2211
Szczegóły |
Tytuł |
2211 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2211 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2211 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2211 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ernest Haycox
Piek�o w dolinie
Tom
Ca�o�� w tomach
Polski Zwi�zek Niewidomych
Zak�ad Wydawnictw i Nagra�
Warszawa 1991
Prze�o�y�
Mieczys�aw Dudkiewicz
T�oczono pismem punktowym
dla niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Pap. kart. 140 g kl. Iii_B�1
Przedruk z wydawnictwa
"Przygoda",
Szczecin 1989
Pisa�a K. Pabian
Korekty dokona�y
B. Krajewska
i D. Jagie��o
Wst�p
Ernest Haycox urodzi� si� w
1899 r. w Portlandzie w stanie
Oregon. Studiowa� na
Uniwersytecie Orego�skim w
Eugene. Jako dziennikarz
prowadzi� rubryk� s�dow� w
portlandzkiej gazecie
"Oregonian". W 1946 roku uzyska�
stopie� doktora literatury na
Lewis and Clark College w
Portlandzie. Zmar� w 1950 r.
Jest autorem wielu poczytnych
western�w zaliczanych do klasyki
tego gatunku. Do najlepszych
nale��: "Free Grass" (rywalizacja
o pastwiska w Dakocie), "Canion
Passage" (o przewo�nikach w
Oregonie), "On the Prod" (walka
o utrzymanie dziedzicznej
farmy). Jednak najwi�ksz�
popularno�� zdoby� sfilmowany w
1939 r. "Dyli�ans".
"Piek�o w dolinie" otwiera
cykl ksi��ek tego popularnego
autora, kt�re uka�� si� w
wydawnictwie "Przygoda". Jak
zwykle u Haycoxa ksi��k� t�
cechuje dynamiczna akcja i
�wietnie nakre�lony klimat.
Warstwa uczuciowa stanowi
doskona�� motywacj� do dzia�a�
g��wnych bohater�w.
Deszcze, wiatry i silne
promienie s�o�ca zdo�a�y zmieni�
barw� budynku stacji pocztowej
na srebrnoszar�. Jim Kelland
dotar� na szczyt prze��czy Ute i
przez d�u�sz� chwil� obserwowa�
blokhauz; niepozorny na
imponuj�cym tle ska� i �wierk�w.
Kamienne wyst�py pi�trzy�y si�
jeden na drugim, gin�c gdzie� w
g�rze, w odleg�ej krainie
pokrytej warstw� wiecznego
�niegu.
By�o po�udnie; s�o�ce
ogrzewa�o cz�� niewielkiej
��ki, ale nawet teraz cienie
wznosz�cych si� doko�a ska�
pe�z�y ku zabudowaniom stacji,
tworz�c na ziemi szar� plam�.
Kelland napoi� swojego gniadosza
i wszed� do �rodka, aby co�
zje��. NIe �pieszy� si�; i tak
by� w siodle od pi�tej rano.
Kiedy wyszed� z powrotem,
dostrzeg� jakiego� m�czyzn�.
Nieznajomy przykucn�� na pi�tach
po s�onecznej stronie stacji.
Opr�cz tego faktu nic nie
zmieni�o si� w scenerii, lecz i
ten szczeg� by� a� nadto
wymowny. W �yciu Jima Kellanda
bywa�y ju� �cie�ki twarde i
karko�omne, jaki� si�dmy zmys�
pozwala� mu wyczuwa� zew wiatru,
zapach dymu w u�pionym
powietrzu, zatarty trop na
piaszczystej drodze i mroczne
podst�py ludzi. Teraz jego
pod�wiadomo�� odebra�a wyra�ny
sygna� ostrzegawczy.
Przeszed� obok nieznajomego,
dosiad� konia, bez po�piechu
przyrz�dzi� sobie skr�ta i
zapali� go, popatruj�c na
wsch�d. Nie by� jeszcze pewny
swego i wola� przekona� si� o
tym ca�kowicie; mia� ju�
wypracowany trik, jaki stosowa�
cz�sto w podobnych sytuacjach:
dopiero co siedzia� niedbale w
siodle, ty�em do budynku stacji,
ale raptem b�yskawicznie
zawr�ci� konia, zaskakuj�c
nieznajomego.
Niewysoki m�czyzna
spojrzeniem swych du�ych,
beznami�tnych oczu ogarnia�
ka�dy szczeg� postaci Kellanda
- od ciemnej nasady w�os�w na
skroniach po upstrzone
metalowymi gwiazdkami cholewy
but�w.
Kelland zaprezentowa�
nieznajomemu sw�j twardy,
przelotny u�miech, tamten za�
opu�ci� powieki, jak gdyby
je�dziec przesta� go ju�
interesowa�. Dopiero teraz
Kelland ruszy� z miejsca.
��ka zajmowa�a przestrze�
pomi�dzy �agodnym, wiod�cym od
zachodu wzniesieniem, a strom�
spadzisto�ci� kanionu,
skierowan� na wsch�d. Kelland
spojrza� po raz ostatni za
siebie, na odleg�� pustyni�.
Stamt�d przyby�. Jecha� drog�
prowadz�c� tu� obok pot�nego
masywu skalnego w d�, do
pozbawionego �wiat�a s�onecznego
w�wozu. Kiedy dotar� do
nast�pnego zakr�tu, obejrza� si�
mimo woli: niewysoki m�czyzna
siedzia� ju� na koniu i strom�
boczn� �cie�k� zd��a� do lasu.
Teraz Kelland by� pewien, �e
wie�� o jego przybyciu nadejdzie
do Reservation jeszcze przed
nim.
Drog� stanowi� w�ski trakt
wykuty w stercz�cej pionowo,
ciemnej i wilgotnej �cianie
skalnej. Tu i �wdzie rozszerza�
si�, aby umo�liwi� wozom
wymijanie. W odleg�o�ci mili od
stacji pocztowej sp�ywa�a z g�r
na p�nocy rzeka Ute,
nape�niaj�c swoj� skrz�c� si�
krystalicznie toni� coraz
g��bsze koryto kanionu. Mg�a
g�sta jak ulewa wisia�a w
powietrzu i zrasza�a ubranie.
Kolejne ostre zakr�ty drogi
sprowadza�y je�d�ca ni�ej i
ni�ej; na prawo Kelland widzia�
przed sob� masyw skalny, a na
lewo spieniony nurt rzeki. Na
mi�kkiej drodze rysowa�y si�
wyra�nie �lady kopyt ko�skich i
k�. Wreszcie, p�nym
popo�udniem, droga wysz�a z
kanionu i zacz�a oddala� si� od
rzeki, wiod�c w falisty,
poprzerzynany rozpadlinami
teren. Porasta� go g�sty las
�wierkowy.
