2211

Szczegóły
Tytuł 2211
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2211 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2211 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2211 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ernest Haycox Piek�o w dolinie Tom Ca�o�� w tomach Polski Zwi�zek Niewidomych Zak�ad Wydawnictw i Nagra� Warszawa 1991 Prze�o�y� Mieczys�aw Dudkiewicz T�oczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. Iii_B�1 Przedruk z wydawnictwa "Przygoda", Szczecin 1989 Pisa�a K. Pabian Korekty dokona�y B. Krajewska i D. Jagie��o Wst�p Ernest Haycox urodzi� si� w 1899 r. w Portlandzie w stanie Oregon. Studiowa� na Uniwersytecie Orego�skim w Eugene. Jako dziennikarz prowadzi� rubryk� s�dow� w portlandzkiej gazecie "Oregonian". W 1946 roku uzyska� stopie� doktora literatury na Lewis and Clark College w Portlandzie. Zmar� w 1950 r. Jest autorem wielu poczytnych western�w zaliczanych do klasyki tego gatunku. Do najlepszych nale��: "Free Grass" (rywalizacja o pastwiska w Dakocie), "Canion Passage" (o przewo�nikach w Oregonie), "On the Prod" (walka o utrzymanie dziedzicznej farmy). Jednak najwi�ksz� popularno�� zdoby� sfilmowany w 1939 r. "Dyli�ans". "Piek�o w dolinie" otwiera cykl ksi��ek tego popularnego autora, kt�re uka�� si� w wydawnictwie "Przygoda". Jak zwykle u Haycoxa ksi��k� t� cechuje dynamiczna akcja i �wietnie nakre�lony klimat. Warstwa uczuciowa stanowi doskona�� motywacj� do dzia�a� g��wnych bohater�w. Deszcze, wiatry i silne promienie s�o�ca zdo�a�y zmieni� barw� budynku stacji pocztowej na srebrnoszar�. Jim Kelland dotar� na szczyt prze��czy Ute i przez d�u�sz� chwil� obserwowa� blokhauz; niepozorny na imponuj�cym tle ska� i �wierk�w. Kamienne wyst�py pi�trzy�y si� jeden na drugim, gin�c gdzie� w g�rze, w odleg�ej krainie pokrytej warstw� wiecznego �niegu. By�o po�udnie; s�o�ce ogrzewa�o cz�� niewielkiej ��ki, ale nawet teraz cienie wznosz�cych si� doko�a ska� pe�z�y ku zabudowaniom stacji, tworz�c na ziemi szar� plam�. Kelland napoi� swojego gniadosza i wszed� do �rodka, aby co� zje��. NIe �pieszy� si�; i tak by� w siodle od pi�tej rano. Kiedy wyszed� z powrotem, dostrzeg� jakiego� m�czyzn�. Nieznajomy przykucn�� na pi�tach po s�onecznej stronie stacji. Opr�cz tego faktu nic nie zmieni�o si� w scenerii, lecz i ten szczeg� by� a� nadto wymowny. W �yciu Jima Kellanda bywa�y ju� �cie�ki twarde i karko�omne, jaki� si�dmy zmys� pozwala� mu wyczuwa� zew wiatru, zapach dymu w u�pionym powietrzu, zatarty trop na piaszczystej drodze i mroczne podst�py ludzi. Teraz jego pod�wiadomo�� odebra�a wyra�ny sygna� ostrzegawczy. Przeszed� obok nieznajomego, dosiad� konia, bez po�piechu przyrz�dzi� sobie skr�ta i zapali� go, popatruj�c na wsch�d. Nie by� jeszcze pewny swego i wola� przekona� si� o tym ca�kowicie; mia� ju� wypracowany trik, jaki stosowa� cz�sto w podobnych sytuacjach: dopiero co siedzia� niedbale w siodle, ty�em do budynku stacji, ale raptem b�yskawicznie zawr�ci� konia, zaskakuj�c nieznajomego. Niewysoki m�czyzna spojrzeniem swych du�ych, beznami�tnych oczu ogarnia� ka�dy szczeg� postaci Kellanda - od ciemnej nasady w�os�w na skroniach po upstrzone metalowymi gwiazdkami cholewy but�w. Kelland zaprezentowa� nieznajomemu sw�j twardy, przelotny u�miech, tamten za� opu�ci� powieki, jak gdyby je�dziec przesta� go ju� interesowa�. Dopiero teraz Kelland ruszy� z miejsca. ��ka zajmowa�a przestrze� pomi�dzy �agodnym, wiod�cym od zachodu wzniesieniem, a strom� spadzisto�ci� kanionu, skierowan� na wsch�d. Kelland spojrza� po raz ostatni za siebie, na odleg�� pustyni�. Stamt�d przyby�. Jecha� drog� prowadz�c� tu� obok pot�nego masywu skalnego w d�, do pozbawionego �wiat�a s�onecznego w�wozu. Kiedy dotar� do nast�pnego zakr�tu, obejrza� si� mimo woli: niewysoki m�czyzna siedzia� ju� na koniu i strom� boczn� �cie�k� zd��a� do lasu. Teraz Kelland by� pewien, �e wie�� o jego przybyciu nadejdzie do Reservation jeszcze przed nim. Drog� stanowi� w�ski trakt wykuty w stercz�cej pionowo, ciemnej i wilgotnej �cianie skalnej. Tu i �wdzie rozszerza� si�, aby umo�liwi� wozom wymijanie. W odleg�o�ci mili od stacji pocztowej sp�ywa�a z g�r na p�nocy rzeka Ute, nape�niaj�c swoj� skrz�c� si� krystalicznie toni� coraz g��bsze koryto kanionu. Mg�a g�sta jak ulewa wisia�a w powietrzu i zrasza�a ubranie. Kolejne ostre zakr�ty drogi sprowadza�y je�d�ca ni�ej i ni�ej; na prawo Kelland widzia� przed sob� masyw skalny, a na lewo spieniony nurt rzeki. Na mi�kkiej drodze rysowa�y si� wyra�nie �lady kopyt ko�skich i k�. Wreszcie, p�nym popo�udniem, droga wysz�a z kanionu i zacz�a oddala� si� od rzeki, wiod�c w falisty, poprzerzynany