2225
Szczegóły |
Tytuł |
2225 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2225 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2225 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2225 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Tadeusz Konwicki
Rzeka podziemna,
podziemne ptaki
Tom
Ca�o�� w tomach
Polski Zwi�zek Niewidomych
Zak�ad Wydawnictw i Nagra�
Warszawa 1991
T�oczono pismem punktowym
dla niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
pap. kart. 140 g kl. III-B�1
Przedruk z wydawnictwa
"Alfa",
Warszawa 1989
Pisa� J. Podstawka
Korekty dokona�y:
E. Chmielewska
i K. Kruk
Ja:
Lec�, p�yn�, wisz� nad
oceanem. Widz� pod sob�
zamarzni�ty granatowy staw bez
brzeg�w, przewiany sypkim
�niegiem podobnym do talku,
gdzieniegdzie przeziera seledyn
wodorost�w, gdzie indziej
majaczy szaro�� korzeni drzew,
co dawno umar�y. Tylko patrze�,
a tu zza ob�ych horyzont�w
nadbiegn� ch�opcy z �y�wami.
To nie staw, to ocean
wzburzony, spieniony, poryty
ogromnymi falami. St�d wydaje
si� tafl� lodu, a fale
zastyg�ymi kopczykami �niegu. Ale
gdyby zni�y� lot, us�ysza�bym
dziki ryk morza, �oskot
przewalaj�cych si� fal, wielkich
jak pi�trowe domy, j�k wiatr�w,
co zbieg�y si� tu ze wszystkich
stron �wiata.
Ten krajobraz pode mn� nie
zmienia si�. Wisz� w strasznej,
og�uszaj�cej ciszy. Gdzie�
daleko, prawie nad horyzontem,
pojawiaj� si� stadka p�katych
ob�ok�w, chwil� przypatruj� si�
mnie albo w�ciek�ym �ywio�om pode
mn�, wreszcie kryj� si� z
powrotem za horyzontem, gdzie
jest ich kryj�wka albo
przysta�, w kt�rej zacumowane
czekaj� na rozkazy. Ziemia jest
niema, s�o�ce jest nieme,
wszech�wiat jest niemy.
Kiedy zechc�, w oddali, na
kraw�dzi zakrzywionego
horyzontu, ukazuje si� l�d.
Czasem szybko, kiedy indziej
powoli zbli�a si� do mnie, a
w�a�ciwie uni�enie podp�ywa,
rozci�ga si� pode mn� jak
harmonia i widz� o�nie�one
wzniesienia, g�ry, g��bokie
doliny ze �ladami dr�g, po
kt�rych jeszcze nikt nie
chodzi�.
Wtedy przechylam si� na lewy
bok i bior� kurs w stron�
s�o�ca, kt�re natychmiast
przemienia ocean w rzek�, co
niesie na swym grzbiecie z�oto
jesiennych li�ci. Wtedy robi si�
cieplej, s�o�ce grzeje i spod
s�o�ca nadbiegaj� podmuchy �aru.
Ten �wiat pode mn� jest moj�
w�asno�ci�. Ten �wiat jest moj�
planet�.
Potem jest uj�cie wielkiej
rzeki i ogromna wyspa po lewej
stronie, a przy uj�ciu le�y ��d�
zakotwiczona do ska� podwodnych.
Ale to nie ��d�, to kawa� l�du,
co teraz sta� si� wysp� o
kszta�cie wrzeciona, a kiedy�
by� dolin� w dalekich moich
stronach i p�niej przez bog�w
albo demony zosta� zepchni�ty na
morze i z�e wiatry zagna�y go a�
tu, i b�dzie dryfowa� dalej
przez wieki, tysi�clecia,
wieczno��.
Obijam si� jak �ma o czarne
�ciany niesko�czono�ci i stale
wracam do tego kawa�ka ziemi
podobnego cz�nu, i czekam,
kiedy wybrzmi� jak d�wi�k, kiedy
zgasn� jak ostatni promie�. Z
dalekich zak�tk�w pr�ni
rozszerzaj�cej si� gwa�townie
s�ysz� j�ki, p�acz bog�w
rodz�cych si� i gin�cych, bog�w
mniejszych, wi�kszych i
najwi�kszych. Wszystkie istoty,
stwory i si�y nadprzyrodzone
modl� si� o nieistnienie.
A mo�e ich przekle�stw, wo�a�
i szloch�w nie rozumiem. Mo�e
tylko wst�pi�em na wy�sze pi�tro
niewiedzy i ten sam strach co
dawniej, ale zwielokrotniony,
spotwornia�y, ten sam dobrze
znajomy strach w nowym nasileniu
�ciga mnie, gna przez mro�ne
pustkowia, zabija i nie mo�e
zabi�.
I ja wracam tu na moment,
kt�ry jest mgnieniem albo
wieczno�ci�, jeszcze jedn�
kr�tk� wieczno�ci�, wracam do
tego czy��ca albo mo�e do
wodopoju, krynicy orze�wiaj�cej
dla grzesznych dusz. Wi�c wracam
tu wiedz�c, �e po ma�ej
niesko�czono�ci znowu st�d
odejd�, czy raczej uciekn�, i
b�d� t�skni� do b�lu, m�ki,
grzechu.
Czekam tyle ju� wieczno�ci na
zrozumienie, na poznanie prawdy
najwi�kszej, na ukojenie w
jasno�ci. Jestem psem, dzikim
psem przestrzeni rozkurczaj�cej
si� w m�ce albo w rozkoszy. To
ja ujadam w uroczyskach mi�dzyga
laktycznych, to ja wyj� do tej
najwy�szej gwiazdy, kt�ra
powinna by�, ale kt�rej mo�e nie
ma.
Przez t� wysp�, co jest
cz�ci� mojej ojcowizny, idzie
uko�nie krzywa droga.
Kamienista, poros�a z boku
starymi trawami, ze �ladami k�,
co pracowicie me��y piach.
Pielgrzymuj� t� drog� do swojej
doliny, to znaczy do tego
zakl�ni�cia ziemi, kt�re mnie
wyda�o z koj�cej, b�ogiej
nico�ci na �wiat, na
niesko�czone istnienie, na
wieczny l�k przed sob�.
Droga zbiega si� z torami
kolejowymi, kt�re zardzewia�y
tego lata. Widz� po prawej
stronie Puszkarni�, zapad��
g��boko w skorup� ziemsk�,
przykryt� rozlewiskami, obros��
wielkim jak duchy dzikim kminem,
przes�oni�t� starymi jak ta
dolina drzewami. P�niej ukazuje
si� z�ocisty kamie� M�yna
Francuskiego w dywanie dzikiej,
intensywnej, w�ciek�ej zieleni.
Ten m�yn to wielka fisharmonia.