Do tej pory Kelland nie by�
zbyt uwa�ny, lecz tu, na
otwartej przestrzeni, zacz��
bacznie przeczesywa� wzrokiem
ka�de drzewo i �owi� uchem
wszelkie, nawet przelotne
d�wi�ki, kt�re pobrzmiewa�y w
sennej ciszy p�nego lata. TA
czujno�� nie s�ab�a w nim ani na
chwil�, chocia� siedzia� na
gniadoszu niedbale, rozmy�laj�c
nad czym� z nik�ym u�miechem.
Mia� nieco ponad sze�� st�p
wzrostu, a dziewi��dziesi�t kilo
wagi roz�o�one by�o tak
r�wnomiernie na nogi, tu��w i
szerokie barki, �e nie sprawia�
wra�enia zbudowanego masywnie.
Szeroka twarz wykazywa�a nieco
nieregularne, �mia�o
ukszta�towane rysy, na nosie
widnia� �lad po dawnym
z�amaniu, a praw� skro�
przecina�a sina, zabli�niona ju�
rana. To w�a�nie pozosta�o mu po
dotychczasowych dwudziestu
pi�ciu latach �ycia. Owe blizny,
bystry wzrok i charakterystyczny
twardy, nieco roztargniony
u�miech stanowi�y oznaki
powierzchowne, skrywaj�ce hart,
nabyty w ci�gu tych wszystkich
lat, ale r�wnie� jego s�abe
strony.
��ta, piaszczysta droga
bieg�a prost� lini� przez g�sty
las, drzewa wydziela�y cierpki,
korzenny aromat. Z ciemnej
chmury wisz�cej na lewo od drogi
dobiega� �wiergot ptak�w.
Kelland siedzia� w siodle tak
niedbale jak przedtem, ale jego
wzrok bada� bacznie ca��
okolic�; nie okaza� te� �adnego
zaskoczenia na widok m�czyzny,
kt�ry wynurzy� si� spo�r�d drzew
i jecha� t� sam� drog�,
wyprzedzaj�c go o jakie� sto
metr�w.
Wszystko to by�o idealnie
zgodne z wiedz�, jak� zdo�a�
naby� przez lata nieszcz��,
trudu i potu. M�czyzna obejrza�
si� mimochodem - ta
przypadkowo�� jednak by�a zbyt
ostentacyjna - po czym �ci�gn��
konia i poczeka� na Kellanda.
Jechali teraz obok siebie.
Nieznajomy mia� rude w�osy,
piegowat� twarz i o�ywione
m�odzie�cz� beztrosk� oczy. Ale
w spojrzeniu, jakim obrzuci�
chwilowego towarzysza podr�y,
czai�a si� napi�ta uwaga.
- M�g�bym prosi� o tyto�?
Jim wyci�gn�� kapciuch i poda�
nieznajomemu, a ten przewiesi�
cugle przez kul� siod�a i
skr�ci� sobie papierosa.
Nast�pnie wsun�� go do ust,
prezentuj�c nieskaziteln� biel
z�b�w. Kiedy os�oni� d�o�mi
p�omyk zapa�ki i nachyli� si�
nieco do przodu, w k�cikach oczu
pojawi�a si� sie� drobnych
zmarszczek, a w�osy zab�ys�y w
promieniach s�o�ca intensywn�
czerwieni�. Olbrzymie d�onie
zdradza�y si��, z jak�
pos�ugiwa� si� lassem.
- Pi�kna pogoda.
- TAk.
- Dyli�ans op�nia si� dzi�
troch�, prawda?
- Nie widzia�em po drodze
�adnego.
- Dzi�kuj� za tyto�. - Tu
nieznajomy po raz pierwszy
spojrza� mu prosto w oczy. -
Nazywam si� Brand. Brick Brand.
- Nie pyta�em o to - odpar�
przeci�gle Kelland.
W spojrzeniu tamtego zab�ys�a
ironiczna uciecha.
- NO, dobrze - powiedzia� i,
skr�caj�c �piesznie z drogi,
powt�rzy�: - Bardzo dzi�kuj� za
tyto�!
Po chwili znikn�� mi�dzy
�wierkami, w pl�taninie pag�rk�w
i w�woz�w, ale Jim spogl�da� za
nim.
- To ju� drugi - mrukn��.
Droga wiod�a nadal w d� i
dopiero pod wiecz�r Kelland
dotar� do przedg�rza. Tu ujrza�
przed sob� dolin�, przybran� w
zamglonym blasku s�o�ca w
niebieskie i bursztynowe
odcienie. Z dw�ch stron otacza�y
j� niskie grzbiety g�r, a przez
sam �rodek - niczym po�yskliwa
wst�ga - przep�ywa�a Ute,
obramowana tu i �wdzie
wierzbami. Mniej wi�cej dziesi��
mil dalej wznosi� si� �a�cuch
wzg�rz, kt�ry zamyka� wylot
doliny. Poni�ej, w odleg�o�ci
zaledwie trzystu metr�w, Jim
dostrzeg� dachy domostw miasta
Reservation.
Zapada� ju� zmierzch, kiedy
zostawi� za sob� ostatni zakr�t
drogi, przeprawi� si� przez
odnog� Ute po mo�cie skleconym z
bali, na kt�rych t�tent kopyt
gniadego zabrzmia� szczeg�lnie
dono�nie, i wjecha� w g��wn�
ulic� miasteczka.
By� tu po raz pierwszy, a
jednak nie m�g� oprze� si�
wra�eniu, �e miasto to nie r�ni
si� niczym od setki innych,
jakie zdo�a� pozna� przedtem.
Ulica stanowi�a srebrnoszare
pasmo pomi�dzy niskimi
zabudowaniami o wyblak�ych ju�
fasadach. Nawet opuszczone
�aluzje utraci�y ju� dawno blask
�wie�o�ci. Przejecha� obok ku�ni
i poczu� unosz�cy si� w
powietrzu zapach palonego w�gla
drzewnego. Z zakurzonych okien
przedostawa�o si� na zewn�trz
nik�e �wiat�o, a rosn�ce wzd�u�
ulicy robinie tworzy�y
nieregularny szpaler.
Przy drewnianych barierkach
sta�y tu i �wdzie osiod�ane
konie, a przez szeroko otwarte
wrota stajni po drugiej stronie
ulicy wida� by�o wisz�c� na
s�upie latarni�. Tu Kelland
zsiad� z konia. Na krzes�ach
przechylonych do ty�u i opartych
o �cian� stajni siedzia�o dw�ch
m�czyzn. W s�abym �wietle
latarni dostrzeg� w ich oczach
nat�on� uwag�.
- Zostawiam konia - powiedzia�.
Uwi�za� gniadego, a potem
drewnianym trotuarem doszed� do
przecznicy, wiod�cej gdzie� w
ciemno��. Na czterech rogach
skrzy�owania mie�ci�y si�
saloon, hotel, sklep z pasz� i
jaki� dom, prawdopodobnie
opuszczony. Hotel sta� po
drugiej stronie ulicy, dobiega�
stamt�d brz�k naczy� i
przyt�umiony zgie�k.
