2197
Szczegóły |
Tytuł |
2197 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2197 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2197 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2197 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Marian Or�o�
Odmieniec
Polski Zwi�zek Niewidomych
Zak�ad Wydawnictw i Nagra�
Warszawa 1990
T�oczono w nak�adzie 10 egz.
pismem punktowym dla niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9.
Pap. kart. 140 g kl. III-B1
Przedruk
z "Wydawnictwa Pozna�skiego
Pozna� 1989
Pisa�a J. Szopa
Korekty dokona�y:
K. Kopi�ska
i K. Kruk
Odmieniec
Wprowadzi� si� do s�siedniego
bloku w po�owie lutego i od razu
wyda� nam si� jaki� dziwny,
tajemniczy i nieprzyst�pny. Nie
r�ni� si� od nas ani wiekiem,
ani wzrostem, a jednak by� inny.
- Odmieniec! - orzekli kr�tko
ch�opcy z naszego bloku.
Bo, po pierwsze, unika� nas.
Zreszt� nie tylko nas. W og�le
nie mia� kolegi, cho� mieszka� w
nowym bloku ju� kilkana�cie dni.
Kiedy Wojtek spotka� go kiedy�
na ulicy i powiedzia�: "Cze��!"
- to nawet nie raczy� mu
odpowiedzie�. Zreszt� rzadko
wychodzi� z domu, a jak
wychodzi�, to najcz�ciej z
matk�.
- Maminsynek! - stwierdzili�my
pogardliwie.
Po drugie nie chodzi� do
naszej szko�y. Wszystkie
dzieciaki z osiedla chodzi�y do
tej samej szko�y, a on nie.
Gdzie� si� jednak uczy�, bo
codziennie rano widywali�my go
na ulicy z tornistrem na
plecach. Ale gdzie?
Mo�e to jaki� cudzoziemiec? -
zastanawia� si� g�o�no Wojtek. -
Nie odpowiedzia� na moje
"cze��", bo nie zna tego s�owa.
A poza tym widzia�em raz przed
jego blokiem samoch�d z
zagraniczn� rejestracj�.
- Cudzoziemiec w kurtce z
przeceny! - parskn�� �miechem
Micha�. - Jak on jest
cudzoziemcem, to ja jestem
kosmit�.
- To dlaczego nie chodzi do
naszej szko�y? - docieka� kt�ry�
z ch�opak�w.
- Mo�e chodzi do muzycznej
albo baletowej - odpowiedzia�
Tomek. - M�j kuzyn, na przyk�ad,
chodzi do muzycznej.
Gdyby chodzi� do muzycznej, to
nosi�by jaki� instrument.
Klarnet, tr�bk� albo skrzypce -
obja�ni� Piotrek.
- Albo fortepian - doda�
Micha�, pokazuj�c swoje krzywe
z�by.
- A ja wam m�wi�, �e to jaki�
cudzoziemiec - upiera� si� przy
swoim Wojtek. - A ta kurtka nie
jest z �adnej przeceny, ale z
zagranicy. W �adnym sklepie
takiej nie widzia�em.
- Sko�czcie z tym
cudzoziemcem! - zdenerwowa� si�
w ko�cu Micha�. - To jest
najzwyklejszy, zarozumia�y
maminsynek, kt�ry chodzi do
jakiej� szko�y dla wybranych,
zadziera z tego powodu nosa i ma
nas wszystkich w tym nosie! Mog�
wam to udowodni�.
- Jak? - spytali�my.
- W bardzo prosty spos�b.
Zauwa�y�em, �e on wraca z tej
swojej szko�y codziennie o
drugiej. Idzie przez park.
Zaczaimy si� w parku i zmusimy
go, �eby dzi�b otworzy�. Jak
otworzy, to zobaczymy, co to za
ptaszek.
Pomys� bardzo nam si�
spodoba�. Ustalili�my, �e jutro
o wp� do drugiej spotkamy si� w
parku i rozwi��emy zagadk�
tajemniczego s�siada.
No i nazajutrz zjawili�my si�
w parku punktualnie i w
komplecie. Kilkana�cie minut
�azili�my po za�nie�onych
alejkach, a potem wybrali�my
k�p� krzak�w i ukryli�my si� za
ni�. Obok bieg�a �cie�ka, na
kt�rej powinien pojawi� si� nasz
s�siad.
I pojawi� si�. R�wnie
punktualnie jak my. Wygl�da�
ca�kiem zwyczajnie. Szed� wolno,
kopa� �nieg le��cy pod nogami,
zachowywa� si� jak ka�dy z nas.
Nie przeczuwa�, co go za chwil�
czeka.
Gdy zr�wna� si� z nami,
wyskoczyli�my z ukrycia i
otoczyli�my go ze wszystkich
stron. Dostrzegli�my strach w
jego oczach i to sprawi�o nam
przyjemno��. A wi�c nie jest
taki wa�niak, jakiego udaje. Gdy
nieco och�on��, zrobi� taki
ruch, jakby chcia� ucieka�, ale
zrezygnowa� z tego. Zrozumia�,
�e nie ma szans.
- Cze��! - powiedzia� Micha�.
- Zdaje si�, �e jeste�my
s�siadami. Pora si� bli�ej
pozna�.
Ch�opak nawet nie drgn��.
- O, widz�, �e kolega nie zna
naszego ojczystego j�zyka -
zmartwi� si� ob�udnie Micha�. -
A wi�c cudzoziemiec. Deutscher?
Cisza.
- A mo�e Francuz? - naciska�
dalej Micha�. - Bonjour! -
wyci�gn�� r�k�.
Zdawa�o si�, �e ch�opak chce
wyci�gn�� r�wnie� swoj�, ale nie
uczyni� tego. Dalej uparcie
milcza�.
Cierpliwo�� Micha�a by�a na
wyczerpaniu. Post�pi� krok
naprz�d i prosto w twarz
ch�opaka wysycza�:
- Ty! A mo�e� ty Murzyn? Taki
specjalny okaz Murzyna, kt�ry ma
bia�� sk�r� i piegi na nosie?
Ch�opak cofn�� si� odruchowo,
a Micha� zwr�ci� si� do nas:
- No i kto mia� racj�? Macie
swego farbowanego cudzoziemca!
Jest taki honorowy, �e nawet
g�by otworzy� nie raczy. A jak
macie jeszcze w�tpliwo�ci, to
wyci�gnijcie mu z tornistra
zeszyt i zobaczcie, w jakim
j�zyku tam bazgrze.
Zdawa�o si�, �e tylko na to
czekamy. Zakot�owa�o si�. Kto�
przytrzyma� ch�opaka za r�ce,
kto� odpi�� tornister, kto�
wyj�� z niego zeszyt i po chwili
nasze g�owy pochyli�y si� nad
starannie zapisanymi kartkami.
Skorzysta� z tego nasz s�siad i
zanim si� spostrzegli�my, by�
ju� kilkana�cie krok�w od nas.
Nikt go jednak nie goni�, bo
wszyscy odczytywali�my p�g�osem
ostatnie wypracowanie napisane
tak poprawnie po polsku, �e
tylko zazdro�ci�.
