2202

Szczegóły
Tytuł 2202
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2202 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2202 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2202 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Desmond Bagley "LAWINA" Prze�o�y� Andrzej Gostomski Tytu� orygina�u The Snow Tiger Copyright (c)Brockhurst Productions 1975 Redaktor El�bieta Adamska Ilustracja Jaros�aw Wr�bel Opracowanie graficzne serii Studio Q For the Polish edition Copyright (c)1993 by Wydawnictwo Adamski i Bieli�ski Wydanie I ISBN 83-85593-12-8 Wydawnictwo Adamski i Bieli�ski Warszawa 1993 ark. wyd. 15, ark. druk. 16 Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca w Krakowie Druk z dostarczonych diapozytyw�w. Zam. 7994/93 Dla Joan, z okazji urodzin. Obieca�em i dotrzyma�em. �nieg to nie wilk w owczej sk�rze, to tygrys w przebraniu jagni�cia, Matthias Zdarsky Mimo i� akcja tej ksi��ki jest fikcj�, jej korzenie s� g��boko osadzone w faktach. Wi�kszo�� wspomnianych przeze mnie organizacji istnieje, ale nie by�o moj� inten- cj� ocenianie ich i gdybym zosta� o to pos�dzony - prze- praszam. Nie napisa�bym tej ksi��ki, gdyby nie pomoc wielu ludzi, kt�rzy podzielili si� ze mn� swym do�wiadcze- niem. Przekazuj� wi�c podzi�kowania Kenowi Parnellowi, dawnemu przewodnikowi g�rskiemu w Parku Narodo- wym Mount Cook; Bobowi Waterhouse'owi i Philipowi Brewerowi z Zak�adu Bada� Polarnych w Centrum Ba- da� L�dowych Armii stan�w Zjednoczonych (Cold Re- gions Research and Engineering Laboratory of the US Army Terrestrial Sciences Centre); doktorowi Barriemu Murphy'emu; komandorowi-porucznikowi F. A. Preh- nowi i komandorowi-porucznikowi Thomasowi Orrowi z Sz�stego Badawczego Dywizjonu Antarktydy (Ant- arctic Development Squadron Six, VXE-6, Operation Deep Freeze). Dzi�kuj� r�wnie� personelowi William Collins Ltd (Nowa Zelandia), oraz bibliotekarce i pracownikom New Zeland House w Londynie za okazanie niebywa�ej cier- pliwo�ci wobec nawa�u pyta�. Zada�em wiele g�upich pyta�, lecz nigdy nie otrzyma�em g�upiej odpowiedzi. Prolog To nie by�a jaka� wielka lawina, ale wcale nie musia�a taka by�, by zabi� cz�owieka. Fakt, �e Ballard prze�y�, zawdzi�cza� jedynie Mike'owi McGillowi, kt�ry nalega� na za�o�enie liny Oertela. Tak samo jak mo�na ocale� na oceanie, maj�c do dyspozycji odpowiedni sprz�t, a potem utopi� si� w wodzie g��bokiej do kolan, tak i Bal- lard m�g� zgin�� podczas niewielkiego obsuni�cia, nie odnotowa- nego nawet w wyczulonej na te sprawy Szwajcarii. McGill by� do�wiadczonym narciarzem, co nie mog�o dziwi�, gdy wzi�o si� pod uwag� jego zaw�d. Przygarn�� za� pod swoje skrzyd- �a nowicjusza. Poznali si� w g�rskim schronisku, w czasie wieczornego spotka- nia po nartach i od razu przypadli sobie do gustu. Cho� byli w tym samym wieku, McGill wydawa� si� starszy, by� mo�e z powodu trybu �ycia, jaki prowadzi�. Zainteresowa� si� jednak nowym znajo- mym, gdy� ten mia� wiele do powiedzenia w dziedzinach nie zwi�- zanych ze �niegiem i lodem. Uzupe�niali si� wi�c wzajemnie, co do�� cz�sto stanowi podstaw� przyja�ni. Pewnego ranka McGill zaproponowa� co� nowego. - Trzeba ci� zabra� z nartostrady - powiedzia�. - I to na kopny �nieg. Zobaczysz jak� frajd� jest przecieranie nowego szlaku. - To podobno du�o trudniejsze? - dopytywa� si� Ballard. McGill zdecydowanie pokr�ci� g�ow�. - Mit nowicjuszy. Mo�e skr�canie nie jest tak �atwe, ale trawer- sowanie to pestka. Spodoba ci si�. Chod�, popatrzymy na map�. Na g�r� zawi�z� ich wyci�g krzese�kowy, lecz p�niej, zamiast jak dot�d zjecha� szlakiem, odbili na po�udnie, przecinaj�c p�asko- wy�. Po p�godzinie dotarli do szczytu czystego stoku, kt�ry McGil- lowi polecili miejscowi ludzie. Zatrzyma� si� i, oparty na kijkach, spogl�da� na zbocze. - Wydaje si� bezpieczne, ale nie mo�emy ryzykowa�. Zak�ada- my ogonki. Rozpi�� kiesze� anoraku, wyci�gn�� k��bek czerwonej linki, roz- dzieli� go na dwie cz�ci i jedn� z nich poda� Ballardowi. - Przewi�� si� tym w pasie. - Po co? - To sznur lawinowy Oertela, prosty spos�b, kt�ry ocali� ju� mn�stwo ludzi. Gdyby przysypa�a ci� lawina, kawa�ek tej linki zostanie na powierzchni. Dzi�ki niej szybko ci� odnajdziemy. Ballard popatrzy� w d� stoku. - A mo�e co� zlecie�? - Nic mi o tym nie wiadomo - uspokoi� go McGill z u�mie- chem, przewi�zuj�c si� link� w pasie. - Nigdy nie widzia�em, �eby kto� to nosi�. - Je�dzi�e� tylko nartostrad�. - McGill zauwa�y� wahanie Ballar- da. - Wielu facet�w nie u�ywa tego, bo wydaje im si�, �e zrobi� z siebie durni�w. M�wi�: "Kto chcia�by zje�d�a� z czerwonym ogo- nem?" A dla mnie oni w�a�nie s� sko�czonymi g�upcami nie nosz�c tego. - Ale lawiny... - Popatrz - powiedzia� cierpliwie McGill i wskaza� w d� sto- ku. - Gdybym s�dzi�, �e istotnie tam, w dole, zagra�a nam lawina, w og�le by�my nie zje�d�ali. Nim wyruszyli�my, sprawdzi�em pro- gnozy �niegowe i uwa�am, �e jest tu r�wnie bezpiecznie, jak na o�lej ��czce. Ale jednak ka�dy �nieg na ka�dym stoku mo�e si� okaza� gro�ny i niekoniecznie musi to by� w Szwajcarii. W Anglii, w South Downs te� zasypa�o ludzi. Linka jest zwyk�ym zabezpie- czeniem, i tyle. Ballard wzruszy� ramionami i pos�usznie zacz�� si� ni� opa- sywa�. - Uczymy si� dalej. Czy wiesz co zrobi�, kiedy zauwa�ysz ob- suwaj�cy si� �nieg? - Mam si� modli�? - Mo�esz zrobi� co� wi�cej - u�miechn�� si� McGill. - Je�li w og�le ruszy, to pod twoimi nartami, albo tu� za tob�. �nieg nigdy nie obsuwa si� gwa�townie, masz wi�c czas, by zastanowi� si� co zrobi�. Niewiele czasu, pami�taj. Je�eli obsunie ci si� pod nogami, masz szans� uskoczy� w g�r� stoku i wyj�� z tego. Je�li za� ruszy z ty�u, to zapami�taj jedno: na nartach nie uciekniesz. Mnie mo�e by si� to uda�o, tobie nie. - To co mam robi�? - Pierwsza rzecz, to wyj�� r�ce z pask�w i odrzuci� kijki. Potem trzeba wypi�� wi�zania. Powinno to nast�pi� automatycznie przy upadku, ale mo�e sta� si� inaczej. Gdy fala �niegu ju� ci� uderzy, staraj si� p�yn�� pod pr�d, kieruj�c si� w stron� powierzchni. Wstrzymuj oddech i nie miotaj si� w �niegu. Kiedy poczujesz, �e zwalniasz, zas�o� twarz ramieniem, ale niezbyt blisko. Da ci to przestrze� potrzebn� do oddychania, a mo�e nawet wezwania po- mocy. - Roze�mia� si� na widok miny Ballarda i doda� lekko: - Nie przejmuj si�. To mo�e si� nigdy nie