Jego g�os d�wi�czny, metaliczny,
troch� brz�cz�cy, jego g�os jak
mormorando wn�trza ziemi, ten
g�os nigdy nie milknie, ani w dzie�,
ani w nocy, ani w czasie
spokoju, ani w okresach wojen,
ten g�os wype�nia pustk� doliny,
brzmi w uszach przez wieki, w
uszach �ywych i martwych.
Od m�yna biegnie bia�a,
posypana m�k� droga przez
Belmont do miasta. I t� drog�
zawsze idzie z miasta albo do
miasta cz�owiek z wielkim
krzy�em na plecach. Z krzy�em
nie nowym, zszarza�ym, u do�u
nawet pokrytym mchem. Z krzy�em
noszonym przez wielu ludzi.
Przez ca�e generacje ludzi we
wszystkich czasach i na
wszystkich kontynentach. Ale ten
cz�owiek nie jest Chrystusem,
stare duchy, s�dziwe zjawy
m�wi�, �e to jego brat bli�niak,
kt�ry nigdy nie wyemigrowa� do
Ziemi �wi�tej i tu zosta� na
zawsze.
Jak d�ugo wracam. Ile wiek�w,
tysi�cleci trwa m�j powr�t. Jak�
zastan� ziemi� i jaka b�dzie
dolina. Kt�re to ju� �ycie rodzi
si� i umiera na tym odludziu
galaktycznym. Czy wyzbyto si�
b�lu, czy oduczono si� cierpie�,
czy zapomniano mi�o��. Ja wracam
i nie umiem wr�ci�. Jestem coraz
bli�ej. Jeszcze raz jestem
blisko, jeszcze raz wyci�gam
r�k�, jeszcze raz wyt�am wzrok,
kt�rego nie mam. Co� mnie
strasznie �ciska za serce, kt�re
skrusza�o i rozpad�o si� w py�
przed milionami lat, przed
chwil�, przed mgnieniem. Strach
za mn� i przede mn�. Co to jest
wieczny strach. Wieczny strach
to wieczna niewiedza. To l�k
przed tajemnic�. Jeszcze jedn�
tajemnic� we wszech�wiecie
tajemnic.
Wchodz� na tory, id� po
podk�adach. Powietrze faluje nad
rozgrzanymi szynami przykrytymi
cieniutk�, rudaw� rdz�. Mo�e w
tej chwili wyruszy� poci�g z
miasta i ja mu ust�pi� drogi,
zejd� na �cie�k� pe�n� szutru
splamionego smarami. Poci�g
przetoczy si� nade mn�, a ja
b�d� wypatrywa� w oknach moich
bliskich, znajomych albo raz
kiedy� spotkanych przypadkowo i
na zawsze zapami�tanych.
Zadzwoni�y rz�si�cie druty
biegn�ce brzegiem nasypu do
tarczy sygnalizacyjnej. Odwracam
si�, rzeczywi�cie tarcza jest
uchylona i zezwala na przejazd
poci�gu. Ale przecie� to inny
kierunek, przecie� tamt�dy mo�e
nadbiec poci�g z tego
niewielkiego miasteczka, gdzie
si� kiedy� urodzi�em, gdzie
przyszed�em na �wiat w innej
erze, w kolejnym
zmartwychwstaniu ma�ego globu
wisz�cego na kruchej sieci
promieni niewielkiej gwiazdy.
Ale chyba nie nadbiegnie stamt�d
poci�g i ta tarcza zostanie tak
przechylona w ge�cie
przyzwolenia a� do nast�pnego
ko�ca �wiata.
Przeskakuj� z podk�adu na
podk�ad. Staram si� i��
rytmicznie, jak to zapami�ta�em
z dzieci�stwa swego albo tych
ludzi, z kt�rymi prze�y�em
tysi�ce ich �ywot�w. Niebo jest
spopiela�e od upa�u, doko�a w
rowach zaro�ni�tych bujnym
zielskiem graj� pasikoniki. Po
tym niebie, jak kropla rt�ci
p�ynie gdzie� na p�noc
staro�wiecki samolot. I to
przecie� pami�tam z mego albo z
cudzego �ycia.
Ju� jestem blisko. Widz�
stacyjk� i �wirowane perony. Po
bokach, w cieniu szpaler�w
�wierczk�w r�wno przyci�tych
jak zielona droga, w tych
cieniach smolistych biel� si�
brzozowe krzy�e na mogi�ach
samob�jc�w i nieznanych
�o�nierzy z zapomnianych wojen.
Wst�puj� na chwil� w mrok
wiaty przystanku kolejowego. Na
�cianach z grubych desek,
pomalowanych na pistacjowy
kolor, pokolenia uczni�w
doje�d�aj�cych do miasta
wyrzeza�y niezmierzon� ilo��
hieroglif�w mi�o�ci, ca�y
firmament rozpaczy, nadziei i
wznios�ej ekstazy mi�osnej.
Szukam mego znaku. Szukam i nie
znajduj�. Mo�e go wyci��em na
innej stacyjce i w innej
egzystencji.
A teraz skr�cam w lewo,
wchodz� na t� uliczk�, co
wygl�da jak zapiaszczona przez
powodzie ��ka. Wst�puj� na
chodnik, a pomi�dzy p�ytami
cementowymi ro�nie trawa, nawet
widz� �zy Matki Boskiej. Ruszam
tym chodnikiem pod g�r�, ale
przecie� niezbyt strom�, widz�
przed sob� przestrze� tej
uliczki, tak dobrze znajom� mnie
albo komu� z istot, kt�rym
towarzyszy�em w jakiej� kolejnej
wieczno�ci, widz�, jak ta ulica
skr�ca, jeszcze nie wspi�wszy
si� do po�owy stoku, jak skr�ca
raptem w las, co nagle zacz��
teraz szumie� przejmuj�co na
moje powitanie. Poszed� wiatr
g�r� przez kogo� wzbudzony, a
las przyj�� go z westchnieniem i
mnie si� raptem zdaje, �e s�ysz�
w g�rze, za lasem, na szczycie
zbocza, s�aby, zacieraj�cy si�,
gin�cy co chwila g�os dzwonu
ko�cielnego na Anio� Pa�ski, na
Anio� jakiego Pana, kt�rego z
kolei Pana kruchej, troch�
idiotycznej egzystencji w
mro�nych cieplarniach
zapomnianej dawno galaktyki.
A ja otwieram furtk� mego domu
i z bij�cym sercem, kt�rego ju�
dawno nie mam, wchodz� na
podw�rze pochy�e, rozmyte przez
deszcze, z kupkami kurzego ka�u,
z resztkami sieczki, wchodz� na
podw�rze moje albo nie moje i
widz�, �e otwieraj� si� drzwi
domu, i czekam zastyg�y raptem w
p� kroku, �e uka�e si� w
ciemnym wn�trzu moja matka, m�j
ojciec, moi bliscy, �e poka�e
si� ca�y m�j �wiat, w kt�rym
�y�em, je�li w og�le kiedy�
�y�em.