- Wszystko jasne? - spyta�
Micha�, gdy�my sko�czyli
lektur�.
- Jasne! - odpowiedzieli�my
zgodnie.
- Zeszyt zabieram - dorzuci�
jeszcze Micha�. - Jak nasz
"cudzoziemiec" spokornieje, mo�e
si� po niego zg�osi�.
Po obiedzie zachcia�o nam si�
lepi� ba�wana. Ba�wan r�s�,
prezentowa� si� coraz okazalej,
maluchy z bloku by�y
wniebowzi�te. Ko�czyli�my
w�a�nie swoje dzie�o, gdy Wojtek
rzuci� zduszonym g�osem:
- Ch�opaki! Idzie matka
Szymka!
O tym, �e nasz "cudzoziemiec"
ma na imi� Szymek,
dowiedzieli�my si� z ok�adki
zeszytu. Zimno nam si� zrobi�o,
ale nie od �niegu.
- Tylko bez paniki! - uspokoi�
nas Micha�. - Zachowujemy si�
tak, jakby si� nic nie sta�o.
Pracowali�my wi�c dalej bez
paniki, ale nied�ugo. Po chwili
us�yszeli�my g�os Szymkowej
matki. By� spokojny i jaki�
smutny.
- Czy to wy zabrali�cie dzi�
memu synowi zeszyt? - spyta�a.
Wyprostowali�my si�,
strzepn�li�my �nieg z r�k,
wytarli�my je o spodnie i
ukradkiem spojrzeli�my na
Micha�a. Micha� usi�owa� si�
u�miechn��.
- To tak dla �artu, prosz�
pani - odpar�. - Chcieli�my z
nim pogada�, ale on udaje B�g
wie kogo i...
- Czy mo�ecie mi ten zeszyt
odda�? - przerwa�a mu Szymkowa
matka.
- Ale�, oczywi�cie! -
wykrzykn�� Micha� i pogna� w
stron� bloku, rad �e nie musi
uczestniczy� w dalszej rozmowie.
Wr�ci� z zeszytem po paru
minutach i wr�czy� go s�siadce.
Szymkowa matka wzi�a go bez
s�owa, odwr�ci�a si�, i nagle,
jakby sobie co� przypomnia�a,
znowu skierowa�a wzrok na nas.
Patrzy�a tak, jak kto�, kto chce
powiedzie� co� bardzo wa�nego i
bardzo bolesnego.
- M�j syn, Szymek, nikogo nie
udaje - rzek�a wreszcie. - On by
bardzo chcia� z wami
porozmawia�. Ale nie mo�e. On
jest g�uchoniemy.
I odesz�a.
A my�my jeszcze d�ugo stali
bez s�owa i bez ruchu. Jak
przymarzni�ci do ziemi.
Zawisza Blady
Ten Zawisza Blady to ja. Od
tygodnia. Przed tygodniem nadano
mi to przezwisko. A posz�o o
R�� Krystek. R�a to
dziewczynka z naszej klasy.
Siedzi w ostatniej �awce pod
oknem i wszyscy m�wi� na ni�
Nyga. I nikt jej nie lubi. Nie
wiadomo dlaczego. Mo�e dlatego,
�e jest ruda, mo�e dlatego, �e
chuda, a mo�e dlatego, �e ma na
imi� R�a. Nie wiadomo.
W�a�nie tydzie� temu zosta�em
po lekcjach w klasie z R�. Z
Nyg�. Ja by�em dy�urnym i
musia�em pozbiera� papierki, a
R�a szuka�a pod �awkami
d�ugopisu, kt�ry jej zgin��.
Wcale nie by�em z tego
towarzystwa zadowolony, tote�
odetchn��em z ulg�, gdy R�a
d�ugopis znalaz�a i wysz�a. W
kilka minut p�niej i ja
opu�ci�em klas�. My�la�em, �e
R�a jest ju� gdzie� blisko
domu, a tymczasem ona sta�a w
szatni i ukradkiem wygl�da�a na
szkolne podw�rze. Z�o�� mnie
wzi�a.
- Na kogo czekasz? Na
kole�ank�? - spyta�em, cho�
wiedzia�em, �e nie mia�a �adnej
kole�anki.
- Nie - b�kn�a.
- To zwiewaj do domu! -
powiedzia�em. - Bo ci obiad
wystygnie.
Spojrza�a na mnie jak m�j
pies, gdy go chc� uderzy�, i
ruchem g�owy wskaza�a na
podw�rze.
- Boj� si�... - szepn�a.
No tak. Przy bramie sta�o
trzech ch�opak�w z sz�stej B i
patrzy�o w nasz� stron�. Przed
nimi bieli�y si� g�rki
�niegowych kul.
- Czego oni chc�? - spyta�em,
cho� odpowied� mog�a by� tylko
jedna.
- Chc� mnie zbi� -
odpowiedzia�a.
- Dlaczego akurat ciebie?
- Nie wiem. Hela im co�
powiedzia�a i chc� mnie zbi�.
Hela to te� dziewczynka z
naszej klasy. Nawet siedzi z
R� w jednej �awce.
Si�gn��em po p�aszcz i,
ubieraj�c si�, obserwowa�em
R��. Wst��ki we w�osach
wyp�owia�e. P�aszcz pocerowany.
W oczach strach. A� si� kuli�a z
tego strachu. Powinienem ju�
odej��, ale jako� nie mog�em.
Co� trzyma�o mnie w miejscu. I
nagle - sam nie wiem, jak to si�
sta�o - powiedzia�em do R�y:
- Uwa�aj! Ja na nich uderz�.
Uderz� i zatrzymam ich. A ty
uciekaj, rozumiesz?
Mia�a tak� min�, jakby nie
rozumia�a. Dopiero po chwili
potakn�a kilka razy g�ow�.
- Idziemy! - rzek�em.
Sz�a tu� przy mnie, rzucaj�c
mi od czasu do czasu kr�tkie
spojrzenia. W pewnym momencie
wydawa�o mi si�, �e chce mnie
chwyci� za r�k�, wi�c si�
odsun��em.
Tamci przy bramie byli
zaskoczeni. Pod�miewali si� i
si�gali po kule. Ja te� nabra�em
�niegu w gar�cie. K�tem oka
spostrzeg�em, �e R�a r�wnie�
si� schyli�a.
- Nie wa� si� rzuca�! -
warkn��em. - Masz ucieka�.
Je�eli tego nie zrobisz, to
oberwiesz ode mnie.
Pos�usznie wypu�ci�a �nieg z
r�ki. Odleg�o�� mi�dzy nami a
tymi przy bramie wyra�nie si�
zmniejszy�a. Wreszcie pad�a
pierwsza kula. A potem zaroi�o
si� od nich w powietrzu. �miga�y
jak bia�e jask�ki. Walka
trwa�a kilka minut. Gdy usta�a,
rozejrza�em si� wok� siebie -
R�y nie by�o. "W porz�dku!" -
pomy�la�em.
Tamci byli w�ciekli.
- I co ci z tego przysz�o,
blady Zawiszo, co? - spyta� ten
najwy�szy.
- Nic - spojrza�em mu prosto w
oczy. - A wam?
