nikt za nim nie wo�a�. Nikt go nie goni�. Dopiero teraz Si�dmy spostrzeg�, �e �ciska a� do b�lu w palcach rzemie� my�liwskiej torby, w kt�rej ni�s� ocalony tajemniczy skarb. Potem spotka� t� dobrze znajom� budk� telefoniczn�, z kt�rej tyle razy dzwoni� do r�nych biur, do przygodnie poznanych dziewcz�t i do pogotowia ratunkowego. Szklany kiosk by� bezwstydnie rozwarty, siarczysty wiaterek przebiera� kartki ksi��ki telefonicznej, wisz�cej bezw�adnie na pancernym �a�cuchu. Si�dmy w�o�y� monet� i zdj�� lodowat� s�uchawk� z wide�ek. Przy�o�y� do ucha zimny ebonit. Ale s�uchawka milcza�a. Nawet nie s�ycha� by�o �adnego brumu ani odleg�ego buczenia, kt�re jest oznak� �ycia maszyn. S�uchawka by�a martwa. Wychodz�c z budki uderzy� nog� w jaki� metal, kt�ry potoczy� si� z dzwonieniem do rynsztoka. Si�dmy pochyli� si�, odnalaz� w lodowatych koleinach �elazny przedmiot, kt�ry okaza� si� �omem. Kto� go opar� o szklan� �cian� i zapomnia�. - Wezm� go na szcz�cie - powiedzia� do siebie Si�dmy. - W tak� noc �om mo�e przynie�� fart. Wtedy u do�u ulicy zagrzechota� motor na wysokich obrotach, suka milicyjna nawraca�a, �ami�c lud na zamarzni�tych ka�u�ach. Si�dmy skoczy� bez namys�u we wn�k� najbli�szej bramy. W�z milicyjny wolno przejecha� obok uciekiniera. W odrutowanych szybach zamajaczy�y jakie� barczyste postacie. Furgonetka mign�a ��tym kierunkowskazem i buksuj�c ko�ami skr�ci�a na prawo, w stron� placu, sk�d dochodzi� r�wnomierny warkot wielu grzej�cych si� silnik�w. Si�dmy zobaczy� nagle w oszklonej witrynie sklepiku bieli�niarskiego m�czyzn� w baranicy z podniesionym ko�nierzem. Patrzy� przez chwil� na t� nieruchom� posta�. To przecie� ja, pomy�la�. To ja, uciekinier. Wyszed� z bramy na chodnik. Od strony placu kto� nadchodzi� ci�kim krokiem. Zobaczy� Si�dmego i zatrzyma� si� czujnie. Potem ty�em wycofa� si� za gazetowy kiosk. Zostawi�em Wand� sam�, pomy�la� Si�dmy. Mo�e j� zabrali? Mo�e kt�ry� j� uderzy�? Zostawi�em Wand� sam�. Przewiesi� torb� my�liwsk� przez rami�. Zobaczymy. Zobaczymy. Miasto milcza�o jak nie�ywe. Nie s�ycha� by�o gwizdu lokomotyw ani huku startuj�cych samolot�w, ani nawet j�ku tramwajowych k� hamowanych przed skrzy�owaniami. Tylko ta wrzawa motor�w, kt�re skupi�y si� gdzie� po�rodku placu, ten be�kot �elaznych zwierz�t, co czyha�y tej nocy na ludzi. Zacz�� pr�szy� �nieg. Sypa� si� z mro�nej ciemno�ci jakby dmuchni�ty przez odlatuj�c� milczkiem komet�. Si�dmy rozpoczyna� nowy epizod w swoim �yciu. Now� niepotrzebn� przygod�. Jeszcze jeden �yk mikstury znieczulaj�cej. �wiadomo��. M�ka �wiadomo�ci. Tortura �wiadomo�ci. Sta�a puslacja. Zapomnienie i przypomnienie. D�ugi strach i kr�tka b�ogo��. Czy�ciec egzystencji i nadzieja na raj niebytu. - Doczekali�cie si�, ho�oto - kto� powiedzia� nieg�o�no. Si�dmy obejrza� si�. Wsz�dzie by�a cisza, podszyta monotonnym mruczeniem motor�w. - Teraz b�dzie p�acz i zgrzytanie z�b�w - odezwa� si� ten sam g�os. Si�dmy podni�s� g�ow�. Wyda�o mu