rozpadlinami teren. Porasta� go g�sty las �wierkowy. Do tej pory Kelland nie by� zbyt uwa�ny, lecz tu, na otwartej przestrzeni, zacz�� bacznie przeczesywa� wzrokiem ka�de drzewo i �owi� uchem wszelkie, nawet przelotne d�wi�ki, kt�re pobrzmiewa�y w sennej ciszy p�nego lata. TA czujno�� nie s�ab�a w nim ani na chwil�, chocia� siedzia� na gniadoszu niedbale, rozmy�laj�c nad czym� z nik�ym u�miechem. Mia� nieco ponad sze�� st�p wzrostu, a dziewi��dziesi�t kilo wagi roz�o�one by�o tak r�wnomiernie na nogi, tu��w i szerokie barki, �e nie sprawia� wra�enia zbudowanego masywnie. Szeroka twarz wykazywa�a nieco nieregularne, �mia�o ukszta�towane rysy, na nosie widnia� �lad po dawnym z�amaniu, a praw� skro� przecina�a sina, zabli�niona ju� rana. To w�a�nie pozosta�o mu po dotychczasowych dwudziestu pi�ciu latach �ycia. Owe blizny, bystry wzrok i charakterystyczny twardy, nieco roztargniony u�miech stanowi�y oznaki powierzchowne, skrywaj�ce hart, nabyty w ci�gu tych wszystkich lat, ale r�wnie� jego s�abe strony. ��ta, piaszczysta droga bieg�a prost� lini� przez g�sty las, drzewa wydziela�y cierpki, korzenny aromat. Z ciemnej chmury wisz�cej na lewo od drogi dobiega� �wiergot ptak�w. Kelland siedzia� w siodle tak niedbale jak przedtem, ale jego wzrok bada� bacznie ca�� okolic�; nie okaza� te� �adnego zaskoczenia na widok m�czyzny, kt�ry wynurzy� si� spo�r�d drzew i jecha� t� sam� drog�, wyprzedzaj�c go o jakie� sto metr�w. Wszystko to by�o idealnie zgodne z wiedz�, jak� zdo�a� naby� przez lata nieszcz��, trudu i potu. M�czyzna obejrza� si� mimochodem - ta przypadkowo�� jednak by�a zbyt ostentacyjna - po czym �ci�gn�� konia i poczeka� na Kellanda. Jechali teraz obok siebie. Nieznajomy mia� rude w�osy, piegowat� twarz i o�ywione m�odzie�cz� beztrosk� oczy. Ale w spojrzeniu, jakim obrzuci� chwilowego towarzysza podr�y, czai�a si� napi�ta uwaga. - M�g�bym prosi� o tyto�? Jim wyci�gn�� kapciuch i poda� nieznajomemu, a ten przewiesi� cugle przez kul� siod�a i skr�ci� sobie papierosa. Nast�pnie wsun�� go do ust, prezentuj�c nieskaziteln� biel z�b�w. Kiedy os�oni� d�o�mi p�omyk zapa�ki i nachyli� si� nieco do przodu, w k�cikach oczu pojawi�a si� sie� drobnych zmarszczek, a w�osy zab�ys�y w promieniach s�o�ca intensywn� czerwieni�. Olbrzymie d�onie zdradza�y si��, z jak� pos�ugiwa� si� lassem. - Pi�kna pogoda. - TAk. - Dyli�ans op�nia si� dzi� troch�, prawda? - Nie widzia�em po drodze �adnego. - Dzi�kuj� za tyto�. - Tu nieznajomy po raz pierwszy spojrza� mu prosto w oczy. - Nazywam si� Brand. Brick Brand. - Nie pyta�em o to - odpar� przeci�gle Kelland. W spojrzeniu tamtego zab�ys�a ironiczna uciecha. - NO, dobrze - powiedzia� i, skr�caj�c �piesznie z drogi, powt�rzy�: - Bardzo dzi�kuj� za tyto�! Po chwili znikn�� mi�dzy �wierkami, w pl�taninie pag�rk�w i w�woz�w, ale Jim spogl�da� za nim. - To ju� drugi - mrukn��. Droga wiod�a nadal w d� i dopiero pod wiecz�r Kelland dotar� do przedg�rza. Tu ujrza� przed sob� dolin�, przybran� w zamglonym blasku s�o�ca w niebieskie i bursztynowe odcienie. Z dw�ch stron otacza�y j� niskie grzbiety g�r, a przez sam �rodek - niczym po�yskliwa wst�ga - przep�ywa�a Ute, obramowana tu i �wdzie wierzbami. Mniej wi�cej dziesi�� mil dalej wznosi� si� �a�cuch wzg�rz, kt�ry zamyka� wylot doliny. Poni�ej, w odleg�o�ci zaledwie trzystu metr�w, Jim dostrzeg� dachy domostw miasta Reservation. Zapada� ju� zmierzch, kiedy zostawi� za sob� ostatni zakr�t drogi, przeprawi� si� przez odnog� Ute po mo�cie skleconym z bali, na kt�rych t�tent kopyt gniadego zabrzmia� szczeg�lnie dono�nie, i wjecha� w g��wn� ulic� miasteczka. By� tu po raz pierwszy, a jednak nie m�g� oprze� si� wra�eniu, �e miasto to nie r�ni si� niczym od setki innych, jakie zdo�a� pozna� przedtem. Ulica stanowi�a srebrnoszare pasmo pomi�dzy niskimi zabudowaniami o wyblak�ych ju� fasadach. Nawet opuszczone �aluzje utraci�y ju� dawno blask �wie�o�ci. Przejecha� obok ku�ni i poczu� unosz�cy si� w powietrzu zapach palonego w�gla drzewnego. Z zakurzonych okien przedostawa�o si� na zewn�trz nik�e �wiat�o, a rosn�ce wzd�u� ulicy robinie tworzy�y nieregularny szpaler. Przy drewnianych barierkach sta�y tu i �wdzie osiod�ane konie, a przez szeroko otwarte wrota stajni po drugiej stronie ulicy wida� by�o wisz�c� na s�upie latarni�. Tu Kelland zsiad� z konia. Na krzes�ach przechylonych do ty�u i opartych o �cian� stajni siedzia�o dw�ch m�czyzn. W s�abym �wietle latarni dostrzeg� w ich oczach nat�on� uwag�. - Zostawiam konia - powiedzia�. Uwi�za� gniadego, a potem drewnianym trotuarem doszed� do przecznicy, wiod�cej gdzie� w ciemno��. Na czterech rogach skrzy�owania mie�ci�y