Rozdzia� I
Kr�tk� chwil� walili butami w
drzwi. Echo lecia�o przez
wszystkie pi�tra odbijaj�c si�
od �cian pokrytych szreni�.
Kt�ry� z nich krzycza�,
powtarza� p�aczliwym g�osem
jaki� wyuczony rozkaz albo
zakl�cie. Wreszcie zaj�cza�a
rozdzieraj�co futryna, pocz�y
p�ka� deski drzwi.
Si�dmy czeka� na t� chwil� od
wielu dni. Tak j� sobie w�a�nie
wyobra�a� albo mo�e pami�ta� z
dzieci�stwa. Kiedy� j� widzia�
lub us�ysza� w opowie�ci brata,
kt�ry nie �y� ju� od wielu lat,
tak d�ugo nie �y�, �e w og�le
mo�e nigdy nie �y�.
Si�dmy odrzuci� koce, nie
zapalaj�c �wiat�a wymaca�
stopami przygotowane buty, buty
jak do wi�zienia, jak na
zes�anie, mocne, o grubej
zel�wce, z cholewami. Obok but�w
na pod�odze le�a� ko�uch i ta
torba do dalekiej podr�y. Na
ko�uchu spa� kot. Nie chcia�
zej��, jak zwykle, z ulubionego
miejsca, czepia� si� pazurami
k�ak�w ko�ucha i grubego swetra
na piersiach Si�dmego.
- Cicho, cicho - powtarza�
szeptem Si�dmy jakby chc�c
uciszy� kota albo w�asny puls
�omocz�cy w skroniach i mi�dzy
�ebrami.
Drzwi na balkon nie chcia�y
si� otworzy�, skute lodem.
Napar� ca�ym cia�em i s�ucha�
chrz�stu sopli. Wreszcie
pu�ci�y. Wyskoczy� na balkon
pe�en zasp �nie�ynch. Czarne
badyle stercza�y z niewidocznych
skrzynek na kwiaty. Po drugiej
stronie ulicy zapala� si� i gas�
ze �wiergotem zdezelowany neon,
w kt�rym brakowa�o wielu liter i
nikt ju� nie pami�ta�, co kiedy�
on reklamowa�.
W dole, przy pryzmie �niegu,
gdaka�a na wolnych obrotach
milicyjna suka. Kierowca pewnie
obserwowa� w bocznym lusterku t�
pust�, mroczn� ulic�. Si�dmy
opar� d�o� na oblodzonej
balustradzie, s�ucha� �oskot�w
gdzie� w g��bi domu, patrzy� na
ob�oki dymu oraz pary
wydobywaj�ce si� z rury
wydechowej milicyjnego wozu i
nie m�g� si� zdecydowa�.
Przecie� dawno mia� ju�
obmy�lon� t� drog� odwrotu, tor
przeszk�d mi�dzy wolno�ci� i
niewol�. Wi�c z rozmy�ln� flegm�
przelaz� przez barier�, stan��
na w�skim gzymsie balkonu
wisz�cym nad mrocznym,
wype�nionym noc� trotuarem,
znowu chwil� si� waha�. Ale w�z
milicyjny st�ka� jednostajnie,
gotowy do biegu, lecz
r�wnocze�nie senny, zn�kany
jakby t� przedrann� por�, ci�k�
od z�ych widziade� i omam�w.
Si�dmy chwyci� obur�cz
zmarzni�t� rynn� i zawis� na
niej. Wtedy we wn�trzu czarnego
�eliwa urwa� si� wielki skrzep
lodu i polecia� niewidoczny w
d� z dzikim �oskotem, i rozbi�
si� w kanale. Si�dmy wstrzyma�
oddech. Czeka�, co si� stanie.
Nic si� nie sta�o. Czarna suka
z czerwonymi guzikami �wiate�
pozycyjnych podrygiwa�a, jakby
rozgrzewaj�c si� pod latarni�.
Szofer pewnie drzema�, �ni�
dawne czasy niewinno�ci.
Si�dmy j�� ostro�nie schodzi�
po s�upie rynny, wyszukuj�c
butami metalowych zaczep�w,
kt�rymi mocuje si� rynny do
�cian dom�w. Potem, kiedy ju�
by�o blisko ziemi, skoczy� w
g��boki �nieg.
Chwil� czeka�, co zrobi
milicjant. W domu cich�o. I co
dziwniejsze, we wszystkich
oknach by�o ciemno. Przykra my�l
o Wandzie przemkn�a przez
g�ow�. Si�dmy westchn��.
Ostatnio cz�sto wzdycha�, jak
wzdychaj� starzy ludzie.
Zacz�� i�� ostro�nie w t�
stron� ulicy, gdzie u jej wylotu
wida� by�o szpiczasty masyw
Pa�acu Kultury na tle nieba
zimowego, co zbiera noc�
wszystkie m�tne blaski zn�kanego
miasta. Nikt za nim nie wo�a�.
Nikt go nie goni�. Dopiero teraz
Si�dmy spostrzeg�, �e �ciska a�
do b�lu w palcach rzemie�
my�liwskiej torby, w kt�rej
ni�s� ocalony tajemniczy skarb.
Potem spotka� t� dobrze
znajom� budk� telefoniczn�, z
kt�rej tyle razy dzwoni� do
r�nych biur, do przygodnie
poznanych dziewcz�t i do
pogotowia ratunkowego. Szklany
kiosk by� bezwstydnie rozwarty,
siarczysty wiaterek przebiera�
kartki ksi��ki telefonicznej,
wisz�cej bezw�adnie na pancernym
�a�cuchu. Si�dmy w�o�y� monet� i
zdj�� lodowat� s�uchawk� z
wide�ek. Przy�o�y� do ucha zimny
ebonit. Ale s�uchawka milcza�a.
Nawet nie s�ycha� by�o �adnego
brumu ani odleg�ego buczenia,
kt�re jest oznak� �ycia maszyn.
S�uchawka by�a martwa.
Wychodz�c z budki uderzy� nog�
w jaki� metal, kt�ry potoczy�
si� z dzwonieniem do rynsztoka.
Si�dmy pochyli� si�, odnalaz� w
lodowatych koleinach �elazny
przedmiot, kt�ry okaza� si�
�omem. Kto� go opar� o szklan�
�cian� i zapomnia�.
- Wezm� go na szcz�cie -
powiedzia� do siebie Si�dmy. - W
tak� noc �om mo�e przynie��
fart.
Wtedy u do�u ulicy
zagrzechota� motor na wysokich
obrotach, suka milicyjna
nawraca�a, �ami�c lud na
zamarzni�tych ka�u�ach. Si�dmy
skoczy� bez namys�u we wn�k�
najbli�szej bramy. W�z milicyjny
wolno przejecha� obok
uciekiniera. W odrutowanych
szybach zamajaczy�y jakie�
barczyste postacie. Furgonetka
mign�a ��tym kierunkowskazem i
buksuj�c ko�ami skr�ci�a na
prawo, w stron� placu, sk�d
dochodzi� r�wnomierny warkot
wielu grzej�cych si� silnik�w.