si�, �e widzi tors wychylonego przez parapet cz�owieka na drugim pi�trze u�pionej kamienicy. - Wczoraj jeszcze by�a pycha i bezczelno��, a ju� rankiem us�yszysz pokorne skomlenie o lito��. Tacy wy jeste�cie, bohaterscy tch�rze, nikczemni �wi�tkowie. - Do kogo m�wisz? - spyta� Si�dmy, podchodz�c w pobli�e �ciany domu. Ale wtedy spostrzeg�, �e ten cie� schylony nad parapetem to skrzynka z zamarzni�tym kwiatem, o kt�rym zapomniano jesieni�. Dooko�a sypa� si� z brudnej czerni cienki, postny �nieg. Si�dmy czeka� po�rodku jezdni wyzuty nagle ze strachu, otulony kokonem swego w�asnego b�lu, z kt�rym nosi si� ju� tyle lat. Jest i b�dzie. Bez ko�ca, w drganiu powietrza, w li�ciu drzewa, w kropli wody, w zwyrodnia�ej kom�rce zdychaj�cego zwierz�cia. Jest i b�dzie. Przed za�ni�ciem wczoraj, przed t� drzemk� pe�n� widziade� liczy� swoje n�dze: czerwone, kr�licze oczy, krwawi�ce dzi�s�a, ten paskudny stan zapalny w kroku i b�l lewej nogi, kt�r� d�awi z wolna skurcz naczy� krwiono�nych. I nagle teraz zrobi�o mu si� wszystko jedno. Ruszy� wolno przed siebie. Na placu sta�y transportery opancerzone, kr�cili si� �o�nierze w rosyjskich czapkach zimowych, ale z orze�kami, jakie� skulone cienie grza�y si� przy prowizorycznym ognisku rozpalonym niedaleko pomniczka. Grzechocz�c g�sienicami �ywy czo�g wl�k� na �elaznym dr�gu martwy czo�g. Lecz pod tym gwarem motor�w by�a martwa cisza miasta, kt�re spa�o albo udawa�o, �e �pi. Dok�d p�j��, pomy�la� sennie Si�dmy. Gdzie si� schroni�, �eby przeczeka� do rana. Ja: Ch�op krzyczy z drugiego brzegu przeci�gle, �a�o�liwie. Wiedziony jakim� instynktem kompozycji, sk�onno�ci� do rytualizowania zdarze� i sytuacji, przeistacza ten okrzyk, to bardzo praktyczne zawo�anie w pie��, we fraz� muzyczn�, w introdukcj� chora�u na cze�� istnienia, egzystencji, bytu. Gdzie� z ty�u, za plecami, za lasem, jest s�o�ce z��k�e ze zm�czenia przed zachodem. Jego �wiat�o zalewa gor�cem ten drugi brzeg, czerwonopienny b�r sosnowy i strome �achy bia�ego piasku. Ch�op krzyczy niezrozumiale jakim� gard�owym g�osem �piewaka operowego czy raczej cerkiewnego. Ten ch�op mo�e by� ch�opem bia�oruskim, litewskim, �ydowskim. Rzeka p�ynie i nad rzek� p�ynie przedwieczorny upa�, sierpniowy nie wystyg�y skwar. A nad upa�em i pod upa�em p�yn� j�tki. Jedne �lizgaj� si� po wodzie jak �y�wiarze, inne wzbijaj� si� do g�ry, w g��b szaroniebieskiego powietrza albo nieba, bo w tych stronach niebo chodzi nisko, prawie nad sam� ziemi�. Prom, zwabiony �piewem ch�opa, odbija od przystani uczynionej z kilku bali wbitych w dno rzeki i przykrytych platform� z nie okorowanych p�okr�glak�w �wierkowych. Przewo�nik drewnianym uchwytem skrzypi na zardzewia�ej linie skr�conej z wielu cienkich drut�w. I mnie co� ci�gnie na tamten nie znany brzeg. Mnie jaki� tajemny nakaz popycha ku dalekiemu kontynentowi po drugiej stronie rzeki. Wchodz� do wody nagrzanej z wierzchu, pachn�cej zielenizn�, zimnej od do�u, od mulistego w tym miejscu