Przed wej�ciem do saloonu
sta�a grupka kowboj�w, a pod
�cian� tkwi�o w bezruchu kilku
Indian. Tu� obok przeszed�
powoli wysoki m�czyzna;
spojrza� ostentacyjnie na Jima,
po czym uda� si� do restauracji.
Zsuni�ty na ty� g�owy kapelusz
ods�ania� jasne w�osy. Przy
oknie na g�rnym pi�trze hotelu
sta�a kobieta. Odgarniaj�c r�k�
zas�on�, wygl�da�a na ulic�.
Nocne powietrze - ju� z ch�odnym
powiewem nadchodz�cej zimy -
nap�ywa�o r�wnomiern� fal� od
ciemnych stok�w g�r Silver Lode.
Jim przeszed� na drug� stron�
ulicy i wkr�tce znalaz� si� w
w�skim przedsionku hotelu. W
k�cie siedzia� m�czyzna i
patrzy� melancholijnie przed
siebie. Wn�trze tworzy�y: lada z
surowych desek �wierkowych,
schody przytwierdzone do �ciany
bez odrobiny architektonicznego
smaku oraz kr�ty korytarz, kt�ry
udost�pnia� widok na jadalni�.
Jim stan�� przed pulpitem, wzi��
pi�ro, wpisa� do ksi�gi
hotelowej "J. J. Kelland" i
odczeka� chwil�.
M�czyzna wsta� i podszed�
bli�ej. Metalowym zako�czeniem
protezy zast�puj�cej r�k�
odwr�ci� do siebie ksi�g� i
niemal bezg�o�nie, poruszaj�c
powoli wargami, odczyta�
nazwisko. Mia� pe�n�, okr�g�� i
dosy� p�ask� twarz o lekko
miedzianej barwie, jak�
zawdzi�cza� domieszce krwi
india�skiej. Podni�s� wzrok,
spojrza� na Kellanda i opu�ci�
powieki.
- Pok�j numer cztery -
o�wiadczy�, po czym wr�ci� do
swego fotela.
Schody ugina�y si� troch� pod
stopami. Jim wszed� na g�r�,
zawaha� si�, wreszcie zanurzy� w
mroku w�skiego korytarza. Kiedy
dotar� do otwartych drzwi,
przekroczy� pr�g i zapali�
lamp�. R�wnie� tu nie znalaz�
nic, co odr�nia�oby to
pomieszczenie od innych pokoi
hotelowych. Pod drzwiami
przeciwleg�ego pokoju dostrzeg�
w�sk� smug� �wiat�a. Dobieg�a go
rozmowa: kobiecy g�os, cichy i
nerwowy, a potem kr�tka
odpowied� m�czyzny. Nagle g�osy
raptownie umilk�y. Jim zamkn��
drzwi.
Obejrza� brzydki pok�j i wyd��
wargi, jakby chcia� zagwizda�,
podszed� do okna i spojrza� w
d�. W tej samej chwili od grupy
stoj�cej przed saloonem od��czy�
si� m�czyzna i skierowa� ku
stajni.
Parskn�� kr�tkim, twardym
�miechem. W tej grze nie by�o
wariant�w. Wszystkie posuni�cia
odbywa�y si� zgodnie z jednym
schematem, a schemat ten zd��y�
pozna� ju� dawno i to dok�adnie.
Wiedzia�, �e wkr�tce nast�pi
kolejny ruch, nie w�tpi� te�,
jaki.
Zdj�� marynark�, umy� si� i
przyg�adzi� oporne w�osy, po
czym zn�w si� ubra�. Kiedy
otworzy� drzwi i wszed� na
korytarz, kobieta w s�siednim
pokoju przerwa�a w p� zdania
rozmow�, po chwili, s�ycha� by�o
tylko niewyra�ny szept i
oddalaj�ce si� kroki. Jim zszed�
na d� i rozsiad� si� w jadalni
przy wolnym stoliku. Na
przeciwleg�ej �cianie wisia�a
czarna tablica, na kt�rej kto�
napisa� kred�:
Menu
"Kotlet barani, kartofle
pur~ee i placek z jab�kami.
Pi��dziesi�t cent�w"
Pod spodem widnia� dopisek:
"Komu nie smakuje nasze
jedzenie, niech tu nie je".
Z ty�u Jim dostrzeg� drzwi,
wiod�ce na ulic�, a przed sob�
sze�ciu m�czyzn przy d�ugim
stole. Przy mniejszym stoliku w
samym k�cie siedzia� ten sam
blondyn, kt�ry min�� go na ulicy;
tak jak wtedy, patrzy� na niego
ch�odnym i otwartym wzrokiem.
Kelnerka, p�krwi Indianka,
przynios�a posi�ek. Jim zjad�,
po�o�y� na stole p� dolara i
wyszed� na ulic�.
Zatrzyma� si� w cieniu, opar�
si� plecami o �cian� hotelu, i
skr�ci� sobie papierosa. Od g�r
wia� ch�odny wiatr, odleg�e
szczyty odcina�y si� wyra�nie od
nieba, niczym czarne,
nieregularne tr�jk�ty. Spok�j
pory wieczerzy, kt�ry zjawi� si�
dopiero co, odszed� z powrotem.
Wie�ci, przekazywane na ucho,
rozchodzi�y si� utartym
zwyczajem tak dyskretnie, �e
mo�na je by�o z �atwo�ci�
zignorowa�, o ile nie zna�o si�
stopnia zagro�enia.
Koniec papierosa Jima
roz�arzy� si� do czerwono�ci i
zn�w �ciemnia�. Indianie
znikn�li gdzie�. Z jadalni
wyszed� blondyn; jego ostrogi
brz�cza�y na trotuarze. Min��
Jima, przeszed� na drug� stron�
ulicy i opar� si� o r�g
opuszczonego budynku.
Kto� prowadzi� cztery konie w
zaprz�gu i zatrzyma� si� na
placu. Jaskrawe �wiat�o z
saloonu pada�o na ulic�. Przy
wahad�owych drzwiczkach zbiera�o
si� coraz wi�cej m�czyzn;
szeptali co� mi�dzy sob�. Z
ciemno�ci wy�oni�o si� sze�ciu
je�d�c�w. Zsiedli z konia i
podeszli do tamtych.
- Sie masz, Ben! - zawo�a�
jeden z nich.
Grupa rozst�pi�a si�, do
saloonu wszed� uderzaj�co kr�py
i silny m�czyzna. Pozostali nie
odst�powali go nawet na krok,
jakby przyci�gani jego pot�n�
osobowo�ci�.
Drobne, pozornie nieistotne
rzeczy mia�y tu miejsce; niczym
lekkie jak pi�rko �d�b�a trawy,
mkn�ce z wiatrem przed siebie.
Blondyn zwr�ci� g�ow� w stron�
saloonu, potem zn�w spojrza� na
hotel, podni�s� wzrok do g�ry.
Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e
obserwuje okno na g�rnym
pi�trze, za kt�rym byli kobieta
i m�czyzna. Portier z hotelu
stan�� w progu, popatrzy� na
wej�cie do saloonu i zawr�ci�,
zaczepiaj�c ko�cem protezy o
futryn� drzwi.