zdarzy�. Ruszajmy. Pojad� pierwszy, nie za szybko, a ty jed� za mn� i r�b to co ja. Ruszy� w d� stoku, a Ballard pod��y� za nim, prze�ywaj�c naj- wspanialsz� jazd� w swym �yciu. Tak jak McGill powiedzia�, skr�- canie w kopnym �niegu nie by�o �atwe, ale szusowanie okaza�o si� du�� przyjemno�ci�. Zimny wiatr smaga� mu policzki i przenikli- wie �wiszcza� w uszach. Lecz poza tym, jedynym odg�osem by�o syczenie nart, wbijaj�cych si� w dziewiczy �nieg. Przed sob�, u podn�a stoku, zobaczy� jak McGill wykonuje christiani� i zatrzymuje si�. Gdy do��czy� do niego, zawo�a� entu- zjastycznie: - To by�o wspania�e! Powt�rzmy to jeszcze raz! McGill roze�mia� si�. - Mamy kawa� drogi do wyci�gu, jest za t� g�r�. Mo�e spr�bu- jemy znowu po po�udniu. Oko�o trzeciej wr�cili na szczyt stoku i McGill wskaza� na �lady: - Opr�cz nas nikogo tu nie by�o. To mi si� w�a�nie podoba, nie ma tu takiego t�oku jak na szlaku. - Poda� Ballardowi link� Oerte- la. - Tym razem ty pojedziesz pierwszy. Chc� zobaczy�, jak� masz technik�. Zawi�zuj�c link� bacznie przygl�da� si� zboczu. P�ne, popo�u- dniowe, zimowe s�o�ce rozpo�ciera�o ju� na �niegu d�ugie cienie. Poradzi� jeszcze: - Trzymaj si� s�o�ca na �rodku stoku i nie zapuszczaj si� w miej- sca ocienione. Nim sko�czy� m�wi�, Ballard ruszy�. McGill bez po�piechu po- d��y� za nim, obserwuj�c mniej do�wiadczonego narciarza i notuj�c w my�lach b��dy wymagaj�ce skorygowania. Wszystko sz�o do- brze, dop�ki nie zauwa�y�, �e Ballard zbacza w lewo, w stron� nieco bardziej stromego, zacienionego ju� terenu. Zwi�kszy� szyb- ko��, wo�aj�c jednocze�nie: - Na prawo, Ian. Trzymaj si� �rodka stoku. Krzycza� jeszcze, gdy Ballard potkn�� si�, jakby nieznacznie si� zawaha� w p�ynnym ruchu. W tym samym momencie ca�y stok obsun�� si�, porywaj�c ze sob� narciarza. McGill zahamowa� i z po- blad�� twarz� obserwowa� przyjaciela, kt�ry lecia� teraz bezw�adnie w d�. Dostrzeg� jeszcze, jak odrzuca prawy kijek, ale ju� po chwili przykry�a go kurzawa �nie�nego py�u. Powietrze wype�ni� huk, niczym odg�os dalekiego grzmotu. Ballard pozby� si� wprawdzie kijk�w, ale znalaz� si� w �wiecie szale�czej niestabilno�ci. Uda�o mu si� odpi�� praw� nart�, lecz w chwil� potem upad� do g�ry nogami, obracaj�c si� gwa�townie. M��ci� ramionami niczym p�ywak. Stara� si� jednocze�nie opanowa� narastaj�c� w nim fal� paniki i przypomnie� sobie wskaz�wki McGilla. Nagle poczu� rozdzieraj�cy b�l w lewym udzie. Stopa zosta�a wyszarpni�ta na zewn�trz i mia� uczucie, jakby wraz z ca�� nog� odkr�cano mu j� od biodra. Niemal zemdla� z b�lu, ale ten, po chwili intensywnego nasile- nia, zel�a�. P�d lawiny zmniejszy� si� i Ballard w por� przypomnia� sobie to, co McGill m�wi� o przestrzeni powietrznej przy ustach, uni�s� wi�c lew� r�k� i os�oni� twarz. Straci� przytomno�� w tym samym momencie, w kt�rym zatrzyma�a si� lawina. Wszystko to trwa�o nieco ponad dziesi�� sekund, a Ballard zd�- �y� przeby� niewiele ponad trzydzie�ci metr�w. McGill zaczeka�, a� ca�kowicie usta� wszelki ruch, po czym zje- cha� na skraj nieregularnej blizny, b�d�cej granic� zwalonego �nie- gu. Przyjrza� si� jej badawczo, a nast�pnie wbi� kijki w �nieg i od- pi�� narty. Nios�c kijek i nart�, ostro�nie wszed� na lawinisko i za- cz�� je uwa�nie przeczesywa�. Wiedzia� z do�wiadczenia, jak wiel- kie znaczenie ma teraz czas. Mia� przed oczami wykres, kt�ry kilka dni temu pokazano mu w lokalnej stacji ratownictwa g�rskiego. Przedstawia� zale�no�� pomi�dzy czasem zasypania, a szans� prze- �ycia. P� godziny zaj�o mu bezowocne przeszukiwanie tego obszaru. Gdyby nie znalaz� Ballarda, musia�by zacz�� s�dowanie, a to nie dawa�o zbyt wielkiej nadziei na sukces. Jeden cz�owiek nie m�g� podo�a� tej pracy w tak kr�tkim czasie. Zmuszony wi�c by�by spro- wadzi� ratownik�w i tresowane psy. Zszed� poni�ej dolnej kraw�dzi zwaliska i niezdecydowanie spojrza� w g�r�. Wzruszy� ramionami i zacz�� wspinaczk� poprzez �rodkow� cz�� lawiny. Chcia� wykona� jeszcze jedno szybkie, pi�- ciominutowe wej�cie na jej szczyt. Gdyby w tym czasie nie natrafi� na �aden �lad, zdecydowa�, �e wr�ci do schroniska. Szed� wolno, uwa�nie rozgl�daj�c si� na boki i wreszcie j� zobaczy� - male�k�, krwawo-czerwon� plamk� w cieniu bry- �y �niegu. By�a nie wi�ksza od paznokcia, ale to wystarczy�o. Przykl�kn��, rozgarn�� �nieg i uni�s� czerwon� link�. Poci�gn�� w jedn� stron�, ale wysun�� si� wolny koniec. Z�apa� wi�c za drugi. Linka zaprowadzi�a go sze�� metr�w w d� stoku. Wresz- cie natrafi� na op�r. Linka skierowana by�a pionowo w d�. Za- cz�� kopa�. �nieg by� na szcz�cie mi�kki i puszysty, wi�c dawa� si� �atwo usuwa� r�kami. Ballarda znalaz� na g��boko�ci oko�o jednego metra. Ostro�nie rozgarn�� �nieg wok� g�owy zasypanego, upewniw- szy si�, �e ten oddycha. Z zadowoleniem spostrzeg�, �e Ballard zastosowa� si� do jego instrukcji i pami�ta� o os�oni�ciu twarzy. Kiedy odkopa� doln� cz�� cia�a, wiedzia� ju�, wnioskuj�c z niepraw- dopodobnej pozycji, �e Ballard z�ama� nog�. Zrozumia� te� dlaczego. Ballard nie m�g� bowiem odczepi� lewej narty, kt�r� kot�uj�cy si� �nieg pos�u�y� si� niczym d�wigni�. McGill postanowi� nie rusza� przyjaciela, uwa�aj�c, �e m�g�by mu bardziej tym zaszkodzi� ni� pom�c. �ci�gn�� tylko sw�j anorak i otuli� nim rannego. Odszuka� narty i pomkn�� w stron� biegn�cej w dole drogi. Po chwili uda�o mu si� zatrzyma� przeje�d�aj�cy samoch�d. , Nieca�e dwie godziny p�niej Ballard by� ju� w szpitalu. Min�o sze�� tygodni, a Ballard wci�� jeszcze nudzi� si�, przyku- ty do ��ka. Noga d�ugo si� goi�a, nie tyle z powodu z�amania ko�ci, co naderwania mi�ni, kt�re potrzebowa�y czasu na zro�ni�cie si�. Na noszach przewieziono go samolotem do Londynu, gdzie dopad- �a go matka i zabra�a do swojego domu. Normalnie, przebywaj�c w Londynie, mieszka� we w�asnym mieszkaniu, ale teraz musia� uzna� jej argumenty i ulec przemocy. Tak wi�c, nudzi� si�, przykuty do ��ka w domu matki i nienawidzi� ka�dej minuty takiego stanu rzeczy. Pewnego poranka, po przygn�biaj�cej wizycie lekarza, kt�ry za- powiedzia� nast�pne tygodnie rekonwalescencji, Ballard us�ysza�, dochodz�ce z ni�szego pi�tra, odg�osy sprzeczki. Wy�szy g�os na- le�a� do matki, lecz nie potrafi� zidentyfikowa� drugiego. Odleg�e s�owa wznosi�y si� i opada�y w rytmie sporu ci�gn�cego si� przez kwadrans, wreszcie zacz�y si� przybli�a�, w miar� jak k��tnia