Si�dmy zobaczy� nagle w
oszklonej witrynie sklepiku
bieli�niarskiego m�czyzn� w
baranicy z podniesionym
ko�nierzem. Patrzy� przez chwil�
na t� nieruchom� posta�. To
przecie� ja, pomy�la�. To ja,
uciekinier.
Wyszed� z bramy na chodnik. Od
strony placu kto� nadchodzi�
ci�kim krokiem. Zobaczy�
Si�dmego i zatrzyma� si�
czujnie. Potem ty�em wycofa� si�
za gazetowy kiosk.
Zostawi�em Wand� sam�,
pomy�la� Si�dmy. Mo�e j�
zabrali? Mo�e kt�ry� j� uderzy�?
Zostawi�em Wand� sam�.
Przewiesi� torb� my�liwsk� przez
rami�. Zobaczymy. Zobaczymy.
Miasto milcza�o jak nie�ywe.
Nie s�ycha� by�o gwizdu
lokomotyw ani huku startuj�cych
samolot�w, ani nawet j�ku
tramwajowych k� hamowanych
przed skrzy�owaniami. Tylko ta
wrzawa motor�w, kt�re skupi�y
si� gdzie� po�rodku placu, ten
be�kot �elaznych zwierz�t, co
czyha�y tej nocy na ludzi.
Zacz�� pr�szy� �nieg. Sypa�
si� z mro�nej ciemno�ci jakby
dmuchni�ty przez odlatuj�c�
milczkiem komet�. Si�dmy
rozpoczyna� nowy epizod w swoim
�yciu. Now� niepotrzebn�
przygod�. Jeszcze jeden �yk
mikstury znieczulaj�cej.
�wiadomo��. M�ka �wiadomo�ci.
Tortura �wiadomo�ci. Sta�a
puslacja. Zapomnienie i
przypomnienie. D�ugi strach i
kr�tka b�ogo��. Czy�ciec
egzystencji i nadzieja na raj
niebytu.
- Doczekali�cie si�, ho�oto -
kto� powiedzia� nieg�o�no.
Si�dmy obejrza� si�. Wsz�dzie
by�a cisza, podszyta
monotonnym mruczeniem motor�w.
- Teraz b�dzie p�acz i
zgrzytanie z�b�w - odezwa� si�
ten sam g�os. Si�dmy podni�s�
g�ow�. Wyda�o mu si�, �e widzi
tors wychylonego przez parapet
cz�owieka na drugim pi�trze
u�pionej kamienicy. - Wczoraj
jeszcze by�a pycha i
bezczelno��, a ju� rankiem
us�yszysz pokorne skomlenie o
lito��. Tacy wy jeste�cie,
bohaterscy tch�rze, nikczemni
�wi�tkowie.
- Do kogo m�wisz? - spyta�
Si�dmy, podchodz�c w pobli�e
�ciany domu. Ale wtedy
spostrzeg�, �e ten cie� schylony
nad parapetem to skrzynka z
zamarzni�tym kwiatem, o kt�rym
zapomniano jesieni�. Dooko�a
sypa� si� z brudnej czerni
cienki, postny �nieg.
Si�dmy czeka� po�rodku jezdni
wyzuty nagle ze strachu, otulony
kokonem swego w�asnego b�lu, z
kt�rym nosi si� ju� tyle lat.
Jest i b�dzie. Bez ko�ca, w
drganiu powietrza, w li�ciu
drzewa, w kropli wody, w
zwyrodnia�ej kom�rce
zdychaj�cego zwierz�cia. Jest i
b�dzie.
Przed za�ni�ciem wczoraj,
przed t� drzemk� pe�n� widziade�
liczy� swoje n�dze: czerwone,
kr�licze oczy, krwawi�ce
dzi�s�a, ten paskudny stan
zapalny w kroku i b�l lewej
nogi, kt�r� d�awi z wolna skurcz
naczy� krwiono�nych. I nagle
teraz zrobi�o mu si� wszystko
jedno. Ruszy� wolno przed
siebie.
Na placu sta�y transportery
opancerzone, kr�cili si�
�o�nierze w rosyjskich czapkach
zimowych, ale z orze�kami,
jakie� skulone cienie grza�y si�
przy prowizorycznym ognisku
rozpalonym niedaleko pomniczka.
Grzechocz�c g�sienicami �ywy
czo�g wl�k� na �elaznym dr�gu
martwy czo�g. Lecz pod tym
gwarem motor�w by�a martwa cisza
miasta, kt�re spa�o albo udawa�o,
�e �pi.
Dok�d p�j��, pomy�la� sennie
Si�dmy. Gdzie si� schroni�, �eby
przeczeka� do rana.
Ja:
Ch�op krzyczy z drugiego
brzegu przeci�gle, �a�o�liwie.
Wiedziony jakim� instynktem
kompozycji, sk�onno�ci� do
rytualizowania zdarze� i
sytuacji, przeistacza ten
okrzyk, to bardzo praktyczne
zawo�anie w pie��, we fraz�
muzyczn�, w introdukcj� chora�u
na cze�� istnienia, egzystencji,
bytu. Gdzie� z ty�u, za plecami,
za lasem, jest s�o�ce z��k�e ze
zm�czenia przed zachodem. Jego
�wiat�o zalewa gor�cem ten drugi
brzeg, czerwonopienny b�r
sosnowy i strome �achy bia�ego
piasku. Ch�op krzyczy
niezrozumiale jakim� gard�owym
g�osem �piewaka operowego czy
raczej cerkiewnego. Ten ch�op
mo�e by� ch�opem bia�oruskim,
litewskim, �ydowskim.
Rzeka p�ynie i nad rzek�
p�ynie przedwieczorny upa�,
sierpniowy nie wystyg�y skwar. A
nad upa�em i pod upa�em p�yn�
j�tki. Jedne �lizgaj� si� po
wodzie jak �y�wiarze, inne
wzbijaj� si� do g�ry, w g��b
szaroniebieskiego powietrza albo
nieba, bo w tych stronach niebo
chodzi nisko, prawie nad sam�
ziemi�.
Prom, zwabiony �piewem ch�opa,
odbija od przystani uczynionej z
kilku bali wbitych w dno rzeki i
przykrytych platform� z nie
okorowanych p�okr�glak�w
�wierkowych. Przewo�nik
drewnianym uchwytem skrzypi na
zardzewia�ej linie skr�conej z
wielu cienkich drut�w. I mnie
co� ci�gnie na tamten nie znany
brzeg. Mnie jaki� tajemny nakaz
popycha ku dalekiemu
kontynentowi po drugiej stronie
rzeki.
