2221
Szczegóły |
Tytuł |
2221 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2221 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2221 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2221 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
KAROL MAY TAJEMNICE KLASZTORU
MA�OPOLSKA OFICYNA WYDAWNICZA KORONA Tytu� orygina�u: Das Waldr�schen oder die Verfolgung
rund um die Erde X
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gda�sk 2000
KARA
Bawole Czo�o i Piorunowy Grot po drodze pe�nej przyg�d dotarli do g�ry i doszli a�
nad sam staw krokodyli. Dopiero tutaj pozsiadali z koni, zdejmuj�c tak�e J�zef�.
Oczy kobiety by�y zapad�e, a na ca�ej twarzy malowa�o si� przera�enie. Owa pewno��
siebie, z jak� odpowiada�a Sternauowi znik�a obecnie bez �ladu. Dr�a�a na ca�ym ciele,
ledwie trzy- ma�a si� na nogach. Bezsilnie zsun�a si� na ziemi�. Wielki jak jezioro
staw imponowa� nie tylko swoim ogromem, ale i spokojem. Rosn�ce nad brzegiem nieliczne
drzewa odbija�y si� w g��bi, czyni�c dodatkowo jakie� nie- samowite, ponure wra�enie.
- Po co mnie tu przyprowadzili�cie? ? - spyta�a z przera�eniem. - Zaraz zobaczysz
- odpar� Helmer.
. - Chcecie mnie zamordowa�?
? - O nie, , tylko os�dzi�. Zblad�a jak p��tno, z trudem zaciska�a wargi, by nie
zdradzi� swego strachu, jednak by� tak wielki, �e a� z�by zacz�y jej dzwoni�. -
Wy nie jeste�cie moimi s�dziami.
. - Nie, , a kto inny, szanowna seniorito? - Nie macie prawa mnie s�dzi�! ! Od tego,
w tym kraju jest wy�sza w�adza! - A, , mo�e ty jeste� t� wy�sz� w�adz�? - Ja? ? Dlaczego?
Co to za pytanie? - Bo s�dzi�a� seniora Arbelleza i wyrok sw�j kaza�a� wykona�. My
robimy to samo i tyle w�adzy ile ty sobie przyw�aszczy�a� pozwalamy teraz przyzna�
sobie. - Tego nie zrobicie. . Jeste�cie tylko my�liwymi, a ja c�rk� przysz�ego prezydenta.
- A od kiedy to wolno c�rkom prezydent�w wydawa� i wykonywa� wyroki? Zreszt� prosz�
si� nie o�miesza�. Tw�j ojciec to wyj�tkowy �otr, mam nadziej�, �e nied�ugo uda nam
si� i tego zbrodniarza dosta� w swoje r�ce. A ty jeste� wyrzutkiem, uosobieniem wszelkiego
z�a, zar�wno cielesnego jak i duchowego. Te krokodyle, kt�rym zamierzamy ci� rzuci�
na po�ar- cie, s� pomimo swej brzydoty stokro� przyjemniejsze ni� ty. Czego� podobnego
nie s�ysza�a jeszcze nigdy, nikt nie odwa�y� si� rzuci� w ni� tyloma wy- zwiskami,
jednak nie oburzy�a si� na nie. Strach z�ama� jej dum�. Poczu�a si� tak n�dzn�, tak
bezsiln�, i� z�o�ywszy r�ce pocz�a b�aga� jak �ebraczka: - Miejcie lito��! ! Arbellez
przecie� nie umar�. - Oka�emy ci tak� sam� lito��, jak ty okaza�a� naszemu przyjaciela
- odpowiedzia� Bawole Czo�o. - Teraz uwa�aj!
! Przy�o�y� r�k� do ust i wyda� z siebie p�aczliwy ton. Natychmiast woda stawu zm�ci�a
si�. Tu i �wdzie powyskakiwa�y na powierzchni� jakie� ciemne punkty podobne do zgni�ego
pnia albo czarnego kamienia. Punkty te pocz�y si� porusza�. Dopiero teraz mo�na
by�o pozna� potworne �by krokodyli. Z wielk� szybko�ci� p�yn�y do brzegu bij�c swymi
d�ugimi ogona- mi, tak i� ca�e masy rozpryskiwa�y si� doko�a. Swe straszne paszcze
rozdziawia�y tak szero- ko, �e mo�na by�o ujrze� ca�e rz�dy straszliwych z�b�w i
zamyka�y je od czasu do czasu z �oskotem. By� to rzeczywi�cie przera�aj�cy widok.
Krew zmrozi�a si� w �y�ach J�zefy. Te paszcze pe�ne robactwa, pijawek i nieczysto�ci
mia�y j� porwa� i zmia�d�y� swymi ostrymi jak sztylety k�ami. Sam fetor jaki te zwierz�ta
wyda-
5 wa�y z siebie by� zdolny odebra� przytomno��, c� dopiero my�l, �e ma by� wydana
na pa-
stw� tych obrzydliwych gad�w. - O Santa Madonna! - zawo�a�a z j�kiem - To okrutne
�arty. Przecie� to nie mo�e by� wa- szym rzeczywistym zamiarem wrzuci� mnie na �up
tym bestiom? - O nie, , zaraz ci� nie wrzucimy - odpowiedzia� Bawole Czo�o. . - To
by�oby zbyt �agodne dla ciebie. Nie zas�u�y�a� na szybk� i nag�� �mier�. Znasz przecie�
Alfonso, owego draba, co twierdzi, �e jest hrabi� de Rodriganda. - Znam - odpar�a.
. - Wiesz, , �e by� kiedy� w hacjendzie del Erina? - Wiem.
. - I s�ysza�a� zapewne o jego przygodach, jakie mu si� tutaj przydarzy� y? - Opowiada�
mi.
. - Opowiada� ci tak�e jak wisia� nad paszczami krokodyli? Na samo wspomnienie wstrz�sn��
ni� dreszcz. - Tak - odrzek�a s�abo.
. - Na drzewie?
? - Tak.
. - Niestety uda�o mu si� w�wczas uratowa�, ale obecnie jest to wykluczone. Ot�
popatrz na drzewo. To, to samo, na kt�rym on wisia�. Popatrzy�a w g�r�. Rzeczywi�cie
ujrza�a pochy�e drzewo tu� nad brzegiem, kt�rego jeden konar zwisa� nad wod�, jakby
umy�lnie tam umieszczony. Przymkn�a oczy, mia�a uczucie, �e ca�e jej cia�o rozpada
si� na tysi�ce kawa�k�w. - Na tym samym konarze zawi�niesz - doda� powa�nie Misteka.
- Krokodyle nie zmia�d�� ci� od razu, tylko kawa�ek po kawa�ku b�d� rozrywa�y twoje
cia�o. - �aski! ! - j�kn�a nie otwieraj�c oczu.
. - �aski? ? - zawo�a� �miej�c si� szyderczo - A ty w og�le wiesz co to jest �aska?
? - Ja postanowi�am si� poprawi�!
! - Ty? Ty si� nigdy nie poprawisz! Nawet gdyby�my darowali ci �ycie, sta�aby� si�
jeszcze gorsza. - Darujcie mi �ycie, , a wyznam wszystko co wiem. - Co?
? - Wszystko co zrobi�am.
. - Tego nie chcemy wiedzie�.
. - Ani tego co zrobi� m�j ojciec i stryj?
? - To wiemy.
. - Opowiem wam wszystko o Henryku Landoli.
. - Nie chcemy s�ysze� o tym �otrze.
. - Wszystkie tajemnice domu Rodriganda.
. - To nas w og�le nie obchodzi - odpowiedzia� z flegm�. . - Niech m�j brat zarzuci
lasso.
. Jeden z Mistek�w odpi�� natychmiast swoje lasso i pocz�� si� wspina� na drzewo.
Wdrapaw- szy si� na g�r� umocowa� �rodek rzemienia wok� dw�ch konar�w zwisaj�cych
nad wod�, ko�ce lassa uchwyci� w z�by i tak zsun�� si� na ziemi�. Bawole Czo�o tak�e
odwi�za� swoje lasso robi�c z niego p�tl�. - Tak, , teraz mo�emy zaczyna� - powiedzia�.
. - Lito�ci! - wrzeszcza�a J�zefa podnosz�c r�ce w g�r�.
. - Lito�� wzgl�dem ciebie by�aby przest�pstwem - odpar� Misteka zwolna przywi�zuj�c
ko- niec lassa do zwisaj�cego pnia. - Wyznaj�, �e Alfonso nie jest synem hrabiego
de Rodriganda, tylko mego stryja! - zawo- �a�a podnosz�c si� na kolana i sk�adaj�c
r�ce jak do modlitwy. - O tym wiem bez ciebie! ! Chod� tutaj!
6 Podsun�� jej p�tl� pod ramiona �ciskaj�c j� mocno.
- O Bo�e, Bo�e, nikt si� nade mn� nie ulituje? - pocz�a j�cze� strasznym g�osem.