prze- nios�a si� na schody. W ko�cu otworzy�y si� drzwi i do pokoju wesz�a matka ze �ci�gni�tymi ustami i gniewnie zmarszczonymi brwiami. - Tw�j dziadek nalega, by si� z tob� zobaczy� - oznajmi�a os- chle. - Powiedzia�am mu, �e nie czujesz si� dobrze, ale on si� upar�. Jest jak zwykle nierozs�dny. Radz�, by� go nie s�ucha�, Ian. Ale to oczywi�cie twoja sprawa, zawsze robi�e� co chcia�e�. - Poza nog� nic mi nie dolega. - Przyjrza� si� matce i nie po raz pierwszy zapragn��, by wykazywa�a wi�cej smaku w doborze stro- ju i przesta�a ubiera� si� jak straszyd�o. - Czy mam jaki� wyb�r? - M�wi, �e je�li nie zechcesz si� z nim zobaczy�, to odejdzie. - Na Boga! Doprawdy? Chyba anio� dotkn�� go swym skrzyd- �em. Niemal mam ochot� to sprawdzi�. - Odes�anie Bena Ballarda od zamkni�tych drzwi nadawa�oby si� do odnotowania w ksi�dze rekord�w Guinnessa. Ian westchn��. - Lepiej go wpu��. - Wola�abym, �eby� tego nie robi�. - Wprowad� go, mamo. Nic mi nie jest. - Jeste� tak samo g�upio uparty jak on - rzuci�a jeszcze, ale podesz�a do drzwi. Ian nie widzia� starego Bena od p�tora roku, wi�c zaskoczy�a go przemiana, jak� w nim dostrzeg�. Jego dziadek, zawsze tak dyna- miczny i pe�en energii, teraz wygl�da� na swoje osiemdziesi�t sie- dem lat. Wolno wkroczy� do pokoju, wspieraj�c si� ci�ko na tarni- nowej lasce. Mia� zapadni�te policzki i g��boko osadzone oczy, co upodobni�o jego zazwyczaj pos�pn� twarz do czaszki. Jednak wci�� wyczuwa�o si� w nim przeb�ysk autorytetu, gdy odwr�ci� g�ow� i rzuci� szorstko: - Harriet, podaj mi krzes�o. Matce Iana wymkn�o si� ciche parskni�cie, przystawi�a jednak krzes�o do ��ka i stan�a obok. Ben ci�ko usiad�, umie�ci� lask� pomi�dzy kolanami i wspar� si� na niej. Bacznie obserwowa� Iana, wodz�c wzrokiem po ��ku. Wreszcie u�miechn�� si� ironicznie. - Playboy, co! Bogacze lataj� odrzutowcami! Zdaje si�, �e by�e� w Gstaad? Ian nie da� si� sprowokowa�, zna� bowiem metody starego. - Nic w tym stylu. Ben u�miechn�� si� szeroko jak rekin. - Nie m�w mi tylko, �e pojecha�e� czarterem z biura podr�y. - Lekko dr��cym palcem wskaza� na nog�. -Jest niedobrze, ch�opcze? - Mog�o by� gorzej, grozi�a amputacja. - Czy musisz opowiada� takie rzeczy? - W g�osie Harriet za- brzmia�o cierpienie. Ben znowu zachichota�, ale po chwili powiedzia� twardo: - Wybra�e� si� wi�c na narty i nawet tego nie potrafi�e� robi� dobrze. Czy ten wyjazd odby� si� w ramach pracy? - Nie - odpar� Ian spokojnie. - I wiesz o tym. To by�y moje pierwsze wakacje od prawie trzech lat. - Hmmm! Ale wylegujesz si� na koszt firmy. Matka Iana unios�a si� z oburzeniem. - Jeste� bez serca! - Zamknij si�, Harriet - powiedzia� starzec nie odwracaj�c g�o- wy. - I wyjd�. Nie zapomnij te� zamkn�� drzwi za sob�. - Nie dam si� tyranizowa� we w�asnym domu. - R�b to, co m�wi�, kobieto. Musz� z tym m�odym cz�owiekiem pogada� o interesach. Ian Ballard spojrza� na matk� i nieznacznie skin�� g�ow�. Wyda�a odg�os jakby spluwa�a i ha�a�liwie opu�ci�a pok�j. Drzwi zamkn�y si� z trzaskiem. - Maniery ci si� nie poprawi�y - stwierdzi� Ian. Ramiona Bena zatrz�s�y si� od hamowanego �miechu. - Dlatego ci� lubi�, ch�opcze, bo nikt inny nie powiedzia�by mi tego prosto w oczy. - Dostatecznie cz�sto m�wiono to za twoimi plecami. - A co mnie obchodzi gadanie innych? Liczy si� tylko to, co cz�owiek robi. - D�onie Bena zacisn�y si� kurczowo na lasce. - Nie potraktowa�e� chyba powa�nie tego, co m�wi�em o wylegiwaniu si� na koszt firmy? Nie mogli�my jednak czeka�, a� wr�cisz do zdro- wia. Zosta�e� wi�c zast�piony. - Wyrzucony! - No, poniek�d. Znajdzie si� dla ciebie jaka� praca, gdy wydo- brzejesz. My�l�, �e to b�dzie co� lepszego, cho� w�tpi�, czy si� jej podejmiesz. - Zale�y co to ma by� - powiedzia� Ian ostro�nie. - Prawie cztery lata temu otworzyli�my kopalni� z�ota w Nowej Zelandii. Teraz, kiedy cena z�ota wzros�a, zaczyna si� to op�aca� i prognozy s� dobre. Dyrektorem zarz�du jest stary idiota, Fisher. Dosta� to stanowisko ze wzgl�d�w lokalnych, ale w przysz�ym miesi�cu odchodzi na emerytur�. - Laska stukn�a o pod�og�. - Ten cz�owiek jest zgrzybia�y w wieku sze��dziesi�ciu pi�ciu lat, mo�esz to sobie wyobrazi�? Ian Ballard stawa� si� ostro�ny, gdy Grecy przynosili dary. - Wi�c? - Wi�c chcesz t� robot�? W tym kry� si� jaki� haczyk. - M�g�bym. Kiedy powinienem tam pojecha�? - Jak najszybciej. Proponuj�, aby� pop�yn�� statkiem. Nog� mo- �esz r�wnie dobrze kurowa� na pok�adzie, jak tutaj. - Czy mia�bym kogo� nad sob�? - Dyrektor odpowiada przed zarz�dem, wiesz o tym. - Tak i znam sposoby Ballard�w. Zarz�d ta�czy na sznurkach poci�ganych w Londynie. Nie mam ochoty by� ch�opcem na posy�- ki dla moich szanownych wujk�w. Nie rozumiem dlaczego pozwa- lasz, aby im to uchodzi�o na sucho. D�onie starca zbiela�y, gdy zacisn�� je na g��wce laski. - Wiesz, �e nie mam ju� nic do powiedzenia w Ballard Hold- ings. Kiedy za�o�y�em trust, zrzek�em si� kontroli. To, co robi� obecnie twoi wujowie, to ich interes. - A mimo to masz do podarowania sto�ek dyrektorski? Ben pos�a� mu sw�j u�miech rekina. - Nie tylko twoi wujowie mog� poci�ga� za sznurki. Wiedz jednak, �e teraz nie mog� ju� tego robi� zbyt cz�sto. Ian zastanawia� si� jeszcze. - Gdzie jest ta kopalnia? - Na Wyspie Po�udniowej. - G�os Bena brzmia� rozmy�lnie nie- dbale. - Miejscowo�� nazywa si� Hukahoronui. - Nie! - wyrwa�o si� Ianowi. - O co chodzi? Boisz si� powrotu? - G�rna warga Bena unios- �a si�, ods�aniaj�c z�by. - Je�eli tak, to nie p�ynie w tobie moja krew. Ian zaczerpn�� powietrza. - Zdajesz sobie spraw�, co to oznacza? Wiesz jaki wstr�t czuj� do tego miejsca. - No wi�c dobrze, bardzo dawno temu spotka�o ci� tam nie- szcz�cie. - Ben pochyli� si�, wspieraj�c si� na lasce. - Je�eli odrzu- cisz t� propozycj�, nigdy ju� nie zaznasz spokoju. R�cz� za to. Zrozum, wcale ci nie gro��. Zniszcz� ci� twoje my�li. Reszt� swych dni sp�dzisz na rozpami�tywaniu, Ian wpatrywa� si� w niego. - Stary diabe� z ciebie. Starzec zachichota�. - By� mo�e. Pos�uchaj mnie teraz, m�ody Ianie. Mia�em czterech syn�w, z kt�rych trzej nie s� warci prochu, by ich wys�a� do diab�a. Spiskuj�, s� oszustami pozbawionymi skrupu��w i sprawiaj�, �e Ballard Holdings �mierdzi w londy�skim City. - Ben uni�s� si�. - B�g �wiadkiem, �e i ja kiedy� nie by�em anio�em. Bywa�em brutalny i bezwzgl�dny i twardo prowadzi�em