si� saloon, hotel, sklep z pasz� i jaki� dom, prawdopodobnie opuszczony. Hotel sta� po drugiej stronie ulicy, dobiega� stamt�d brz�k naczy� i przyt�umiony zgie�k. Przed wej�ciem do saloonu sta�a grupka kowboj�w, a pod �cian� tkwi�o w bezruchu kilku Indian. Tu� obok przeszed� powoli wysoki m�czyzna; spojrza� ostentacyjnie na Jima, po czym uda� si� do restauracji. Zsuni�ty na ty� g�owy kapelusz ods�ania� jasne w�osy. Przy oknie na g�rnym pi�trze hotelu sta�a kobieta. Odgarniaj�c r�k� zas�on�, wygl�da�a na ulic�. Nocne powietrze - ju� z ch�odnym powiewem nadchodz�cej zimy - nap�ywa�o r�wnomiern� fal� od ciemnych stok�w g�r Silver Lode. Jim przeszed� na drug� stron� ulicy i wkr�tce znalaz� si� w w�skim przedsionku hotelu. W k�cie siedzia� m�czyzna i patrzy� melancholijnie przed siebie. Wn�trze tworzy�y: lada z surowych desek �wierkowych, schody przytwierdzone do �ciany bez odrobiny architektonicznego smaku oraz kr�ty korytarz, kt�ry udost�pnia� widok na jadalni�. Jim stan�� przed pulpitem, wzi�� pi�ro, wpisa� do ksi�gi hotelowej "J. J. Kelland" i odczeka� chwil�. M�czyzna wsta� i podszed� bli�ej. Metalowym zako�czeniem protezy zast�puj�cej r�k� odwr�ci� do siebie ksi�g� i niemal bezg�o�nie, poruszaj�c powoli wargami, odczyta� nazwisko. Mia� pe�n�, okr�g�� i dosy� p�ask� twarz o lekko miedzianej barwie, jak� zawdzi�cza� domieszce krwi india�skiej. Podni�s� wzrok, spojrza� na Kellanda i opu�ci� powieki. - Pok�j numer cztery - o�wiadczy�, po czym wr�ci� do swego fotela. Schody ugina�y si� troch� pod stopami. Jim wszed� na g�r�, zawaha� si�, wreszcie zanurzy� w mroku w�skiego korytarza. Kiedy dotar� do otwartych drzwi, przekroczy� pr�g i zapali� lamp�. R�wnie� tu nie znalaz� nic, co odr�nia�oby to pomieszczenie od innych pokoi hotelowych. Pod drzwiami przeciwleg�ego pokoju dostrzeg� w�sk� smug� �wiat�a. Dobieg�a go rozmowa: kobiecy g�os, cichy i nerwowy, a potem kr�tka odpowied� m�czyzny. Nagle g�osy raptownie umilk�y. Jim zamkn�� drzwi. Obejrza� brzydki pok�j i wyd�� wargi, jakby chcia� zagwizda�, podszed� do okna i spojrza� w d�. W tej samej chwili od grupy stoj�cej przed saloonem od��czy� si� m�czyzna i skierowa� ku stajni. Parskn�� kr�tkim, twardym �miechem. W tej grze nie by�o wariant�w. Wszystkie posuni�cia odbywa�y si� zgodnie z jednym schematem, a schemat ten zd��y� pozna� ju� dawno i to dok�adnie. Wiedzia�, �e wkr�tce nast�pi kolejny ruch, nie w�tpi� te�, jaki. Zdj�� marynark�, umy� si� i przyg�adzi� oporne w�osy, po czym zn�w si� ubra�. Kiedy otworzy� drzwi i wszed� na korytarz, kobieta w s�siednim pokoju przerwa�a w p� zdania rozmow�, po chwili, s�ycha� by�o tylko niewyra�ny szept i oddalaj�ce si� kroki. Jim zszed� na d� i rozsiad� si� w jadalni przy wolnym stoliku. Na przeciwleg�ej �cianie wisia�a czarna tablica, na kt�rej kto� napisa� kred�: Menu "Kotlet barani, kartofle pur~ee i placek z jab�kami. Pi��dziesi�t cent�w" Pod spodem widnia� dopisek: "Komu nie smakuje nasze jedzenie, niech tu nie je". Z ty�u Jim dostrzeg� drzwi, wiod�ce na ulic�, a przed sob� sze�ciu m�czyzn przy d�ugim stole. Przy mniejszym stoliku w samym k�cie siedzia� ten sam blondyn, kt�ry min�� go na ulicy; tak jak wtedy, patrzy� na niego ch�odnym i otwartym wzrokiem. Kelnerka, p�krwi Indianka, przynios�a posi�ek. Jim zjad�, po�o�y� na stole p� dolara i wyszed� na ulic�. Zatrzyma� si� w cieniu, opar� si� plecami o �cian� hotelu, i skr�ci� sobie papierosa. Od g�r wia� ch�odny wiatr, odleg�e szczyty odcina�y si� wyra�nie od nieba, niczym czarne, nieregularne tr�jk�ty. Spok�j pory wieczerzy, kt�ry zjawi� si� dopiero co, odszed� z powrotem. Wie�ci, przekazywane na ucho, rozchodzi�y si� utartym zwyczajem tak dyskretnie, �e mo�na je by�o z �atwo�ci� zignorowa�, o ile nie zna�o si� stopnia zagro�enia. Koniec papierosa Jima roz�arzy� si� do czerwono�ci i zn�w �ciemnia�. Indianie znikn�li gdzie�. Z jadalni wyszed� blondyn; jego ostrogi brz�cza�y na trotuarze. Min�� Jima, przeszed� na drug� stron� ulicy i opar� si� o r�g opuszczonego budynku. Kto� prowadzi� cztery konie w zaprz�gu i zatrzyma� si� na placu. Jaskrawe �wiat�o z saloonu pada�o na ulic�. Przy wahad�owych drzwiczkach zbiera�o si� coraz wi�cej m�czyzn; szeptali co� mi�dzy sob�. Z ciemno�ci wy�oni�o si� sze�ciu je�d�c�w. Zsiedli z konia i podeszli do tamtych. - Sie masz, Ben! - zawo�a� jeden z nich. Grupa rozst�pi�a si�, do saloonu wszed� uderzaj�co kr�py i silny m�czyzna. Pozostali nie odst�powali go nawet na krok, jakby przyci�gani jego pot�n� osobowo�ci�. Drobne, pozornie nieistotne rzeczy mia�y tu miejsce; niczym lekkie jak pi�rko �d�b�a trawy, mkn�ce z wiatrem przed siebie. Blondyn zwr�ci� g�ow� w stron� saloonu, potem zn�w spojrza� na hotel, podni�s� wzrok do g�ry. Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e obserwuje okno na g�rnym pi�trze, za kt�rym byli kobieta i m�czyzna. Portier z hotelu stan�� w progu, popatrzy� na wej�cie do saloonu i zawr�ci�, zaczepiaj�c ko�cem protezy o futryn� drzwi. Kelland rzuci� papierosa w piach, wyprostowa� ramiona, szybkim krokiem przeci�� plac i wszed� do saloonu. Ju� w progu uderzy�y go dym, zgie�k i migotliwe refleksy luster. Ca�� d�ugo�� sali zajmowa�y sto�y do pokera, oblegane przez graczy. Cz�� m�czyzn sta�a niedbale przy barze. - Ben! - zawo�a� kt�ry� z graczy. Kr�py m�czyzna odstawi� szybko kieliszek, odwr�ci� si� i spojrza� na Kellanda. Jego oczy l�ni�y ciemnym blaskiem. Wrodzony kszta�t warg, kt�re nie zakrywa�y ca�kowicie du�ych, szerokich z�b�w, wywo�ywa� wra�enie sta�ego grymasu. Masywne, kr�pe cia�o by�o tak pot�ne, �e w por�wnaniu z nim nogi wydawa�y si� wr�cz w�t�e. Jim dojrza� puste miejsce przy barze i stan�� tam, a barman podszed� do niego z butelk� i natychmiast nape�ni� kieliszek. Czekaj�c na pieni�dze, wyciera� machinalnie mahoniowe drewno kontuaru. Jim wyci�gn�� z kieszeni �wier�dolar�wk� i potrzyma� j� w g�rze tak d�ugo, a� wzrok barmana skierowa� si� na monet�. - Zna pan cz�owieka o nazwisku Ed Dale? - zapyta�. M�wi� dosy� cicho, ale mimo to jego g�os zadzia�a� jak strza� z rewolweru. Kowboj stoj�cy tu� obok odwr�ci� si� powoli i utkwi� w nim wzrok. Jim dostrzeg�, jak powieki barmana unios�y si� na chwil�, ukazuj�c charakterystyczny wyraz oczu, potem opad�y z powrotem, barman za� wzi�� �wier�dolar�wk�. - Nigdy o nim nie s�ysza�em - odpar� i przesun�� si� nieco dalej. Jim podni�s� kieliszek pod �wiat�o i spojrza� przez bursztynowy p�yn, podczas gdy wok� jego warg zaigra� znowu �w nik�y u�miech. Wiedzia� doskonale, �e w tej grze istniej� etapy, kt�re m�czyzna musi kiedy� przeby�, tak czy inaczej. Czu� i s�ysza�, jak jego pytanie rozchodzi si� doko�a ruchem falowym, jakby wrzuci� kamie� do wody. Gwar cich�, a kto� przy ko�cu baru zapyta�: - Ed Dale? Jim opr�ni� kieliszek jednym haustem; czu� teraz na sobie spojrzenia wszystkich obecnych i to wra�enie by�o niemal namacalne. Barman ponownie podszed� bli�ej - najwidoczniej po pusty kieliszek. - Szuka pan cz�owieka o tym nazwisku? - zapyta� oboj�tnym tonem. - Tak, niech mu pan to powie, kiedy si� spotkacie - odpar� Kelland. Wyszed� z saloonu, �egnany osobliw� cisz�. Na rogu ulicy przystan��, skr�ci� sobie nast�pnego papierosa i zapali�. Od strony doliny nadje�d�a� dyli�ans. Turkot k� przerwa� brutalnie panuj�c� w Reservation cisz�. Jim przeszed� na drug� stron� ulicy i stan�� w cieniu obok drzwi hotelowych. Blondyn nadal podpiera� �cian� opuszczonego budynku. Dyli�ans zatrzyma� si�. Dw�ch podr�nych wysiad�o i szybkim krokiem uda�o si� do restauracji. Wo�nica zszed� ci�ko na ziemi� i utykaj�c skierowa� si� do hotelu z torb� pocztow� pod pach�. By� chudy, wysoki, stary i mia� srebrnoszare w�sy w kszta�cie p�ksi�yca. Spojrzenie jego jasnych, niebieskich oczu, jakie Jim poczu� na sobie przez moment by�o pozbawione wszelkiego wyrazu. Dozorca ze stajni zd��y� ju� wyprz�c zm�czone konie i zaprz�ga� teraz t� czw�rk�, z kt�r� czeka� na przybycie dyli�ansu. M�czy�ni wyszli z saloonu; nie rozmawiali teraz i stali w bezruchu, jak gdyby mieli do spe�nienia okre�lone zadanie. W progu zjawi� si� kr�py Ben. W milczeniu wskazywa� r�k� to tu, to tam; za pomoc� tych niemych rozkaz�w rozstawia� tamtych na ulicy. Sam przeszed� na drug� stron� placu i skry� si� w cieniu, za ko�mi. Dozorca odprowadza� zm�czony zaprz�g. Z restauracji wyszli podr�ni i stan�li przy dyli�ansie. Wszystko to nie trwa�o d�u�ej ni� pi�� minut. Up�ywa�y kolejne sekundy, a napi�cie pos�pnego oczekiwania przenika�o wszystkich zgromadzonych na ulicy bardziej ni� wczesny powiew mrozu id�cy od g�r. Wysokie buty starego wo�nicy zaskrzypia�y w przedsionku hotelu. Podszed� do drzwi i zatrzyma� si� na chwil�, aby nabi� fajk�. Obwis�� torb� pocztow� trzyma� nadal pod pach�, musia� si� wi�c troch� nachyli�, �eby przytkn�� zapa�k� do g��wki fajki. Jim podni�s� r�k� do papierosa i szepn�� niemal bezg�o�nie os�aniaj�c wargi d�oni�: - Powiedz mu, �e przyjecha�em. I jeszcze �yj�. Podr�ni wsiedli do dyli�ansu. Wo�nica przeszed� dalej, pow��cz�c nog�, wgramoli� si� po kole na swoje siedzenie i u�o�y� pod nogami torb�. Podczas gdy odwija� lejce z dr��ka hamulca i ujmowa� pokrzywionymi palcami jego chuda, zgarbiona sylwetka rysowa�a si� ostro na tle nocnego nieba. - Gyp! Belle! - zawo�a� i zwolni� hamulec. Masywne ko�a drgn�y, ale w tym samym czasie z g��bi hotelu da� si� s�ysze� ci�ki tupot n�g zbiegaj�cych po