- Ja wy- znam, wszystko, wszystko, tak, �e ca�y maj�tek Rodrigand�w odzyskacie! -
Ten maj�tek nie jest nasz! ! Nie chcemy go! Ci�gnijcie, raz. . . Pocz�a rzuca� r�kami
i nogami. - Ja nie chc�, , nie chc�; ja chc� �y�, nie chc� umiera�! - krzycza�a dono�nie.
- Dwa. . . . - komenderowa� ze spokojem w�dz.
. Przyczo�ga�a si� do niego i silnie chwyci�a go za nogi wo�aj�c: - I ty zginiesz
ze mn�, nie puszcz� ci� okrutniku! - Trzy. . . . - zabrzmia� jego g�os.
. Odtr�ci� j� od siebie; w tej chwili dw�ch Indian poci�gn�o silnie lasso. . . straszliwy,
przera- �aj�cy krzyk rozdar� powietrze. J�zefa straci�a grunt pod nogami i zosta�a
uniesiona w g�r�. Wszystkie paszcze skierowa�y si� w jej stron�, lecz nie zd��y�y
jej dosi�gn��. Mistekowie poci�gn�li ponownie, zawis�a tu� nad �bami gad�w ko�ysz�c
si� z pocz�tku w wielkich, potem coraz mniejszych ko�ach nad tafl� wody, dop�ki nie
zawis�a spokojnie tu� nad ich rozdzia- wionymi paszczami. . . Gady pocz�y sw�j taniec.
Woda zapieni�a si� od uderze� ogon�w. Z nad zbitej masy wida� by�o dzikie podskoki
i szalon� walk� bestii. Helmer dotychczas przygl�da� si� w milczeniu. - Poczekajcie!
! - odezwa� si� wreszcie - Straci�a przytomno��.
. - Mamy j� zanurzy� w stawie? Zaraz przyjdzie do siebie, jak dam si� jej napi� wody
- za- wo�a� jeden z trzymaj�cych Mistek�w. - Nie - odpowiedzia� Bawole Czo�o. - Krokodyle
te natychmiast by si� ni� zaj�y, a ona nie mo�e umrze�. - Mamy j� tak zostawi�,
, dop�ki nie dojdzie do siebie? - Tak. . Przywi��cie lasso do pnia, by nie trzeba
jej by�o trzyma� przez ca�y czas. Wszyscy usiedli na trawie, czekaj�c na chwil� przytomno�ci
J�zefy. Powierzchnia wody b�yszcza�a silnie od promieni s�o�ca padaj�cych na ni�,
by� to tak silny blask, �e nie mo�na by�o na niego d�ugo patrze�, zbyt o�lepia�.
Bawole Czo�o spojrza� nieco w bok i w tej sekundzie pad� na ziemi�. - Uff! - zawo�a�
p�g�osem. Piorunowy Grot, jako do�wiadczony my�liwy natychmiast poj�� ca�� sytuacj�.
W mgnieniu oka r�wnie� pad� na ziemi� jak d�ugi. - Co si� dzieje? ? - spyta� szeptem.
- Indianin - odpar� Bawole Czo�o.
. - Gdzie?
? - Tam, , pod wielkim cyprysem. Oczy wszystkich skierowa�y si� w tym kierunku. Rzeczywi�cie
by�o wida� jakiego� Indiani- na stoj�cego spokojnie, ale nie by� ju� sam, towarzyszy�
mu jeszcze jeden, widocznie nie za- uwa�yli jeszcze Mistek�w. - Podci�gnijcie cia�o
wisz�cej w g�r�, aby zakry�y j� li�cie - odezwa� si� Bawole Czo�o. - Nie chc�, aby
j� spostrzegli. - Mo�e spu�cimy j� na ziemi�? ? - spyta� jeden z Mistek�w. - Nie,
, musieliby�cie wej�� na drzewo, a to na pewno by zauwa�yli. Podci�gn�li J�zef� w
g�r�, w tej samej chwili pod cyprysem zjawi� si� trzeci Indianin. - Zdaje si�, ,
�e jest ich wi�cej - powiedzia� Piorunowy Grot. . - Tylko nie mog� rozpozna�, do
jakiego szczepu nale��. To mo�e stanowi� dla nas pewne niebezpiecze�stwo, musz� podej��
do nich bli�ej. - Sam jeden? - spyta� Bawole Czo�o. - Dw�ch wi�cej zdzia�a, id� z
moim bratem. On po- dejdzie ich z prawej strony stawu, ja z lewej. Spotkamy si� z
nimi.
7 - A nasi ludzie, , co z nimi?
- Poczekaj� tu dop�ki nie wr�cimy. . Mistekowie natychmiast po�o�yli si� w wysokiej
trawie, kt�ra zakrywa�a ich ca�kowicie, podczas gdy Bawole Czo�o i Piorunowy Grot
poczo�gali si� w stron� nieproszonych go�ci. Gdyby przeczuwali co za przeciwnika
mieli przed, a w�a�ciwie za sob�, inaczej by post�po- wali.
* * *
Poprzedniej nocy, pomimo ciemno�ci od p�nocy w stron� hacjendy zbli�a�o si� dw�ch
je�d�c�w. W ma�ej dolince, niedaleko zabudowa� jeden z nich zatrzyma� konia i rzek�:
- Tutaj b�dziemy musieli zaczeka�.
. - Dlaczego, , senior Pirnero? - spyta� drugi. - Bo nie wiemy jak wygl�da sytuacja
w hacjendzie. . Juarez ju� ruszy�, Francuzi kr�c� si� tam tak�e, wi�c nie mo�na wiedzie�
kogo tam zastaniemy, przyjaci� czy wrog�w. Musimy za- czeka� a� do rana i wtedy
przekonamy si� jak sprawy stoj�. - W takim razie nie wolno zapala� ogniska. . Co
z pa�skimi oczami, bol� jeszcze? - O nie. Pa�skie ziele sprawi�o cuda. Wprawdzie
jednego mi brak, ale za to drugim widz� tak dobrze jak przedtem. - To mnie cieszy,
, a wi�c zsi�d�my z koni i zaczekajmy do rana. Przywi�zali wierzchowce do krzak�w,
sami za� roz�o�yli si� w trawie, znu�eni bardzo po- dr� zaniechali dalszej rozmowy.
Oko�o pomocy nie s�ysz�c nic podejrzanego uko�ysani cisz� rzecz ywi�cie chcieli si�
prze- spa�, gdy nagle rozleg� si� jaki� silny t�tent. - Kto tu mo�e przybywa�? -
rzek� ten, kt�rego drugi tytu�owa� Pirnero. - Pos�uchaj, nadje�- d�a kto� jeszcze.
Chwycili za bro�, nagle zauwa�yli, �e jeden z je�d�c�w zatrzymuje konia i wo�a za
siebie: - Kto nadje�d�a?
? - A kto wola?
? - Taki jeden, , co posy�a kulk�, je�li nie otrzyma odpowiedzi. - Oho, , ja te�
ma strzelb�. S�ycha� by�o naci�ganie kurk�w. - Odpowiadaj! ! - krzykn�� ten pierwszy.
. - Podaj przynajmniej has�o!
! - Has�o? - zapyta� ten z ty�u. - Je�li wspominasz has�o, to musisz by� cywilizowanym
cz�o- wiekiem, zreszt� m�wisz po hiszpa�sku jak biali. Nale�a�e� do za�ogi del Erina?
- Tak.
. - Jeste� pewnie jednym z vaqueros ?
- Nie, by�em w s�u�bie u seniora Kortejo. - Do diab�a, , to jeste�my kamratami. -
Tobie te� si� uda�o uciec?
? - Dzi�ki Bogu, , tak. - W takim razie nie potrzebujemy na siebie nastawa�, , mo�emy
si� nawet po��czy�. - Naturalnie, , chod� do mnie. Rozmowy tej z najwi�ksz� uwag�
s�uchano w w�wozie, po czym jeden z siedz�cych tam, podszed� do uciekinier�w z tymi
s�owami: - Prosz�, , nie przestraszcie si� tylko! Jeste�my nastawieni przyjacielsko.
- Do stu piorun�w? - szepn�� jeden. - Co gadacie? To przecie� ludzie, tego durnego
Korte- ja. Obaj Meksykanie stan�li w pierwszej chwili jak ra�eni piorunem, dopiero
po jakim� czasie jeden z nich spyta�:
8 - Co�cie za jedni? ? Tak�e uciekinierzy?
- Nie. . - No c�, , to musimy by� ostro�ni. Ilu was jest? - Dw�ch.
. - Chyba �artujecie, , sk�d przybywacie? - Od rzeki Rio Grand� del Norte.
. - A gdzie zmierzacie?
? - Do hacjendy del Erina.
. - Do kogo?
? - Do mojej c�rki i do was.
. - Do c�rki? ? Kim jeste�cie? - Nie poznajecie mnie po g�osie? ? Ja jestem Kortejo.
- Bzdura! ! - szepn�� jego towarzysz. . - Ta gra przestaje by� zabawna.