Nie odpowiedzieli mi.
Muzykant
Sroka, postrach s�abych i
nie�mia�ych, siedzia� na brzegu
�awki i mierzy� nowego
krytycznym wzrokiem. Drwi�cy
u�mieszek, igraj�cy na jego
wargach, zdawa� si� m�wi�: "Nie
wygl�dasz, bracie,
nadzwyczajnie, ale mo�e jaki�
po�ytek z ciebie b�dzie.
Zobaczymy!"
Nowy sta� przed nami, tarmosi�
nerwowo czapk� i nie wiedzia�,
co z sob� pocz��. Przypomina�
troch� nie przygotowanego
ucznia, wyrwanego
niespodziewanie do odpowiedzi.
- Sk�d si� tu wzi��e�? -
spyta� wreszcie Sroka.
- Ze wsi - odpowiedzia� nowy.
- Przedwczoraj sprowadzili�my
si� na Spokojn�. B�d� chodzi� do
tej klasy.
Ucieszy� si�, �e kto� si� do
niego odezwa�. Poczu� si� nawet
troch� pewniej, ale zaraz
przygas�, bo Sroka spyta� go o
nazwisko.
- No, jak si� nazywasz? -
powt�rzy� niecierpliwie nie
otrzymawszy odpowiedzi.
Nowy zarumieni� si� lekko.
- Kalina... Jacek Kalina.
- Kalina? - ucieszy� si�
Sroka. - Nie�le! Mamy ju� w
klasie Malin�, b�dziecie do rymu.
Klasa rykn�a �miechem, a kto�
za�piewa�: "Ros�a kalina z
li�ciem szerokim..."
Sroka odczeka�, a� si�
uspokoi, a potem przyst�pi� do
sprawy najwa�niejszej.
- Na boisku jeste� dobry? -
zapyta�.
Kalina znowu si� zawaha�.
- Taki sobie. Raczej s�aby.
Odpowied� nie zadowoli�a
Sroki.
- Pi�ka odpada - zawyrokowa�.
- A krzep� masz?
- Lepiej nie m�wi� - machn��
r�k� Kalina, daj�c do
zrozumienia, �e z krzep� jeszcze
gorzej ni� z boiskiem.
Sroka nie ukrywaa�
rozczarowania, ale na wszelki
wypadek powiedzia�:
- Daj r�k�!
Kalina nie zrozumia�, o co mu
chodzi, i wyci�gn�� r�k� jak do
powitania.
- Nie chc� si� z tob� wita�,
tylko mocowaa� - �achn�� si�
Sroka.
Kalina poblad�. Nie mia�
jednak innego wyj�cia - musia�
przyj�� wyzwanie. Oparli ze
Srok� �okcie o pulpit, spletli
d�onie i przez chwil� mierzyli
si� wzrokiem. Otoczyli�my ich
ciasnym kr�giem.
- Trzy, cztery! - rzuci�
Sroka.
Zacisn�� szcz�ki i bez trudu
po�o�y� r�k� Kaliny na pulpicie.
- Tak! - mrukn�� pogardliwie.
- Masz tyle krzepy, co
wyg�odzony komar, albo jeszcze
mniej.
Kalina potulnie sppu�ci�
g�ow�. C� m�g� poradzi� na to,
�e jest gorszy od wycie�czonego
komara? Tamten przynajmniej
ugry�� potrafi, a on?
Sroka za� obejrza� go jeszcze
raz, dok�adniej ni� na pocz�tku,
i rzek�:
- Nie pasujesz, bracie, do
naszej klasy. Tu ka�dy potrafi
si� czym� popisa�. Jeden strzela
gole z dwudziestu metr�w, inny
chodzi na r�kach, jakby mia�
dwie pary n�g, jeszcze inny
�apie muchy w locie jak
jask�ka. A ty co potrafisz?
Wida� by�o, �e Kalina
gor�czkowo my�li. �e szuka
czego�, co uratowa�oby go w
naszych oczach.
- No, co potrafisz? -
powt�rzy� Sroka.
Jeszcze chwila napi�cia i w
oczach Kaliny zapali�a si�
iskierka nadziei. Podni�s�
g�ow�, powi�d� wzrokiem po
otaczaj�cych go twarzach i
niepewnie wyzna�:
- Ja... ja umiem gra� na
organkach.
Sroka chwyci� si� za brzuch.
- S�yszeli�cie? - zarechota�.
- On umie gra� na organkach!
Mamy muzykanta w klasie!
W pi�tej B zrobi�o si� weso�o.
Uda� si� ten Kalina, nie ma co!
Rzadki nabytek!
Gdy si� troch� uciszy�o, znowu
odezwa� si� Sroka.
- Zagraj nam co�, muzykant! -
powiedzia� �miej�c si�. - Do
dzwonka jeszcze par� minut -
pos�uchamy!
- Nie zabra�em organk�w -
wyzna� z �alem Kalina. - Ale
jutro mog� przynie�� - doda�
szybko.
- Dobra! - zgodzi� si�
wspania�omy�lnie Sroka. - Jutro
przyniesiesz organki i urz�dzisz
nam ma�y koncert. A teraz siadaj
gdzie�. Nie b�dziesz przecie�
tak sta� do ko�ca lekcji.
Kalina popatrzy� po �awkach,
zatrzyma� wzrok na tej, kt�ra
by�a wolna, i skierowa� do niej
swoje kroki.
Nazajutrz rano Kalina by�
najwa�niejsz� postaci� w klasie.
Wszyscy si� nim interesowali.
- O, muzykant! Ju� jeste�? -
wykrzykiwali przychodz�cy. -
Chyba tu nie nocowa�e�? A
harmoszk� masz? Jak masz, to
zaczynaj koncert, bo si�
doczeka� nie mo�emy.
Kalin� znowu ogarn�o
wczorajsze onie�mielenie, bo
wyczu� w tych pytaniach drwin�.
Powiedzia�, �e zagra za chwil�,
i z niepokojem oczekiwa�
przyj�cia Sroki.
Sroka przyszed� ostatni. A
w�a�ciwie wpad� do klasy,
zaczerwieniony i zasapany. Ju�
od progu zawo�a�:
- Cze��, muzykant! Masz
organki?
Kalina skin�� powa�nie g�ow�.
Zrozumia�, �e nadesz�a
decyduj�ca chwila. Potem
otworzy� torb� i wyj�� z niej
star�, wys�u�on� harmonijk�.
Skupili�my si� wok� niego i,
rozbawieni, przygl�dali�my si�
instrumentowi.
- Sk�d�e� to, bracie,
wytrzasn��? - ze szczerym
zdziwieniem wykrzykn�� Sroka. -
Odziedziczy�e� po dziadku, czy
co?
Kalina pu�ci� pytanie mimo
uszu. Uj�� organki w d�onie i
spyta�, co zagra�.
- Wszystko jedno, mistrzu! -
odpar� z domieszk� kpiny Sroka.
Kalina podni�s� organki do
ust, przez chwil� szuka� tonu, a
potem zagra�. Ale jak zagra�!
Ma�a, zamkni�ta w d�oniach
harmonijka �mia�a si� i p�aka�a.