Kelland rzuci� papierosa w
piach, wyprostowa� ramiona,
szybkim krokiem przeci�� plac i
wszed� do saloonu.
Ju� w progu uderzy�y go dym,
zgie�k i migotliwe refleksy
luster. Ca�� d�ugo�� sali
zajmowa�y sto�y do pokera,
oblegane przez graczy. Cz��
m�czyzn sta�a niedbale przy
barze.
- Ben! - zawo�a� kt�ry� z
graczy.
Kr�py m�czyzna odstawi�
szybko kieliszek, odwr�ci� si� i
spojrza� na Kellanda. Jego oczy
l�ni�y ciemnym blaskiem.
Wrodzony kszta�t warg, kt�re nie
zakrywa�y ca�kowicie du�ych,
szerokich z�b�w, wywo�ywa�
wra�enie sta�ego grymasu.
Masywne, kr�pe cia�o by�o tak
pot�ne, �e w por�wnaniu z nim
nogi wydawa�y si� wr�cz w�t�e.
Jim dojrza� puste miejsce przy
barze i stan�� tam, a barman
podszed� do niego z butelk� i
natychmiast nape�ni� kieliszek.
Czekaj�c na pieni�dze, wyciera�
machinalnie mahoniowe drewno
kontuaru. Jim wyci�gn�� z
kieszeni �wier�dolar�wk� i
potrzyma� j� w g�rze tak d�ugo,
a� wzrok barmana skierowa� si�
na monet�.
- Zna pan cz�owieka o nazwisku
Ed Dale? - zapyta�.
M�wi� dosy� cicho, ale mimo to
jego g�os zadzia�a� jak strza� z
rewolweru. Kowboj stoj�cy tu�
obok odwr�ci� si� powoli i
utkwi� w nim wzrok. Jim
dostrzeg�, jak powieki barmana
unios�y si� na chwil�, ukazuj�c
charakterystyczny wyraz oczu,
potem opad�y z powrotem, barman
za� wzi�� �wier�dolar�wk�.
- Nigdy o nim nie s�ysza�em -
odpar� i przesun�� si� nieco
dalej.
Jim podni�s� kieliszek pod
�wiat�o i spojrza� przez
bursztynowy p�yn, podczas gdy
wok� jego warg zaigra� znowu �w
nik�y u�miech. Wiedzia�
doskonale, �e w tej grze
istniej� etapy, kt�re m�czyzna
musi kiedy� przeby�, tak czy
inaczej. Czu� i s�ysza�, jak
jego pytanie rozchodzi si�
doko�a ruchem falowym, jakby
wrzuci� kamie� do wody.
Gwar cich�, a kto� przy ko�cu
baru zapyta�: - Ed Dale?
Jim opr�ni� kieliszek jednym
haustem; czu� teraz na sobie
spojrzenia wszystkich obecnych i
to wra�enie by�o niemal
namacalne. Barman ponownie
podszed� bli�ej - najwidoczniej
po pusty kieliszek.
- Szuka pan cz�owieka o tym
nazwisku? - zapyta� oboj�tnym
tonem.
- Tak, niech mu pan to powie,
kiedy si� spotkacie - odpar�
Kelland.
Wyszed� z saloonu, �egnany
osobliw� cisz�.
Na rogu ulicy przystan��,
skr�ci� sobie nast�pnego
papierosa i zapali�. Od strony
doliny nadje�d�a� dyli�ans.
Turkot k� przerwa� brutalnie
panuj�c� w Reservation cisz�.
Jim przeszed� na drug� stron�
ulicy i stan�� w cieniu obok
drzwi hotelowych. Blondyn nadal
podpiera� �cian� opuszczonego
budynku.
Dyli�ans zatrzyma� si�. Dw�ch
podr�nych wysiad�o i szybkim
krokiem uda�o si� do restauracji.
Wo�nica zszed� ci�ko na ziemi�
i utykaj�c skierowa� si� do
hotelu z torb� pocztow� pod
pach�. By� chudy, wysoki, stary
i mia� srebrnoszare w�sy w
kszta�cie p�ksi�yca.
Spojrzenie jego jasnych,
niebieskich oczu, jakie Jim
poczu� na sobie przez moment
by�o pozbawione wszelkiego
wyrazu. Dozorca ze stajni zd��y�
ju� wyprz�c zm�czone konie i
zaprz�ga� teraz t� czw�rk�, z
kt�r� czeka� na przybycie
dyli�ansu.
M�czy�ni wyszli z saloonu;
nie rozmawiali teraz i stali w
bezruchu, jak gdyby mieli do
spe�nienia okre�lone zadanie. W
progu zjawi� si� kr�py Ben. W
milczeniu wskazywa� r�k� to tu,
to tam; za pomoc� tych niemych
rozkaz�w rozstawia� tamtych na
ulicy. Sam przeszed� na drug�
stron� placu i skry� si� w
cieniu, za ko�mi. Dozorca
odprowadza� zm�czony zaprz�g. Z
restauracji wyszli podr�ni i
stan�li przy dyli�ansie.
Wszystko to nie trwa�o d�u�ej
ni� pi�� minut. Up�ywa�y kolejne
sekundy, a napi�cie pos�pnego
oczekiwania przenika�o
wszystkich zgromadzonych na
ulicy bardziej ni� wczesny
powiew mrozu id�cy od g�r.
Wysokie buty starego wo�nicy
zaskrzypia�y w przedsionku
hotelu. Podszed� do drzwi i
zatrzyma� si� na chwil�, aby
nabi� fajk�. Obwis�� torb�
pocztow� trzyma� nadal pod
pach�, musia� si� wi�c troch�
nachyli�, �eby przytkn�� zapa�k�
do g��wki fajki.
Jim podni�s� r�k� do papierosa
i szepn�� niemal bezg�o�nie
os�aniaj�c wargi d�oni�:
- Powiedz mu, �e przyjecha�em.
I jeszcze �yj�.
Podr�ni wsiedli do dyli�ansu.
Wo�nica przeszed� dalej,
pow��cz�c nog�, wgramoli� si� po
kole na swoje siedzenie i u�o�y�
pod nogami torb�. Podczas gdy
odwija� lejce z dr��ka hamulca i
ujmowa� pokrzywionymi palcami
jego chuda, zgarbiona sylwetka
rysowa�a si� ostro na tle nocnego
nieba.
- Gyp! Belle! - zawo�a� i
zwolni� hamulec.
Masywne ko�a drgn�y, ale w
tym samym czasie z g��bi hotelu
da� si� s�ysze� ci�ki tupot n�g
zbiegaj�cych po schodach. Przez
drzwi jadalni wylecia� p�dem
nisko pochylony m�czyzna i gna�
co si� na spotkanie dyli�ansu.
Jim poczu�, jak co� zimnego
chwyta go za serce; przywar�
p�asko do �ciany hotelu i
us�ysza� cyniczny i bezlitosny
okrzyk pot�nego Bena:
- Nie, Pete! Nie dzi�
wieczorem! Dzi� nie...!