. - Kortejo? - spyta� Meksykanin - Nie opowiadajcie takich niedorzeczno�ci. Kortejo
nie b�- dzie powraca� tylko z jednym cz�owiekiem. - Ale tak w�a�nie jest! ! Zaraz
zobaczycie. Przyjd� do was. - Ale sam. . Trzymam strzelb� gotow� do strza�u. Uciekinierzy
po��czyli si� i bacznie nas�uchiwali zbli�aj�cych si� krok�w. Poznali, �e rze- czywi�cie
idzie tylko jeden cz�owiek, wi�c si� nieco uspokoili. Kortejo podszed� i zatrzymu-
j�c si� w bezpiecznej odleg�o�ci powiedzia�: - Ma kt�ry� z was przy sobie zapa�ki?
Ja przybywam z dzikiej puszczy, wi�c cierpi� na ich brak. - Zapa�ki? ? Do czego?
- spyta� jeden Meksykanin. - Aby�cie przy �wietle mogli mnie obejrze� i rozpozna�.
. - Je�li tak, , to dobrze. Zbli� tutaj swoj� twarz. Si�gn�� do kieszeni. Wkr�tce
potem b�ysn�� s�aby p�omie� i o�wietli twarz Korteja. - Do diab�a! ! - zawo�a�. .
- To naprawd� wy, , senior Kortejo. Gdzie macie pozosta�ych. - O tym dowiecie si�
p�niej. . Powiedzcie mi najpierw, co si� sta�o w hacjendzie, �e musieli- �cie ucieka�.
- Jeste�my dosy� daleko od hacjendy, wi�c nie mamy si� chyba czego obawia�. Mo�e
uda nam si� spotka� jeszcze kilku naszych. Obaj Meksykanie zsiedli z koni. - Chod
cie ze mn� do w�wozu - rzek� Kortejo. - Tam mo�emy si� dobrze ukry�. Nawet, gdyby
jeszcze kt�ry� z naszych uciek� to i tak b�dzie musia� przeje�d�a� ko�o nas, wi�c
wtedy go przywo�amy. Podeszli do towarzysza Korteja. Ten dotychczas w milczeniu przys�uchiwa�
si� ich rozmo- wie. Gdy si� zbli�yli po�o�y� r�k� na ramieniu Korteja i spyta�: -
Senior, , to prawda? Nazywacie si� Kortejo? - Tak, , prawda - odrzek�.
. - Nie Pirnero?
? - Nie.
. - I nie przyszed� pan z fortu Guadaloupe? - Nie, , przyjacielu. - Nie nazywajcie
mnie przyjacielem. Zawiedli�cie mnie i ok�amali�cie, wi�c o przyja�ni nie mo�e by�
mowy. - Nie denerwujcie si� zbytecznie - odezwa� si� Kortejo, chc� go uspokoi�. -
Zmuszony by- �em do k�amstwa, nie mia�em jednak z�ego zamiaru. - Podczas podr�y
nie raz s�yszeli�cie jakie mam o was zdanie.
.
9 - To prawda, w�a�nie dlatego ukrywa�em przed wami moje prawdziwe nazwisko. Pomimo
tego, ch�tnie wype�ni� to, co wam obieca�em, bo rzeczywi�cie wy�wiadczy�e� mi wielk�
przys�ug�. My�liwy Grandeprise zamilk� na chwil�, chc� widocznie opanowa� swoj� z�o��,
po czym rozwa�ywszy wszystkie za i przeciw odezwa� si�: - Wprawdzie nie zwyk�em wierzy�
nikomu, kto mnie raz ok�ama�, mimo tego musz� was spyta� raz jeszcze, czy to prawda,
�e znacie Henryka Landol�? - To prawda - odpowiedzia� Kortejo.
. - Czy tym razem m�wicie prawd�?
? - Tak.
. - I to prawda, �e macie si� z nim spotka�? - Naturalnie.
. - Mogliby�cie na to przysi�c?
? - Przysi�gam, , �e to prawda. - Dobrze, w takim razie daruj� wam wszystko inne.
Potrzebowali�cie pomocy, wi�c pospie- szy�em z ni�, bo jeste�cie cz�owiekiem. Wasze
po�o�enie by�o godne politowania, musieli�cie si� ratowa�, a wiec nie mog� bra� wam
tego za z�e, �e mnie ok�amali�cie. Teraz jednak ocze- kuj�, �e dotrzymacie przyrzeczenia.
- Macie na my�li zap�at�?
? - To nie jest najwa�niejsze, , musz� dosta� Landol�. - Dostaniecie go. . Oto moja
r�ka! Amerykanin uj�� j� i na znak zgody potrz�sn�� zamaszy�cie. - No to sprawa za�atwiona
- powiedzia�. - Nie jestem waszym politycznym sprzymierze�- cem i co do tego nie
mo�ecie na mnie liczy�, ale co do waszych osobistych spraw, b�d� wam pomaga� i zostan�
a� do czasu, gdy uda mi si� schwyta� Landol�. - Senior Kortejo, , co to za cz�owiek?
- spyta� jeden z nowoprzyby�ych Meksykan�w. - My�liwy ze Stan�w Zjednoczonych - odpar�
Kortejo.
. - Jak si� nazywa?
? - Grandeprise.
. - Grandeprise, , ach! Znam go. Szkoda, �e jest tak ciemno. - Znacie mnie? ? - spyta�
my�liwy. - Sk�d?
? - M�j stryj opowiada� mi o was. . Znacie ojca Hilario? - Ojca Hilario? ? Tego,
kt�ry najpierw by� w klasztorze della Barbara, w Santa Jaga? - Tak.
. - Czy go znam? ? On mi przecie� uratowa� �ycie. - Tak. Byli�cie w�wczas w podr�y,
czy na polowaniu i przybyli�cie do Santa Jaga w op�a- kanym stanie. - Pocz�a trzepa�
mn� febra. Ojciec Hilario zlitowa� si� nade mn�, przygotowa� mi lekar- stwo i piel�gnowa�.
Bez jego pomocy umar�bym. Je�eli jeste�cie jego bratankiem, to musimy zosta� przyjaci�mi.
Oto moja r�ka. W tej chwili da� si� s�ysze� t�tent kilku koni. Mo�e z dziesi�ciu
je�d�c�w zbli�a�o si� do w�wozu. - Co za ohydna droga! ! - zawo�a� jeden z nich -
Kark sobie mo�na skr�ci�.
. - To i tak lepsze ni� da� si� z�apa� Indianom, , straci�by� wtedy skalp - powiedzia�
drugi.
. Z rozmowy tej Kortejo pozna�, �e i ci ludzie musieli nale�e� do jego za�ogi, dlatego
zawo�a�: - Czekajcie! ! St�jcie! Tu jest nas wi�cej. W jednej chwili je�d�cy zatrzymali
konie, s�ycha� by�o jak przygotowuj� bro�. - Kto tam? ? - spyta� jeden z nich. -
Ja tu jestem! ! - odpar� bratanek ojca Hilario.
. - Ach, , to ty Manfredo! Poznaj� ci� po g�osie. Ilu was jest?
10 - Czterech! ! Senior Kortejo jest z nami.
- Senior Kortejo? ? Czy to mo�liwe? - Tak. W�a�nie zamierza� wr�ci� do hacjendy,
gdy go spotkali�my. Zsi�d�cie z koni i chod�- cie do nas. Zrobili jak im radzi�.
Konie przywi�zali do ko�k�w, sami za� weszli do w�wozu. Tych dzie- si�ciu spotka�o
si� tak�e przypadkiem. Wsp�lnie uradzili, �e udadz� si� na p�noc, bo wie- dzieli,
�e tam w�a�nie jest Kortejo z reszt� wojska, liczyli, i� si� spotkaj�. - Ale na Boga,
, co si� sta�o? - spyta� Kortejo. - Hacjenda zosta�a napadni�ta - odpowiedzieli.
. - Przez kogo? ? Przez Indian? Czy dobrze s�ysza�em? - Tak.
. - A wy uciekacie, , zamiast si� broni� i walczy�? - Co? Mo�e nie walczyli�my? Bronili�my
si� ile tylko si� nam sta�o, ale przeciw takiej sile nie mo�na by�o nic zdzia�a�.
- Czyli, , �e zaj�li ju� hacjend�? - Niestety.
. - Ilu ich by�o? - Kto zliczy�by tych diab��w. . Musia�o by� ich przesz�o tysi�c.
- M�j Bo�e? ? A gdzie moja c�rka? - Kto to mo�e wiedzie�.
. - Wy nie wiecie? ? - spyta� Kortejo z przera�eniem. - Musieli�cie j� przecie� widzie�.
. - To nie by�o mo�liwe. Czerwone psy napad�y na nas tak niespodziewanie, �e na nic
nie by�o czasu. - Co za nieszcz�cie! ! Co to byli za Indianie? Mo�e Apacze? - O
nie, s�ysza�em jak jeden z nich nazywa� si� Mistek�. Nie byli ubrani jak zwyczajni
In- dianie. - Musz� wiedzie� co si� sta�o z moj� c�rk�. . Inaczej nie mog� opu�ci�
tej okolicy. - Uspok�jcie si� senior! - odezwa� si� Grandeprise. - Mistekowie nie
s� tak straszni jak Apacze czy Komancze. Mia�em sposobno�� ich pozna�. Kobiet nie
zabijaj�. - To mnie pociesza, , ale mimo tego musz� si� dowiedzie�, jaki los j� spotka�.