dna. Woda obejmuje ju� uda, chwyta czarne majtki p��cienne, obejmuje brzuch. Mimo woli podnosz� obie r�ce �ci�te g�si� sk�rk�. Wst�puj� w cie� mi�dzy te pionowe bierwiona, obros�e jakim� skarla�ym mchem albo zielon� ple�ni�. S�ycha� kijanki bab pior�cych bielizn� w rzece, gdzie� za zakr�tem k�pi� si� starsi ch�opcy i woda wydaje g��bokie butelkowe st�kni�cia, dr�czona ich psotami. A ja id� coraz dalej ku nurtowi rzeki, chocia� mi nie wolno, nie wolno mi w og�le samemu wchodzi� do rzeki. Gdzie� tu z ty�u pachnie mi�ta, pachnie kruszyna, wonieje gorzko pio�un, a ja przesuwam si� ko�o tych o�lizg�ych bali, ju� w tym miejscu czarnych, pozbawionych naro�li, wiem, �e przede mn� �mier�, i nie mog� si� powstrzyma�. Nad g�ow� brz�cz� komary, jaki� ptak leci krzywo, co� wo�aj�c rozpaczliwie, od zachodu p�ynie coraz g�stsza cisza, przede mn� z�oty, tajemniczy brzeg, nie znany b�r, niedocieczone �ycie. I nagle zaczynam ton��. Umieram. Rozdzia� II P� roku temu Si�dmy przeszed� na rent�. Setki tysi�cy Polak�w rozchwytywa�o przedwczesne emerytury i w�tpliwe renty inwalidzkie. Konaj�cy re�ym zgadza� si� na wszystko. Si�dmy stan�� przed komisj� z�o�on� ze znajomych lekarzy, ci zbadali p�uca z gru�lic� zaleczon� w latach pi��dziesi�tych i orzekli inwalidztwo. Si�dmy z dnia na dzie� sta� si� rentierem. Teraz okaza�o si�, �e dzie� jest bardzo d�ugi. Noce jeszcze d�u�sze. Si�dmy pocz�� szuka� zaj�cia. Znalaz� je w Zwi�zku. Zosta� drukarzem. Wynalazc� nowej technologii powielania broszur. Gru�lica przysz�a kt�rej� wiosny podczas studi�w. Gru�lica wtedy by�a siostr� �mierci. Demoniczn� star� pann� o gor�cym dotkni�ciu i ci�kim oddechu. Si�dmy zacz�� si� budzi� nad ranem mokry od potu. P�niej pewnego ranka splun�� po raz pierwszy krwi�. To znaczy splun�� plwocin�, w kt�rej czerwienia�y �y�ki krwi. Zrozumia�, �e to pocz�tki gru�licy. Gru�lica by�a wtedy dobr� znajom� wszystkich ludzi. Je�dzi� tramwajem za miasto i szed� do lasu pe�nego wiosny, zapachu �ywicy i krzyk�w ptasich. K�ad� si� w wysokich trawach, kt�re nazywano �zami Matki Boskiej, i patrzy� w niebo, a w�a�ciwie w wierzcho�ki drzew, co omiata�y przera�liwie niebieskie niebo, bo niebo w tamtych czasach by�o jeszcze niebieskie, jak je Pan B�g stworzy�. Wi�c Si�dmy le�a� w lesie i sposobi� si� do �mierci. Wtedy na gru�lic� umiera�o si� d�ugo, czasem nawet bardzo d�ugo. Umieranie na gru�lic� bywa�o ca�ym �yciorysem. Wi�c Si�dmy le�a� w lesie zwariowanym przez wiosn� i s�ucha� skradaj�cej si� ze wszystkich stron �wiadomo�ci. A przypomina�a ona jak�� muzyk�, raczej refren muzyczny, monotonn� i natr�tn� fraz� konstatacji istnienia, egzystencji zwielokrotnionej i dotkliwej jak b�l z�ba. Ta �wiadomo�� przeobra�a�a si� z wolna w stan fizyczny, by�a jak granitowy pomnik nie do skruszenia, nie do zwalenia w przepa�� niepami�ci. �wiadomo�� jak choroba, �wiadomo�� jak przekle�stwo, �wiadomo�� jak przestrze� bez horyzontu. Wtedy Si�dmy po raz pierwszy zazna� strachu, kt�ry