interesy, a czasami, gdy za- chodzi�a taka potrzeba, omija�em przepisy lecz wszystko to by�o zgodne z duchem tamtych czas�w. Nikt jednak nie m�g� oskar�y� Bena Ballarda o nieuczciwo��, ani zarzuci� mu, �e kiedykolwiek cofn�� dane s�owo. Wystarczy�o w�a�nie s�owo, u�cisk d�oni, by City uzna�o to za �elazny kontrakt. Teraz nikt nie ufa s�owom twoich wuj�w, ju� nie. Ka�dy, kto prowadzi z nimi interesy, musi zacz�� od wynaj�cia pu�ku prawnik�w i sprawdzenia rzetelno�ci umo- wy. - Wzruszy� ramionami. - Ale tak to jest. Oni prowadz� teraz Ballard Holdings. Jestem ju� starym cz�owiekiem i musia�em odda� im w�adz�. Zwyk�a kolej rzeczy, Ian. - G�os mu z�agodnia�. - Ale mia�em jeszcze czwartego syna, w kt�rym pok�ada�em najwi�ksze nadzieje. Niestety, zniszczy�a go kobieta. Prawie to samo uda�o jej si� zrobi� z tob�, zanim nabra�em rozumu i wyrwa�em ci� z tamtej doliny w Nowej Zelandii. W g�osie Iana wyczuwa�o si� napi�cie. - Zostawmy moj� matk� w spokoju. Ben uni�s� pojednawczo d�o�. - Podoba mi si� twoja lojalno��, Ian, chocia� s�dz�, �e jest ona nie na miejscu. Nie jeste� z�ym synem swego ojca, tak jak i on nie by� z�ym synem swojego. Naprawd�. Problem w tym, �e wtedy pokpi�em spraw�. - Niewidz�cymi oczami zapatrzy� si� w prze- sz�o��. Wreszcie z irytacj� potrz�sn�� g�ow�. - Tamto ju� min�o. Wystarczy, �e ciebie wyrwa�em z Hukahoronui. Czy dobrze post�- pi�em? - Nigdy ci za to nie podzi�kowa�em. Ani za to, ani za nic innego - cicho powiedzia� Ian. - Och, uzyska�e� stopie� naukowy i pojecha�e� do szko�y g�rni- czej w Johannesburgu, a stamt�d do Colorado, potem do Harvard Business School. Masz niez�� g�ow�, a ja nie chcia�em, �eby si� zmarnowa�a. - Za�mia� si� cicho. - Chleb na wody p�yn�ce, ch�op- cze, chleb na wody p�yn�ce. - Pochyli� si�. - Widzisz, dziecino, przyszed�em si� upomnie� o d�ug. Ian poczu� ucisk w gardle. - Co masz na my�li? - Sprawisz rado�� staremu cz�owiekowi, przyjmuj�c t� prac� w Hukahoronui. Zrozum, nie musisz jej bra�, masz woln� r�k�. Lecz sprawi�by� mi przyjemno��, robi�c to. - Czy musz� si� zdecydowa� od razu? W g�osie Bena zabrzmia�a ironia. - Chcia�by� si� poradzi� mamy? - Nigdy jej nie lubi�e�, prawda? - By�a wiecznie niezadowolon�, przera�on� �wiatem, rozmazga- jon� belferk�, kt�ra �ci�gn�a porz�dnego cz�owieka do swego pe�- zaj�cego poziomu. Teraz jest niezadowolon�, rozmazgajon�, przed- wcze�nie postarza�� kobiet�, bo zawsze ba�a si� �wiata i �ycia i pr�- buje to samo zrobi� z kolejnym m�czyzn�. - Ben by� szorstki. - Jak s�dzisz, dlaczego nazywam ci� "ch�opcem" i "dziecin�", skoro jes- te� doros�ym, trzydziestopi�cioletnim m�czyzn�? Bo to wszystko, czym na razie jeste�. Na mi�o�� bosk�, cho� raz w �yciu podejmij samodzieln� decyzj�! Ian d�ugo milcza�, wreszcie rzek�: - W porz�dku, pojad� do Hukahoronui. - Sam, bez niej? - Sam. Ben nie wydawa� si� by� pijany ze szcz�cia, po prostu z powag� skin�� g�ow�. - Teraz jest tam spore miasto. W�tpi� czy je poznasz, tak si� rozros�o. Pojecha�em tam kilka lat temu, zanim ten cholerny lekarz zabroni� mi podr�owa�. To miejsce ma nawet burmistrza. Pierwszy nazywa� si� John Peterson. Petersonowie posiadaj� znaczne wp�ywy w tamtej spo�eczno�ci. - O Jezu! Oni wci�� tam mieszkaj�? - A czego� si� spodziewa�? Oczywi�cie, �e tak. John, Eric i Char- les, oni wci�� tam s�. - Ale nie Alec. - Ian zdawa� si� m�wi� do grzbiet�w swych d�oni. - Nie, Alec nie - zgodzi� si� Ben. Ian podni�s� wzrok. - Sporo wymagasz, prawda? Czego, do diab�a, si� po mnie spodziewasz? Sam wiesz doskonale, �e wys�anie Ballarda do Huka to jak w�o�enie detonatora do laski dynamitu. Ben zmarszczy� brwi. - Przypuszczam, �e to Peterson�w uwa�asz za dynamit. - Po- chyli� si�. - Powiem ci, czego chc�. Chc�, �eby� zarz�dza� t� choler- n� kopalni� lepiej, ni� to by�o robione do tej pory. Daj� ci kawa� ci�kiej roboty. Po pierwsze, ten stary osio� Fisher nie potrafi� utrzy- ma� kontroli. Po drugie, Dobbs, mened�er kopalni, jest chronicznie oboj�tnym obserwatorem. Wreszcie po trzecie, Cameron, in�ynier, to zniszczony ex-Amerykanin, trzymaj�cy si� tej pracy r�kami i no- gami, bo wie, �e to ostatnia posada, jak� otrzyma� i panicznie boi si� j� straci�. Chcia�bym, by� temu towarzystwu nada� troch� cha- rakteru. - Ben poprawi� si� na krze�le. - Oczywi�cie - powiedzia� w zadumie - Petersonowie nie powitaj� ci� z otwartymi ramiona- mi. To ma�o prawdopodobne, zgoda. Ostatecznie, ich rodzinna le- genda g�osi, �e ukradziono im t� kopalni�. Rzecz jasna to bzdura, ale oni w to wierz�. I pami�taj, Ian, ci ludzie nie kieruj� si� faktami, tylko swymi mrzonkami. - Pokiwa� g�ow�. - Tak, s�dz�, �e mo�esz mie� k�opoty z Petersonami. - Przesta� si� dra�ni�, powiedzia�em ju�, �e pojad�. Starzec chcia� odej��, ale zatrzyma� si�. - Jeszcze jedna sprawa. Gdyby co� powa�nego przytrafi�o si� Ballard Holdings lub mnie, skontaktuj si� z Billem Stenningiem. - Przez chwil� zastanawia� si� nad czym�. - Chocia�... nie k�opocz si�. Bili skontaktuje si� z tob� do�� szybko. - O co tu chodzi? - Nie martw si�, mo�e nic si� nie wydarzy. - Ben wsta� wolno i skierowa� si� w stron� drzwi. Zatrzyma� si� jeszcze w po�owie pokoju i podni�s� tarninow� lask�. - W�tpi�, by mi by�a jeszcze kiedykolwiek potrzebna. Przy�l� ci j� jutro. Tobie si� bardziej przy- da. Kiedy si� wykurujesz, nie odsy�aj mi jej. Wyrzu�. Przystan�� przed drzwiami i zawo�a�: - Harriet, wejd�, nie musisz ju� d�u�ej pods�uchiwa�. RZ�D NOWEJ ZELANDII PRZES�UCHANIE PRZED KOMISJ� DOCHODZENIOW� W SPRAWIE KATASTROFY W HUKAHORONUI Przewodnicz�cy: dr H. A. Harrison Doradcy: prof. J. W. Rolandson F. G. French Sekretarz: J. Reed Przes�uchanie dzie� pierwszy I Wielka sala posiedze� by�a imponuj�co zdobiona. Pochodzi�a z po�owy XIX wieku i zosta�a zarpojektowana w modnym w�w- czas stylu neogotyckim. Dodatkow� atrakcj� by�o to, �e projekt �w sporz�dzi� potomek w linii prostej Simona de Montfort. Architekt przeni�s� skrawek �redniowiecznej Anglii na p�kul� po�udniow�, do, bardziej angielskiego od angielskich, miasteczka Christchurch. Sala posiada�a wysokie, �ukowe sklepienie, bogato malowane i rze�bione. Znajdowa�y si� tu tak�e kroksztyny, podpory, ostro�uki i drewniane panneau, a ka�da z powierzchni nadaj�cych si� do rze�bienia, zosta�a ozdobiona do granic mo�liwo�ci. Dodatkowy element dekoracji stanowi�y witra�e. Dan Edwards, nestor