- To zupe�nie naturalnie, , �e chcecie si� dowiedzie� co spotka�o c�rk�. - Ale jak?
? Sam nie mog�, a �aden z moich nie �mie pokaza� si� w hacjendzie? - Pozostawcie
to na mojej g�owie. . Ja potrafi� pods�uchiwa�. W razie potrzeby udam si� jutro do
hacjendy. Przede wszystkim trzeba si� dowiedzie�, czemu Mistekowie napadli na hacjen-
d�. - Kto to mo�e wiedzie�! ! - powiedzia� jeden z uciekinier�w.
. - Musieli mie� przecie� jaki� pow�d. . Nie zauwa�yli�cie przedtem czego� niezwyk�ego?
- Zauwa�yli�my.
. - Co takiego?
? - Wczoraj o p�nocy, , na jednej z pobliskich g�r b�ysn�� ogromny p�omie�. - To
m�g� by� przypadek.
. - O nie, to musia� by� znak, bo zaraz potem, na rozmaitych g�rach zab�ys�y podobne
p�o- mienie. - Naoko�o?
? - Tak.
. - W takim razie rzeczywi�cie musia� to by� znak. . My�l�, �e Mistekowie zwo�ali
si�, aby was senior Kortejo, jako wroga Juareza wyrzuci� z kraju. To jednak musia�o
by� przez kogo� ob- my�lane. Ciekawy jestem kto by� ich dow�dc�? - Nie mieli�my czasu
zauwa�y� tego.
. - Nie by�o z nimi �adnego bia�ego?
?
11 - Nawet dw�ch.
. - Naprawd�? ? Mo�e uda nam si� zgadn�� co to byli za ludzie? - Nikt z nas nie wie.
Przybyli na koniach i zsiad�szy z nich weszli do pomieszczenia stra�ni- k�w m�wi�c,
�e chc� si� widzie� z seniorit� J�zef�. - Pozwolili�cie na to?
? - O nie. Stra�nik nie chcia� im na to pozwoli�, ale jeden z nich uderzy� pi�ci�
wachmistrza tak, �e pad� na ziemi�, po czym obaj wyszli i udali si� na g�r�. - Co
by�o potem?
? - Potem. . . potem da� si� s�ysze� u seniority strza�, po czym natychmiast us�yszeli�my
wycie czerwonych diab��w, kt�rzy ze wszystkich stron spadli nam na karki. - Ilu was
by�o w wartowni? - Mo�e dwudziestu, , a mo�e i wi�cej. - Czyli, �e przesz�o dwudziestu?
- spyta� Grandeprise ze zdziwieniem i odcieniem pogardy. - I tych dwudziestu pozwoli�o
obali� pi�ci� swego wachmistrza? - Co mieli�my robi�?
? - Obali� jego samego.
. - Ha! Powinni�cie go zobaczy�. Nie powiedzia� nam kim jest. Wszed� do �rodka i
zachowy- wa� si� jakby by� sprzymierze�cem seniora Kortejo, albo jego wys�annikiem.
Zamiast pro�by rozkazywa�. - Je�eli si� nie myl�, , to prawo do rozkazywania na hacjendzie
ma tylko senior Kortejo. - To prawda, , ale kilku my�la�o, �e to Pantera Po�udnia.
- Tak, ten rzeczywi�cie jest sprzymierze�cem seniora, ale przecie� sami m�wili�cie,
�e to by� bia�y. - Tak.
. - A Pantera Po�udnia jest Indianinem.
. - W takiej chwili nikt o tym nie pomy�la�.
. Opowiedzieli mu wszystko w miar� dok�adnie. Grandeprise s�ucha� uwa�nie po czym
po- trz�sn�� g�ow� w zamy�leniu i rzek�: - Takiego m�czyzn�, tak silnie zbudowanego
z tak� sam� d�ug� brod� i w takim stroju, wi- dzia�em razem z Juarezem nad Rio Sabinas.
Ciekawy jestem, czy t o ten sam? - Kto to by� - spyta� Kortejo.
. - Tego nie wiem, , ale Juarez wielce go powa�a�. - Powiedzia�e�, , �e w pokoju
mojej c�rki rozleg� si� strza�? - spyta� Kortejo. - Tak.
. - �wi�ta Panienko! ! Zastrzeli j�. - W�tpi� - odpar� Grandeprise. . - Czy to prawda,
, �e zaraz po strzale zacz�� si� atak? - Tak jest.
. - Czyli, �e strza� ten by� sygna�em do rozpocz�cia walki. Mo�ecie by� spokojni
o wasz� c�rk�. - Ale na pewno musieli j� uwi�zi�!
! - To prawdopodobne.
. - Musimy j� uwolni�.
. - Naturalnie, , pomog� wam. - A czy nie by�oby dobrze ju� teraz podj�� odpowiednie
kroki?
? - Hm! ! - mrukn�� strzelec. . - To niebezpieczne. . Co za kroki, macie senior na
my�li? - Ja tego nie wiem, ale je�eli si� nie myl�, to powiedzieli�cie, �e znacie
si� na sztuce pods�u- chiwania? - Tak powiedzia�em, , ale podejrzewam, �e ca�a hacjenda
pilnowana jest przez setki Indian. - Jutro te� b�dzie strze�ona, , a w nocy �atwiej
si� podkra�� ni� w dzie�.
12 - To wasze zdanie. Teraz Indianie przeszukuj� ca�� okolic� szukaj�c zbieg�w. Gdyby
mnie
z�apali uwa�aliby za jednego z waszych i powiesili bez s�du. Jutro to co innego.
Mog� w ci�- gu dnia uda� si� tam zupe�nie otwarcie i powiedzie�, �e jestem Amerykaninem.
- Ale wiele z�ego mo�e si� zdarzy� do tego czasu.
. - To prawda - odrzek� Grandeprise z namys�em.
. - Senior Grandeprise, , ja was b�agam, czy�cie i dzia�ajcie o ile mo�liwe jak najpr�dzej.
- To bardzo niebezpieczna sprawa! ! W kt�rym kierunku le�y hacjenda? - Tam, , prosto
- powiedzia� jeden z uciekinier�w.
. - Jak d�ugo trzeba tam i��?
? - P� godziny.
. - No c�, , odwa�� si� i p�jd� zaraz. - Dzi�kuj� wam! - rzek� Kortejo. - Nie po�a�ujecie
tego, �e dla mnie i mojej c�rki nara�acie si� na niebezpiecze�stwo. - Mam nadziej�,
�e dotrzymacie senior s�owa. Przypominam wam Henryka Landol�. Ale, ale w tej ciemno�ci
trudno mi b�dzie trafi� z powrotem. Znacie g�os meksyka�skiej �aby? - Znamy.
. - Kto z was potrafi na�ladowa� ten g�os?
? - Ja potrafi� - odpowiedzia� kt�ry� z uciekinier�w.
. - Dobrze. Je�eli nie da�bym rady odnale�� tego w�wozu wydam z siebie taki sam g�os,
a ty mi wtedy odpowiesz. W nocy s�ycha� go daleko, wi�c nie b�d� musia� d�ugo b��dzi�.
- Kiedy wr�cicie?
? - Tego nie wiem. Mo�e i nie wr�c�, bo jak mnie z�api�, to nie wypuszcz� ju� ze
swych szpon�w �ywym. - �wi�ta Madonno, , nie pozw�l na to. - Je�eli nie wr�c� do
rana nie troszczcie si� o mnie i rad�cie sobie jak mo�ecie. Konia moje- go zostawi�
tutaj. Zachowujcie si� spokojnie, by Mistekowie was nie znale�li. A teraz, do widzenia!
Zuchwa�y strzelec znikn�� w ciemno�ciach. Wprawdzie powiedzia�, �e nie jest i nie
zostanie stronnikiem Korteja, ale gdyby zna� wszystkie jego sprawki z pewno�ci� ani
palcem by nie ruszy� w j ego interesie i nie nara�a�by �ycia dla c�rki cz�owieka
o takiej przesz�o�ci. Jak tylko znikn�� pozostali roz�o�yli si� w trawie opowiadaj�c
sobie swoje wzajemne prze- �ycia i przygody, naturalnie za��dali te� od Korteja,
by im opowiedzia� swoje dzieje. Nie by�y one dla niego korzystne, gdyby si� zdradzi�,
�e owa wyprawa do rzeki Rio Grande del Norte spe�za�a na niczym i �e wszystkich jego
kompan�w wymordowano, m�g�by si� pozby� reszty stronnik�w, dlatego postanowi� k�ama�.
Opowiedzia� im, �e ich towarzysze pozostali ukryci w zaro�lach i czatuj� na transport,
kt�ry znacznie si� op�ni� i nadejdzie do- piero po kilku dniach. Sam chcia� tymczasem
przyby� do hacjendy, lecz na nieszcz�cie wpad� po drodze w r�ce Apacz�w, kt�rzy
go tak fatalnie zranili i pozbawili oka. S�uchali go bez cienia podejrzenia. - Ale
co teraz uczynimy? ? - spyta� jeden z nich. - Hacjenda przepad�a.