Biegn�cy m�czyzna trzyma� ju�
jedn� r�k� na klamce otwartych
drzwiczek dyli�ansu i p�dzi�
wraz z pojazdem, usi�uj�c
podci�gn�� si� do g�ry. Jim
s�ysza� wyra�nie, jak ci�ko
dyszy. W tym momencie rozleg�y
si� dwa wystrza�y, budz�c
�pieszne echo na �cianach
ciemnych domostw.
Do uszu Jima dobieg� odg�os, z
jakim kule ugodzi�y cia�o
uciekiniera, dostrzeg�, jak
m�czyzna potkn�� si�. Nadal
trzyma� si� drzwiczek, nie dawa�
za wygran�, lecz nogi raptem
odm�wi�y mu pos�usze�stwa i nie
chcia�y oderwa� si� od ziemi.
Ostatnim, rozpaczliwym wysi�kiem
woli �ciska� klamk�, jeszcze
przez kilka metr�w wleczony
przez dyli�ans, zanim w ko�cu
upad� w py� drogi.
Pojazd mkn�� coraz szybciej;
zachybota� si� troch� na
drewnianym mo�cie, pokona�
zakr�t i zacz�� oddala� si� w
stron� g�r. Z hotelu wybieg�a
kobieta, krzycz�c przera�liwie.
Unosz�ce si� k��by kurzu na
kr�tk� chwil� spowi�y ca�e
miasto mglist� zas�on�, gryz�cy
zapach prochu dra�ni� nosy.
Kelland dojrza�, jak kobieta
kl�ka i pr�buje u�o�y� sobie na
kolanach g�ow� zmar�ego. G�osem
nabrzmia�ym rozpacz� i b�lem
powtarza�a uporczywie jego imi�.
Jej bia�a bluzka po�yskiwa�a w
p�mroku. A potem Jim us�ysza�
jej s�owa przerywane �kaniem:
- Benie Maffitt... przyjdzie
dzie�... przyjdzie dzie�...
Umilk�a i wybuchn�a p�aczem,
a Jim, s�ysz�c to, poczu� zimny
dreszcz, przebiegaj�cy mu po
plecach.
Ben Maffitt ruszy� spokojnym,
r�wnym krokiem przez ulic� w
stron� saloonu. Blondyn wci��
stercza� na rogu; przez ca�y ten
czas nie opu�ci� swego punktu
obserwacyjnego. A od strony
wzg�rz zbli�a�a si� w�a�nie ca�a
grupa je�d�c�w; p�dzili galopem
ku miastu.
* * *
Nikt nie uczyni� najmniejszego
ruchu, aby podej�� do zabitego
lub do dziewczyny, kt�ra
kl�cza�a na ulicy, p�acz�c
cicho, lecz jak�e �a�o�nie! Owa
nieludzka oboj�tno�� by�a
pocz�tkowo dla Jima czym�
zupe�nie niezrozumia�ym, zn�w
powi�d� wzrokiem po ulicy i
dostrzeg� Bena Maffitta,
stoj�cego przed saloonem -
bardzo pewnego siebie i bardzo
wynios�ego.
Tym samym historia tego miasta
stawa�a si� ca�kowicie jasna.
Nawet tysi�c nowych wieczor�w
nie zdo�a�oby wnie�� nic
takiego, o czym Jim nie
wiedzia�by ju� teraz. Je�eli w
Reservation istnia�y w og�le
takie uczucia, jak lito�� czy
wsp�czucie, to gin�y z
pewno�ci� w obecno�ci Maffitta.
Nowo przybyli je�d�cy t�oczyli
si� przed wej�ciem do saloonu,
ale Jim widzia� ich zaledwie na
skraju ca�ej tej sceny jako
nieokre�lon� mas�. Wietrz�c
nieszcz�cie, wpatrywa� si� w
Maffitta, a w sercu narasta� mu
gniew.
P�acz samotnej dziewczyny
popsu� szyki, nie m�g� teraz
przeprowadzi� swej gry tak, jak
to pocz�tkowo zamierza�.
Wiedzia�, �e taki
krok otworzy drog� ryzyku,
kt�rego mia� unika�, nie
potrafi� jednak zwalczy� w�asnej
natury. Cecha ta stanowi�a jego
s�ab� stron�, za kt�r� ju�
nieraz ponosi� surowe
konsekwencje, o czym �wiadczy�y
chocia�by blizny na twarzy.
Ruszy� z miejsca i stan�� na
�rodku ulicy, tu� obok kl�cz�cej
dziewczyny.
- Odprowadz� pani� do pokoju.
Nowo przybyli je�d�cy stali
teraz w bezruchu. Obok pustego
domu nadal czeka� na co� wysoki
blondyn, ludzie Maffitta
znajdowali si� gdzie� w pobli�u,
rozproszeni w mroku, on sam za�
tkwi� nieruchomy, u wej�cia do
roz�wietlonego saloonu. Wszyscy
wpatrywali si� w Jima; czu� ich
wzrok niemal namacalnie. W tej
ciszy, kt�ra ci��y�a coraz
bardziej, p�acz dziewczyny
stanowi� jedyny wyraz rozpaczy.
- Niech pani wstanie -
powiedzia� Jim cicho, ale tak
wyra�nie, aby wszyscy mogli go
us�ysze�.
Najwidocznej nie mia�a nawet
si�y wsta�, pochyli� si� wi�c i
pom�g� jej.
- Prosz� nie zostawia� go tu -
szepn�a. Trzyma�a si� na nogach
tylko dzi�ki jego ramieniu.
Jeden z je�d�c�w od��czy� si�
od swojej grupy i zbli�a� si� do
nich. Jim spojrza� w tamt�
stron�. By�a to kobieta w m�skim
ubraniu. Sz�a rozko�ysanym
krokiem, a w s�abym �wietle,
jakie tu dociera�o, Kelland
zauwa�y�, �e jej twarz zblad�a
na widok martwego m�czyzny.
Przystan�a i podnios�a wzrok na
dziewczyn�, kt�ra niemal
bezw�adnie wisia�a w obj�ciach
Jima.
- Tony, dlaczego tu jeste�? -
zapyta�a.
Jej g�os by� silny, brzmia�a w
nim irytuj�ca pewno�� siebie i
Jim nie potrafi� ju� d�u�ej
pohamowa� gniewu.
- Moim zdaniem to cholernie
nieodpowiednia pora na stawianie
pyta� - powiedzia�.
Podnios�a ku niemu g�ow�,
dzi�ki czemu �wiat�o pada�o na
jej policzki. Do tej pory
patrzy�a wy��cznie na
dziewczyn�, na niego w og�le nie
zwraca�a uwagi. Zarumieni�a si�,
otworzy�a usta.
Jeden z je�d�c�w obok saloonu
krzykn�� do Kellanda ochryp�ym
g�osem:
- Nie tak g�o�no, przybyszu!