Wchodz� do wody nagrzanej z
wierzchu, pachn�cej zielenizn�,
zimnej od do�u, od mulistego w
tym miejscu dna. Woda obejmuje
ju� uda, chwyta czarne majtki
p��cienne, obejmuje brzuch. Mimo
woli podnosz� obie r�ce �ci�te
g�si� sk�rk�. Wst�puj� w cie�
mi�dzy te pionowe bierwiona,
obros�e jakim� skarla�ym mchem
albo zielon� ple�ni�. S�ycha�
kijanki bab pior�cych bielizn� w
rzece, gdzie� za zakr�tem k�pi�
si� starsi ch�opcy i woda wydaje
g��bokie butelkowe st�kni�cia,
dr�czona ich psotami. A ja id�
coraz dalej ku nurtowi rzeki,
chocia� mi nie wolno, nie wolno
mi w og�le samemu wchodzi� do
rzeki. Gdzie� tu z ty�u pachnie
mi�ta, pachnie kruszyna, wonieje
gorzko pio�un, a ja przesuwam
si� ko�o tych o�lizg�ych bali,
ju� w tym miejscu czarnych,
pozbawionych naro�li, wiem, �e
przede mn� �mier�, i nie mog�
si� powstrzyma�. Nad g�ow�
brz�cz� komary, jaki� ptak leci
krzywo, co� wo�aj�c
rozpaczliwie, od zachodu p�ynie
coraz g�stsza cisza, przede mn�
z�oty, tajemniczy brzeg, nie
znany b�r, niedocieczone �ycie.
I nagle zaczynam ton��. Umieram.
Rozdzia� II
P� roku temu Si�dmy przeszed�
na rent�. Setki tysi�cy Polak�w
rozchwytywa�o przedwczesne
emerytury i w�tpliwe renty
inwalidzkie. Konaj�cy re�ym
zgadza� si� na wszystko.
Si�dmy stan�� przed komisj�
z�o�on� ze znajomych lekarzy, ci
zbadali p�uca z gru�lic�
zaleczon� w latach
pi��dziesi�tych i orzekli
inwalidztwo. Si�dmy z dnia na
dzie� sta� si� rentierem.
Teraz okaza�o si�, �e dzie�
jest bardzo d�ugi. Noce jeszcze
d�u�sze. Si�dmy pocz�� szuka�
zaj�cia. Znalaz� je w Zwi�zku.
Zosta� drukarzem. Wynalazc�
nowej technologii powielania
broszur.
Gru�lica przysz�a kt�rej�
wiosny podczas studi�w. Gru�lica
wtedy by�a siostr� �mierci.
Demoniczn� star� pann� o gor�cym
dotkni�ciu i ci�kim oddechu.
Si�dmy zacz�� si� budzi� nad
ranem mokry od potu. P�niej
pewnego ranka splun�� po raz
pierwszy krwi�. To znaczy
splun�� plwocin�, w kt�rej
czerwienia�y �y�ki krwi.
Zrozumia�, �e to pocz�tki
gru�licy. Gru�lica by�a wtedy
dobr� znajom� wszystkich ludzi.
Je�dzi� tramwajem za miasto i
szed� do lasu pe�nego wiosny,
zapachu �ywicy i krzyk�w
ptasich. K�ad� si� w wysokich
trawach, kt�re nazywano �zami
Matki Boskiej, i patrzy� w
niebo, a w�a�ciwie w wierzcho�ki
drzew, co omiata�y przera�liwie
niebieskie niebo, bo niebo w
tamtych czasach by�o jeszcze
niebieskie, jak je Pan B�g
stworzy�.
Wi�c Si�dmy le�a� w lesie i
sposobi� si� do �mierci. Wtedy
na gru�lic� umiera�o si� d�ugo,
czasem nawet bardzo d�ugo.
Umieranie na gru�lic� bywa�o
ca�ym �yciorysem. Wi�c Si�dmy
le�a� w lesie zwariowanym przez
wiosn� i s�ucha� skradaj�cej si�
ze wszystkich stron �wiadomo�ci.
A przypomina�a ona jak�� muzyk�,
raczej refren muzyczny,
monotonn� i natr�tn� fraz�
konstatacji istnienia,
egzystencji zwielokrotnionej i
dotkliwej jak b�l z�ba. Ta
�wiadomo�� przeobra�a�a si� z
wolna w stan fizyczny, by�a jak
granitowy pomnik nie do
skruszenia, nie do zwalenia w
przepa�� niepami�ci. �wiadomo��
jak choroba, �wiadomo�� jak
przekle�stwo, �wiadomo�� jak
przestrze� bez horyzontu.
Wtedy Si�dmy po raz pierwszy
zazna� strachu, kt�ry p�niej
przychodzi� noc� albo w po�owie
dnia, strachu jak szubieniczna
p�tla. Strachu przed my�leniem i
gonitw� obraz�w, kt�re rodz� si�
na mgnienie i gin� na chwil� w
czarnej g�owie, wy�o�onej
czarnym aksamitem na
podobie�stwo kamery obskury.
Wtedy Si�dmy po raz pierwszy
nauczy� si� modli� o
nieistnienie, o �ask� niebytu.
Podczas lekarskich bada�
jesiennych, z pocz�tkiem nowego
roku akademickiego, wykryto w
p�ucach Si�dmego kawern�
wielko�ci w�oskiego orzecha. Na
pocz�tku zimy wyjecha� do
sanatorium w g�rach. A g�ry to
by� w owych czasach czy�ciec
wszystkich suchotnik�w. W dzie�
i w noc patrzyli na rumowisko
ska� posypanych hojnie �niegiem
i czekali w dygocie, a� nadleci
zza tych g�r duszny wiatr halny,
a� zaj�czy wysokim tonem
znienacka i b�dzie tak wy� dzie�
i noc przez wiele dni.
Sanatorium to by� dziwny dom
albo zamek zbudowany przez
dziwacznego architekta na
prze�omie wiek�w. Tylko z lotu
ptaka mo�na by by�o pozna� jego
prawdziwy kszta�t i rozmiar.
Si�dmy b��ka� si� wiele razy po
korytarzach stale skr�caj�cych
nie w t�, co potrzeba, stron�,
po pi�trach, p�pi�trach,
�wier�pi�trach. Bardzo cz�sto
nie m�g� potem trafi� do swego
pokoju i musia� prosi� o pomoc
spotykane piel�gniarki albo
b��kaj�cych si� jak widma
starych gru�lik�w, co umierali
tu jeszcze od przedwojennych
czas�w i nie mogli umrze�.
M�wiono, �e w tych labiryntach
do dzi� w��cz� si� dusze wielu
s�awnych suchotnik�w, kt�rych tu
zsy�a�y zatroskane rodziny na
do�ywocie.
Podczas jednej z takich
w�dr�wek Si�dmy spotka�
ku�tykaj�cego pracowicie kalek�,
ch�opca w tym samym co on wieku.