By� w niej �piew ptasi, ciche
brz�czenie trzmiela i szum
wielkiego wiatru. W klasie
cich�y rozmowy, gas�y szepty,
nik�y g�upie u�mieszki.
Wype�nia�a j� bez reszty muzyka.
Nie mogli�my uwierzy�, �e stoi
przed nami ten sam Kalina, kt�ry
jeszcze przed chwil� przypomina�
wystraszone zwierz�tko.
Bezwiednie poddawali�my si� jego
muzyce, s�uchali�my jak
urzeczeni...
Wreszcie melodia si� urwa�a.
Kalina odj�� organki od ust i
uderzy� nimi par� razy w otwart�
d�o�. Mia� czerwone policzki i
b�yszcz�ce oczy. Cisza trwa�a
dalej, ale wszystkie spojrzenia
spocz�y teraz na Sroce. "Co
zrobi? - my�leli�my. - Pochwali,
czy dalej b�dzie szydzi�?"
Ale Sroka nie zrobi� ani
jednego, ani drugiego. Poruszy�
si� tylko niespokojnie w �awce i
powiedzia�:
- Zagraj, bracie, jeszcze co�!
I Kalina po raz drugi podni�s�
organki do ust.
Zorina
Siedzieli�my nad �abim
Potokiem i zastanawiali�my si�,
co zrobi� z pierwszym dniem
wakacji, gdy nagle zjawi� si�
przed nami zdyszany Jacek.
- Ch�opaki! - zawo�a� takim
g�osem, jakby chcia� oznajmi�,
�e w miasteczku wyl�dowali
Marsjanie. - Zorina zakwit�a!
Chcecie zobaczy�?
Micha�, kt�ry przewodzi�
naszemu spotkaniu, ziewn��
szeroko, stukn�� si� palcem w
czo�o i powiedzia�:
- Wariat! Nie znamy �adnej
Zoriny i nie chcemy jej zna�.
- Sam jeste� wariat - odci��
si� Jacek. - M�wi�em wam
przecie�, �e Zorina to nowa
odmiana r�y. Rzadko��! Gdyby�
j� zobaczy�...
- Ale jej nie zobacz� -
przerwa� mu Micha�. - Nie znosz�
niczego, co ma kolce. Ani r�,
ani je�y. A poza tym pomyli�e�
adres. Z r�ami idzie si� na
rynek, a nie do nas.
Parskn�li�my �miechem, a Jacek
zmarkotnia�. Zreszt� nie
pierwszy raz spotka� si� z takim
przyj�ciem. Ju� nieraz miewa�
niecodzienne pomys�y. To �apa�
motyle, to hodowa� �limaki, to
zbiera� ptasie pi�rka... A teraz
zbzikowa� na punkcie r�.
Dziwak!
- No, co tak sterczysz? -
zdenerwowa� si� Micha�. -
Sp�ywaj do tej swojej Zoriny, bo
ci uschnie z t�sknoty.
- Dobra, sp�ywam - wzruszy�
ramionami Jacek i odwr�ci� si�
na pi�cie.
- Poczekaj! - powstrzyma� go
niespodziewanie Gawroniak.
Od razu przeczu�em, �e zanosi
si� na co� niedobrego. Gawroniak
nie znosi� Jacka i jego
odmienno�ci, a poza tym by�
g�upi i m�ciwy.
Jacek stan��.
- Czego chcesz?
- Zobaczy� t� Karin�.
- Zorin� - sprostowa� Jacek.
- Karina, Zorina, czy to nie
wszystko jedno? To r�a i to
r�a. W ka�dym razie chcia�bym
j� zobaczy�.
Jacek si� zawaha�. Wiedzia�,
�e Gawroniakowi nie nale�y si�
sprzeciwia�, bo tego p�azem nie
puszcza, ale ba� si� o r��. Po
Gawroniaku mo�na si� spodziewa�
najgorszego.
- Zostaw go! - machn�� r�k�
kt�ry� z ch�opak�w. - Niech
sobie wraca do tej swojej
kolczastej wychowanki. Ale sam.
Bez ciebie i bez nas.
- Dlaczego beze mnie? - rzuci�
Gawroniak. - Przecie� sam chcia�
j� pokaza�! No, chcia�e�?
- Chcia�em... - b�kn��
niepewnie Jacek.
- Wi�c o co chodzi? Idziemy!
Jacek popatrzy� po naszych
twarzach, jakby oczekiwa�
pomocy, rady... Ale nikt si� nie
odezwa�. Co nas obchodzi�y
jakie� tam Zoriny czy Kariny?
Tylko Micha� przygl�da� si�
Gawroniakowi uwa�nie, jak gdyby
chcia� przenikn�� jego zamiary.
I nagle podj�� decyzj�.
- Dobra! - podni�s� si� �wawo.
- Idziemy! Ale wszyscy!
Gawroniak skrzywi� si�, jakby
mu mucha usiad�a na nosie.
- Po co wszyscy? Przecie� nie
znosisz r�.
- Ale zmieni�em zdanie -
odpowiedzia� Micha�. - Ludzka
rzecz! Kiedy� nie znosi�em
szpinaku, a teraz za nim
przepadam. Chod�my!
Gawroniak skrzywi� si� jeszcze
bardziej, ale nie protestowa�.
Liczy� si� z Micha�em. I
poszli�my.
Do Jackowego ogr�dka by�o
niedaleko. Po kilku minutach
zatrzymali�my si� przed furtk�
zamkni�t� na k��dk�. Jacek
otworzy� j� i - dumny, cho�
troch� niespokojny - zaprowadzi�
nas na miejsce, gdzie ros�a
egzotyczna r�a.
Zorina by�a rzeczywi�cie
pi�kna. Okaza�y p�k o
�ososiowopomara�czoewj barwie
wznosi� si� dumnie ku g�rze.
Patrzeli�my na niego z podziwem.
- Rzadki okaz! - podkre�li�
jeszcze raz Jacek, rad z
wra�enia, jakie na nas Zorina
zrobi�a.
- Rzadki - przyzna� Gawroniak.
- I tak �adny, �e mam ochot�
przypi�� go sobie do swej
pomi�tej koszuli.
- Nie bred�! - ofukn�� go
Micha�, a Jacek spojrza� na
Gawroniaka z niepokojem.
- Nie bredz� - oburzy� si�
Gawroniak. - Ostatnio bredzi�em,
jak mia�em trzydzie�ci dziewi��
stopni gor�czki.
I b�yskawicznie, odpychaj�c
Jacka, schyli� si� i zerwa� p�k
Zoriny.
- I co? - przy�o�y� go do
koszuli. - Pasuje?
Jacek rzuci� si� na niego bez
s�owa i pocz�� go ok�ada�
pi�ciami. Na o�lep.
Zapami�tale. Gawroniak,
zaskoczony atakiem, potkn�� si�
o co� i upad� na krzak agrestu,
kt�ry r�s� za jego plecami.
Zaraz si� jednak podni�s�,
odrzuci� r�� i, w�ciek�y,
ruszy� w stron� Jacka. Ju� mia�
go uderzy�, ale nie zd��y�, bo z
ty�u chwyci�y go silne r�ce
Micha�a.