p�niej przychodzi� noc� albo w po�owie dnia, strachu jak szubieniczna p�tla. Strachu przed my�leniem i gonitw� obraz�w, kt�re rodz� si� na mgnienie i gin� na chwil� w czarnej g�owie, wy�o�onej czarnym aksamitem na podobie�stwo kamery obskury. Wtedy Si�dmy po raz pierwszy nauczy� si� modli� o nieistnienie, o �ask� niebytu. Podczas lekarskich bada� jesiennych, z pocz�tkiem nowego roku akademickiego, wykryto w p�ucach Si�dmego kawern� wielko�ci w�oskiego orzecha. Na pocz�tku zimy wyjecha� do sanatorium w g�rach. A g�ry to by� w owych czasach czy�ciec wszystkich suchotnik�w. W dzie� i w noc patrzyli na rumowisko ska� posypanych hojnie �niegiem i czekali w dygocie, a� nadleci zza tych g�r duszny wiatr halny, a� zaj�czy wysokim tonem znienacka i b�dzie tak wy� dzie� i noc przez wiele dni. Sanatorium to by� dziwny dom albo zamek zbudowany przez dziwacznego architekta na prze�omie wiek�w. Tylko z lotu ptaka mo�na by by�o pozna� jego prawdziwy kszta�t i rozmiar. Si�dmy b��ka� si� wiele razy po korytarzach stale skr�caj�cych nie w t�, co potrzeba, stron�, po pi�trach, p�pi�trach, �wier�pi�trach. Bardzo cz�sto nie m�g� potem trafi� do swego pokoju i musia� prosi� o pomoc spotykane piel�gniarki albo b��kaj�cych si� jak widma starych gru�lik�w, co umierali tu jeszcze od przedwojennych czas�w i nie mogli umrze�. M�wiono, �e w tych labiryntach do dzi� w��cz� si� dusze wielu s�awnych suchotnik�w, kt�rych tu zsy�a�y zatroskane rodziny na do�ywocie. Podczas jednej z takich w�dr�wek Si�dmy spotka� ku�tykaj�cego pracowicie kalek�, ch�opca w tym samym co on wieku. Pos�ugiwa� si� kulami, a pusta nogawka prawej nogi by�a przypi�ta wielk� srebrn� agrafk� do biodra. Ch�opiec o kulach u�miechn�� si� konfidencjonalnie, Si�dmy nie wiadomo dlaczego sk�oni� g�ow� w niskim uk�onie. Za chwil�, jakby powodowani t� sam� si��, odwr�cili si�, spojrzeli na siebie z oddali i zawstydzeni ruszyli, ka�dy w swoj� stron�. Nast�pnym razem Si�dmy zobaczy� beznogiego r�wie�nika w sanatoryjnej kaplicy, bo trzeba doda�, �e sanatorium prowadzi�y siostry zakonne, kt�rym kto� bogaty zza oceanu zafundowa� ten dziwaczny budynek, przypominaj�cy jakie� gigantyczne sanktuarium egipskiego boga Ozyrysa. Wi�c nast�pnym razem spotkali si� w kaplicy na porannej mszy, spotkali si� tylko wzrokiem, bo Si�dmy sta� na niewielkim ch�rze, gdzie umieszczona by�a stara i chyba ju� nieczynna fisharmonia, a beznogi ch�opiec siedzia� w �awce na dole, trzyma� przed sob� kule, wy�o�one p��ciennymi poduszeczkami dla ul�enia pachom, obok niego czuwa�a przedwcze�nie posiwia�a pani, jeszcze ze �ladami urody, taka pani, kt�ra dzi� mog�aby jeszcze wpada� do dyskotek, lecz w owych czasach musia�a by� wdow� albo od��czon� od m�a, na co wskazywa� pow�ci�gliwy, ciemny, prawie �a�obny str�j. Ten ch�opak, kt�ry tak�e musia� by� gru�likiem, u�miechn�� si� jak stary znajomy i Si�dmy odwzajemni� ten u�miech. Pewnego popo�udnia kto� zastuka� do drzwi