dziennikarzy Chirstchurch, nie dostrzega� ju� tej absurdalnej scenerii, ogl�da� j� bowiem zbyt wiele razy. Bardziej przej�� si� tym, �e w�a�nie paskudnie zaskrzypia�a pod�o- ga, gdy wo�ni s�dowi, nios�cy bloki i o��wki, przeszli pod galeri� dla prasy. - Okropna akustyka - zauwa�y�. - A ta przekl�ta pod�oga z kauri wcale nie poprawia sytuacji. - Nie mog� jej naoliwi�, czy co� takiego? - dopytywa� si� pocho- dz�cy z Auckland, Dalwood. - Pr�bowali wszystkiego, ale bez skutku. Wiesz co, za��my sp�k�. Gdybym co� przeoczy�, wezm� to od ciebie i vice versa. Dalwood wzruszy� ramionami. - W porz�dku. - Spojrza� ponad kraw�d� galerii na znajduj�ce si� w dole podium. Trzy krzes�a z wysokimi oparciami sta�y usta- wione za sto�em s�dziowskim, przy ka�dym z nich le�a� nowy blok papieru kancelaryjnego z dwoma d�ugopisami po lewej i trzema �wie�o zaostrzonymi o��wkami po prawej stronie. Razem z karaf- kami z wod� i szklankami, ca�o�� wielce przypomina�a st� zasta- wiony do obiadu. Edwards pod��y� za jego spojrzeniem, po czym skin�� g�ow� w kierunku wype�nionej ju� do ostatniego miejsca galerii dla pub- liczno�ci. - �ci�gn�li jak s�py na �erowisko. Dalwood tr�ci� go �okciem i wskaza� drzwi prowadz�ce na galeri�. - Jest m�ody Ballard. Sprowadzi� ca�� ekip� prawnik�w. Edwards przyjrza� si� uwa�nie m�odemu cz�owiekowi, kt�ry kroczy� na czele falangi starszych, statecznie ubranych m�czyzn. Zacisn�� usta. - Pytanie tylko, czy reprezentuj� jego, czy przedsi�biorstwo. Na miejscu Ballarda zaciska�bym ty�ek. - Baranek ofiarny? - Baranek prowadzony na rze� - u�ci�li� Edwards. Spojrza� na d�, w stron� sto�u s�dziowskiego. - Co� si� zaczyna dzia�. Szmer rozm�w ucich�, gdy trzej m�czy�ni stan�li na podium. Jeden ze stenotypist�w uni�s� wzrok i wyczekuj�co opar� palce na klawiaturze maszyny. Wszyscy powstali. Trzej m�czy�ni usiedli za sto�em, a czwarty poszed� do przodu i zaj�� miejsce przy biurku. Po�o�y� przed sob� plik papier�w i zaj- rza� do le��cego na wierzchu dokumentu. Starszy m�czyzna, sie- dz�cy na centralnym miejscu za sto�em, nieco wy�ej od swych s�siad�w, mia� g�ste, siwe w�osy i pooran� bruzdami twarz. Spoj- rza� na dziewiczy notatnik przed sob� i odepchn�� go. Po chwili przem�wi� cichym, monotonnym g�osem: - Zim� tego roku, osiemnastego lipca, w miasteczku Hukahoro- nui, wydarzy�a si� katastrofa, w wyniku kt�rej pi��dziesi�t cztery osoby straci�y �ycie. Rz�d Nowej Zelandii powo�a� komisj� docho- dzeniow�, kt�rej jestem przewodnicz�cym. Nazywam si� Arthur Harrison i pe�ni� funkcj� rektora uniwersytetu w Canterbury. - Wskaza� swych s�siad�w. -Wraz ze mn� zasiadaj� tu dwaj doradcy, posiadaj�cy odpowiednie kwalifikacje, ze wzgl�du na swoj� wiedz� i do�wiadczenie, by wej�� w sk�ad komisji. Po mojej lewej stronie siedzi profesor J. W. Rolandson z Departamentu Nauki. - Roland- son skin�� z u�miechem g�ow�. - Po mojej prawej stronie siedzi pan F. G. French z Departamentu Kopal� Nowej Zelandii. Ten d�entel- men za biurkiem to pan John Reed, adwokat. Pe�ni on funkcj� sekretarza komisji. - Harrison rozejrza� si� po sali. - Widz� tu przedstawicieli kilku zainteresowanych stron. Mo�e zechc� si� przedstawi�. Zacznijmy od prawej. Jako pierwszy wsta�, siedz�cy obok Ballarda, dobrze od�ywiony m�czyzna w �rednim wieku. - John Rickman, adwokat reprezentuj�cy Towarzystwo G�rnicze Hakahoronui, sp�k� z ograniczon� odpowiedzialno�ci�. Up�yn�a d�u�sza chwila, zanim siedz�cy przy s�siednim stoliku m�czyzna przedstawi� si�. Edwards szepn��: - Ballard nie ma swojego przedstawiciela. - Michael Gunn, adwokat reprezentuj�cy Zwi�zek zawodowy G�rnik�w Nowej Zelandii i rodziny tych jego cz�onk�w, kt�rzy zgin�li w katastrofie. - Alfred Smithers, adwokat reprezentuj�cy Ministerstwo Obrony Cywilnej. - Peter Lyall, adwokat reprezentuj�cy Charlesa Stewarda Peter- sona i Erica Parnella Petersona. S�owa te zaskoczy�y publiczno��. W sali da�y si� s�ysze� g�osy niedowierzania i zaciekawienia. Edwards podni�s� g�ow� znad swoich notatek. - Dlaczego im si� wydaje, �e b�d� potrzebowali prawnej pomo- cy. Brzmi to obiecuj�co. Harrison zaczeka�, a� umilk�y odg�osy poruszenia. - Widz�, �e zostali�my szczodrze obdarzeni pomoc� obro�c�w. Czuj� si� wi�c w obowi�zku przypomnie�, �e sprawa nie toczy si� przed s�dem. Stanowimy komisj� dochodzeniow�/posiadaj�c� prawo ustalenia w�asnego trybu post�powania. Wys�uchamy tu relacji, kt�re nie zawsze dopuszczono by w normalnym przewodzie s�dowym. Celem komisji jest ustalenie prawdy o wypadkach, kt�re spowodowa�y lawin� w Hukahoronui, zasz�y w jej trakcie i tych, kt�re nast�pi�y p�niej. - Poprawi� si� na krze�le. - Woleliby�my nie ogl�da� tutaj stronniczych praktyk stosowanych w s�dach. Pragniemy pozna� prawd� uwolnion� z s�dowych zawi�o�ci, a powodem, dla kt�rego chcemy j� pozna�, jest upewnienie si�, �e taka katastrofa nigdy ju� si� nie powt�rzy. Znaczenie tego wzgl�du jest tak decyduj�ce, �e komisja gwarantuje, i� �aden z dowod�w przedstawionych przed ni� nie b�- dzie m�g� zosta� u�yty w jakichkolwiek innych sprawach prawnych, poza kryminalnymi, kt�re by�yby rezultatem interesuj�cej nas lawiny. Zabezpieczenie ludzkiego �ycia w przysz�o�ci posiada wi�ksze zna- czenie, ni� ukaranie tych, kt�rzy mog� czu� si� winnymi zaniedba� lub skutk�w katastrofy. Komisja zosta�a upowa�niona do podejmowa- nia takich decyzji i niniejszym to czyni�. Gunn wsta� pospiesznie. - Panie przewodnicz�cy, czy nie s�dzi pan, �e jest to zbyt arbi- tralne posuni�cie? Wynikn� przecie� sprawy odszkodowa�. Wydaje mi si� niesprawiedliwe, �e zainteresowanym stronom odmawia si� u�ycia dowod�w w przysz�ych krokach prawnych. - Panie Gunn, nie w�tpi�, �e rz�d powo�a arbitra, kt�ry przestu- diuje wyniki bada� komisji, by wyda� niezb�dne dyspozycje. Czy to pana satysfakcjonuje? Gunn sk�oni� g�ow�, z wyrazem zadowolenia na twarzy. - Jak najbardziej, panie przewodnicz�cy. Dalwood mrukn�� do Edwardsa: - Jasne, �e mu to odpowiada. Wszystko roztrzygnie si� tutaj. Ten cholerny s�d dora�ny pos�u�y si� wszelkimi chwytami. - Przy starym Harrisonie wiele nie wsk�ra - stwierdzi� Edwards. - A teraz przyst�pimy do przes�uchania �wiadk�w. Kilku oby- wateli zg�osi�o si� na ochotnika, by z�o�y� zeznania, podczas gdy inni zostali wezwani do stawienia si� przez jedn� lub kilka zaintere- sowanych stron. Harrison zmarszczy� brwi. - Wraz z