- Je�li go dotkniesz, to d�ugo
b�dziesz ten dzie� pami�ta� -
wysycza� Micha�.
- Albo ty - odparowa�
Gawroniak i zwr�ci� si� do nas:
- Ch�opaki, zabierzcie go!
Jedyn� odpowiedzi� by�o wrogie
milczenie. Gawroniak zrozumia�,
co ono oznacza, i zmieni� ton.
- Pu�� - poprosi�.
Micha� odepchn�� go, jak
odpycha si� co� brudnego, i
doda�:
- Zwiewaj! Ale szybko!
Gawroniak otrz�sn�� si� jak
pies wyci�gni�ty z wody,
obrzuci� nas pogardliwym
spojrzeniem i wycedzi�:
- Spotkamy si� jeszcze!
Potem powl�k� si� w kierunku
furtki. Patrzeli�my za nim w
milczeniu, a gdy znik� nam z
oczu, Micha� schyli� si� po
le��c� na ziemi r�� i bez s�owa
poda� j� Jackowi.
Z�odziej
Maciek nie spieszy� si� do
domu. Powoli spakowa� ksi��ki i
zeszyty i zabra� si� do
zbierania resztek jedzenia,
kt�re - jako opiekun "Ptasiej
sto��wki" - zanosi� codziennie
do karmnika. Kr��y� po
opustosza�ej klasie, zagl�da�
pod krzes�a i stoliki, podnosi�
pozostawione tam kawa�ki chleba
i nie dojedzone bu�ki, wrzuca�
je do foliowej torby, ale
my�lami by� na lekcji
matematyki, kt�ra sko�czy�a si�
przed kilkoma minutami.
"Dlaczego mnie o to pos�dzili?
- my�la� z gorycz�. - Dlaczego?
Przecie� ja tego nie zrobi�em!"
- Prosz� pani! - wyskoczy� na
pocz�tku lekcji Andrzej Nawrot.
- Kto� zabra� m�j scyzoryk.
Jeszcze na rysunkach ostrzy�em
nim o��wek, a teraz znikn��.
Pani westchn�a. Sto zmartwie�
z tymi gin�cymi d�ugopisami,
gumkami, o��wkami... Teraz
jeszcze scyzoryk... Szuka si�
ich wsz�dzie, klas� przewraca do
g�ry nogami, a potem znajduje
si� zgub� w torbie
poszkodowanego.
- Poszukaj dobrze -
powiedzia�a. - Na pewno si�
znajdzie.
Andrzej przeszuka� kieszenie,
opr�ni� torb� i bezradnie
roz�o�y� r�ce.
- Nie ma. Na pewno kto� go
ukrad�. - Powiedzia� to z takim
przekonaniem, jakby trzyma�
z�odzieja za r�k�.
Pani zmarszczy�a czo�o. Nie
lubi�a takich oskar�e�.
- Dlaczego my�lisz, �e kto�
ukrad�? - spyta�a.
Andrzej zerkn�� na Ma�ka i
burkn�� pod nosem:
- Bo scyzoryk nie zaj�c - sam
nie ucieknie. A w ka�dej klasie
jaki� z�odziej si� znajdzie.
Pani spochmurnia�a jeszcze
bardziej, a Maciek spu�ci�
szybko g�ow� i zacz�� wyciera�
jak�� niewidoczn� plam� na
swetrze. Wiedzia�, co oznacza�y
s�owa Andrzeja i co znaczy�y te
szepty, kt�re obudzi�y si� nagle
w klasie. I te spojrzenia, kt�re
skierowa�y si� ku niemu z niemym
pot�pieniem.
"Czego wy ode mnie chcecie? -
my�la�, gryz�c do b�lu wargi. -
Czego? Nie wzi��em tego
scyzoryka. Nie dotkn��em go
nawet. Czy my�licie, �e jak kto�
raz co� ukrad�, to do ko�ca
�ycia b�dzie z�odziejem? To
prawda, �e ukrad�em Stachowi
d�ugopis, ale go odda�em.
Odda�em go z w�asnej woli, bo
parzy� mnie w r�k�. To by�o
jeszcze w trzeciej klasie. Od
tego czasu nie ruszy�em niczego,
co nie by�o moje. Wi�c dlaczego
tak na mnie patrzycie? Dlaczego
mnie oskar�acie o t� now�
kradzie�?!"
Chcia� to wykrzycze� na ca��
klas�, chcia� si� broni�, ale
nie starczy�o mu odwagi.
Siedzia� dalej ze spuszczon�
g�ow� i nerwowo czy�ci� nie
istniej�c� plam� na r�kawie
swetra.
- Kto widzia�, �e Andrzej mia�
na lekcji rysunk�w scyzoryk? -
spyta�a pani.
Podnios�o si� kilka r�k. Pani
policzy�a je wzrokiem i nagle
o�ywi�a si�, tkni�ta jak�� now�
my�l�.
- A mo�e zabra� go kto� dla
�artu? - powiedzia�a z nadziej�
w g�osie. - Je�li tak, to prosz�,
niech go odda.
Czeka�a chwil�, a gdy nikt si�
nie zg�osi�, odezwa�a si�
zgaszonym g�osem:
- Moi drodzy! Bardzo bym
chcia�a, �eby ten scyzoryk
wr�ci� do Andrzeja.
M�wi�c to patrzy�a w jaki�
odleg�y punkt na �cianie. Maciek
pochwyci� to spojrzenie i odczu�
mimowoln� ulg�, �e pani nie
patrzy�a na niego.
O scyzoryku nie by�o wi�cej
mowy, ale Maciek i tak siedzia�
przez reszt� lekcji jak na
w�glach. Wiedzia�, �e wszyscy
my�l� o nim i o tym, co si�
sta�o, a nie o rachunkach.
Odetchn�� dopiero na d�wi�k
dzwonka. Jeszcze lepiej poczu�
si� wtedy, gdy zosta� sam w
klasie. Nie spieszy� si� z
nape�nianiem torby resztkami
�niadania. Nie mia� ochoty na
spotkanie z kolegami, kt�rzy
mogli si� jeszcze kr�ci� po
boisku.
Gdy si� wreszcie znalaz� przed
szko��, nikogo ju� tam nie by�o.
Zadowolony, skierowa� swoje
kroki w stron� karmnika, kt�ry
sta� w ko�cu podw�rza. Szed�
pewnie, nie zwa�aj�c na ka�u�e,
i o ma�o nie nadepn�� na ma�y,
po�yskuj�cy przedmiot le��cy w
b�ocie. Gdy go zauwa�y�, stan��
jak wryty. By� to scyzoryk
Andrzeja! Le�a� sobie spokojnie
i zdawa� si� czeka� na Ma�ka.
Widocznie Andrzej go tu w
czassie przerwy zgubi�. Ma�ka
ogarn�� pop�och. Czu� si� jak w
zasadzce. Co robi�? Przez g�ow�
przelatywa�y mu sprzeczne my�li.
Ka�da radzi�a co innego. Jedna:
"Zabierz go, b�dzie tw�j!"