pokoju. - Prosz�! - zawo�a� Si�dmy. Ale nikt nie wchodzi�. Wi�c Si�dmy od�o�y� ksi��k�, podni�s� si� z ��ka i otworzy� drzwi. Za progiem sta�a ta pani od ch�opca o kulach. Wyda�a si� teraz m�odsza, jakby niewiele starsza od nich obu. By�a po prostu w jasnym kostiumie, pami�taj�cym jeszcze przedwojenne czasy. - Bardzo przepraszam, nie przeszkadzam? - spyta�a zarumieniona. Si�dmy r�wnie�, nie wiedzie� czemu, poczu�, �e czerwienieje. - Nie, sk�d�e. Czytam sobie, bo dzi� nie wolno mi werandowa�. - Mam do pana pro�b�. Mam tak� wielk� pro�b� - powiedzia�a to jako� tak dwuznacznie, �e Si�dmemu zrobi�o si� gor�co. - Tylko prosz� si� nie gniewa�. - Jestem do us�ug. Bardzo prosz� - szurn�� nogami w filcowych kapciach. - M�j syn prosi, �eby pan go odwiedzi�. On ma dzi� du�� gor�czk� i r�wnie� nie wyszed� na le�ak. Czy pan to zrobi dla nas? I dotkn�a raptem jego d�oni, spoczywaj�cej na klamce, swoj� gor�c� r�k�. - Tak, oczywi�cie - zabe�kota� Si�dmy. - Mo�e teraz? Ona zdj�a r�k� z jego d�oni. Wcale nie mia�a siwych w�os�w, tylko ja�niejsze pasma biegn�ce od skroni do ciasnego w�z�a nad karkiem. - Teraz nie - rzek�a cicho. - Lepiej po po�udniu. Je�li pan mo�e. - Tak, tak, przyjd� z ch�ci� - chcia� jeszcze doda� co� o swojej samotno�ci, ale si� rozmy�li�. Ona sta�a i patrzy�a na niego z u�miechem. Za jej plecami, za wielkim oknem pokrytym kurzem, rodzi� si� halny. Fosforyzuj�ca jasno�� m�y�a zza gruzowiska g�r. Cienki gwizd jakby fletu odzywa� si� gdzie� na poddaszu. Ona ci�gle sta�a, a jemu ta sytuacja wyda�a si� raptem nieprzyzwoita. Ale przyjemnie nieprzyzwoita. - Tak, odwiedz� pa�stwa na pewno - powt�rzy�. Waha�a si� przez chwil�. - A wi�c czekamy - i uczyni�a kilka krok�w do ty�u, a potem odwr�ci�a si�, posz�a w g��b korytarza, kt�ry opada� na p�pi�tro, p�niej wznosi� si� do mezaninu, wreszcie wyprostowywa� si� na pierwszym poziomie, by wykona� skr�t w lewo, w sam� g��b wodospadu halnego wiatru. Si�dmy patrzy�, jak ona wspina�a si� w g�r�, pod sufit, a p�niej j�a zst�powa� w trwo�ny �opot cieni, wype�niaj�cych zau�ek korytarza. Si�dmy le�a� w ��ku i czeka� na popo�udnie. S�ucha� tego wiatru, kt�ry przera�a� wszystkich gru�lik�w. Basso continuo umieraj�cych. S�ucha�, bo nie chcia� my�le�. Ten wiatr jemu jednemu przynosi� ulg�. Znowu kto� zastuka� do pokoju. - Prosz� - powiedzia� nie wstaj�c. Wolno uchyli�y si� drzwi. To by�a znowu ona. Trzyma�a palec na ustach. - Mam pro�b� - szepn�a. - S�ucham. - Prosz� nie pyta� Zygmusia o jego kalectwo. Podni�s� si� z ��ka, ale zrobi�o mu si� dziwnie s�abo, wi�c siad� na kraw�dzi. - Oczywi�cie. Dlaczego mia�bym pyta�. - On nog� straci� w Powstaniu Warszawskim. - Tak, rozumiem. - Przepraszam, �e pana niepokoj�. - Mo�e zrezygnujemy z tych odwiedzin. Tak strasznie duje wiatr. To niedobra pora. - Wiosna nadchodzi. Idzie z po�udnia. Biegnie nocami przez ��ki i lasy. - Prawda, wiosna nadchodzi. - S�ysza� pan? - Co, przepraszam? - Radio ca�y czas gra muzyk� powa�n�. - Mo�e jakie� plenum