Pos�ugiwa� si� kulami, a pusta
nogawka prawej nogi by�a
przypi�ta wielk� srebrn�
agrafk� do biodra. Ch�opiec o
kulach u�miechn�� si�
konfidencjonalnie, Si�dmy nie
wiadomo dlaczego sk�oni� g�ow� w
niskim uk�onie. Za chwil�, jakby
powodowani t� sam� si��,
odwr�cili si�, spojrzeli na
siebie z oddali i zawstydzeni
ruszyli, ka�dy w swoj� stron�.
Nast�pnym razem Si�dmy
zobaczy� beznogiego r�wie�nika w
sanatoryjnej kaplicy, bo trzeba
doda�, �e sanatorium prowadzi�y
siostry zakonne, kt�rym kto�
bogaty zza oceanu zafundowa� ten
dziwaczny budynek,
przypominaj�cy jakie�
gigantyczne sanktuarium
egipskiego boga Ozyrysa. Wi�c
nast�pnym razem spotkali si� w
kaplicy na porannej mszy,
spotkali si� tylko wzrokiem, bo
Si�dmy sta� na niewielkim
ch�rze, gdzie umieszczona by�a
stara i chyba ju� nieczynna
fisharmonia, a beznogi ch�opiec
siedzia� w �awce na dole,
trzyma� przed sob� kule,
wy�o�one p��ciennymi
poduszeczkami dla ul�enia
pachom, obok niego czuwa�a
przedwcze�nie posiwia�a pani,
jeszcze ze �ladami urody, taka
pani, kt�ra dzi� mog�aby jeszcze
wpada� do dyskotek, lecz w owych
czasach musia�a by� wdow� albo
od��czon� od m�a, na co
wskazywa� pow�ci�gliwy, ciemny,
prawie �a�obny str�j. Ten
ch�opak, kt�ry tak�e musia� by�
gru�likiem, u�miechn�� si� jak
stary znajomy i Si�dmy
odwzajemni� ten u�miech.
Pewnego popo�udnia kto�
zastuka� do drzwi pokoju.
- Prosz�! - zawo�a� Si�dmy.
Ale nikt nie wchodzi�. Wi�c
Si�dmy od�o�y� ksi��k�, podni�s�
si� z ��ka i otworzy� drzwi. Za
progiem sta�a ta pani od ch�opca
o kulach. Wyda�a si� teraz
m�odsza, jakby niewiele starsza
od nich obu. By�a po prostu w
jasnym kostiumie, pami�taj�cym
jeszcze przedwojenne czasy.
- Bardzo przepraszam, nie
przeszkadzam? - spyta�a
zarumieniona. Si�dmy r�wnie�,
nie wiedzie� czemu, poczu�, �e
czerwienieje.
- Nie, sk�d�e. Czytam sobie,
bo dzi� nie wolno mi werandowa�.
- Mam do pana pro�b�. Mam tak�
wielk� pro�b� - powiedzia�a to
jako� tak dwuznacznie, �e
Si�dmemu zrobi�o si� gor�co. -
Tylko prosz� si� nie gniewa�.
- Jestem do us�ug. Bardzo
prosz� - szurn�� nogami w
filcowych kapciach.
- M�j syn prosi, �eby pan go
odwiedzi�. On ma dzi� du��
gor�czk� i r�wnie� nie wyszed�
na le�ak. Czy pan to zrobi dla
nas?
I dotkn�a raptem jego d�oni,
spoczywaj�cej na klamce, swoj�
gor�c� r�k�.
- Tak, oczywi�cie - zabe�kota�
Si�dmy. - Mo�e teraz?
Ona zdj�a r�k� z jego d�oni.
Wcale nie mia�a siwych w�os�w,
tylko ja�niejsze pasma biegn�ce
od skroni do ciasnego w�z�a nad
karkiem.
- Teraz nie - rzek�a cicho. -
Lepiej po po�udniu. Je�li pan
mo�e.
- Tak, tak, przyjd� z ch�ci� -
chcia� jeszcze doda� co� o
swojej samotno�ci, ale si�
rozmy�li�.
Ona sta�a i patrzy�a na niego
z u�miechem. Za jej plecami, za
wielkim oknem pokrytym kurzem,
rodzi� si� halny. Fosforyzuj�ca
jasno�� m�y�a zza gruzowiska
g�r. Cienki gwizd jakby fletu
odzywa� si� gdzie� na poddaszu.
Ona ci�gle sta�a, a jemu ta
sytuacja wyda�a si� raptem
nieprzyzwoita. Ale przyjemnie
nieprzyzwoita.
- Tak, odwiedz� pa�stwa na
pewno - powt�rzy�.
Waha�a si� przez chwil�.
- A wi�c czekamy - i uczyni�a
kilka krok�w do ty�u, a potem
odwr�ci�a si�, posz�a w g��b
korytarza, kt�ry opada� na
p�pi�tro, p�niej wznosi� si�
do mezaninu, wreszcie
wyprostowywa� si� na pierwszym
poziomie, by wykona� skr�t w
lewo, w sam� g��b wodospadu
halnego wiatru. Si�dmy patrzy�,
jak ona wspina�a si� w g�r�, pod
sufit, a p�niej j�a zst�powa�
w trwo�ny �opot cieni,
wype�niaj�cych zau�ek korytarza.
Si�dmy le�a� w ��ku i czeka�
na popo�udnie. S�ucha� tego
wiatru, kt�ry przera�a�
wszystkich gru�lik�w. Basso
continuo umieraj�cych. S�ucha�,
bo nie chcia� my�le�. Ten wiatr
jemu jednemu przynosi� ulg�.
Znowu kto� zastuka� do pokoju.
- Prosz� - powiedzia� nie
wstaj�c.
Wolno uchyli�y si� drzwi. To
by�a znowu ona. Trzyma�a palec
na ustach.
- Mam pro�b� - szepn�a.
- S�ucham.
- Prosz� nie pyta� Zygmusia o
jego kalectwo.
Podni�s� si� z ��ka, ale
zrobi�o mu si� dziwnie s�abo,
wi�c siad� na kraw�dzi.
- Oczywi�cie. Dlaczego mia�bym
pyta�.
- On nog� straci� w Powstaniu
Warszawskim.
- Tak, rozumiem.
- Przepraszam, �e pana
niepokoj�.
- Mo�e zrezygnujemy z tych
odwiedzin. Tak strasznie duje
wiatr. To niedobra pora.
- Wiosna nadchodzi. Idzie z
po�udnia. Biegnie nocami przez
��ki i lasy.
- Prawda, wiosna nadchodzi.
- S�ysza� pan?
- Co, przepraszam?
- Radio ca�y czas gra muzyk�
powa�n�.
- Mo�e jakie� plenum ma si�
odby�?