Druga: "Podnie�, jutro oddasz
Andrzejowi!" I trzecia: "Nie
b�d� g�upi! Zostaw scyzoryk,
niech sobie le�y! Jutro i tak ci
nie uwierz�, �e go znalaz�e�. I
tak powiedz�, �e ukrad�e�."
Maciek waha� si� przez chwil�,
jak post�pi�, a potem u�miechn��
si� gorzko, okr�ci� na pi�cie i
ruszy� w kierunku bramy,
zostawiaj�c scyzoryk w b�ocie.
"Nie ma g�upich!" - mrukn��,
jakby chcia� w ten spos�b
rozwia� resztki w�tpliwo�ci.
Szed� szybko, coraz szybciej,
jak gdyby chcia� przed czym�
uciec. Dopiero na ulicy
zauwa�y�, �e niesie torb� z
pokarmem dla ptak�w. Nie mia�
ju� odwagi wraca�. Wrzuci� j� do
najbli�szego kosza na �mieci.
Nie p�acz, Dziobaty
W ka�de wakacje odwiedzam
pewne ma�e miasteczko, w kt�rym
sp�dzi�em ch�opi�ce lata. Wiele
wydarze� i wiele twarzy z tego
okresu zatar� ju� czas. Niekt�re
jednak pami�� zachowa�a do dzi�.
Zawsze, na przyk�ad, gdy
odwiedzam moje miasteczko,
wspominam Dziobatego. Dziobaty
przewodzi� ch�opcom z naszej
ulicy. Zas�u�y� sobie na to.
K�ad� na �opatki najsilniejszych
r�wie�nik�w, przegryza�
najgrubsze sznury, ze zwinno�ci�
wiewi�rki wspina� si� na
najwy�sze drzewa. I by� twardy.
Nie znosi� tch�rzy i mazgaj�w.
Podziwiali�my go. I chyba
dlatego jedno zdarzenie zwi�zane
z Dziobatym utkwi�o mi w pami�ci
najbardziej. Zdarzenie to wi��e
si� r�wnie� z Barabaszem, psem
Dziobatego.
Barabasz! To imi� wcale nie
pasowa�o do ruchliwego k��bka
szarej sier�ci. Ale Dziobaty
powiedzia�: "Jest taki bezbronny
i �agodny, niech ma chocia�
gro�ne imi�". I tak zosta�o.
Dzie�, w kt�rym mia�o miejsce
pami�tne zdarzenie, stoi mi �ywo
przed oczami. By� upa�, a my
siedzieli�my za miastem, na
skraju lasu, i czekali�my na
Dziobatego. Pierwszy raz si�
sp�nia�. Najpierw byli�my na
niego troch� �li, a potem
ogarn�� nas niepok�j. Co� si�
musia�o sta�, ale co? Snuli�my
rozmaite domys�y i wpatrywali�my
si� w drog� wiod�c� do
miasteczka. Ale Dziobaty si� na
niej nie pojawi�.
Up�yn�o sporo czasu, zanim
kt�ry� z nas zawo�a�:
- Idzie!
Wyt�yli�my wzrok i w dali
dostrzegli�my niewyra�n�, ale
znajom� sylwetk�.
- Wcale si� nie spieszy -
stwierdzi� ten sam g�os.
Rzeczywi�cie! Dziobaty szed�
wolno, wl�k� si� po prostu,
jakby by� chory, albo jakby
wcale nie mia� ochoty na to
spotkanie. Zauwa�yli�my jeszcze
jedno i to nas najbardziej
zdziwi�o. Dziobaty szed� sam,
bez psa. Szed� bez Barabasza, z
kt�rym nie rozstawa� si� ani na
chwil� i z kt�rym - jak
�artowali�my - jada� z jednego
talerza.
- Popatrzcie, on co� niesie na
r�kach! - wykrzykn�� znowu
kt�ry� z nas.
Ale ten okrzyk by� zbyteczny:
dostrzegli�my to sami.
Zaczynali�my si� nawet domy�la�,
kogo niesie Dziobaty. Wnet si�
okaza�o, �e przeczucie nas nie
myli�o.
- On niesie Barabasza!... -
G�os, kt�ry to powiedzia�,
za�ama� si� i ucich�.
Dziobaty by� coraz bli�ej.
Widok, jaki mieli�my przed sob�,
�cisn�� nam serca. Dziobaty, ten
Dziobaty, kt�ry k�ad� na �opatki
najsilniejszych r�wie�nik�w,
przegryza� najgrubsze sznury,
wspina� si� na najwy�sze drzewa
i nie znosi� mazgaj�w - zbli�a�
si� do nas ze spuszczon� g�ow� i
p�aka�. A Barabasz, zamiast
ta�czy� i dokazywa� jak zawsze,
le�a� w jego ramionach spokojnie
jak chore dziecko.
Jeszcze kilka ci�kich chwil i
Dziobaty zatrzyma� si� przed
nami.
- Ci z ulicy Dolnej z�amali mu
nog� - powiedzia�.
�zy lecia�y mu z oczu i
wsi�ka�y w sier�� psa. Te �zy
odebra�y nam g�os. Wydawa�o nam
si� niemo�liwe, �eby Dziobaty
p�aka�. Ale jednocze�nie r�s� w
naszych oczach i stawa� nam si�
jeszcze bli�szy. Co tam
przegryzane sznury!...
Pierwszy odezwa� si� m�j brat.
- Nie p�acz, Dziobaty! -
powiedzia� tak mi�kko, jak zwyk�
m�wi� do naszej mamy, gdy jest
chora.
Nie dodali�my do tego ani
s�owa. Tylko bia�y banda�,
na�o�ony na z�aman� nog�,
rozmaza� si� z szar� sier�ci� w
jak�� nieokre�lon� plam�.
W rok po tym wydarzeniu
wyprowadzi�em si� z miasteczka.
Dziobatego wi�cej nie spotka�em.
Nie wiem, gdzie dzi� przebywa,
co robi, kim jest. Ale pami�tam
jego �zy. I gdy mi jest bardzo
ci�ko, gdy nieszcz�cie zwali
si� na moj� g�ow�, zaciskam
z�by, ale nie wstydz� si� �ez.
Go��bie pana Bro�ka
Mam przed sob� kartk�
listowego papieru zapisan�
r�wnym, starannym pismem. Takim
pismem, jakim pisz� dzi� tylko
starzy nauczyciele i starzy
urz�dnicy. Patrz� na t� kartk�,
odczytuj� j� po raz trzeci i
czuj� si� jak ucze� przy�apany
na szkolnym przest�pstwie, a
potem niespodziewanie
pochwalony. A przecie� uczniem
przesta�em by� ju� wiele lat
temu...
A zacz�o si� wszystko przed
kilkoma dniami. Kilka dni temu
przeczyta�em w miejscowej
gazecie notatk�, kt�ra na pewno
nie zrobi�aby na mnie
najmniejszego wra�enia, gdyby
nie wyst�puj�ce w niej nazwisko.