ma si� odby�? - Nie wiem. Zygmu� taki podniecony. On si� w panu zakocha�. Si�dmy odkaszln��, �eby zyska� na czasie. Poczu� jak�� duszn� przykro��. - We mnie? - Prosz� �le nie my�le�. To nieszcz�cie tak go rozstroi�o. Boi si� ludzi. Przepraszam, ju� p�jd�. - To mo�e ja... - Nie, nie, prosz� jeszcze zaczeka� ze dwadzie�cia minut. Musz� go przygotowa�. Sta�a ci�gle w drzwiach, zas�aniaj�c sob� okno, dygocz�ce pod naporem wiatru. S�abe seledynowoszare �wiat�o obrysowywa�o z�omy skalne g�r. - Czekamy. Skin�� w milczeniu g�ow�. Kogo mi ona przypomina, pomy�la�. Gdybym tu mia� umrze�, chcia�bym umrze� z ni�. Chcia�bym umrze� z matk�, poprawi� si� w my�lach. Odesz�a, zamykaj�c cicho drzwi. Oni te� s� samotni. Oni te� my�l� po nocach, �e b�d� my�le� w niesko�czono��. Oni te� przysiedli na granicy �ycia i �mierci. Wspi�� si� na krzes�o i podkr�ci� ga�k� g�o�niczka umieszczonego na �cianie, g�sto pochlapanego wapnem. Odezwa�a si� powolna muzyka tak dobrze sk�d� znana. Jakby z innej egzystencji, jakby z przedpokoju Pana Boga. Ale to by� przecie� Bach, Jan Sebastian, kt�rego graj� w kaplicach cmentarnych. Mo�e to by� fragment trzeciej suity skrzypcowej, kt�ra zawsze je�y�a w�osy na g�owie i zarazem s�czy�a nie wiadomo sk�d jak�� oble�n� s�odycz wabi�cej �mierci. Potem zastuka� do ich drzwi. Zygmu� chwyci� kule, kt�re le�a�y przy wezg�owiu tapczana, i ruszy� na powitanie go�cia. Schwyci� r�ce Si�dmego w swoje wilgotne d�onie, j�� powtarza� gor�czkowo z jakim� nienaturalnym u�miechem: - Tak si� ciesz�, tak ciesz�. Och, jestem wreszcie szcz�liwy. Marzy�em, �eby pana pozna�. Matka la�a z imbryka herbat� do szklanek. - Prosz�, �mia�o, czekamy - m�wi�a, u�miechaj�c si� takim samym u�miechem jak syn. Si�dmy b�ka� co� pod nosem, poci�gni�ty przez Zygmusia siad� niezdarnie na skrzypi�cym tapczanie. Kaleka nie pszcza� jego d�oni ze swoich ciep�ych i wilgotnych r�k. Drobniutkie kropelki potu b�yszcza�y na czole u nasady g�adko zaczesanych w�os�w. Wpatrywa� si� w Si�dmego szaroniebieskimi, wielkimi oczami z ogromnych ciemnobr�zowych oczodo��w. - B�dziemy przyjaci�mi, prawda? - powtarza�. - Pan musi by� moim przyjacielem. - Naszym przyjacielem - odezwa�a si� niskim g�osem kobieta. - B�dziemy tr�jk� przyjaci�. - Nie, nie, Ole�ko! - gryma�nie zawo�a� syn. - Tylko my b�dziemy dw�jk� przyjaci��, prawda? Si�dmy siedzia� bez ruchu i skr�powany sytuacj� milcza�. Kobieta przysun�a do tapczanu taborecik, na kt�rym postawi�a szklanki z herbat� i talerzyk z kruchymi ciasteczkami. - Ty si� tak strasznie podniecasz - szepn�a, dotykaj�c mokrego czo�a Zygmusia. Si�dmy wydosta� swoje r�ce z d�oni Zygmusia i dotkn�� gor�cej szklanki. - Tak, tak - powiedzia�a skwapliwie. - Prosz� os�odzi� i pi�. Szklanka parzy�a palce Si�dmego, lecz on utkwi� wzrok w oknie niczym nie os�oni�tym i odezwa� si� nagle, prawie nie poruszaj�c ustami: - Jaka dziwna fluorescencja na grzbietach g�r. Oni tak�e spojrzeli w szyby, obsypane drobnymi