- Nie wiem. Zygmu� taki
podniecony. On si� w panu
zakocha�.
Si�dmy odkaszln��, �eby zyska�
na czasie. Poczu� jak�� duszn�
przykro��.
- We mnie?
- Prosz� �le nie my�le�. To
nieszcz�cie tak go rozstroi�o.
Boi si� ludzi. Przepraszam, ju�
p�jd�.
- To mo�e ja...
- Nie, nie, prosz� jeszcze
zaczeka� ze dwadzie�cia minut.
Musz� go przygotowa�.
Sta�a ci�gle w drzwiach,
zas�aniaj�c sob� okno, dygocz�ce
pod naporem wiatru. S�abe
seledynowoszare �wiat�o
obrysowywa�o z�omy skalne g�r.
- Czekamy.
Skin�� w milczeniu g�ow�. Kogo
mi ona przypomina, pomy�la�.
Gdybym tu mia� umrze�, chcia�bym
umrze� z ni�. Chcia�bym umrze� z
matk�, poprawi� si� w my�lach.
Odesz�a, zamykaj�c cicho
drzwi. Oni te� s� samotni. Oni
te� my�l� po nocach, �e b�d�
my�le� w niesko�czono��. Oni te�
przysiedli na granicy �ycia i
�mierci.
Wspi�� si� na krzes�o i
podkr�ci� ga�k� g�o�niczka
umieszczonego na �cianie, g�sto
pochlapanego wapnem. Odezwa�a
si� powolna muzyka tak dobrze
sk�d� znana. Jakby z innej
egzystencji, jakby z przedpokoju
Pana Boga. Ale to by� przecie�
Bach, Jan Sebastian, kt�rego
graj� w kaplicach cmentarnych.
Mo�e to by� fragment trzeciej
suity skrzypcowej, kt�ra zawsze
je�y�a w�osy na g�owie i zarazem
s�czy�a nie wiadomo sk�d jak��
oble�n� s�odycz wabi�cej
�mierci.
Potem zastuka� do ich drzwi.
Zygmu� chwyci� kule, kt�re
le�a�y przy wezg�owiu tapczana,
i ruszy� na powitanie go�cia.
Schwyci� r�ce Si�dmego w swoje
wilgotne d�onie, j�� powtarza�
gor�czkowo z jakim�
nienaturalnym u�miechem:
- Tak si� ciesz�, tak ciesz�.
Och, jestem wreszcie szcz�liwy.
Marzy�em, �eby pana pozna�.
Matka la�a z imbryka herbat�
do szklanek.
- Prosz�, �mia�o, czekamy -
m�wi�a, u�miechaj�c si� takim
samym u�miechem jak syn.
Si�dmy b�ka� co� pod nosem,
poci�gni�ty przez Zygmusia siad�
niezdarnie na skrzypi�cym
tapczanie. Kaleka nie pszcza�
jego d�oni ze swoich ciep�ych i
wilgotnych r�k. Drobniutkie
kropelki potu b�yszcza�y na
czole u nasady g�adko
zaczesanych w�os�w. Wpatrywa�
si� w Si�dmego szaroniebieskimi,
wielkimi oczami z ogromnych
ciemnobr�zowych oczodo��w.
- B�dziemy przyjaci�mi,
prawda? - powtarza�. - Pan musi
by� moim przyjacielem.
- Naszym przyjacielem -
odezwa�a si� niskim g�osem
kobieta. - B�dziemy tr�jk�
przyjaci�.
- Nie, nie, Ole�ko! -
gryma�nie zawo�a� syn. - Tylko
my b�dziemy dw�jk� przyjaci��,
prawda?
Si�dmy siedzia� bez ruchu i
skr�powany sytuacj� milcza�.
Kobieta przysun�a do tapczanu
taborecik, na kt�rym postawi�a
szklanki z herbat� i talerzyk z
kruchymi ciasteczkami.
- Ty si� tak strasznie
podniecasz - szepn�a, dotykaj�c
mokrego czo�a Zygmusia.
Si�dmy wydosta� swoje r�ce z
d�oni Zygmusia i dotkn�� gor�cej
szklanki.
- Tak, tak - powiedzia�a
skwapliwie. - Prosz� os�odzi� i
pi�.
Szklanka parzy�a palce
Si�dmego, lecz on utkwi� wzrok w
oknie niczym nie os�oni�tym i
odezwa� si� nagle, prawie nie
poruszaj�c ustami:
- Jaka dziwna fluorescencja na
grzbietach g�r.
Oni tak�e spojrzeli w szyby,
obsypane drobnymi kropelkami
wilgoci jak potem.
- Nic nie widz�. Tylko
straszne, czarne g�ry - szepn��
Zygmu�, a potem przeni�s� wzrok
na go�cia. - Pan ma oczy
czarodzieja.
I znowu u�miechn�� si� tym
dziwnym, odrobin� przes�odzonym
u�miechem, i znowu poszuka�
d�oni Si�dmego. Ale wtedy od
okna odsun�a si� wolno ta
kobieta w �a�obie, podesz�a do
tapczanu.
- Si�d� mi�dzy wami, dzieci -
rzek�a nieg�o�no. - Pozwolicie?
- Prosz� bardzo - b�kn��,
ci�gle jeszcze speszony, Si�dmy.
- Mamo, ty wszystko chcesz
zepsu�.
Ona delikatnie wsun�a si�
mi�dzy nich i uj�a d�onie
ch�opc�w.
- Stworzyli�my teraz �a�cuch -
szepn�a. - �a�cuch naszych
dusz.
Zrobi�o si� cicho, wiatr usta�
na chwil� za �cian�. Pok�j jak
podczas okupacji. Ludowy kilim
na �cianie z wpi�t� fotografi�
m�czyzny w wojskowym mundurze.
Gliniany dzban ze starymi
palemkami. Troch� ksi��ek na
krzywej eta�erce. Obok metalowy
krucyfiks, kilka flaszeczek z
lekarstwami i termometr.
Si�dmy pomy�la� raptem, �e ta
chwila b�dzie mia�a ogromne
znaczenie dla jego �ycia, je�li
to �ycie b�dzie trwa�o. Siedzia�
i s�ucha� tej chwili i jaki� l�k
r�s� w nim, i jakie� z�e
przeczucia, kt�rych wtedy by�o
pe�no, nie tylko w�r�d chorych,
ale i w�r�d zdrowych.
Zygmu� oddycha� chrapliwie.
Palce kobiety drga�y leciutko na
r�ce Si�dmego. Wydawa�o si�, �e
chce da� znak nieznajomemu
ch�opcu, lecz by�y to tylko
jakie� odruchy napi�tych czemu�
nerw�w.
- Widuj� pana w kaplicy -
odezwa� si� p�g�osem Zygmu�.