Notatka brzmia�a tak: "W dniu
wczorajszym zako�czy� si� w N.
konkurs lot�w go��bi
pocztowych. Najwi�cej nagr�d
zdoby�y ptaki nale��ce do
emerytowanego nauczyciela, Jana
Bro�ka z P."
W�a�nie to nazwisko, Jan
Bro�ek, przenios�o mnie w
odleg�� przesz�o�� i wzbudzi�o
dziesi�tki wspomnie�. Szko�a,
lekcje przyrody, szkolne
figle... I Jan Bro�ek, pan
Bro�ek, nasz pan... Pogr��y�em
si� w tych wspomnieniach,
poczu�em pod sob� twardo��
szkolnej �awki, ale tylko na
chwil�. Nagle zacz�o mnie co�
niepokoi�. Najpierw nie
wiedzia�em, o co chodzi, ale ju�
po paru sekundach u�wiadomi�em
sobie pow�d tego niepokoju.
Szkolne wspomnienia zblad�y, a w
pami�ci zosta�o tylko jedno.
Pan Bro�ek - ju� wtedy, gdy
by� naszym wychowawc� - kocha�
go��bie. Mieszka� samotnie w
ma�ym domku na skraju miasteczka
i ca�y wolny czas po�wi�ca�
swoim skrzydlatym ulubie�com.
Nad domkiem �miga�y latawce i
gar�acze, kurki i turkoty, mewki
i pawiki i l�dowa�y na okaza�ym
go��bniku, kt�ry g�rowa� nad
podw�rkiem. Wykorzystywali�my
nieraz t� go��bi� s�abo��
naszego wychowawcy i chytrze
zmieniali�my temat lekcji. Pan
Bro�ek dawa� si� �atwo nak�oni�
i, zamiast m�wi� o rozmna�aniu
si� jamoch�on�w, snu� barwne
opowie�ci o go��bich zwyczajach.
Najcz�ciej opowiada� nam o
dumie swego go��bnika,
wspania�ym, napuszonym gar�aczu,
zwanym przez niego Ksi�ciem. I
w�a�nie Ksi��� by� powodem
zdarzenia, kt�re tak
niespodziewanie zak��ci�o mi�e,
szkolne wspomnienia, wywo�ane
wzmiank� w miejscowej gazecie.
By�o to w czerwcu, na kilka
dni przed wakacjami. Pan Bro�ek
musia� za�atwi� jak�� piln�
spraw� w urz�dzie i zwolni� nas
z ostatniej lekcji.
Postanowili�my sp�dzi� t�
godzin� na podmiejskich ��kach i
tam wyruszyli�my spor� gromadk�.
Droga prowadzi�a ko�o domku pana
Bro�ka. W�a�nie mijali�my domek,
gdy na go��bniku osiad� Ksi���.
Nad�� si� do granic mo�liwo�ci i
zdawa� si� drwi� z nas z
wysoko�ci go��bnika.
- Ale wa�niak! - powiedzia�
chyba Peksa. - Przyda�aby mu si�
ma�a lekcja skromno�ci.
- To wejd� na go��bnik i
powiedz mu, co o nim my�lisz -
poradzi� Jacek.
Zachichotali�my kr�tko i ju�
mieli�my ruszy� dalej, gdy
powstrzyma� nas Piotr.
- Krzychu! - zwr�ci� si� do
mnie. - Masz proc�?
Wszyscy wiedzieli, �e zawsze
nosz� j� ze sob� i trafiam w
ka�dy cel bez pud�a.
- Mam - odpowiedzia�em i mimo
woli si�gn��em do kieszeni.
- To pu�� mu jaki� ma�y kamyk
w prezencie - doko�czy� Piotr. -
Mo�e spokornieje?
Spojrza�em na niego prawie z
przera�eniem.
- Co� ty! - wykrzykn��em.
- Przecie� mu krzywdy nie
zrobisz - przekonywa� Piotr. -
Celuj tak, �eby� go tylko
sp�oszy�.
Ci�gle si� waha�em.
- Jak nie chcesz, to ja
spr�buj� - wtr�ci� si� Peksa. -
Daj proc�! - wyci�gn�� do mnie
r�k�.
Celno�� Peksy zale�a�a od
szcz�cia. M�g� nie trafi� w
og�le, m�g� trafi� w upatrzone
miejsce, ale m�g� te� trafi�
�miertelnie. Wola�em nie
ryzykowa�.
- Zostaw! Wol� sam - odsun��em
go i schyli�em si� po kamyk.
Umie�ci�em go mi�dzy gumkami,
naci�gn��em je, chwil� celowa�em
w ogon Ksi�cia i zwolni�em gumy.
Kamyk pomkn�� do celu. By�em tak
pewny swej r�ki i swego oka, �e
spokojnie czeka�em na moment,
gdy sp�oszony Ksi��� odbije si�
od go��bnika, rozwinie skrzyd�a
i zako�uje nad podw�rzem. Ksi���
rzeczywi�cie poderwa� si�, ale
skrzyde� nie rozwin��. �epek
opad� mu bezw�adnie na nad�te
gard�o i Ksi��� run�� na bruk
podw�rka.
Zamarli�my. Jeszcze �udzili�my
si�, �e mo�e dozna� szoku, �e
mo�e lada moment zerwie si� do
lotu, ale to nie nast�pi�o.
- Zabi�e� go - szepn�� kto� za
moimi plecami. By�o w tych
s�owach i pot�pienie, i
wsp�czucie.
- Co teraz? - spyta� kto�
inny.
Tkwili�my jak wro�ni�ci w
ziemi�, niezdolni wykrztusi�
odpowiedzi.
Pierwszy opanowa� si� Piotr.
- Uciekajmy! Nikt nie mo�e nas
tu zobaczy�!
Pos�uchali�my go bez s�owa
sprzeciwu i zawr�cili�my do
miasta. Tam szybko rozstali�my
si�, przyrzekaj�c sobie, �e nikt
si� nie dowie o tym, co si�
sta�o.
Nazajutrz pan Bro�ek ci�kim
krokiem przekroczy� pr�g klasy.
Wolno podszed� do sto�u i, nie
ka��c nam siada�, zgaszonym
wzrokiem powi�d� po klasie.
- Kt�ry to zrobi�? - spyta�.
I cho� powiedzia� to cichym,
spokojnym g�osem, pytanie spad�o
na nas jak ci�ki kamie�.
Nikt mu nie odpowiedzia�.
Mo�e tylko ten i �w zastanawia�
si�, sk�d pan Bro�ek wie, �e
sprawca jest w�r�d nas, ale
odpowied� nie pad�a. Wzork pana
Bro�ka w�drowa� tymczasem od
twarzy do twarzy. Gdy zatrzyma�
si� na mnie - a wydawa�o mi si�,
�e zatrzyma� si� nieco d�u�ej
ni� na innych twarzach -
my�la�em, �e spal� si� od
jakiego� wewn�trznego ognia.
- By� jeszcze ciep�y, gdy
wr�ci�em do domu - powiedzia�
jakby do siebie pan Bro�ek i
przyst�pi� do lekcji.