pozosta�ymi cz�onkami komisji zastanawiali�my si� nad tym, w jaki spos�b ze- znania winny by� sk�adane. Ustalili�my, �e powinno to nast�pi� w porz�dku chronologicznym. Oczywi�cie w granicach mo�liwo- �ci. Z tego powodu ka�dy �wiadek mo�e zosta� poproszony o ust�- pienie miejsca komu� innemu przed zako�czeniem sk�adania swych zezna�, je�li uznamy, �e jest to niezb�dne dla wniesienia pewnych uzupe�nie�. W zwi�zku z tym, wszyscy �wiadkowie musz� by� do dyspozycji przez ca�y czas trwania posiedzenia komisji. - Panie przewodnicz�cy! - S�ucham, panie Rickman? - Ten warunek mo�e okaza� si� uci��liwy dla niekt�rych �wiad- k�w. Pewn� ich grup� stanowi� bardzo zaj�ci ludzie, wype�niaj�cy swe obowi�zki poza tym pomieszczeniem. Prawdopodobnie zanosi si� na d�ugie dochodzenie i mam wra�enie, �e takie postawienie sprawy nie jest zupe�nie fair. - Czy mam rozumie�, �e wspominaj�c o pewnych �wiadkach mia� pan na my�li pana Ballarda? - oschle spyta� Harrison. - Pan Ballard jest rzeczywi�cie jednym z tych �wiadk�w - przy- zna� Rickman. - Przez wzgl�d na niego by�oby lepiej, gdyby m�g� z�o�y� zeznania i wycofa� si�. - Czy pan Ballard jest obywatelem Nowej Zelandii? - Nie, panie przewodnicz�cy, jest obywatelem brytyjskim. - Czy to znaczy, �e z tej sali chcia�by wycofa� si� a� do Wielkiej Brytanii? Rickman pochyli� si� i cicho zamieni� z Ballardem kilka s��w. Po chwili wyprostowa� si�. - To prawda, �e pewne sprawy w Anglii wzywaj� tam pana Ballarda. Od Harrisona powia�o ch�odem. - Gdybym przypuszcza�, �e intencj� pana Ballarda jest opusz- czenie Nowej Zelandii w trakcie naszego dochodzenia, zwr�ci�bym si� do stosownych w�adz o pozbawienie go paszportu. To �ledztwo jest powa�n� spraw�, panie Rickman. - Jestem pewien, �e pan Ballard nie ma zamiaru podwa�a� autorytetu komisji - pospiesznie zapewni� Rickman. - Ponownie zamieni� kilka s��w z Ballardem, a nast�pnie powiedzia�: - W chwi- li obecnej pan Ballard nie zamierza opuszcza� Nowej Zelandii. - Wola�bym to us�ysze� od niego samego. - Harrison pochyli� si�. - Czy to prawda, panie Ballard? Ballard wsta� i cichym g�osem powiedzia�: - Tak, sir. M�j czas jest do dyspozycji cz�onk�w komisji. - W takim razie nie b�dzie pan mia� chyba obiekcji, aby uczestni- czy� w tym dochodzeniu razem z pozosta�ymi �wiadkami. Dzi�kuj�. Na galerii prasowej Edwards skomentowa� to po swojemu: - M�j Bo�e! Nie wiem kogo reprezentuje Rickman, ale na pewno nie Ballarda. Wystawi� go na strza�. Harrison kontynuowa�: - Dochodzenie to wprawdzie nie proces s�dowy, lecz nie mo�e tu by� miejsca na wzajemne przekrzykiwanie si�. Przedstawiciele zainteresowanych stron b�d� mogli zwraca� si� do �wiadk�w jedy- nie za zgod� przewodnicz�cego. Nie ma te� potrzeby nadwer�a� kr�gos�upa i wstawa� za ka�dym razem, wystarczy po prostu unie�� r�k�. Doradcy mog� pyta� �wiadk�w w zakresie swoich specjalno�ci. - Z��czy� d�onie. - Skoro za�o�yli�my zebranie infor- macji w porz�dku chronologicznym, konieczne jest podj�cie decyzji, w jakim momencie nale�a�oby rozpocz��. Ze �wiadectw przedsta- wionych komisji, wnioskuj�, �e to pojawienie si� pana Ballarda w Hukahoronui doprowadzi�o do serii wypadk�w, kt�re mog�y, lecz nie musia�y mie� zwi�zku z katastrof�, kt�ra mia�a miejsce kilka tygodni p�niej. O tym jednak rozstrzygnie dochodzenie. S�- dz� wi�c, �e pierwszym �wiadkiem powinien by� pan Ballard. G�os zabra� sekretarz Reed. - Zechce pan podej��, panie Ballard i usi���. - Wskaza� ozdob- ne, rze�bione krzes�o, stoj�ce nieco na prawo od sto�u s�dziowskie- go. Zaczeka�, a� Ballard zaj�� miejsce i zapyta�: - Nazywa si� pan Ian Dacre Ballard? - Tak, sir. - I jest pan dyrektorem Towarzystwa G�rniczego Hukahoronui? - Nie, sir. Sal� wype�nia� szum, podobny do tego, jaki wydaje zaniepoko- jony r�j pszcz�. Harrison odczeka� chwil�, by oznajmi� spokojnie: - Obecni proszeni s� o cisz� w trakcie przes�uchania �wiad- k�w. - Zwr�ci� si� do sekretarza: - Dzi�kuj�, panie Reed. Od tego momentu przejmuj� spraw�. Panie Ballard, czy w czasie, w kt�rym wydarzy� si� wypadek, pe�ni� pan funkcj� dyrektora towarzystwa? - Tak, sir. - Czy mo�e mi pan poda� pow�d, dla kt�rego nie zajmuje ju� pan tego stanowiska? G�os Ballarda wydawa� si� bezbarwny. - Zosta�em odwo�any ze swych obowi�zk�w dwa tygodnie po katastrofie. - Rozumiem. - Harrison zerkn�� w bok, gdy� zobaczy� podnie- sion� r�k�. - S�ucham, panie Gunn? - Czy �wiadek mo�e nam powiedzie� kto jest w�a�cicielem To- warzystwa G�rniczego Hukahoronui? Harrison skin�� Ballardowi, kt�ry wyja�ni�: - Jest ono ca�kowicie uzale�nione finansowo od Mineral Hold- ings, nowozelandzkiej sp�ki z ograniczon� odpowiedzialno�ci�. - Ale ta sp�ka zosta�a powo�ana jako zas�ona ze wzgl�d�w pra- wnych i finansowych, czy� nie tak? Kto jest jednak jej w�a�cicielem? - W powa�nym procencie stanowi w�asno�� mi�dzynarodowej korporacji Mining Investment - A kto zarz�dza kapita�em Mining Investment? - Panie przewodnicz�cy! - ostro rzuci� Rickman. - Czy za�o�ona przez pana procedura dopuszcza sprzeciwy? - Oczywi�cie, panie Rickman. Czemu chce si� pan sprzeciwi�? - Nie widz� zwi�zku pomi�dzy tymi pytaniami, a lawin� na zboczu. - Ani ja - przyzna� Harrison. - My�l� jednak, �e pan Gunn m�g�by nam to wyja�ni�. - S�dz�, �e odpowied� na moje ostatnie pytanie rozstrzygnie te w�tpliwo�ci. Pyta�em, kto zarz�dza kapita�em Mining Investment? Ballard uni�s� g�ow� i powiedzia� wyra�nie: - Ballard Holdings, sp�ka z ograniczon� odpowiedzialno�ci� zarejestrowana w londy�skim City. Gunn skwitowa� to u�miechem. - Dzi�kuj�. - No prosz� - rzuci� Edwards, notuj�c pospiesznie. - Wi�c on jest jednym z tych Ballard�w. Dalwood za�mia� si� cicho. - A Gunn poluje na Rickmana. Wiwat robotnicy, a precz z mi�- dzynarodowym kapita�em. On zw�szy� pieni�dze. Harrison lekko zastuka� m�otkiem i sala ponownie uspokoi�a si�. - Panie Ballard, czy w pa�skim posiadaniu s� akcje, b�d� jaki- kolwiek kapita� Ballard Holdings? Albo kt�rego� z wymienionych przedsi�biorstw? - Nie, sir. - Czy kto� z pa�skiej rodziny posiada taki kapita�? - Tak, trzej moi wujowie i kilku kuzyn�w. - A pa�ski ojciec? - On nie �yje. - W jaki spos�b otrzyma� pan stanowisko dyrektora Towarzys- twa G�rniczego Hukahoronui? Ballard wzruszy� ramionami. - Towarzystwo jest star�, rodzinn� firm� i przypuszczam, �e... - Czy �wiadek mo�e przedstawi� swoje kwalifikacje