kropelkami wilgoci jak potem. - Nic nie widz�. Tylko straszne, czarne g�ry - szepn�� Zygmu�, a potem przeni�s� wzrok na go�cia. - Pan ma oczy czarodzieja. I znowu u�miechn�� si� tym dziwnym, odrobin� przes�odzonym u�miechem, i znowu poszuka� d�oni Si�dmego. Ale wtedy od okna odsun�a si� wolno ta kobieta w �a�obie, podesz�a do tapczanu. - Si�d� mi�dzy wami, dzieci - rzek�a nieg�o�no. - Pozwolicie? - Prosz� bardzo - b�kn��, ci�gle jeszcze speszony, Si�dmy. - Mamo, ty wszystko chcesz zepsu�. Ona delikatnie wsun�a si� mi�dzy nich i uj�a d�onie ch�opc�w. - Stworzyli�my teraz �a�cuch - szepn�a. - �a�cuch naszych dusz. Zrobi�o si� cicho, wiatr usta� na chwil� za �cian�. Pok�j jak podczas okupacji. Ludowy kilim na �cianie z wpi�t� fotografi� m�czyzny w wojskowym mundurze. Gliniany dzban ze starymi palemkami. Troch� ksi��ek na krzywej eta�erce. Obok metalowy krucyfiks, kilka flaszeczek z lekarstwami i termometr. Si�dmy pomy�la� raptem, �e ta chwila b�dzie mia�a ogromne znaczenie dla jego �ycia, je�li to �ycie b�dzie trwa�o. Siedzia� i s�ucha� tej chwili i jaki� l�k r�s� w nim, i jakie� z�e przeczucia, kt�rych wtedy by�o pe�no, nie tylko w�r�d chorych, ale i w�r�d zdrowych. Zygmu� oddycha� chrapliwie. Palce kobiety drga�y leciutko na r�ce Si�dmego. Wydawa�o si�, �e chce da� znak nieznajomemu ch�opcu, lecz by�y to tylko jakie� odruchy napi�tych czemu� nerw�w. - Widuj� pana w kaplicy - odezwa� si� p�g�osem Zygmu�. Ona by�a bardzo �adna, jakby nie tkni�ta przez z�y czas i zmartwienia. Siedzia�a mi�dzy nimi niczym r�wnie�nica, u�miechaj�c si� z roztargnieniem przed siebie. Ona mu przypomina�a kogo�, kogo spotka kiedy� w przysz�ym �yciu, je�li to �ycie b�dzie mia�o ci�g dalszy. - Ole�ko, zas�aniasz mi pana - zagrymasi� syn. - Tu w miasteczku s� jezuici, s�ysza� pan? - Nie, nie s�ysza�em. - Zorganizowali kursy dla m�odzie�y katolickiej. P�jdziemy tam kt�rego� dnia, dobrze? - Dobrze. Si�dmy odwr�ci� twarz w stron� okna. Widzia�, jak z masywu g�r wyp�ywa wielki czarny cie� przedwieczoru i zatapia dolin�. - Ole�ko, ty nam przeszkadzasz. - Uspok�j si�, Zygmusiu, czuj�, �e masz temperatur�. Musisz uwa�a�, bo nigdy nie wyzdrowiejesz. - Chcia�bym wst�pi� do zakonu, cho�by nawet do jezuit�w albo mo�e lepiej do franciszkan�w. A pan? - Nie wiem. Nie zastanawia�em si�. - Zygmusiu, ty m�czysz pana. Nigdy ju� do ciebie nie przyjdzie. On odepchn�� matk�, przysun�� do Si�dmego mokr� twarz z tym dziwnym u�mieszkiem, u�mieszkiem s�odyczy i jakiej� sztucznej dewocji. - Ole�ka jest zazdrosna. Zawsze by�a zazdrosna o mnie wobec ojca. Czy chce pan zosta� moim przyjacielem? - Tak. Bardzo ch�tnie - szepn�� Si�dmy ze skr�powaniem. - Prosz� da� mi i drug� r�k�. B�dziemy najlepszymi przyjaci�mi na �wiecie. Ja pana kocham. By�o mu ci�ko od s�abo�ci, wali� si� przez matk� na go�cia i Si�dmy poczu� nagle na swoim boku, na swoim udzie ciep�o intensywne i wibruj�ce tej m�odej jeszcze kobiety, onie�mielonej raptem r�wie�nicy starszej o