O Ksi�ciu nie by�o wi�cej
mowy. Ja jednak d�ugo nie mog�em
o nim zapomnie�. Nieraz mia�em
ochot� podej�� do pana Bro�ka i
powiedzie� mu ca�� prawd�, ale w
ostatniej chwili zabrak�o mi
odwagi. Z czasem zdarzenie tego
popo�udnia zatar�o si� w mojej
pami�ci i dopiero ta gazetowa
notatka wskrzesi�a je na nowo.
Znowu stan�o mi wszystko przed
oczyma i znowu od�y�a tamta
ch��, �eby podej�� do pana
Bro�ka i powiedzie�: "To ja,
prosz� pana".
Nagle zrodzi�a si� we mnie
pewna my�l. My�l, kt�ra wprawi�a
mnie w radosne podniecenie.
Poczu�em si� jak turysta, kt�ry
po d�ugim b��dzeniu w g�stym
lesie odnalaz� wreszcie drog�.
Nie namy�laj�c si�, chwyci�em za
pi�ro i zacz��em pisa�. Zacz��em
pisa� list do pana Bro�ka.
Przypomnia�em mu tamten dzie�,
opisa�em zdarzenie przy
go��bniku, swoje wyrzuty
sumienia, kt�re dr�czy�y mnie
przez wiele dni, a i teraz tkwi�
chyba gdzie� na dnie serca,
skoro pisz� ten list.
Przeprasza�em go za to, co
zrobi�em, i za to, �e si� wtedy
nie przyzna�em. T�umaczy�em si�
jak ucze�, jak skruszony ucze�,
a nie doros�y cz�owiek, kt�ry ma
du�o wi�ksze k�opoty na g�owie
ni� zabicie przed laty go��bia.
List wys�a�em natychmiast i
niecierpliwie czeka�em na
odpowied�. Odpowied� nadesz�a po
trzech dniach.
Trzymam j� teraz w dr��cych
r�kach i odczytuj� po raz
czwarty. Pan Bro�ek pisze:
Drogi Krzysztofie!
A mo�e powinienem napisa�
"panie Krzsztofie"? Niech jednak
zostanie "Krzysztofie"! Wszak
cofamy si� dzi� do tych lat,
kiedy by�e� dla mnie
Krzysztofem. Krzysztofem, o
kt�rym z dum� m�wi�em: m�j
ucze�. Wierzy�em bowiem w
Ciebie. Wierzy�em w Twoje
zdolno�ci i Tw�j charakter. I
wiele sobie po Tobie
obiecywa�em. Ka�dy nauczyciel ma
takich uczni�w, kt�rym chce da�
najwi�cej, licz�c na to, �e oni
mu si� potem odp�ac� dobr�
pami�ci�. Dlatego tak bole�nie
przze�y�em t� chwil�, gdy na
pytanie, kto wyrz�dzi� krzywd�
Ksi�ciu, nie powiedzia�e�: ja!
Bo ja wiedzia�em, �e to Ty
zrobi�e�. By�em zbyt
do�wiadczonym nauczycielem, �eby
nie wyczyta� tego z Twoich oczu
i z Twojej twarzy. Wiedzia�em,
ale nie da�em tego po sobie
pozna�. Nie chcia�em Ci� zmusza�
do przyznania si�. Czeka�em, a�
sam to zrobisz. I doczeka�em
si�. Bardzo Ci dzi�kuj� za ten
list. Nieraz taki list jest
najpi�kniejsz� zap�at� za d�ugie
lata nauczycielskiego trudu.
Jeszcze raz Ci dzi�kuj�.
Jan Bro�ek
P.S. A go��bie - jak widzisz -
hoduj� dalej.
"Mog� ci da�
tylko te kwiaty..."
D�ugo sta� przed wystawow�
szyb� i wpatrywa� si� w
r�nokolorowe bukiety. Wida�
by�o, �e podejmuje wa�n�
decyzj�. Potem wyj��
portmonetk� i jeszcze raz
policzy� jej zawarto��. Czyni�
to powoli, rozwa�nie, jakby si�
ba�, czy mu wystarczy. Z ulg�
stwierdzi�, �e tak, i wszed� do
kwiaciarni.
- Poprosz� o pi�� go�dzik�w -
powiedzia� do sprzedawczyni,
kt�ra nie wiadomo dlaczego
przypomina�a mu matk�.
Sprzedawczyni popatrzy�a na
niego z sympati�. Widocznie
rzadko jedenastoletni ch�opcy
kupowali u niej kwiaty.
- Dla mamy? - spyta�a.
- Nie - odpar�, uciekaj�c w
bok oczami.
- To pewnie dla pani?
Zaprzeczy� ruchem g�owy i, nie
chc�c przed�u�a� tej rozmowy,
b�kn�� prawie niegrzecznie:
- Dla kolegi.
R�ka sprzedawczyni, si�gaj�ca
po go�dzik, znieruchomia�a na
moment, jej wzrok zatrzyma� si�
na chwil� na twarzy ch�opca, ale
wi�cej pyta� nie stawia�a.
Zrozumia�a, �e m�ody klient ma
jak�� tajemnic�, kt�r� nale�y
uszanowa�. Starannie u�o�y�a
kwiaty i poda�a je ch�opcu. Ten
zap�aci� i skierowa� si� do
wyj�cia. Opuszcza� kwiaciarni� w
po�piechu, boj�c si� dalszych
pyta�.
Na przystanku nie czeka�
d�ugo. "Trzynastka" zjawi�a si�
jak na zawo�anie. Wsiad�,
znalaz� w k�cie wolne miejsce,
zaszy� si� tam i delikatnie
po�o�y� kwiaty na kolanach.
Pieszczotliwym gestem wyg�adzi�
szary papier, w kt�ry by�y
zapakowane, i zamy�li� si�. Nie
widzia� mijanych dom�w,
spiesz�cych si� przechodni�w,
p�dz�cych samochod�w... Zaciska�
palce na �odygach go�dzik�w,
chroni� je przed przechodz�cymi
pasa�erami i my�la� o tym dniu,
kt�rego nie zapomni do ko�ca
�ycia.
Ostatnie dni sierpnia. Upa�.
Jakby na z�o�� tym, kt�rych
podczas wakacji sp�ukiwa�y
deszcze. Kusi�o pobliskie
jezioro. Pojecha� tam, zanurzy�
si� w ch�odnej wodzie i p�ywa�,
p�ywa�... A Tomek potrafi�
p�ywa�! W klasie nie mia�
r�wnego sobie. Pan od wuefu
namawia� go nieraz, �eby wst�pi�
do sekcji p�ywackiej miejscowego
klubu, ale Tomek nie chcia�. Nie
chcia� si� podda� rygorowi
klubowej dyscypliny. Wola� sam.
- Mamo, jad� nad jezioro! -
krzykn�� w stron� kuchni.
- Sam? - zaniepokoi�a si�
mama.
- Wst�pi� po Straszka. Na
pewno te� ma ochot� si�
pomoczy�.
Mama nie protestowa�a. By�a
spokojna o Tomka, gdy by� w
towarzystwie Staszka, kt�rego
Tomek, nie wiadomo dlaczego,
nazywa� Straszkiem.
- Uwa�aj na siebie - ostrzeg�a
go jeszcze, gdy opuszcza