Da� koniowi ostrog� i zbli�y�
si� do nich. By� to starszy,
wysoki, trzymaj�cy si� sztywno
m�czyzna, kt�rego poci�g�a
twarz wydawa�a si� jeszcze
szczuplejsza z powodu siwej,
spiczastej br�dki. W uniesionej
d�oni trzyma� bicz, kt�rym
zacz�� wymachiwa� przed twarz�
Jima, gdy tylko �ci�gn�� konia.
- Tylko nie tym tonem!
- Ju� dobrze, papo -
powiedzia�a szczup�a,
czarnow�osa kobieta.
- Odprowadz� pani� do pokoju -
zwr�ci� si� Jim znowu do
dziewczyny, nazwanej przez tamt�
Tony.
Dopiero teraz cia�o, kt�re
obejmowa� ramieniem, o�y�o. Tony
oswobodzi�a si� z jego obj�cia i
szepn�a:
- Dzi�kuj�, ju� mi lepiej.
Mimo to wzi�� j� pod r�k� i
poprowadzi� do hotelu, po
chwiejnych schodach wszed� z ni�
na g�r� a� do jej pokoju.
Na bluzce dziewczyny widnia�
uliczny kurz, a �zy wy��obi�y
jasne rowki na przybrudzonej
twarzy. Wp�otwarte oczy
obna�a�y pos�pne, dzikie
spojrzenie. Siedzia�a na samym
brzegu ��ka, z opuszczonymi
bezw�adnie ramionami.
Kelland sta� niezdecydowanie w
progu, obracaj�c w r�kach
kapelusz. Dziewczyna mia�a tak
poci�gaj�c� figur� i tak �adn�
twarz, �e z pewno�ci� zwraca�a
na siebie uwag� wielu m�czyzn.
- NIech pan go nie zostawia
tam, na ulicy - szepn�a znowu.
- Zajm� si� tym. To pani m��?
- NIe. - To pytanie pozwoli�o
jej chyba przezwyci�y� rozpacz.
- Jest pan tu po raz pierwszy?
- Tak. Sk�d pani wie?
- Bo inaczej nie zapyta�by
mnie pan o to. Niech pan go tam
nie zostawia. To by�...
Wsta�a, odwr�ciwszy g�ow�
wytar�a sobie twarz do sucha, po
czym g�uchym tonem m�wi�a dalej:
- Na pewno wygl�dam okropnie.
By�o tak: bardzo go lubi�am. To
by� jeszcze prawie dzieciak i
zszed� na z�� drog�. To
wszystko. Lubi�am go. Chcia�
opu�ci� te okolice. - Podesz�a
bli�ej, z jej twarzy znika�
stopniowo strach. - Mam
nadziej�, �e b�d� �y�a
dostatecznie d�ugo, aby zobaczy�
Bena Maffitta, umieraj�cego tak,
jak umar� Pete.
Na schodach rozleg�y si�
lekkie kroki.
- A czy ten Ben Maffitt... -
zacz�� Jim.
Czyj� g�os zawo�a� z progu:
- Nie jest pan przypadkiem
zbyt ciekawy?
Kelland odwr�ci� si� na pi�cie
i ujrza� znowu ciemnow�os�
kobiet�. Spogl�da�a na niego bez
cienia sympatii.
Teraz widzia� j� wyra�nie. Nie
by�a tak wysoka, jak j� oceni�
na ulicy. To mylne wra�enie
powodowa�y spodnie, kt�re
wyszczupla�y jej sylwetk�,
nadawa�y ch�opi�cy wygl�d. Mia�a
na sobie m�sk� koszul�, rozpi�t�
pod szyj�, co pozwala�o dostrzec
g�adkie cia�o o odcieniu ko�ci
s�oniowej. Do tej pory by�
przekonany, �e nieznajoma ma
ostre rysy, ale i to okaza�o si�
z�udzeniem. Jej wargi tworzy�y
d�ugi, �agodny �uk, g��bia
nieskazitelnie szarych oczu
fascynowa�a. Odni�s� wra�enie,
�e jest to osoba impulsywna,
sk�onna do skrajnych zachowa�:
�miechu, gniewu, zadumy i
nami�tno�ci.
Ostrym tonem przerwa�a jego
rozmy�lania.
- Jeszcze pan si� nie
napatrzy�?
Jim potrafi� by� w tym samym
stopniu uprzejmy, co szorski, a
jego obecny nastr�j nie r�ni�
si� w�a�ciwie od usposobienia
nieznajomej.
- Niech�e pani nie zadziera
tak nosa! Nie s�dz�, by m�g�
istnie� po temu jaki� pow�d!
W jej oczach wida� by�o gniew.
Tony znowu wybuchn�a p�aczem i
ciemnow�osa kobieta odwr�ci�a
si� do niej. Podesz�a bli�ej,
obj�a j� ramieniem i
powiedzia�a bardzo �agodnie:
- Tony, tak mi przykro! TAk mi
przykro!
Ca�a osch�o�� i opryskliwo��
opad�y z Jima. Ruszy� ku
wyj�ciu, ale w progu odwr�ci�
si�. Nieznajoma spogl�da�a za
nim, g�aszcz�c Tony po g�owie.
Delikatnie si� u�miecha�a.
- Mo�e nie mia�em racji -
mrukn�� i wr�ci� do swego pokoju.
Poprzednio nie zamkn�� drzwi i
nie zgasi� lampy, teraz
zauwa�y�, �e ko�dra le�y na
��ku r�wniutko, chocia�
przedtem odchyli� jeden r�g.
U�miechn�� si�, zgasi� �wiat�o i
zszed� na d�. W�a�ciciel hotelu
nadal drzema�, metalowa proteza
zwisa�a bezw�adnie. Oddycha�
ci�ko. Pod podbr�dkiem
uwydatnia�a si� mi�kka warstwa
t�uszczu, a kr�g�a twarz o
odcieniu miedzi mia�a ponury,
nic nie m�wi�cy wyraz, jak gdyby
nie wierzy� w nic na �wiecie.
Kelland stan�� przy drzwiach i
skr�ci� papierosa. Maffitt
poszed� ju� widocznie do
saloonu, lecz stary ze spiczast�
br�dk� tkwi� nadal na trotuarze.
Pozostali utworzyli wok� niego
p�kole. Kto� zd��y� zabra�
zw�oki. Po drugiej stronie
ulicy, w cieniu dom�w, Jim
dostrzeg� ja�niej�ce co pewien
czas �wiate�ka papieros�w. Jego
nadzieja, �e rozegra spokojn�
gr�, prys�a. Tamci obserwowali
go, oceniali, interesowali si�
nim.
W tej krainie nienawidzono
obcych, m�czy�ni ogl�dali si�
tu nadal w przesz�o��, od kt�rej
uciekli i kt�rej nie potrafili
zapomnie�.
- Jak by�o w Sundown, kiedy
pan opu�ci� tamte strony?
G�os w�a�ciciela hotelu
zaszele�ci� jak suchy papier
gnieciony w d�oni.