schodach. Przez drzwi jadalni wylecia� p�dem nisko pochylony m�czyzna i gna� co si� na spotkanie dyli�ansu. Jim poczu�, jak co� zimnego chwyta go za serce; przywar� p�asko do �ciany hotelu i us�ysza� cyniczny i bezlitosny okrzyk pot�nego Bena: - Nie, Pete! Nie dzi� wieczorem! Dzi� nie...! Biegn�cy m�czyzna trzyma� ju� jedn� r�k� na klamce otwartych drzwiczek dyli�ansu i p�dzi� wraz z pojazdem, usi�uj�c podci�gn�� si� do g�ry. Jim s�ysza� wyra�nie, jak ci�ko dyszy. W tym momencie rozleg�y si� dwa wystrza�y, budz�c �pieszne echo na �cianach ciemnych domostw. Do uszu Jima dobieg� odg�os, z jakim kule ugodzi�y cia�o uciekiniera, dostrzeg�, jak m�czyzna potkn�� si�. Nadal trzyma� si� drzwiczek, nie dawa� za wygran�, lecz nogi raptem odm�wi�y mu pos�usze�stwa i nie chcia�y oderwa� si� od ziemi. Ostatnim, rozpaczliwym wysi�kiem woli �ciska� klamk�, jeszcze przez kilka metr�w wleczony przez dyli�ans, zanim w ko�cu upad� w py� drogi. Pojazd mkn�� coraz szybciej; zachybota� si� troch� na drewnianym mo�cie, pokona� zakr�t i zacz�� oddala� si� w stron� g�r. Z hotelu wybieg�a kobieta, krzycz�c przera�liwie. Unosz�ce si� k��by kurzu na kr�tk� chwil� spowi�y ca�e miasto mglist� zas�on�, gryz�cy zapach prochu dra�ni� nosy. Kelland dojrza�, jak kobieta kl�ka i pr�buje u�o�y� sobie na kolanach g�ow� zmar�ego. G�osem nabrzmia�ym rozpacz� i b�lem powtarza�a uporczywie jego imi�. Jej bia�a bluzka po�yskiwa�a w p�mroku. A potem Jim us�ysza� jej s�owa przerywane �kaniem: - Benie Maffitt... przyjdzie dzie�... przyjdzie dzie�... Umilk�a i wybuchn�a p�aczem, a Jim, s�ysz�c to, poczu� zimny dreszcz, przebiegaj�cy mu po plecach. Ben Maffitt ruszy� spokojnym, r�wnym krokiem przez ulic� w stron� saloonu. Blondyn wci�� stercza� na rogu; przez ca�y ten czas nie opu�ci� swego punktu obserwacyjnego. A od strony wzg�rz zbli�a�a si� w�a�nie ca�a grupa je�d�c�w; p�dzili galopem ku miastu. * * * Nikt nie uczyni� najmniejszego ruchu, aby podej�� do zabitego lub do dziewczyny, kt�ra kl�cza�a na ulicy, p�acz�c cicho, lecz jak�e �a�o�nie! Owa nieludzka oboj�tno�� by�a pocz�tkowo dla Jima czym� zupe�nie niezrozumia�ym, zn�w powi�d� wzrokiem po ulicy i dostrzeg� Bena Maffitta, stoj�cego przed saloonem - bardzo pewnego siebie i bardzo wynios�ego. Tym samym historia tego miasta stawa�a si� ca�kowicie jasna. Nawet tysi�c nowych wieczor�w nie zdo�a�oby wnie�� nic takiego, o czym Jim nie wiedzia�by ju� teraz. Je�eli w Reservation istnia�y w og�le takie uczucia, jak lito�� czy wsp�czucie, to gin�y z pewno�ci� w obecno�ci Maffitta. Nowo przybyli je�d�cy t�oczyli si� przed wej�ciem do saloonu, ale Jim widzia� ich zaledwie na skraju ca�ej tej sceny jako nieokre�lon� mas�. Wietrz�c nieszcz�cie, wpatrywa� si� w Maffitta, a w sercu narasta� mu gniew. P�acz samotnej dziewczyny popsu� szyki, nie m�g� teraz przeprowadzi� swej gry tak, jak to pocz�tkowo zamierza�. Wiedzia�, �e taki krok otworzy drog� ryzyku, kt�rego mia� unika�, nie potrafi� jednak zwalczy� w�asnej natury. Cecha ta stanowi�a jego s�ab� stron�, za kt�r� ju� nieraz ponosi� surowe konsekwencje, o czym �wiadczy�y chocia�by blizny na twarzy. Ruszy� z miejsca i stan�� na �rodku ulicy, tu� obok kl�cz�cej dziewczyny. - Odprowadz� pani� do pokoju. Nowo przybyli je�d�cy stali teraz w bezruchu. Obok pustego domu nadal czeka� na co� wysoki blondyn, ludzie Maffitta znajdowali si� gdzie� w pobli�u, rozproszeni w mroku, on sam za� tkwi� nieruchomy, u wej�cia do roz�wietlonego saloonu. Wszyscy wpatrywali si� w Jima; czu� ich wzrok niemal namacalnie. W tej ciszy, kt�ra ci��y�a coraz bardziej, p�acz dziewczyny stanowi� jedyny wyraz rozpaczy. - Niech pani wstanie - powiedzia� Jim cicho, ale tak wyra�nie, aby wszyscy mogli go us�ysze�. Najwidocznej nie mia�a nawet si�y wsta�, pochyli� si� wi�c i pom�g� jej. - Prosz� nie zostawia� go tu - szepn�a. Trzyma�a si� na nogach tylko dzi�ki jego ramieniu. Jeden z je�d�c�w od��czy� si� od swojej grupy i zbli�a� si� do nich. Jim spojrza� w tamt� stron�. By�a to kobieta w m�skim ubraniu. Sz�a rozko�ysanym krokiem, a w s�abym �wietle, jakie tu dociera�o, Kelland zauwa�y�, �e jej twarz zblad�a na widok martwego m�czyzny. Przystan�a i podnios�a wzrok na dziewczyn�, kt�ra niemal bezw�adnie wisia�a w obj�ciach Jima. - Tony, dlaczego tu jeste�? - zapyta�a. Jej g�os by� silny, brzmia�a w nim irytuj�ca pewno�� siebie i Jim nie potrafi� ju� d�u�ej pohamowa� gniewu. - Moim zdaniem to cholernie nieodpowiednia pora na stawianie pyta� - powiedzia�. Podnios�a ku niemu g�ow�, dzi�ki czemu �wiat�o pada�o na jej policzki. Do tej pory patrzy�a wy��cznie na dziewczyn�, na niego w og�le nie zwraca�a uwagi. Zarumieni�a si�, otworzy�a usta. Jeden