. - Jeszcze nie ca�kiem - odpar� Kortejo. . - Musia�o si� przecie� wi�cej was uratowa�.
. - Raczej nie. Kto w pierwszej chwili nie uszed�, niezawodnie pozosta� w szponach
czerwo- nosk�rych. - No zobaczymy. Tymczasem nie tra�my nadziei. Z brzaskiem dnia
dowiemy si� czy jeste- �my tylko my. Je�eli uratowa�y si� jeszcze inni, po�ci�gamy
ich tutaj. - I co z tego, wtedy te� nie damy rady odbi� hacjendy. - Dlaczego nie?
? - Bo b�dziemy za s�abi.
. - My�lisz, , �e tysi�c Mistek�w b�dzie tutaj siedzie� ca�y czas?
13 - Naturalnie, je�eli to prawda co ten Amerykanin powiedzia�, �e przeszli na stron�
Juareza,
to zostan� tutaj. - W kr�tkim czasie nasze si�y te� si� wzmocni�.
. - W jaki spos�b?
? - Moi agenci ci�gle werbuj�, ma nadej�� nowy transport z po�udnia. Przyci�gniemy
go do nas. - Oni nas nie znajd�.
. - Te� tak sobie pomy�la�em - odezwa� si� Manfredo. - Zapewne polez� wprost w pazury
Mistek�w, bo b�d� my�leli, �e jeste�my w hacjendzie. - Przeszkodzimy temu, , przechwytuj�c
ich po drodze. - Gdzie?
? - Musimy sobie znale�� stosowne miejsce.
. - Mo�e jaki� dom?
? - Nie, , to zbyt niebezpieczne. - Chcecie by�my koczowali w lesie, , jak jacy�
rabusie? - W pierwszych dniach nie pozostaje nam nic innego. Dopiero jak wzmocnimy
si�y, zaj- miemy jakie� ma�e miasteczko, albo wygonimy Mistek�w z hacjendy. - Ja
mam lepszy pomys� - odezwa� si� Manfredo.
. - Jaki?
? - Przecie� klasztor della Barbara le�y na naszej drodze.
. - Tak, na drodze, ale ca�e miasteczko Santa Jaga jest republika�skie, wszyscy mieszka�cy
to stronnicy Juareza. - Co nas to obchodzi, , senior? - Obchodzi i to bardzo. Wyrzuc�
nas stamt�d, albo co gorsze po�api� i wydadz� w r�ce Ju- areza. - Gdyby�my liczyli
na mieszka�c�w, to rzeczywi�cie nic innego nie mogliby�my si� spo- dziewa�, ale klasztor
le�y obok miasta. - Co nam to daje?
? - Nie musimy w og�le wje�d�a� do miasteczka, ukryjemy si� w klasztorze, tak �e
nikt nas nawet nie zobaczy. - To niemo�liwe.
. - Dlaczego, , przecie� s�yszeli�cie, �e m�j stryj, ojciec Hilario mieszka w tym
klasztorze? - My�lisz, , �e zechce na pom�c? - Naturalnie.
. - A z jak� parti� trzyma?
? - Z ka�d�, kt�ra jest przeciwko Juarezowi. Juarez skonfiskowa� ca�y maj�tek klasztorny
i chcia� tak�e zlikwidowa� szpital. By� tam r�wnie� zakon �e�ski. Wiele znacznych
rod�w po- s�a�o tam swoje c�rki na wychowanie lub w s�u�b� Bogu. Tymczasem przybywa
Juarez i oznajmia, �e dziej� si� tam niecne rzeczy i likwiduje klasztory, �e�ski
i m�ski. Jeden z bu- dynk�w przeznaczy� na szpital, drugi na dom dla ob��kanych.
Czy wolno mu by�o tak samo- wolnie post�powa�? Kortejo za�mia� si� m�wi�c: - Masz
racj�, , st�d wzi�a si� niech�� twego stryja do Juareza? - Tak. M�j stryj by� opatem,
piastowa� wi�c znaczn� godno��, a teraz zosta� tylko pomocni- kiem lekarza w szpitalu;
naturalnie nienawidzi Juareza, wi�c z ochot� przyjmie nas do siebie. - A co powiedz�
na to inni, , dajmy na to jego prze�o�eni? - O tych nie mamy si� co troszczy�. Zreszt�
nie zauwa�� nawet naszej obecno�ci w klaszto- rze. - Jak to? ? Przecie� musimy tam
zajecha� i ulokowa� si�, musz� nas wi�c widzie�?
14 - O nie, nie zobacz� nas. Tam jest tyle tajemnych korytarzy, izb i kru�gank�w,
�e dostawszy
si� tam raz, mo�emy by� pewni, �e nas nawet sam diabe� nie znajdzie. - Nie znaj�
tych tajnych pomieszcze�?
? - O nie. Tylko m�j stryj je zna. Inni braciszkowie rozproszyli si� na wszystkie
wiatry, jeden jedyny ojciec Hilario dosta� pozwolenie na pozostanie tam, �e dobrze
zna si� na sztuce me- dycznej. - To rzeczywi�cie by�oby dla nas bardzo korzystne.
Musz� to dok�adnie rozwa�y�. Teraz jednak zaprzesta�my ju� rozm�w i po��my si� spa�.
Nie wiadomo co nam przyniesie jutro, mo�e znowu b�dziemy musieli nara�a� si� na trudy,
a wi�c lepiej odpocz�� dzisiaj. Mo�ecie spa� wszyscy, ja sam b�d� czuwa�. Zapanowa�a
g��boka cisza. Konie tak�e zachowywa�y si� spokojnie. Przechodz�cy obok w�wozu nie
domy�li�by si� nawet, �e w �rodku ukrywa si� trzynastu m�czyzn, kt�rzy cudem uszli
�mierci, a ju� knuj� nowe, szelmowskie plany. Wkr�tce wszyscy zapadli w g��boki sen,
opr�cz Korteja, kt�ry kr�ci� si� niespokojnie z boku na bok. Zamiast spodziewanej
zdobyczy, nad rzek� Rio Grande wyniszczy� si�y i pozby� si� oka. Przyby� do domu
spodziewaj�c si� zasta� w nim swoich i w zaciszu wr�ci� do zdrowia, a tu dowiaduje
si�, �e hacjenda zaj�ta, a jego jedyna c�rka znajduje si� w r�ku wroga. Wyrzucony
z kraju, znienawidzony przez rzesze, sam nie wiedzia� gdzie si� ukry�. Zamiast da�
sobie spok�j, pocz�� knu� z�owrogie plany, przysi�gaj�c straszliw� zemst�. Na wschodzie
niebo pocz�o si� nieco r�owi�. Wkr�tce z ciemno�ci mia�a si� wytoczy� wielka, ognista
kula. Kortejo na powa�nie zacz�� si� niepokoi� o Grandeprisa. Nagle, jaki� drobny
kamyk pocz�� si� toczy� tu� przy wej�ciu do w�wozu. Kortejo podskoczy� i �api�c za
bro� zawo�a� p�g�osem: - Kto tam?
? - Przyjaciel - odpar� przyciszony g�os.
. - Kto taki?
? - Grandeprise.
. - Dzi�ki Bogu!
! S�owa te wypowiedzia� Kortejo z g��bokim westchnieniem, wida� by�o, �e szarpa�a
nim nie- pewno�� i troska. Wszyscy pobudzili si� i podnie�li, my�liwy wszed� do �rodka.
- No, , jak wam posz�o? - spyta� Kortejo. - Dosy� dobrze! ! - odrzek� Amerykanin.
. - Macie jakie� wiadomo�ci?
? - Wasza c�rka �yje.
. - Ach, , co za szcz�cie! Jak si� o tym dowiedzieli�cie? - Pods�ucha�em ich, ,
ale dowiedzia�em si� jeszcze innych, wa�nych rzeczy. - Najwa�niejsze dla mnie, ,
�e moja c�rka �yje. B�dziemy j� mogli uratowa�. - To nie jest takie pewne, , senior.
- Musimy j� uwolni�, cho�bym mia� po�wi�ci� swoje �ycie, a wy przyrzekli�cie mi,
�e mi w tym pomo�ecie. - Hm, - chrz�kn�� strzelec i odpar� powoli - Nie wiedzia�em,
�e przeciw sobie b�dziemy mieli takich s�awnych wojownik�w. - S�awnych? ? Tych Mistek�w?
- Gdyby tylko to, , ale wiecie, kto nimi dowodzi? - Zapewne jaki� w�dz.
. - Tak, ale ten w�dz jest wi�cej wart, ni� dziesi�ciu innych, przewy�sza odwag�
i waleczno- �ci� niejednego meksyka�skiego genera�a. - Nie znam �adnego takiego wodza.
. - Nie? ? Czy�by pan nie s�ysza� o Bawolim Czole? - Bawole Czo�o? ? Przecie� on
nie �yje!
15 - �yje i przebywa w hacjendzie.