Jim odni�s� wra�enie, jakby
kto� wystrzeli� mu tu� nad
g�ow�. Nie zmieni� jednak
pozycji, wci�� sta� ty�em do
tamtego, zmru�y� tylko oczy i
mocno zacisn�� wargi.
- Nie znam pana - rzuci� przez
rami�.
- My�la�em o tym ca�y czas.
Przed pi�cioma laty mieszka�em w
Yellow Hills i tam obi�o mi si�
o uszy to nazwisko.
J. J. Kelland. - W�a�ciciel
hotelu m�wi� z coraz wi�kszym
wysi�kiem. - No i prosz�. Oto
Sundown Jim!
- Kim jest ten facet z siw�
br�dk�?
- Pete Barr. A tu na g�rze
jest jego c�rka Katherine.
Radzi�bym zachowa� ostro�no��.
Bo inaczej...
- Nigdy nie znajdzie pan nic
pod moim ��kiem, przyjacielu.
- To nie ja szuka�em. Ale
my�l�, �e wie pan doskonale, co
to za kraj. Tu lepiej nie chowa�
niczego pod ��kiem... i nie
przypina� niczego do piersi.
- Poczekam troch� i zobacz�,
kto jest a� tak ciekawy, by
sprawdzi�, co nosz� na kamizelce.
- Nie b�dzie pan musia� czeka�
d�ugo.
Kelland ujrza� teraz wysok�,
sztywn� posta� Pete'a Barra,
wchodz�cego do saloonu. Skoro
nie mog� rozegra� swojej gry
spokojnie, to nadszed� czas na
drobny cios, zobaczymy, gdzie
trafi, pomy�la�. Odrzuci�
papierosa i przeszed� przez ulic�,
jednocze�nie u�wiadomi� sobie,
�e pod opustosza�ym domem nie ma
blondyna.
Ostry zapach dymu i potu
powita� go, kiedy pchn��
wahad�owe drzwi. Pete Barr sta�
w k�cie saloonu. Jego brodata
twarz by�a w�ska i surowa.
Otaczaj�cy go m�czy�ni nale�eli
widocznie do jego dru�yny. BArr
spojrza� na Jima wynio�le, z
dum�. Jego ludzie uczynili to
samo.
Ben Maffitt siedzia� przy
stole do pokera, w drugim ko�cu
sali. Kapelusz zsun�� zupe�nie
na ty� g�owy, na czo�o opada�
kosmyk kruczoczarnych w�os�w,
du�e z�by �ciska�y cygaro. Jim
pochwyci� jego ukradkowe
spojrzenie, pozornie oboj�tne,
ale i tak zdo�a� wy�owi� w nim
�le tajone napi�cie.
W jednym z m�czyzn przy barze
rozpozna� je�d�ca, na kt�rego
natkn�� si� przy prze��czy.
Czekaj�c na barmana, usi�owa�
zebra� w ca�o�� wszystkie
elementy tej osobliwej mozaiki
zdarze�. Pieczo�owicie
rozmieszcza� w pami�ci nieliczne
fakty, jakie pozna� dotychczas.
Ben Maffitt i ten Pete BArr byli
zaprzyja�nieni, przynajmniej na
tyle, by wsp�lnie korzysta� z
ostoi, jak� by� saloon. To by�o
co�, o czym musia� pami�ta�.
Dosta� od barmana butelk� i
szklaneczk� i nala� sobie
troch�.
- S�ysza�em, �e pyta� pan o
Eda Dale'a - odezwa� si� kto� za
nim.
Jim zacisn�� d�o� na butelce,
po kt�r� przyszed� barman.
- NIech tu stoi.
Odwr�ci� si� i ujrza� Bricka
Branda. Jego rude w�osy
b�yszcza�y w �wietle, a na
ustach igra� znowu �w hardy,
ironiczny u�miech.
- Zna pan Eda Dale'a - zapyta�
Jim.
Rudzielec nie odrywa� od
niego wzroku.
- A sk�d on jest?
- Mo�e z tego samego miejsca,
co ja.
- Dlaczego pan my�li, �e on tu
jest?
- To proste. Przyjecha� tu i
jeszcze nie wyjecha�. A wi�c
jest tu.
- To du�y kraj. Jest wiele
miejsc, gdzie m�g�by si�
znajdowa�.
Kelland zatrzyma� wzrok na
nieprzeniknionej twarzy
rozm�wcy.
- Je�eli nie zna pan tego
cz�owieka, to po co mnie pan, do
diab�a, nagabuje?
Mimo wymiany zda� jego uwagi
nie usz�o nic, co dzia�o si�
woko�o. Gwar ucich�, wszyscy na
sali zdawali si� przys�uchiwa�
ich rozmowie. Pete BArr uni�s�
nieco g�ow�, jak gdyby ba� si�,
�e uroni jakie� s�owo, a Ben
Maffitt odwr�ci� si�.
Na kr�tk� chwil� twarz Bricka
przybra�a wyraz powagi, potem
u�miechn�� si�.
- Pa�ski czas nie jest wcale
tak cenny, mister - wycedzi�. -
Mo�e jest pan przyjacielem Eda
Dale'a. Mo�e chce pan spotka�
si� z nim, aby odda� po�yczone
kiedy� pi�� dolar�w. Albo te� ma
pan dla niego list od jego
babci. Ale nie mo�na te�
wykluczy�, �e wie pan o nim
tylko tyle, ile wyczyta� pan z
listu go�czego.
- Mia� na prawym boku �wie��
blizn� po kuli, a w kieszeni
marynarki nosi� zdj�cie
dziewczyny - powiedzia� Jim.
Jego uwaga skierowana by�a
zar�wno na Bricka, jak r�wnie�
na Bena. I w ten spos�b
dostrzeg� gest, kt�ry zdradzi�
mu wszystko. Brick zerkn�� na
Maffitta, a kiedy spojrza� z
powrotem na Jima, w jego oczach
nie by�o ju� u�miechu.
- A, to co innego - mrukn��.
Wyci�gn�� r�k� i nagle
odgarn�� na boki po�y marynarki
Jima.
Kelland nie uczyni� nic, aby
temu zapobiec, wiedzia� jednak,
�e oto doszed� do kresu drogi.
Jego nast�pne posuni�cie mog�o
przynie�� mu sukces, albo te�
zniszczy� go ostatecznie. Tacy
ju� byli ludzie, kt�rych mia�
przed sob�, taki by� te� kraj, w
kt�rym si� znajdowa�.
- Brand, popraw mi marynark�.
Ma wygl�da� tak jak przedtem -
powiedzia� spokojnie.
Brand by� wystarczaj�co
sprytny, by wiedzie� kiedy grozi
mu prawdziwe niebezpiecze�stwo,
i teraz w�a�nie zda� sobie
spraw� z powagi sytuacji.
Nagle cofn�� si� o krok i
znieruchomia�.
- NIe - odpar� przeci�gle. -
My�l�, �e tego nie zrobi�.
Kelland odepchn�� si� od baru.