na to stano- wisko? Harrison rozejrza� si� gwa�townie, chc�c zidentyfikowa� osob�, kt�ra przeszkodzi�a. - B�d� zobowi�zany, panie Lyall, je�li na tej sali zapanuje cisza. Poza tym prosz� nie przerywa� �wiadkowi. - �agodniejszym ju� tonem doda�: - Jednak�e pytanie jest stosowne, prosz� wi�c na nie odpowiedzie�. - Posiadam stopie� naukowy w zakresie in�ynierii g�rniczej z Uniwersytetu w Birmingham. Studia podyplomowe odbywa�em w Po�udniowej Afryce i Stanach Zjednoczonych. D�o� Lyalla niewzruszenie tkwi�a w g�rze. - Nie posiada pan jednak �adnego praktycznego do�wiadczenia jako in�ynier g�rnictwa, prawda? Na policzkach Ballarda zap�on�y r�owe plamy, lecz opanowa� si� i zwr�ci� do Harrisona: - Czy mog� doko�czy� odpowied� na pierwsze pytanie pana Lyalla? - Oczywi�cie. - Harrison spojrza� na Lyalla. - Panie Lyall, nie b�dzie pan przerywa� �wiadkowi i b�dzie pan zadawa� pytania za moim po�rednictwem, chyba �e upowa�ni� pana do czego� innego. Prosz� dalej, panie Ballard. - Chcia�em w�a�nie powiedzie�, �e poza studiami politechnicz- nymi, przez dwa lata ucz�szcza�em do Harvard Business School. Je�eli za� chodzi o praktyk�, to by�aby ona po��dana, gdybym wykonywa� zaw�d in�yniera g�rnictwa, jednak jako dyrektor, sw�j teren dzia�ania ogranicza�em raczej do spraw administracyjnych. - S�uszna uwaga - zauwa�y� Harrison. - Dyrektor nie potrzebu- je technicznej wiedzy, wystarczy, �e posiadaj� j� ludzie, kt�rymi kieruje. Gdyby by�o inaczej, spora liczba naszych dyrektor�w po- wi�kszy�aby szeregi bezrobotnych. Zaczeka�, a� umilk� �miech, po czym powiedzia�: - Panie Lyall, nie widz� celu dalszego zadawania pyta� w tej kwestii. - Poniewa� jednak r�ka Lyalla uporczywie tkwi�a w g�rze, zapyta�: - Czy ma pan dalsze, inne, pytania? - Tak, panie przewodnicz�cy. Wed�ug moich wiarygodnych in- formacji wiem, �e kiedy pan Ballard pojawi� si� w Hukahoronui, nie m�g� chodzi� bez pomocy laski. Czy to si� zgadza? - Jaki to mo�e mie� zwi�zek ze spraw�? - S�dz�, �e ma. - Niech zatem �wiadek odpowie na to pytanie. - To prawda. Lyall, skrupulatnie trzymaj�c uniesion� r�k�, zachowa� milcze- nie, dop�ki Harrison nie skin�� kr�tko g�ow�. - Czy m�g�by pan wyja�ni� dlaczego tak si� sta�o? - Z�ama�em nog� na nartach w Szwajcarii. - Dzi�kuj�, panie Ballard. - Trudno mi powiedzie�, �ebym dostrzega� w tym jakie� powi�- zanie ze spraw� - zauwa�y� Harrison. - Ale niew�tpliwie oka�e si� to we w�a�ciwym czasie. - To sta�o si� podczas lawiny - wyja�ni� Ballard. W sali zapanowa�a martwa cisza. II Harrison spojrza� na Lyalla. - Wci�� nie rozumiem znaczenia tego faktu. A skoro pan Lyall nie zamierza rozwin�� tematu, przypuszczam, �e mo�emy konty- nuowa�. Panie Ballard, kiedy przyjecha� pan do Hukahoronui? - Sz�stego czerwca, sze�� tygodni przed lawin�. - Czyli nie przebywa� pan tam zbyt d�ugo. Czy Hakahoronui nie zawiod�o pa�skich oczekiwa�? Ballard w zamy�leniu zmarszczy� brwi. - Najbardziej uderzy�o mnie to, jak bardzo si� zmieni�o. Harrison wydawa� si� zaskoczony. - Zmieni�o? Czyli by� pan tam ju� wcze�niej? - Mieszka�em tam przez pi�tna�cie lat, od dzieci�stwa prawie do szesnastych urodzin. Harrison robi� notatki. - Prosz� dalej, panie Ballard. W jaki spos�b Hukahoronui si� zmieni�o? - Rozros�o si�. Kopalnia oczywi�cie jest nowa, ale wybudowano te� nowe domy, du�o nowych dom�w. - Zamilk� na chwil�. - Zo- baczy�em tak�e o wiele wi�cej �niegu, ni� pami�ta�em z dzieci�- stwa. Profesor Rolandson z Departamentu Nauki wtr�ci�: - To prawda. Raporty potwierdzaj�, �e tego roku w Alpach Nowozelandzkich odnotowano wyj�tkowo obfite opady �niegu. Ballard odczuwa� przygn�bienie, pod��aj�c na zach�d z Christ- church, Land-Roverem nale��cym do towarzystwa. Wraca� do swych korzeni, do Hukahoronui, po�o�onego na pog�rzu pasma Two Thumbs, do stron, kt�rych nigdy ju� nie spodziewa� si� zoba- czy�. Hukahoronui. G��boka dolina w g�rach, dost�pna dzi�ki w�skiej szczelinie skalnej, okolona lasem wysokich drzew na stokach. Przecina j� rzeka, zimna od topniej�cego na szczytach lodu. W g�rze doliny rozproszone s� domy, lu�no skupione wok� ko�cio�a, sklepu kolo- nialnego i wiejskiej szko�y. Kiedy� jego matka by�a w niej nauczy- cielk�. Nienawidzi� tego miejsca. Trudno by�o si� tu dosta� przy wi�kszym �niegu. A teraz napa- da�o go sporo i nawet wyposa�ony w �niegowe opony i nap�d na cztery ko�a samoch�d Ballarda porusza� si� z trudem. Jak daleko si�ga� pami�ci� nie widzia� tu nigdy takiego �niegu od 1943 roku, lecz ze zrozumia�ych wzgl�d�w pami�ta� to jak przez mg�� - mia� wtedy tylko cztery lata. Istnia�y jednak szczeg�lne powody, by zapami�ta� w�a�nie tamt� zim�. Po d�u�szej �onglerce niskimi biegami dojecha� w ko�cu do Szczeliny. Zjecha� z drogi na skrawek wyr�wnanego terenu i za- trzyma� samoch�d, by przyjrze� si� dolinie. Tak jak uprzedzi� go Ben, du�o si� zmieni�o. W oddali widnia�o ma�e miasteczko, kt�rego kiedy� nie by�o. Z jednej strony, pod zachodnim stokiem doliny, rozpo�ciera�o si� skupisko budynk�w przemys�owych. Przypuszczalnie by�y to zak�ady wzbogacania ru- dy i rafineria, nale��ce do kopalni. Pi�ropusz czarnego dymu, wydobywaj�cy si� z wysokiego komina, plami� biel stoku. Zabudowania miejskie rozci�ga�y si� wzd�u� doliny, skupiaj�c si� raczej na zachodnim brzegu rzeki, przez kt�r� przerzucono most. Mieszka�cy doliny ju� od dawna m�wili o konieczno�ci zbudowa- nia go i wreszcie zrealizowano te plany pod ponaglaj�cym nacis- kiem rozwoju gospodarczego. To na pewno mo�na by�o zapisa� po stronie "ma", jednak by otrzyma� most, trzeba by�o zap�aci� haracz istnieniem kopalni. / Zmiany nie wysz�y w zasadzie poza teren miasta. Ballard zoba- czy� w oddali dom Turiego, stoj�cy pod wielk� ska�� Kamakamaru. Zastanawia� si�, czy starzec jeszcze �yje, czy mo�e dym, wydoby- waj�cy si� z komina, pochodzi� z ognia, kt�ry rozpali� kto� inny. Turi uchodzi� za starca ju� wtedy, gdy Ballard opuszcza� dolin�, chocia� mog�o to by� mylnym wra�eniem, bowiem trudno oceni� wiek Maorys�w, szczeg�lnie szesnastolatkowi, dla kt�rego ka�dy, kto przekroczy� czterdziestk�, to ju� niemal zgrzybia�y staruszek. Lecz w panoramie doliny by�o co� dziwnego do okre�lenia, co nie dawa�o Ballardowi spokoju. Zmiana ta nie dotyczy�a kopalni, ani rozbudowanego miasta, Ian usi�owa� zestawi� wspomnienia sprzed kilkunastu lat z tym, na co patrzy� teraz. Nie chodzi�o