. - To niemo�liwe, , to pomy�ka! Ten cz�owiek zgin�� ju� blisko dwadzie�cia lat temu.
- Tak wszyscy s�dzili, ale bardzo si� pomylili. Sam nie raz s�ysza�em o mm najrozmaitsza
historie, ale opowiadano mi zawsze, jak o nieboszczyku. Tymczasem dzisiaj zjawia
si� nagle, w hacjendzie. To on roznieci� ten ogie� na g�rze i zwo�a� swoich wojownik�w,
aby pomogli mu zaj�� hacjend�. Zreszt� musz� wam powiedzie� senior, �e wiel e rzeczy
przede mn� zata- ili�cie. - Tak, , a co? - Nie wyjawili�cie mi wielu szczeg��w.
Gdybym wcze�niej wiedzia� o tym, nie pomaga�- bym wam, nawet r�ki bym wam me poda�!
- Co chcecie przez to powiedzie�?
? - To wy pojmali�cie seniora Arbelleza.
. - Pozornie.
. - Pozornie? Przecie� kazali�cie go bi� dop�ki nie zemdla�, a potem zosta� wrzucony
do piw- nicy i skazany na �mier� g�odow�? - Ok�amali was.
. - Kto mia�by mnie ok�ama�, kiedy nikt nie mia� poj�cia o tym, �e ich pods�uchiwa�em.
Ow� poczciw� Mari� Hermoyes, kt�ra mnie w�wczas tak go�cinnie przyj �a, tak�e wpakowali�cie
do piwnicy. - To zwyk�a ostro�no�� z mojej strony.
. - Co za ostro�no��? ? Dlaczego w�a�ciwie zabrali�cie hacjend� seniorowi Arbellezowi?
- Bo prawnie mnie si� nale�y. Sfa�szowa� dokumenty i na mocy tego chcia� udowodni�,
�e hrabia Rodriganda darowa� mu j� i to on jest spadkobierc� hrabiego. - Ale co was
to mog�o obchodzi�? Czy hrabia was ustanowi� dziedzicem? Mogli�cie odda� spraw� do
s�du, a nie dzia�a� samowolnie, bo to gwa�t, za jaki sami mo�ecie by� poci�gni�ci
do odpowiedzialno�ci. Kortejo odpar� zniecierpliwiony: - Bardzo cz�sto zdarza si�
pods�uchuj�cemu, tak jak i wam, �e s�yszy co� niedok�adnie. Po- mylili�cie si� w
tej sprawie, tak jak i z tym, �e Bawole Czo�o jest w hacjendzie. - Przecie� go widzia�em.
. - Bawole Czo�o?
? - Tak.
. - Musia� to by� kto� inny - odpar� Kortejo z drwi�cym u�miechem.
. - Nie, , to by� on. - By� to mo�e kto� inny, , kto� kto przybra� jego imi�. - Nie,
to by� sam Bawole Czo�o, bo widzia�em go razem z drugim, kt�ry tak�e podobno wtedy
zagin��. Korteja twarz zmarszczy�a si� i bez zwyk�ej pewno�ci w g�osie zapyta�: -
Kto to m�g� by�?
? - Nied�wiedzie Serce, , w�dz Apacz�w! - Bzdura!
! - My�lcie sobie co chcecie, a ja wam powiadam, �e je�eli co� widz� na w�asne oczy,
tego nikt nie �mie podwa�a�. - Naprawd� widzieli�cie Nied�wiedzie Serce?
? - Tak jest.
. - Zna� go pan przedtem?
? - Bardzo dobrze. Spotka�em go w g�rach Sierra Varana, razem z Piorunowym Grotem,
nie- mieckim my�liwym, kt�ry w�a�ciwie nazywa si� Helmer. - Piorunowy Grot? ? Helmer?
Tego tak�e pan zna�? - Tak i dlatego dzisiaj go rozpozna�em.
.
16 - Rozpozna� pan? ? Jak to?
- Tak�e by� w hacjendzie. . - Chcecie bym uwierzy� w to, , �e nie�ywi zmartwychwstaj�?
- O nie. Dzisiaj dowiedzia�em si� tylko, �e ci kt�rzy byli powszechnie uwa�ani za
zaginio- nych, w rzeczywisto�ci �yj�. - Nied�wiedzie Serce, , Bawole Czo�o i Piorunowy
Grot z ca�� pewno�ci� nie �yj�, wiem to. - Sk�d?
? - Od kogo�, , kto by� �wiadkiem ich �mierci. - Dajcie temu �wiadkowi po pysku,
jak go tylko zobaczycie, bo solidnie na�ga�. Nie zapomi- nam twarzy ludzi, kt�rych
cho� raz widzia�em. �w Sternau, kt�rego nazywaj� Ksi��� Ska�, w og�le si� nie zmieni�,
od razu go pozna�em. Dziwna trwoga �cisn�a Korteja za gard�o. - Sternau? ? - spyta�.
- Tak.
. - Przecie� on te� nie �yje.
. - �yje! ! Widzia�em go, sta� w drzwiach hacjendy. - Znali�cie go?
? - Nie, ale mi go dok�adnie opisano. To ten sam, co pi�ci� powali� wachmistrza
na ziemi� i ten sam olbrzym, kt�rego widzia�em przy Juarezie. - M�wicie o rzeczach,
, o kt�rych nawet nie �ni�. Opowiedzcie mi wszystko dok�adnie. - Podkrad�em si� szcz�liwie
do hacjendy pomimo tego, , �e ma�e oddzia�y Mistek�w szuka�y zbieg�w. Doszed�em a�
do ogrodzenia i siedz�cych wewn�trz wrog�w. - Co za szalona odwaga! ! - zawo�a� jeden
Meksykanin. - To nie jest takie straszne, jak si� zdaje. Jak tylko ujrza�em lub us�ysza�em,
�e kto� si� zbli- �a, rozci�ga�em si� na ziemi jak d�ugi i udawa�em nie�ywego. Poniewa�
by�o tam wystarcza- j�co du�o trup�w, wi�c na jeszcze jednego nikt nie zwraca� uwagi.
Le��c tak przy ogrodzeniu pods�uchiwa�em rozmow�. W pierwszym rz�dzie dowiedzia�em
si�, �e Ksi��� Ska�, Pioruno- wy Grot, Nied�wiedzie Serce i Bawole Czo�o znajduj�
si� w �rodku. Widzia�em ich nawet wszystkich, bo na podw�rzu by� rozpalony ogie�
i jasno o�wieca� ca�� przestrze�. - To jednak rzeczywi�cie tylko z�udzenia! ! - krzykn��
z triumfem Kortejo.
. - To �wi�ta prawda. . Je�eli chcecie si� przekona�, to Sternaua mo�ecie tak�e zobaczy�.
- Gdzie?
? - Przy kamienio�omie, , gdzie� tutaj w pobli�u, dok�adnie jednak nie wiem gdzie.
- Tam jest Sternau?
? - Teraz nie, , ale zaraz rankiem ma wyruszy�, by pogrzeba� tam zmar�ych. - Musz�
go zobaczy�.
. - Spr�bujcie senior Kortejo - odpar� my�liwy z odcieniem ironii.
. - B�dziecie mi towarzyszy�?
? - Ja? Ani mi to w g�owie. Ju� teraz nara�a�em sk�r� zupe�nie niepotrzebnie, w czasie
dnia nie zamierzam jednak i�� na pewn� rze�. - Czy to jest tak niebezpieczne?
? - Chcecie mo�e podej�� tego cz�owieka? ? B�agam, nawet tego nie pr�bujcie! - W
takim razie musz� tego zaniecha�.
. - Radz� wam szczerze.
. - Jeste�cie rzeczywi�cie przekonani, , �e tych czterech m�czyzn �yje i znajduj�
si� obecnie w hacjendzie del Erina? - Przecie� ich widzia�em.
. Kortejo sam nie wiedzia� w co ma wierzy�. Je�eli to by�a prawda, w�wczas Landola
oszuka� go w okrutny spos�b. Je�eli tak, to zemsta go nie minie, a ci cudem uratowani
i tak maj� zapi-
17 san� �mier�. Jedno go tylko niepokoi�o, �e jego c�rka znalaz�a si� w�a�nie w r�kach
tych wro-
g�w. - Powiedzia� pan, , �e moja c�rka �yje? - spyta�. - Tak, , jest uwi�ziona. -
A jak si� z ni� obchodz�?
? - Tego nie wiem.
. - Zapewne strzeg� jej w jej w�asnym pokoju?
? - O nie. . Zamkn�li j� w piwnicy, w tej samej, w kt�rej zamkn�a i g�odem morzy�a
Arbelleza. - O przekl�ci! ! Mo�e ona te� g�oduje? - Prawdopodobnie.
. - Sk�d to wszystko wiecie?
? - Mistekowie rozmawiali mi�dzy sob�.
. - Ona musi zosta� uwolniona. . Nie da�oby si� teraz czego� zrobi�, senior Grandeprise?