z je�d�c�w obok saloonu krzykn�� do Kellanda ochryp�ym g�osem: - Nie tak g�o�no, przybyszu! Da� koniowi ostrog� i zbli�y� si� do nich. By� to starszy, wysoki, trzymaj�cy si� sztywno m�czyzna, kt�rego poci�g�a twarz wydawa�a si� jeszcze szczuplejsza z powodu siwej, spiczastej br�dki. W uniesionej d�oni trzyma� bicz, kt�rym zacz�� wymachiwa� przed twarz� Jima, gdy tylko �ci�gn�� konia. - Tylko nie tym tonem! - Ju� dobrze, papo - powiedzia�a szczup�a, czarnow�osa kobieta. - Odprowadz� pani� do pokoju - zwr�ci� si� Jim znowu do dziewczyny, nazwanej przez tamt� Tony. Dopiero teraz cia�o, kt�re obejmowa� ramieniem, o�y�o. Tony oswobodzi�a si� z jego obj�cia i szepn�a: - Dzi�kuj�, ju� mi lepiej. Mimo to wzi�� j� pod r�k� i poprowadzi� do hotelu, po chwiejnych schodach wszed� z ni� na g�r� a� do jej pokoju. Na bluzce dziewczyny widnia� uliczny kurz, a �zy wy��obi�y jasne rowki na przybrudzonej twarzy. Wp�otwarte oczy obna�a�y pos�pne, dzikie spojrzenie. Siedzia�a na samym brzegu ��ka, z opuszczonymi bezw�adnie ramionami. Kelland sta� niezdecydowanie w progu, obracaj�c w r�kach kapelusz. Dziewczyna mia�a tak poci�gaj�c� figur� i tak �adn� twarz, �e z pewno�ci� zwraca�a na siebie uwag� wielu m�czyzn. - NIech pan go nie zostawia tam, na ulicy - szepn�a znowu. - Zajm� si� tym. To pani m��? - NIe. - To pytanie pozwoli�o jej chyba przezwyci�y� rozpacz. - Jest pan tu po raz pierwszy? - Tak. Sk�d pani wie? - Bo inaczej nie zapyta�by mnie pan o to. Niech pan go tam nie zostawia. To by�... Wsta�a, odwr�ciwszy g�ow� wytar�a sobie twarz do sucha, po czym g�uchym tonem m�wi�a dalej: - Na pewno wygl�dam okropnie. By�o tak: bardzo go lubi�am. To by� jeszcze prawie dzieciak i zszed� na z�� drog�. To wszystko. Lubi�am go. Chcia� opu�ci� te okolice. - Podesz�a bli�ej, z jej twarzy znika� stopniowo strach. - Mam nadziej�, �e b�d� �y�a dostatecznie d�ugo, aby zobaczy� Bena Maffitta, umieraj�cego tak, jak umar� Pete. Na schodach rozleg�y si� lekkie kroki. - A czy ten Ben Maffitt... - zacz�� Jim. Czyj� g�os zawo�a� z progu: - Nie jest pan przypadkiem zbyt ciekawy? Kelland odwr�ci� si� na pi�cie i ujrza� znowu ciemnow�os� kobiet�. Spogl�da�a na niego bez cienia sympatii. Teraz widzia� j� wyra�nie. Nie by�a tak wysoka, jak j� oceni� na ulicy. To mylne wra�enie powodowa�y spodnie, kt�re wyszczupla�y jej sylwetk�, nadawa�y ch�opi�cy wygl�d. Mia�a na sobie m�sk� koszul�, rozpi�t� pod szyj�, co pozwala�o dostrzec g�adkie cia�o o odcieniu ko�ci s�oniowej. Do tej pory by� przekonany, �e nieznajoma ma ostre rysy, ale i to okaza�o si� z�udzeniem. Jej wargi tworzy�y d�ugi, �agodny �uk, g��bia nieskazitelnie szarych oczu fascynowa�a. Odni�s� wra�enie, �e jest to osoba impulsywna, sk�onna do skrajnych zachowa�: �miechu, gniewu, zadumy i nami�tno�ci. Ostrym tonem przerwa�a jego rozmy�lania. - Jeszcze pan si� nie napatrzy�? Jim potrafi� by� w tym samym stopniu uprzejmy, co szorski, a jego obecny nastr�j nie r�ni� si� w�a�ciwie od usposobienia nieznajomej. - Niech�e pani nie zadziera tak nosa! Nie s�dz�, by m�g� istnie� po temu jaki� pow�d! W jej oczach wida� by�o gniew. Tony znowu wybuchn�a p�aczem i ciemnow�osa kobieta odwr�ci�a si� do niej. Podesz�a bli�ej, obj�a j� ramieniem i powiedzia�a bardzo �agodnie: - Tony, tak mi przykro! TAk mi przykro! Ca�a osch�o�� i opryskliwo�� opad�y z Jima. Ruszy� ku wyj�ciu, ale w progu odwr�ci� si�. Nieznajoma spogl�da�a za nim, g�aszcz�c Tony po g�owie. Delikatnie si� u�miecha�a. - Mo�e nie mia�em racji - mrukn�� i wr�ci� do swego pokoju. Poprzednio nie zamkn�� drzwi i nie zgasi� lampy, teraz zauwa�y�, �e ko�dra le�y na ��ku r�wniutko, chocia� przedtem odchyli� jeden r�g. U�miechn�� si�, zgasi� �wiat�o i zszed� na d�. W�a�ciciel hotelu nadal drzema�, metalowa proteza zwisa�a bezw�adnie. Oddycha� ci�ko. Pod podbr�dkiem uwydatnia�a si� mi�kka warstwa t�uszczu, a kr�g�a twarz o odcieniu miedzi mia�a ponury, nic nie m�wi�cy wyraz, jak gdyby nie wierzy� w nic na �wiecie. Kelland stan�� przy drzwiach i skr�ci� papierosa. Maffitt poszed� ju� widocznie do saloonu, lecz stary ze spiczast� br�dk� tkwi� nadal na trotuarze. Pozostali utworzyli wok� niego p�kole. Kto� zd��y� zabra� zw�oki. Po drugiej stronie ulicy, w cieniu dom�w, Jim dostrzeg� ja�niej�ce co pewien czas �wiate�ka papieros�w. Jego nadzieja, �e rozegra spokojn� gr�, prys�a. Tamci obserwowali go, oceniali, interesowali si� nim. W tej krainie nienawidzono obcych, m�czy�ni ogl�dali si� tu nadal w przesz�o��, od kt�rej uciekli i kt�rej nie potrafili zapomnie�. - Jak by�o w Sundown, kiedy pan opu�ci� tamte strony? G�os w�a�ciciela hotelu zaszele�ci� jak suchy papier gnieciony w d�oni. Jim