te� o rzek�, kt�ra niezmiennie, tak si� przynajmniej wydawa�o, p�yn�a tym samym korytem. Wreszcie zrozumia�. Zachodni stok wzg�rza zosta� niemal zupe�- nie pozbawiony drzew. Znikn�y k�py wysokich, bia�ych sosen i cedr�w, kahikatea i kohekone. Pozosta�o nagie zbocze. Ballard prze- ni�s� wzrok na wy�sze partie g�ry, gdzie a� do podstawy turni �nieg rozci�ga� si� g�adkim i pi�knym �ukiem, zach�caj�c do nar- ciarskich szus�w. W��czy� silnik i zjecha� do miasta. W miar� jak si� zbli�a�, coraz wi�ksze wra�enie robi� na nim spos�b, w jaki je zaprojektowano. Chocia� wiele szczeg��w pokrywa� �nieg, dostrzeg� jednak tereny, kt�re latem by�y parkami i placami zabaw dla dzieci. Hu�tawki, zje�d�alnie, liny i ma�pi gaj, przysypane teraz �niegiem i ozdobione stalaktytami sopli, sta�y bezu�yteczne. Chocia� na dachach zalega�y grube warstwy �niegu, droga by�a zupe�nie czysta i najwyra�niej niedawno uprz�tni�ta. Wje�d�aj�c do centrum, natkn�� si� na buldo�er od�nie�aj�cy szos�. Na jego boku widnia� napis "Towarzystwo G�rnicze Hukahoronui". Wida� zarz�d kopalni zajmowa� si� te� sprawami lokalnymi. Podoba�o mu si� to. Wzd�u� opadaj�cego do rzeki urwiska sta�y domy. Kiedy Ballard by� dzieckiem, nazywano to miejsce Wielkim Zakolem i tam w�a�- nie, wraz z kolegami, najcz�ciej si� k�pali. Sklep Peterson�w sta� wci�� u podn�a urwiska, cho� zmieni� si� niemal nie do poznania. Dawniej by� to niski parterowy budynek, kryty falist� blach�, z wy- staj�cymi okapami, kt�re chroni�y przed letnim s�o�cem. Na weran- dzie ustawiano zwykle krzes�a i tam najch�tniej zbierano si�, by poplotkowa�. Teraz sklep mia� ju� dwa pi�tra, a fa�szywa fasada nadawa�a mu jeszcze bardziej imponuj�cego wygl�du. L�ni�y du�e, jasno o�wietlone okna z grubego, czystego szk�a. Po werandzie nie pozosta� �aden �lad. Ballard wjecha� na wyznaczony parking i zastanowi� si�, kiedy zostan� za�o�one parkometry. S�o�ce kry�o si� ju� za zachodnim stokiem doliny i po mie�cie rozpe�z�y si� d�ugie cienie. Pod tym wzgl�dem Hukahoronui nic si� nie zmieni�o - w wielkiej dolinie, rozci�gaj�cej si� z p�nocy na po�udnie, zmierzch zapada� wcze�nie. Po drugiej stronie ulicy wyr�s� kolejny nowy budynek, jeszcze nawet nie otynkowany, za to ozdobiony napisem "Hotel D'Ar- chiac" - nazw� t� zapo�yczono od g�ry. Wok� panowa� znaczny ruch, cz�sto przeje�d�a�y prywatne wozy i przemys�owe ci�ar�w- ki, kobiety z torbami na zakupy spieszy�y si�, by zd��y� przed zamkni�ciem sklep�w. Dawniej sklep Peterson�w by� jedynym, te- raz, siedz�cy w samochodzie Ballard dostrzeg� trzy inne magazyny i usytuowan� na rogu stacj� obs�ugi pojazd�w. W oknach starej szko�y, rozbudowanej o dwa skrzyd�a, pali�y si� �wiat�a. Ballard si�gn�� na tylne siedzenie po tarninow� lask� i wysiad� z samochodu. Przeci�� ulic�, kieruj�c si� w stron� hotelu. Ci�ko opiera� si� na lasce, gdy� wci�� jeszcze nie m�g� zbytnio nadwer�- �a� lewej nogi. Domy�la� si�, �e Dobbs, zarz�dca kopalni, zakwa- terowa�by go, lecz zrobi�o si� ju� p�no i nie chc�c wywo�a� zamie- szania, zdecydowa� si� na nocleg w hotelu. Kiedy zbli�y� si� do drzwi, jaki� cz�owiek wyszed� w�a�nie szyb- kim krokiem i potr�ci� go w rami�. M�czyzna mrukn�� co� z iry- tacj�, na pewno nie by�y to przeprosiny i pospieszy� do zaparkowa- nego obok samochodu. Ballard rozpozna� go - by� to Eric Peterson, �redni z tr�jki braci Peterson�w. Gdy widzia� go po raz ostatni, by� on chudym jak tyka dziewi�tnastolatkiem, teraz zrobi� si� z niego barczysty, muskularny m�czyzna. Minione lata najwyra�niej nie poprawi�y jego manier. Ballard odwr�ci� si�, by wej�� do hotelu i stan�� twarz� w twarz ze starsz� kobiet�, kt�ra patrzy�a na niego niepewnie. Nagle w jej oczach pojawi� si� b�ysk ol�nienia. - Ale� to Ian Ballard - powiedzia�a, dodaj�c z wahaniem: - Pan jest Ianem, prawda? Przetrz�sn�� wspomnienia, usi�uj�c odnale�� t� twarz i pasuj�ce do niej nazwisko. Simpson? Nie, to nie tak. � - Witam, pani Samson - powiedzia�. - Ian Ballard - powt�rzy�a ze zdumieniem. - No prosz�. Co tutaj robisz? Jak si� miewa twoja matka? - Wszystko u niej w porz�dku - rzuci� zdawkowo i elegancko sk�ama�: - Prosi�a, bym pani� pozdrowi�. - Wierzy�, �e takie niewin- ne k�amstwa s� olejem spo�ecznym, pozwalaj�cym g�adko pracowa� towarzyskiej maszynerii. - To mi�o z jej strony - gor�co zapewni�a pani Samson. Zatoczy- �a r�k� obszerne ko�o. - Jak ci si� teraz podoba Huka? Bardzo si� zmieni�o od czas�w, kiedy tu mieszka�e�. - Nigdy nie s�dzi�em, �e zobacz�, jak cywilizacja wkracza do Two Thumbs. - To oczywi�cie sta�o si� za spraw� kopalni - wyja�ni�a pani Samson. To ona przynios�a dobrobyt. Wiesz, �e mamy teraz nawet rad� miejsk�? - Doprawdy? - zdziwi� si� uprzejmie. K�tem oka zobaczy� Erica Petersona, zastyg�ego w trakcie otwierania drzwiczek samochodu. Patrzy� na niego z niedowierzaniem. - Tak, naprawd� - potwierdzi�a pani Samson. - I wyobra� so- bie, �e ja te� jestem radn�. Kt� by to pomy�la�. Ale co ty tu w�a�ciwie robisz, Ian? - W tej chwili id� do hotelu, by wynaj�� pok�j. - Nagle zda� sobie spraw�, �e Eric Peterson zd��a w jego stron�. - Ian Ballard. - G�os Petersona by� matowy i pozbawiony wy- razu. Ballard odwr�ci� si�, a pani Samson zapyta�a: - Czy wy si� znacie? To jest Eric Pete... - raptownie zamilk�a, a na jej twarzy wyra�nie uwidoczni�a si� �wiadomo�� pope�nionej gafy. - Ale� oczywi�cie, �e si� znacie - doda�a wolno. - Cze��, Eric. Blady u�miech Petersona raczej nie wyra�a� zadowolenia. - Co tu robisz? Ballard nie widzia� powod�w, dla kt�rych mia�by unika� wyja�nie�. - Zosta�em nowym dyrektorem Towarzystwa G�rniczego. Co� zamigota�o w oczach Petersona. - No, no! - powiedzia� tonem sztucznego zdumienia. - A wi�c Ballardowie wychodz� z ukrycia. Co si� sta�o, Ian? Sko�czy�y si� wam pomys�y na nazwy fikcyjnych przedsi�biorstw? - Niezupe�nie - odpar� Ballard. - Mamy komputer, kt�ry robi to za nas. A jak tobie leci, Eric? Peterson spojrza� wymownie na lask�, na kt�rej wspiera� si� Ballard. - Najwyra�niej du�o lepiej ni� tobie. Zrani�e� si� w nog�? Mam nadziej�, �e to �aden drobiazg. Pani Samson nagle odkry�a powody, dla kt�rych nie powinna uczestniczy� w dalszej rozmowie. Wyja�ni�a to zreszt� szczeg�owo i ze swad�. - Ale je�li tu zostajesz, z pewno�ci� jeszcze ci� zobacz� - rzuci�a na po�egnanie. Peterson spojrza� na ni�. - G�upia, stara dziwaczka. Choler