- Nie. Ale je�eli chcemy co� uczyni�, potrzeba dzia�a� szybko. S�ysza�em, �e wys�ali
kilku go�c�w do Juareza. - Do diab�a! ! On got�w tu przyjecha�! - Tego, �e zjedzie
tutaj z ca�� armi� mo�na si� spodziewa�, a w�wczas za p�no b�dzie, by my�le� o ratunku.
- Co robi�? ? Co robi�? - biada� zrozpaczony Kortejo. - Teraz nie mo�na tego rozstrzygn��.
Wstaje dzie�. Musimy si� lepiej ukry�. Mo�e w czasie dnia najdzie mnie jaka� szcz�liwa
my�l. W ka�dym razie wieczorem znowu pojad� do ha- cjendy, mo�e si� dowiem czego�
nowego. Dopiero wtedy uradzimy, co mamy robi� nast�pne- go ranka. D�u�ej zwleka�
nie mo�emy. - Pojutrze by�oby za p�no?
? - Nie domagajcie si�, senior Kortejo, rzeczy niemo�liwych. Gdybym wam nie poda�
r�ki i nie da� s�owa, �e b�d� wam pomaga�. . . to z pewno�ci� obecnie nie wyst�pi�bym
przeciw tym s�awnym i prawym m�om, kt�rym na pewno nie zdo�am sprosta� i dla kt�rych
musz� �ywi� szacunek. Znacie mo�e gdzie� w pobli�u jak�� dobr� kryj�wk�? - Znam.
. - Gdzie?
? - Na p�noc od hacjendy ci�gnie si� las.
. - To nie dla nas. Musieliby�my przeje�d�a� ko�o hacjendy i do tego ko�owa�. Zaraz
b�dzie jasno, wi�c �atwo mogliby nas dojrze� wys�ani na patrol Mistekowie. Przypominam
sobie, �e gdy kiedy� tu by�em, to widzia�em w pobli�u, na zachodzie g�r� zaro�ni�t�
lasem. Nie znacie jej? - Macie na my�li g�r� el Reparo.
. - Tam jest przecie las i to na tyle g�sty, , �e mogliby�my si� w nim ukry�? - Tak.
. Chcecie si� tam uda�? - To b�dzie najprostsze. B�dziemy dostatecznie oddaleni od
hacjendy i na pewno nikt nas tam nie b�dzie szuka�, a do tego b�dziemy dostatecznie
bezpieczni a ja wieczorem znowu b�d� m�g� podkra�� si� do zabudowa�. - Wyruszamy
st�d?
? - Oczywi�cie. Coraz bardzie si� rozwidnia, wi�c siadajmy na konie i dajemy drapaka,
aby nikt nas nie zauwa�y�. Ale nie mo�emy tam jecha� bezpo�rednio, gdy� �atwo mo�na
by by�o okry� nasze �lady. Propozycja zosta�a wykonana natychmiast. Przybyli do p�nocno-
wschodniego stoku i pod zas�on� drzew wdrapali si� na g�r�. G�ste krzaki utrudnia�y
wspinaczk�. Musieli zsi��� z ko- ni, gdy� inaczej nie dotarliby na miejsce. - Mo�e
tutaj si� zatrzymamy i ukryjemy? ? - spyta� Kortejo.
18 Pytanie skierowa� do Grandeprisa, kt�ry swym do�wiadczeniem przewy�sza� wszystkich
in-
nych, a swoim ca�ym zachowaniem wzbudza� szacunek pozosta�ych i to w�a�nie on sta�
si� niekwestionowanym dow�dc�. Teraz zapyta�: - Dlaczego tu, , senior? - Bo tu tak�e
jeste�my bezpieczni i nie potrzebujemy si� z takim trudem wspina� pod g�r�.
. - Zosta�cie gdzie chcecie, , ja id� dalej. - Dlaczego?
? - Bo tam jest szerszy widok. Mo�e uda mi si� znale�� miejsce, z kt�rego cho� z
oddali b�- dzie wida� hacjend�. By� to rzeczywi�cie wa�ny pow�d, wi�c w milczeniu
pocz�li si� drapa� pod g�r�. Wreszcie dotarli do miejsca, gdzie droga prowadzi�a
�agodnie, ju� na sam wierzcho�ek. Drzewa by�y coraz rzadsze a widok coraz lepszy.
Amerykanin pop�dzi� naprz�d i chcia� w�a- �nie wychyli� si� z lasu, gdy nagle co�
go cofn�o do ty�u. - Co nowego? ? - spyta� post�puj�cy za nim Kortejo. - Pst! Jacy�
je�d�cy. - Gdzie?
? - Tam, na lewo, w�a�nie wyje�d�aj� z krzak�w. Musi tam by� jaka� �cie�ka. Cofnijcie
ko- nie, by nas nie zdradzi�y. Widzicie tych dw�ch na przedzie? - spyta� si� Korteja.
Ten zblad� jak p��tno. - Widz� - rzek� p�g�osem.
. - Znacie mo�e kt�rego� z nich?
? - O Bo�e! ! Oni rzeczywi�cie �yj�, to� to Bawole Czo�o. - A ten drugi?
? - To Helmer!
! - Tak jest, to Piorunowy Grot, a dalej. . . co do diab�a, widz� jak�� dziewczyn�,
kt�r� wioz� ze sob�. - O Bo�e! ! - zawo�a� Kortejo zapominaj�c o zachowaniu ostro�no�ci.
. - To J�zefa!
! - Wasza c�rka?
? - Tak.
. - Co za przypadek. . Jak to dobrze, �e nie zostali�my na dole. - Czego oni tu chc�?
? Dlaczego wlok� j� tutaj, na g�r�. - Nied�ugo si� przekonamy. Aha, skr�caj� na prawo.
Podczo�gajmy si� senior za nimi, przez krzaki. Zatrzymali si� w miejscu, z kt�rego
mo�na by�o ogl�da� ca�� sceneri�. - Staw! ! - szarpn��. . - Widzicie go senior, ,
Kortejo? - Widz�, , ale chyba nie chc� jej utopi�? - My�l�, �e nie. �eby j� zg�adzi�,
nie musieliby jecha� a� tak daleko, widocznie maj� inne zamiary. Widzieli, jak zsiedli
z koni i zdj�li J�zef�. Widzieli tak�e, jak rozmawia� z ni� Bawole Czo- �o, po czym
zbli�y� si� do stawu i wydal z siebie g�o�ny, �a�osny ton. Natychmiast ukaza�y si�
krokodyle. - O Bo�e, , Bo�e! Teraz ju� wiem, czego oni tutaj chc�! - j�cza� Kortejo
dr��c na ca�ym ciele, jak osika. - Czego? ? - spyta� Grandeprise. - Chc� j� rzuci�
krokodylom na po�arcie.
. - Bzdura!
! - O nie, , to pewne! To �w s�awetny staw Mistek�w, pe�en krokodyli. - Znacie go?
? - Znam.
. - Ale sami tutaj przecie� nie byli�cie?
?
19 - Nie, , ale mego bratanka, tak�e chcieli rzuci� na po�arcie tym bestiom!
- Ale� to straszne, , wr�cz nieludzkie. - Widzicie to pochy�e drzewo nad stawem.
Przywi�zali go tam do jednego konara, by te ga- dy �ar�y go po kawa�ku. - I co? -
Nic, uda�o mu si� uwolni�. Widzicie! . . . Na Boga! Jeden ju� wspina si� na drzewo.
. . ma w r�kach lasso! - Tak, , widz�, ale to nie ma przecie� nic wsp�lnego z wasz�
c�rk�. - Ale� tak, , z ca�� pewno�ci�. Senior, musimy j� ratowa�! - Naturalnie, ,
ale zaczekajmy jeszcze jaki� czas. - Potem b�dzie za p�no. . Pr�dko! Pr�dko! Oblicze
jego strasznie si� wykrzywi�o, wida� bardzo prze�ywa� m�ki, jakie czeka�y jego c�-
r�. - Teraz z�azi z drzewa, Bawole Czo�o odwi�zuje swoje lasso, ciekawy jestem, czego
oni chc�? - Chc� j� powiesi� nad stawem, tu� nad paszczami krokodyli - odpowiedzia�
Kortejo. - Je- �eli chcemy j� uratowa�, to najwy�szy czas. - Uspok�jcie si�, senior.
Ja nie s�dz�, �eby j� naprawd� chcieli da� krokodylom na po�arcie. Popatrzcie, Bawole
Czo�o nie zak�ada jej w�z��w na szyj�, tylko pod ramiona. - To jeszcze gorzej! !
Chc�, �eby j� te bestie porozrywa�y �ywcem. O Bo�e! - Zapanujcie nad sob�, , inaczej
zdradzicie i siebie, i nas. - Ale ja umieram z trwogi.