Ona by�a bardzo �adna, jakby
nie tkni�ta przez z�y czas i
zmartwienia. Siedzia�a mi�dzy
nimi niczym r�wnie�nica,
u�miechaj�c si� z roztargnieniem
przed siebie. Ona mu
przypomina�a kogo�, kogo spotka
kiedy� w przysz�ym �yciu, je�li
to �ycie b�dzie mia�o ci�g
dalszy.
- Ole�ko, zas�aniasz mi pana -
zagrymasi� syn. - Tu w
miasteczku s� jezuici, s�ysza�
pan?
- Nie, nie s�ysza�em.
- Zorganizowali kursy dla
m�odzie�y katolickiej. P�jdziemy
tam kt�rego� dnia, dobrze?
- Dobrze.
Si�dmy odwr�ci� twarz w stron�
okna. Widzia�, jak z masywu g�r
wyp�ywa wielki czarny cie�
przedwieczoru i zatapia dolin�.
- Ole�ko, ty nam
przeszkadzasz.
- Uspok�j si�, Zygmusiu,
czuj�, �e masz temperatur�.
Musisz uwa�a�, bo nigdy nie
wyzdrowiejesz.
- Chcia�bym wst�pi� do zakonu,
cho�by nawet do jezuit�w albo
mo�e lepiej do franciszkan�w. A
pan?
- Nie wiem. Nie zastanawia�em
si�.
- Zygmusiu, ty m�czysz pana.
Nigdy ju� do ciebie nie
przyjdzie.
On odepchn�� matk�, przysun��
do Si�dmego mokr� twarz z tym
dziwnym u�mieszkiem, u�mieszkiem
s�odyczy i jakiej� sztucznej
dewocji.
- Ole�ka jest zazdrosna.
Zawsze by�a zazdrosna o mnie
wobec ojca. Czy chce pan zosta�
moim przyjacielem?
- Tak. Bardzo ch�tnie -
szepn�� Si�dmy ze skr�powaniem.
- Prosz� da� mi i drug� r�k�.
B�dziemy najlepszymi
przyjaci�mi na �wiecie. Ja pana
kocham.
By�o mu ci�ko od s�abo�ci,
wali� si� przez matk� na go�cia
i Si�dmy poczu� nagle na swoim
boku, na swoim udzie ciep�o
intensywne i wibruj�ce tej
m�odej jeszcze kobiety,
onie�mielonej raptem r�wie�nicy
starszej o pokolenie.
- Ja pana kocham - powt�rzy�
Zygmu�.
- Nie m�cz go�cia - odezwa�a
si� cicho matka, g�aszcz�c syna
po mokrych w�osach. Wiatr wdar�
si� na rozleg�e strychy
sanatorium i gania� gdzie� nad
ich g�owami jaki� p�at blachy
niczym kartk� papieru.
- Czy pan mnie s�yszy?
- S�ysz�.
- Przecie� wyzdrowiejemy,
prawda? Ja wiem, �e pan nie ma
nikogo na �wiecie. Oddamy si�
Bogu w niewol�.
Bi�o od niego mokre ciep�o,
wilgotny �ar jak spod �elazka.
Przez wiele grubych �cian s�czy�
si� ledwo s�yszalny d�wi�k
dalekiej fisharmonii. Si�dmy
czu� na �okciu delikatny ci�ar
piersi kobiecej. To budzi�o
jaki� przyjemny niepok�j,
�agodne zawstydzenie.
Wtedy Zygmu� pad� nagle na
wznak w poprzek tapczana z
dziwnym �miechem, przerywanym
kaszlem. B�ysn�a z�otawym
�wiat�em zachodu ta agrafka
przypinaj�ca pust� nogawk� do
biodra.
- Nie w��czaj radia. Taka
cudowna cisza - poprosi�a
szeptem matka, ale on ju�
przekr�ci� ga�k� i podnios�a si�
w g�r� pod sufit muzyka Mozarta,
fina� muzyki �a�obnej Wolfganga
Amadeusza. Potem uroczysty i
rozwlek�y g�os spikera odezwa�
si� po d�ugiej chwili ciszy:
- Podajemy komunikat o stanie
zdrowia J�zefa Wissarionowicza
Stalina.
Kobieta zerwa�a si� z
tapczana.
- On nie �yje. Ju� nie �yje! -
krzykn�a.
Pobieg�a w stron� drzwi,
zawr�ci�a do okna, przy�o�y�a
czo�o do szyby i nagle zacz�a
p�aka� rozpaczliwie.
Zygmu� �cisn�� mocniej palce
Si�dmego.
- Ojciec wr�ci - powiedzia� z
trudem. - Ojca wywie�li zaraz po
wkroczeniu. Ojciec by�
pu�kownikiem w Armii Krajowej.
Wywie�li na koniec �wiata i
p�uka� tam z�oto nad Ko�ym�.
Ole�ko, s�yszysz, ojciec wr�ci.
Odwr�ci�a si� od okna i Si�dmy
zobaczy�, �e ona p�acze i �mieje
si� zarazem, �e po jej
postarza�ej raptem twarzy p�yn�
�zy, �cieraj�c spazmatyczne
u�miechy.
Nie spa� tej nocy. Le�a� w
wilgotnej od potu po�cieli,
�askotany przez pulsy, dr�czony
atakami duszno�ci. Co pewien
czas kl�ka�, jak przed obrazem,
przed g�o�niczkiem skrytym w
mroku i odkr�ca� ga�k�. I wtedy
sp�ywa�a na pok�j muzyka �a�obna
zwiastuj�ca wszystkim �ycie i
rado��. To by�a prawda. Tyran
ju� nie �y�, cho� udawano, �e
choruje.
Przez okno wpada�o sk�d�
troch� chybotliwego �wiat�a,
kt�re myszkowa�o po pokoju.
Si�dmy przewraca� si� z boku na
bok i powoli wszystkie my�li
doczesne zacz�y p�owie�, opada�
gdzie� w d�, jakby na dno
ziemskiego piek�a. I wtedy znowu
zacz�� my�le�, �e my�li. �e
my�li o sobie my�l�cym i �e
trwa� to b�dzie w
niesko�czono��, ju� na zawsze
b�dzie my�le�, widzie� siebie,
czu� siebie bez chwili przerwy,
bez momentu odpoczynku, bez
ko�ca, bez ko�ca.
Zerwa� si� z ��ka, podbieg�
do okna szukaj�c powietrza,
tlenu, ratunku. Obluzowana szyba
brz�cza�a cichutko pod
smagni�ciami wiatru. Je�li ja i
m�j �wiat s� z�udzeniem,
pomy�la�, je�li jutro
scze�niemy, to przecie� co�
zostanie, co by�o przedtem i co
b�dzie potem. Zakrztusi� si�
kaszlem, kaszla� d�ugo, �eby
zaj�� my�li najprostszym
strachem.
Potem wr�ci� na ��ko.
Zm�czony, zacz�� drzema�,
usypiany wiatrem i u�omkami