pokolenie. - Ja pana kocham - powt�rzy� Zygmu�. - Nie m�cz go�cia - odezwa�a si� cicho matka, g�aszcz�c syna po mokrych w�osach. Wiatr wdar� si� na rozleg�e strychy sanatorium i gania� gdzie� nad ich g�owami jaki� p�at blachy niczym kartk� papieru. - Czy pan mnie s�yszy? - S�ysz�. - Przecie� wyzdrowiejemy, prawda? Ja wiem, �e pan nie ma nikogo na �wiecie. Oddamy si� Bogu w niewol�. Bi�o od niego mokre ciep�o, wilgotny �ar jak spod �elazka. Przez wiele grubych �cian s�czy� si� ledwo s�yszalny d�wi�k dalekiej fisharmonii. Si�dmy czu� na �okciu delikatny ci�ar piersi kobiecej. To budzi�o jaki� przyjemny niepok�j, �agodne zawstydzenie. Wtedy Zygmu� pad� nagle na wznak w poprzek tapczana z dziwnym �miechem, przerywanym kaszlem. B�ysn�a z�otawym �wiat�em zachodu ta agrafka przypinaj�ca pust� nogawk� do biodra. - Nie w��czaj radia. Taka cudowna cisza - poprosi�a szeptem matka, ale on ju� przekr�ci� ga�k� i podnios�a si� w g�r� pod sufit muzyka Mozarta, fina� muzyki �a�obnej Wolfganga Amadeusza. Potem uroczysty i rozwlek�y g�os spikera odezwa� si� po d�ugiej chwili ciszy: - Podajemy komunikat o stanie zdrowia J�zefa Wissarionowicza Stalina. Kobieta zerwa�a si� z tapczana. - On nie �yje. Ju� nie �yje! - krzykn�a. Pobieg�a w stron� drzwi, zawr�ci�a do okna, przy�o�y�a czo�o do szyby i nagle zacz�a p�aka� rozpaczliwie. Zygmu� �cisn�� mocniej palce Si�dmego. - Ojciec wr�ci - powiedzia� z trudem. - Ojca wywie�li zaraz po wkroczeniu. Ojciec by� pu�kownikiem w Armii Krajowej. Wywie�li na koniec �wiata i p�uka� tam z�oto nad Ko�ym�. Ole�ko, s�yszysz, ojciec wr�ci. Odwr�ci�a si� od okna i Si�dmy zobaczy�, �e ona p�acze i �mieje si� zarazem, �e po jej postarza�ej raptem twarzy p�yn� �zy, �cieraj�c spazmatyczne u�miechy. Nie spa� tej nocy. Le�a� w wilgotnej od potu po�cieli, �askotany przez pulsy, dr�czony atakami duszno�ci. Co pewien czas kl�ka�, jak przed obrazem, przed g�o�niczkiem skrytym w mroku i odkr�ca� ga�k�. I wtedy sp�ywa�a na pok�j muzyka �a�obna zwiastuj�ca wszystkim �ycie i rado��. To by�a prawda. Tyran ju� nie �y�, cho� udawano, �e choruje. Przez okno wpada�o sk�d� troch� chybotliwego �wiat�a, kt�re myszkowa�o po pokoju. Si�dmy przewraca� si� z boku na bok i powoli wszystkie my�li doczesne zacz�y p�owie�, opada� gdzie� w d�, jakby na dno ziemskiego piek�a. I wtedy znowu zacz�� my�le�, �e my�li. �e my�li o sobie my�l�cym i �e trwa� to b�dzie w niesko�czono��, ju� na zawsze b�dzie my�le�, widzie� siebie, czu� siebie bez chwili przerwy, bez momentu odpoczynku, bez ko�ca, bez ko�ca. Zerwa� si� z ��ka, podbieg� do okna szukaj�c powietrza, tlenu, ratunku. Obluzowana szyba brz�cza�a cichutko pod smagni�ciami wiatru. Je�li ja i m�j �wiat s� z�udzeniem, pomy�la�, je�li jutro scze�niemy, to przecie� co� zostanie, co by�o przedtem i co b�dzie potem. Zakrztusi� si� kaszlem, kaszla� d�ugo, �eby zaj�� my�li najprostszym strachem. Potem wr�ci� na ��ko. Zm�czony, zacz�� drzema�, usypiany wiatrem i u�omkami