. - To nie jest konieczne. My�l�, �e si� nie myl�, to tylko dla pozoru, wprawdzie
straszne dzie�o, ale pozorne. Spodziewam si�, �e si� nam uda podczas tego uratowa�
seniorit�. - Niech niebo sprawi ten cud! ! O Bo�e! Na szcz�cie Amerykanin zatka�
mu pr�dko usta, inaczej rzeczywi�cie zdradzi�bym tymi krzykami swoj� obecno��. By�o
to w tym momencie, kiedy podci�gni�ta J�zef�, zawis�a nagl e w powietrzu. - Zwa�cie
na to, , gdzie jeste�cie, inaczej wszystko stracone! - przestrzega� Amerykanin. -
To wprawdzie przera�aj�cy widok, przyznaj�, widzicie jak bestie otwieraj� swoje paszcze
i pod- skakuj�, ale seniorita J�zefa wisi zbyt wysoko, dosi�gnie j� tylko strach.
Teraz wisi zupe�nie spokojnie, widocznie zemdla�a. Chcieli j� tylko przestraszy�.
- Ratujmy j�, , ratujmy na mi�o�� bosk�! - A jak to chcecie zrobi�?
? - Powystrzelajmy tych �otr�w!
! - To niemo�liwe! Przy pierwszym strzale padn� na ziemi� i ukryj� si� w trawie,
po czym rzeczywi�cie mog� j� spu�ci� do wody. - No to co mamy robi�? ? Powiedz -
prosi� przera�ony Kortejo.
. Grandeprise wpatrzy� si� w dal. - Aha, , siadaj� - rzek� - chc� wygodnie zaczeka�,
, kiedy wasza c�rka odzyska zmys�y. - To b�dzie dla nich chwila �mierci. Pr�dko,
spieszmy na ratunek. Prosz�, b�agam was na wszystko co dla was jest najdro�sze. -
Senior, , uspok�jcie si� - odpar�. . - Mam ju� gotowy plan.
. - Bogu dzi�ki! ! Co zamierzacie uczyni�? - Najwa�niejsze, to wywabi� stamt�d Bawole
Czo�o i Piorunowy Grot, z innymi uporam si� bez trudno�ci. - Jak zdo�amy to zrobi�?
? - Ja sam, , z dwoma innymi pobiegn� ko�o wyr�bu, a� do tego wysokiego drzewa. Tam
si� im uka�emy. - Co to da?
?
20 - Mog� si� za�o�y�, nie wiem o co, �e ci dwaj Bawole Czo�o i Piorunowy Grot, jako
najwy-
trawniejsi, natychmiast nas zobacz� i p�j da w tym kierunku, chc�c nas podej��. My
tymcza- sem cofniemy si� do lasu, po czym szybko pospieszymy do stawu i uwolnimy
wasz� c�rk�. - A dziesi�ciu Mistek�w zostanie przy niej.
. - Musimy ich powystrzela�, nie czyni� tego ch�tnie, ale da�em wam s�owo, wi�c musz�
go dotrzyma�. - Zgoda, , ale si� spieszcie. - St�jcie! - zawo�a� Amerykanin. - Zostawmy
tu nasze ubrania i ubierzmy si� w koce, na mod�� india�sk�. Kapelusze te� mo�emy
zostawi�. Podgarniemy w�osy do g�ry i wpleciemy w nie par� li�ci paproci, z dala
b�dziemy wygl�dali jak Indianie. A teraz naprz�d. Wy dwaj p�jdziecie za mn�, reszta
pozostanie tutaj i b�dzie czeka�a. Wskaza� na dw�ch Meksykan�w, kt�rzy natychmiast
id�c za jego przyk�adem zrzucili z sie- bie surduty i od�o�yli na bok kapelusze.
- A teraz szybko, , za mn�. Pobiegli we wskazanym kierunku. Wkr�tce dotarli do um�wionego
miejsca. - St�jcie! - rozkaza� Grandeprise. - Ja wyjd� pierwszy. Potem wy si� poka�ecie,
ale z po- wag� i powoli, tak jak zwykli to czyni� wodzowie Indian. Naturalnie nie
wolno nam spogl�- da� w ich kierunku, pami�tajcie. Opu�ci� zaro�la i wyszed� na skraj
przepa�ci. - Zobaczyli mnie! ! - powiedzia� do swych towarzyszy - Teraz wy, , tylko
pojedynczo! Uczynili jak im rozkaza�. Wszyscy trzej zdawali si� patrze� w zupe�nie
innym kierunku, Grandeprise jednak uwa�nie bada� grup� Mistek�w. - W�dz i Piorunowy
Grot schowali si� w traw� - zauwa�y� kt�ry�.
. - Seniorit� J�zef� podci�gn�li w g�r� - doda� nast�pny.
. - Ju� ja j� zdejm�, r�cz� za to, pozostawcie to mnie - rzek� my�liwy. - Aha, teraz
schowali si� i inni. - Trawa si� porusza.
. - Gdzie? ? - spyta� Amerykanin. - Na prawo i na lewo.
. - Racja, teraz widz�. Rozdzielili si�. Jeden chce nas podej�� z tej, a drugi z
tamtej strony. Za nami zechc� si� po��czy�. Znam ten spos�b. Mo�e ju� za dziesi��
minut zjawi� si� tutaj. Tyle czasu potrzebuj�, by rozezna� nasz �lady. To wystarczy,
aby im w tym czasie splata� figla. Teraz poma�u cofnijcie si� za drzewa - po tych
s�owach znikn�� razem z nimi w zaro�lach.
. - A teraz galopem, , do Korteja! - zawo�a�.
. Ile si� mieli w nogach p�dzili z powrotem, Kortejo czeka� na nich niecierpliwie.
- Jak posz�o? ? - spyta�. - Dobrze - odrzek� Amerykanin. - A teraz naprz�d! Musimy
zbli�y� si� do Mistek�w, za- strzelimy ich, ja za� odwi��e dziewczyn� z drzewa. .
. - Potraficie to uczyni� sami? ? - przerwa� mu Kortejo. - Naturalnie. Potem po�apiemy
ich konie i jazda na d�, t� sam� drog�, kt�r� oni tu przybyli. Wy dwaj pozostaniecie
jeszcze chwil� tutaj. Jak tylko zobaczyci e, �e nasz plan ma szans�, pobiegniecie
do naszych i co tchu w p�ucach pobiegniecie za nami. W ten spos�b nie zostanie im
ani jeden ko�, wi�c nie b�d� mogli nas �ciga�. Tylko na Boga, �eby�cie nie zostawili
ani jednego konia, gdy� nas zgubicie. A teraz do dzie�a, pr�dko! Ubrali si� szybko,
a potem pobiegli na d�. Nie starali si� nawet przycisza� krok�w, pomimo tego i tak
podeszli bardzo blisko Mistek�w, zanim ci zdo�ali ich us�ysze�. Jedna g�owa wychyli�a
si� zza trawy i natychmiast rozleg� si� krzyk: - Do broni! ! Nadchodzi nieprzyjaciel!
Jego towarzysze powyskakiwali z trawy niezmiernie zdumieni. Oczekiwali wroga z zupe�nie
innej strony.
21 - Ognia i dobrze celowa�! ! - zakomenderowa� Grandeprise.
. Dwana�cie strzelb hukn�o, Mistekowie padli �miertelnie ranni. - Dobrze - zawo�a�
Amerykanin. . - Teraz co tchu, , zabiera� ich konie, bo to najwa�niejsze. Podczas,
gdy Meksykanie �apali konie, Grandeprise wspina� si� zr�cznie jak wiewi�rka na g�r�,
po drzewie. Nawet nie spojrza� na rozdziawione paszcze krokodyli. Sadowi�c si� na
konarze poci�gn�� J�zef� w swoj� stron�, jednym ci�ciem no�a przeci�� rzemienie,
obwin�� si� nim ko�o cia�a i z�apawszy z�bami za w�ze�, kt�rym obwi�zana by�a dziewczyna,
cofn�� si� i razem z ni� zsun�� na d�. - �yje? ? - spyta� Kortejo, trzymaj�c za
uzd� konia. W tej chwili zabrzmia� jaki� dono�ny g�os podobny do grzmotu. - Sta�
rabusie! ! Z koni! - Na Boga! ! To Bawole Czo�o! - zawo�a� Amerykanin. . - Pr�dko,
, wsiadajcie i za mn�, senior! Czym pr�dzej wskoczy� na wierzchowca wodza Mistek�w,
Kortejo tymczasem dosiad� dru- giego, jednak w tym samym momencie hukn�� strza�.
Kula zagwizda�a tu� ko�o uszu my�li- wego, trafi�a jednak, tego co jecha� tu� przed
nim. Ko� poni�s� je�d�ca jeszcze spory kawa- �ek, nast�pnie zrzuci� rannego na ziemi�.
Inni wraz z J�zef� uszli szcz�liwie. Grandeprise gna� na przedzie, za nim jak wiatr
p�dzi�a reszta. Zjechawszy z g�ry skr�cili na prawo i pogalopowali co ko� wyskoczy,
na po�udnie wzd�u� �a�cucha g�r. Tak p�dzili ca�� godzin�, w przeci�gu kt�rej przebyli
blisko dwie mile. Wreszcie my�liwy, obok ma�ego strumyka, wstrzyma� swego konia,
inni za przyk�adem uczynili to samo. Ostro�nie zsiad� z konia, zdj�� dziewczyn� i
po�o�y� j� na trawie. - To by�a jazda! ! - za