- No, dobrze - powiedzia�
�agodnie. - A wi�c teraz moja
kolej.
Brand pr�bowa� os�oni� g�ow�,
lecz nie zd��y� unie�� r�k na
odpowiedni� wysoko��. Prawa
prosta trafi�a go w g�ow�, a
lewa pi�� w �o��dek. Zgi�� si�
w p�, ale Jim odepchn�� go
natychmiast i zada� jeszcze dwa
ciosy w twarz. Brand run�� na
pod�og�, przez chwil� le�a�
nieruchomo, potem z trudem
zacz�� d�wiga� si� w g�r�.
Do ataku ruszy� drugi
m�czyzna, wymachuj�c ramionami,
jakby by�y to skrzyd�a wiatraka.
Uda�o mu si� trafi� Jima, po
czym obj�� go mocno za szyj� i
zada� cios kolanem. Nast�pnie
zacz�� uciska� mu oczy kciukami
i poderwa� go w g�r�, staraj�c
si� powali� na pod�og�.
Brick zd��y� tymczasem unie��
si� na kolana. Kelland poczeka�
na moment, kiedy napastnik
nachyli si� znowu, zamachn�� si�
i trafi� go w skro�. Poczu�, �e
uchwyt tamtego s�abnie i to by�a
jego szansa. Odskoczy� na bok i
z�apa� przeciwnika od ty�u za
rami� i spodnie, poderwa� go do
g�ry, rozko�ysa� i wyrzuci�
przez drzwi na ulic�.
�oskot, z jakim cia�o run�o
na trotuar i szale�czy ryk, jaki
rozleg� si� potem, dobieg�y do
uszu wszystkich na sali.
Brick Brand sta� znowu na
nogach. Krew s�czy�a mu si� z
ust, brakowa�o jednego z�ba.
Dysza� ci�ko. Pomi�dzy jednym
oddechem a drugim wykrztusi�:
- Mam dosy�.
Jim wr�ci� na �rodek sali.
Blizna na jego skroni
po�yskiwa�a blado w �wietle
lamp, w�osy opada�y mu na czo�o,
oddycha� g��boko. Patrzy� na
Maffitta, a jego wzrok wyra�a�
gotowo��. Wpatrywa� si� w niego
tak uporczywie, jakby chcia�
zmusi� go w ten spos�b do
m�wienia. Potem odezwa� si�:
- Brand, niech pan tu
podejdzie i poprawi mi
marynark�.
Zapad�a g�ucha, z�owieszcza
cisza. Maffitt siedzia�
nieruchomo, jego twarz nie
wyra�a�a zupe�nie nic, ale
Kelland wiedzia�, �e w�a�nie na
jego s�owa czeka ca�a reszta.
- Niech pan podejdzie, Brand -
powt�rzy� �agodnym tonem. -
Je�eli nie, po�ami� panu
wszystkie ko�ci.
Brand zbli�y� si� do niego.
Widocznie dokucza� mu b�l, gdy�
przyciska� sobie wargi d�oni�,
m�wi�c niewyra�nie:
- Musia� pan tak wali�?
- To po prostu nauczka.
Brand poprawi� marynark� Jima,
po czym odwr�ci� si� �piesznie i
wyszed� z saloonu.
Kelland stan�� przy barze i
nala� sobie szklaneczk�. By�
zwr�cony do pozosta�ych plecami,
lecz w lustrze widzia�
wszystkich. Nikt nie porusza�
si�, nikt nie rozmawia�. Jim
zap�aci� i odwr�ci� si�. Przez
chwil� spocz�y na nim oczy
Maffitta pe�ne jakiego�
po��dliwego zainteresowania.
Poniewa� jednak on sam milcza�,
Jim przeszed� obok i opu�ci�
saloon.
Brand kl�cza� obok le��cego
p�asko na trotuarze
m�czyzny i podni�s� wzrok na
Kellanda.
- Z�ama� mu pan r�k�.
- Jaka szkoda! - odpar� Jim i
skierowa� si� do hotelu.
Nie my�la� ju� o tamtych
dw�ch, wszystkie jego my�li
kr��y�y teraz wok� osoby Bena
Maffitta, kt�ry w saloonie nie
odezwa� si� ani jednym s�owem,
nie wykona� te� �adnego gestu.
Wygl�da� na cz�owieka,
planuj�cego wszystko bardzo
dok�adnie przed pope�nieniem
morderstwa, i dlatego by�
podw�jnie niebezpieczny.
Z pokoju, gdzie zostawi�
przedtem Tony, nie dochodzi�o
�wiat�o, nie by�o s�ycha� te�
�adnej rozmowy. Po ciemnym
korytarzu rozchodzi� si� jedynie
nik�y zapach tytoniu. Kelland
potkn�� si� nagle na dziurze po
s�ku i polecia� na drzwi swojego
pokoju. RAptem znieruchomia�,
pchn�� je i zwinnie odskoczy� na
bok.
Zapach tytoniu by� coraz
bardziej intensywny. W mroku
zap�on�a zapa�ka, a w jej
blasku Jim dostrzeg� rumian�
twarz blondyna. Zapa�ka zgas�a.
- Niech pan wejdzie do �rodka i
zamknie za sob� drzwi -
powiedzia� nieznajomy.
* * *
Kelland post�pi� krok do
przodu, zatrzasn�� drzwi nog� i
opar� si� o nie plecami.
Nieznajomy wyj�� z ust
papierosa.
- Ma pan cholernie silne
nerwy. Trzeba by�o nie lada
odwagi, aby wej�� do saloonu.
Jako� pan sobie poradzi�, ale
niech to panu nie przewr�ci w
g�owie.
- Przez ca�� godzin�
obserwowa� pan okno pokoju tej
dziewczyny. Dlaczego? - zapyta�
Kelland.
- Z powodu Pete'a Rileya.
Chcia�em si� upewni�, czy
wyjedzie z miasta. No i nie
zdo�a� uciec.
- Kim s� jego wrogowie?
Blondyn zaci�gn�� si�.
Roz�arzony papieros rozja�ni� na
kr�tk� chwil� jego twarz i
pozwoli� Jimowi dostrzec
ironiczny grymas ust
nieznajomego. Tamten milcza�
jeszcze jaki� czas, po czym
rzek�:
- To ci sami, z kt�rymi pan ma
do czynienia... by� mo�e si�
myl�. Nazywam si� Buff Sultan.
Mam ranczo w dole nad East Fork,
ja i moja siostra. - Znowu
umilk�, po chwili doda�: - Ale
mo�e �le pana oceni�em.
- Przyszed� pan tu, aby
zada� mi pytanie. No wi�c, niech
pan pyta.
Sultan roze�mia� si� cicho i
spokojnie.
- Dobrze wi�c: czy chce pan
pomocy?
- Jakiej pomocy?
- Och, niech�e pan nie udaje.
Przyby� tu pan w okre�lonym
celu, a cele mog� by� tylko dwa.
Albo ucieka pan przed czym�,
albo szuka kogo�. Chce pan
pomocy?