odni�s� wra�enie, jakby kto� wystrzeli� mu tu� nad g�ow�. Nie zmieni� jednak pozycji, wci�� sta� ty�em do tamtego, zmru�y� tylko oczy i mocno zacisn�� wargi. - Nie znam pana - rzuci� przez rami�. - My�la�em o tym ca�y czas. Przed pi�cioma laty mieszka�em w Yellow Hills i tam obi�o mi si� o uszy to nazwisko. J. J. Kelland. - W�a�ciciel hotelu m�wi� z coraz wi�kszym wysi�kiem. - No i prosz�. Oto Sundown Jim! - Kim jest ten facet z siw� br�dk�? - Pete Barr. A tu na g�rze jest jego c�rka Katherine. Radzi�bym zachowa� ostro�no��. Bo inaczej... - Nigdy nie znajdzie pan nic pod moim ��kiem, przyjacielu. - To nie ja szuka�em. Ale my�l�, �e wie pan doskonale, co to za kraj. Tu lepiej nie chowa� niczego pod ��kiem... i nie przypina� niczego do piersi. - Poczekam troch� i zobacz�, kto jest a� tak ciekawy, by sprawdzi�, co nosz� na kamizelce. - Nie b�dzie pan musia� czeka� d�ugo. Kelland ujrza� teraz wysok�, sztywn� posta� Pete'a Barra, wchodz�cego do saloonu. Skoro nie mog� rozegra� swojej gry spokojnie, to nadszed� czas na drobny cios, zobaczymy, gdzie trafi, pomy�la�. Odrzuci� papierosa i przeszed� przez ulic�, jednocze�nie u�wiadomi� sobie, �e pod opustosza�ym domem nie ma blondyna. Ostry zapach dymu i potu powita� go, kiedy pchn�� wahad�owe drzwi. Pete Barr sta� w k�cie saloonu. Jego brodata twarz by�a w�ska i surowa. Otaczaj�cy go m�czy�ni nale�eli widocznie do jego dru�yny. BArr spojrza� na Jima wynio�le, z dum�. Jego ludzie uczynili to samo. Ben Maffitt siedzia� przy stole do pokera, w drugim ko�cu sali. Kapelusz zsun�� zupe�nie na ty� g�owy, na czo�o opada� kosmyk kruczoczarnych w�os�w, du�e z�by �ciska�y cygaro. Jim pochwyci� jego ukradkowe spojrzenie, pozornie oboj�tne, ale i tak zdo�a� wy�owi� w nim �le tajone napi�cie. W jednym z m�czyzn przy barze rozpozna� je�d�ca, na kt�rego natkn�� si� przy prze��czy. Czekaj�c na barmana, usi�owa� zebra� w ca�o�� wszystkie elementy tej osobliwej mozaiki zdarze�. Pieczo�owicie rozmieszcza� w pami�ci nieliczne fakty, jakie pozna� dotychczas. Ben Maffitt i ten Pete BArr byli zaprzyja�nieni, przynajmniej na tyle, by wsp�lnie korzysta� z ostoi, jak� by� saloon. To by�o co�, o czym musia� pami�ta�. Dosta� od barmana butelk� i szklaneczk� i nala� sobie troch�. - S�ysza�em, �e pyta� pan o Eda Dale'a - odezwa� si� kto� za nim. Jim zacisn�� d�o� na butelce, po kt�r� przyszed� barman. - NIech tu stoi. Odwr�ci� si� i ujrza� Bricka Branda. Jego rude w�osy b�yszcza�y w �wietle, a na ustach igra� znowu �w hardy, ironiczny u�miech. - Zna pan Eda Dale'a - zapyta� Jim. Rudzielec nie odrywa� od niego wzroku. - A sk�d on jest? - Mo�e z tego samego miejsca, co ja. - Dlaczego pan my�li, �e on tu jest? - To proste. Przyjecha� tu i jeszcze nie wyjecha�. A wi�c jest tu. - To du�y kraj. Jest wiele miejsc, gdzie m�g�by si� znajdowa�. Kelland zatrzyma� wzrok na nieprzeniknionej twarzy rozm�wcy. - Je�eli nie zna pan tego cz�owieka, to po co mnie pan, do diab�a, nagabuje? Mimo wymiany zda� jego uwagi nie usz�o nic, co dzia�o si� woko�o. Gwar ucich�, wszyscy na sali zdawali si� przys�uchiwa� ich rozmowie. Pete BArr uni�s� nieco g�ow�, jak gdyby ba� si�, �e uroni jakie� s�owo, a Ben Maffitt odwr�ci� si�. Na kr�tk� chwil� twarz Bricka przybra�a wyraz powagi, potem u�miechn�� si�. - Pa�ski czas nie jest wcale tak cenny, mister - wycedzi�. - Mo�e jest pan przyjacielem Eda Dale'a. Mo�e chce pan spotka� si� z nim, aby odda� po�yczone kiedy� pi�� dolar�w. Albo te� ma pan dla niego list od jego babci. Ale nie mo�na te� wykluczy�, �e wie pan o nim tylko tyle, ile wyczyta� pan z listu go�czego. - Mia� na prawym boku �wie�� blizn� po kuli, a w kieszeni marynarki nosi� zdj�cie dziewczyny - powiedzia� Jim. Jego uwaga skierowana by�a zar�wno na Bricka, jak r�wnie� na Bena. I w ten spos�b dostrzeg� gest, kt�ry zdradzi� mu wszystko. Brick zerkn�� na Maffitta, a kiedy spojrza� z powrotem na Jima, w jego oczach nie by�o ju� u�miechu. - A, to co innego - mrukn��. Wyci�gn�� r�k� i nagle odgarn�� na boki po�y marynarki Jima. Kelland nie uczyni� nic, aby temu zapobiec, wiedzia� jednak, �e oto doszed� do kresu drogi. Jego nast�pne posuni�cie mog�o przynie�� mu sukces, albo te� zniszczy� go ostatecznie. Tacy ju� byli ludzie, kt�rych mia� przed sob�, taki by� te� kraj, w kt�rym si� znajdowa�. - Brand, popraw mi marynark�. Ma wygl�da� tak jak przedtem - powiedzia� spokojnie. Brand by� wystarczaj�co sprytny, by wiedzie� kiedy grozi mu prawdziwe niebezpiecze�stwo, i teraz w�a�nie zda� sobie spraw� z powagi sytuacji. Nagle cofn�� si� o krok i znieruchomia�. - NIe - odpar� przeci�gle. - My�l�, �e tego nie zrobi�. Kelland odepchn�� si� od baru. - No, dobrze - powiedzia� �agodnie. - A wi�c teraz moja kolej. Brand pr�bowa� os�oni� g�ow�, lecz nie zd��y� unie�� r�k na odpowiedni� wysoko��. Prawa prosta trafi�a go w g�ow�, a lewa pi�� w �o��dek. Zgi�� si� w p�, ale Jim odepchn�� go natychmiast i zada� jeszcze dwa ciosy w twarz. Brand run�� na pod�og�, przez chwil� le�a� nieruchomo, potem z trudem zacz�� d�wiga� si� w g�r�. Do ataku ruszy� drugi m�czyzna, wymachuj�c ramionami, jakby by�y to skrzyd�a wiatraka. Uda�o mu si� trafi� Jima, po czym obj�� go mocno za szyj� i zada� cios kolanem. Nast�pnie zacz�� uciska� mu oczy kciukami i poderwa� go w g�r�, staraj�c si� powali� na pod�og�. Brick zd��y� tymczasem unie�� si� na kolana. Kelland poczeka� na moment, kiedy napastnik nachyli si� znowu, zamachn�� si� i trafi� go w skro�. Poczu�, �e uchwyt tamtego s�abnie i to by�a jego szansa. Odskoczy� na bok i z�apa� przeciwnika od ty�u za rami� i spodnie, poderwa� go do g�ry, rozko�ysa� i wyrzuci� przez drzwi na ulic�. �oskot, z jakim cia�o run�o na trotuar i szale�czy ryk, jaki rozleg� si� potem, dobieg�y do uszu wszystkich na sali. Brick Brand sta� znowu na nogach. Krew s�czy�a mu si� z ust, brakowa�o jednego z�ba. Dysza� ci�ko. Pomi�dzy jednym oddechem a drugim wykrztusi�: - Mam dosy�. Jim wr�ci� na �rodek sali. Blizna na jego skroni po�yskiwa�a blado w �wietle lamp, w�osy opada�y mu na czo�o, oddycha� g��boko. Patrzy� na Maffitta, a jego wzrok wyra�a� gotowo��. Wpatrywa� si� w niego tak uporczywie, jakby chcia� zmusi� go w ten spos�b do m�wienia. Potem odezwa� si�: - Brand, niech pan tu podejdzie i poprawi mi marynark�. Zapad�a g�ucha, z�owieszcza cisza. Maffitt siedzia� nieruchomo, jego twarz nie wyra�a�a zupe�nie nic, ale Kelland wiedzia�, �e w�a�nie na jego s�owa czeka ca�a reszta. - Niech pan podejdzie, Brand - powt�rzy� �agodnym tonem. - Je�eli nie, po�ami� panu wszystkie ko�ci. Brand zbli�y� si� do niego. Widocznie dokucza� mu b�l, gdy� przyciska� sobie wargi d�oni�, m�wi�c niewyra�nie: - Musia� pan tak wali�? - To po prostu nauczka. Brand poprawi� marynark� Jima, po czym odwr�ci� si� �piesznie i wyszed� z saloonu. Kelland stan�� przy barze i nala� sobie szklaneczk�. By� zwr�cony do pozosta�ych plecami, lecz w lustrze widzia� wszystkich. Nikt nie porusza� si�, nikt nie rozmawia�. Jim zap�aci� i odwr�ci� si�. Przez chwil� spocz�y na nim oczy Maffitta pe�ne jakiego� po��dliwego zainteresowania. Poniewa� jednak on sam milcza�, Jim przeszed� obok i opu�ci� saloon. Brand kl�cza� obok le��cego p�asko na trotuarze m�czyzny i podni�s� wzrok na Kellanda. - Z�ama� mu pan r�k�. - Jaka szkoda! - odpar� Jim i skierowa� si� do hotelu. Nie my�la� ju� o tamtych dw�ch, wszystkie jego my�li kr��y�y teraz wok� osoby Bena Maffitta, kt�ry w saloonie nie odezwa� si� ani jednym s�owem, nie wykona� te� �adnego gestu. Wygl�da� na cz�owieka, planuj�cego wszystko bardzo dok�adnie przed pope�nieniem morderstwa, i dlatego by� podw�jnie niebezpieczny. Z pokoju, gdzie zostawi� przedtem Tony, nie dochodzi�o �wiat�o, nie by�o s�ycha� te� �adnej rozmowy. Po ciemnym korytarzu rozchodzi� si� jedynie nik�y zapach tytoniu. Kelland potkn�� si� nagle na dziurze po s�ku i polecia� na drzwi swojego pokoju. RAptem znieruchomia�, pchn�� je i zwinnie odskoczy� na bok. Zapach tytoniu by� coraz bardziej intensywny. W mroku zap�on�a zapa�ka, a w jej blasku Jim dostrzeg� rumian� twarz blondyna. Zapa�ka zgas�a. - Niech pan wejdzie do �rodka i zamknie za sob� drzwi - powiedzia� nieznajomy. * * * Kelland post�pi� krok do przodu, zatrzasn�� drzwi nog� i opar� si� o nie plecami. Nieznajomy wyj�� z ust papierosa. - Ma pan cholernie silne nerwy. Trzeba by�o nie lada odwagi, aby wej�� do saloonu. Jako� pan sobie poradzi�, ale niech to panu nie przewr�ci w g�owie. - Przez ca�� godzin� obserwowa� pan okno pokoju tej dziewczyny. Dlaczego? - zapyta� Kelland. - Z powodu Pete'a Rileya. Chcia�em si� upewni�, czy wyjedzie z miasta. No i nie zdo�a� uciec. - Kim s� jego wrogowie? Blondyn zaci�gn�� si�. Roz�arzony papieros rozja�ni� na kr�tk� chwil� jego twarz i pozwoli� Jimowi dostrzec ironiczny grymas ust nieznajomego. Tamten milcza� jeszcze jaki� czas, po czym rzek�: - To ci sami, z kt�rymi pan ma do czynienia... by� mo�e si� myl�. Nazywam si� Buff Sultan. Mam ranczo w dole nad East Fork, ja i moja siostra. - Znowu umilk�, po chwili doda�: - Ale mo�e �le pana oceni�em. - Przyszed� pan tu, aby zada� mi pytanie. No wi�c, niech pan pyta. Sultan roze�mia� si� cicho i spokojnie. - Dobrze wi�c: czy chce pan pomocy? - Jakiej pomocy? - Och, niech�e pan nie udaje. Przyby� tu pan w okre�lonym celu, a cele mog� by� tylko dwa. Albo ucieka pan przed czym�, albo szuka kogo�. Chce pan pomocy?