2197

Szczegóły
Tytuł 2197
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2197 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2197 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2197 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Marian Or�o� Odmieniec Polski Zwi�zek Niewidomych Zak�ad Wydawnictw i Nagra� Warszawa 1990 T�oczono w nak�adzie 10 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9. Pap. kart. 140 g kl. III-B1 Przedruk z "Wydawnictwa Pozna�skiego Pozna� 1989 Pisa�a J. Szopa Korekty dokona�y: K. Kopi�ska i K. Kruk Odmieniec Wprowadzi� si� do s�siedniego bloku w po�owie lutego i od razu wyda� nam si� jaki� dziwny, tajemniczy i nieprzyst�pny. Nie r�ni� si� od nas ani wiekiem, ani wzrostem, a jednak by� inny. - Odmieniec! - orzekli kr�tko ch�opcy z naszego bloku. Bo, po pierwsze, unika� nas. Zreszt� nie tylko nas. W og�le nie mia� kolegi, cho� mieszka� w nowym bloku ju� kilkana�cie dni. Kiedy Wojtek spotka� go kiedy� na ulicy i powiedzia�: "Cze��!" - to nawet nie raczy� mu odpowiedzie�. Zreszt� rzadko wychodzi� z domu, a jak wychodzi�, to najcz�ciej z matk�. - Maminsynek! - stwierdzili�my pogardliwie. Po drugie nie chodzi� do naszej szko�y. Wszystkie dzieciaki z osiedla chodzi�y do tej samej szko�y, a on nie. Gdzie� si� jednak uczy�, bo codziennie rano widywali�my go na ulicy z tornistrem na plecach. Ale gdzie? Mo�e to jaki� cudzoziemiec? - zastanawia� si� g�o�no Wojtek. - Nie odpowiedzia� na moje "cze��", bo nie zna tego s�owa. A poza tym widzia�em raz przed jego blokiem samoch�d z zagraniczn� rejestracj�. - Cudzoziemiec w kurtce z przeceny! - parskn�� �miechem Micha�. - Jak on jest cudzoziemcem, to ja jestem kosmit�. - To dlaczego nie chodzi do naszej szko�y? - docieka� kt�ry� z ch�opak�w. - Mo�e chodzi do muzycznej albo baletowej - odpowiedzia� Tomek. - M�j kuzyn, na przyk�ad, chodzi do muzycznej. Gdyby chodzi� do muzycznej, to nosi�by jaki� instrument. Klarnet, tr�bk� albo skrzypce - obja�ni� Piotrek. - Albo fortepian - doda� Micha�, pokazuj�c swoje krzywe z�by. - A ja wam m�wi�, �e to jaki� cudzoziemiec - upiera� si� przy swoim Wojtek. - A ta kurtka nie jest z �adnej przeceny, ale z zagranicy. W �adnym sklepie takiej nie widzia�em. - Sko�czcie z tym cudzoziemcem! - zdenerwowa� si� w ko�cu Micha�. - To jest najzwyklejszy, zarozumia�y maminsynek, kt�ry chodzi do jakiej� szko�y dla wybranych, zadziera z tego powodu nosa i ma nas wszystkich w tym nosie! Mog� wam to udowodni�. - Jak? - spytali�my. - W bardzo prosty spos�b. Zauwa�y�em, �e on wraca z tej swojej szko�y codziennie o drugiej. Idzie przez park. Zaczaimy si� w parku i zmusimy go, �eby dzi�b otworzy�. Jak otworzy, to zobaczymy, co to za ptaszek. Pomys� bardzo nam si� spodoba�. Ustalili�my, �e jutro o wp� do drugiej spotkamy si� w parku i rozwi��emy zagadk� tajemniczego s�siada. No i nazajutrz zjawili�my si� w parku punktualnie i w komplecie. Kilkana�cie minut �azili�my po za�nie�onych alejkach, a potem wybrali�my k�p� krzak�w i ukryli�my si� za ni�. Obok bieg�a �cie�ka, na kt�rej powinien pojawi� si� nasz s�siad. I pojawi� si�. R�wnie punktualnie jak my. Wygl�da� ca�kiem zwyczajnie. Szed� wolno, kopa� �nieg le��cy pod nogami, zachowywa� si� jak ka�dy z nas. Nie przeczuwa�, co go za chwil� czeka. Gdy zr�wna� si� z nami, wyskoczyli�my z ukrycia i otoczyli�my go ze wszystkich stron. Dostrzegli�my strach w jego oczach i to sprawi�o nam przyjemno��. A wi�c nie jest taki wa�niak, jakiego udaje. Gdy nieco och�on��, zrobi� taki ruch, jakby chcia� ucieka�, ale zrezygnowa� z tego. Zrozumia�, �e nie ma szans. - Cze��! - powiedzia� Micha�. - Zdaje si�, �e jeste�my s�siadami. Pora si� bli�ej pozna�. Ch�opak nawet nie drgn��. - O, widz�, �e kolega nie zna naszego ojczystego j�zyka - zmartwi� si� ob�udnie Micha�. - A wi�c cudzoziemiec. Deutscher? Cisza. - A mo�e Francuz? - naciska� dalej Micha�. - Bonjour! - wyci�gn�� r�k�. Zdawa�o si�, �e ch�opak chce wyci�gn�� r�wnie� swoj�, ale nie uczyni� tego. Dalej uparcie milcza�. Cierpliwo�� Micha�a by�a na wyczerpaniu. Post�pi� krok naprz�d i prosto w twarz ch�opaka wysycza�: - Ty! A mo�e� ty Murzyn? Taki specjalny okaz Murzyna, kt�ry ma bia�� sk�r� i piegi na nosie? Ch�opak cofn�� si� odruchowo, a Micha� zwr�ci� si� do nas: - No i kto mia� racj�? Macie swego farbowanego cudzoziemca! Jest taki honorowy, �e nawet g�by otworzy� nie raczy. A jak macie jeszcze w�tpliwo�ci, to wyci�gnijcie mu z tornistra zeszyt i zobaczcie, w jakim j�zyku tam bazgrze. Zdawa�o si�, �e tylko na to czekamy. Zakot�owa�o si�. Kto� przytrzyma� ch�opaka za r�ce, kto� odpi�� tornister, kto� wyj�� z niego zeszyt i po chwili nasze g�owy pochyli�y si� nad starannie zapisanymi kartkami. Skorzysta� z tego nasz s�siad i zanim si� spostrzegli�my, by� ju� kilkana�cie krok�w od nas. Nikt go jednak nie goni�, bo wszyscy odczytywali�my p�g�osem ostatnie wypracowanie napisane tak poprawnie po polsku, �e tylko zazdro�ci�. - Wszystko jasne? - spyta� Micha�, gdy�my sko�czyli lektur�. - Jasne! - odpowiedzieli�my zgodnie. - Zeszyt zabieram - dorzuci� jeszcze Micha�. - Jak nasz "cudzoziemiec" spokornieje, mo�e si� po niego zg�osi�. Po obiedzie zachcia�o nam si� lepi� ba�wana. Ba�wan r�s�, prezentowa� si� coraz okazalej, maluchy z bloku by�y wniebowzi�te. Ko�czyli�my w�a�nie swoje dzie�o, gdy Wojtek rzuci� zduszonym g�osem: - Ch�opaki! Idzie matka Szymka! O tym, �e nasz "cudzoziemiec" ma na imi� Szymek, dowiedzieli�my si� z ok�adki zeszytu. Zimno nam si� zrobi�o, ale nie od �niegu. - Tylko bez paniki! - uspokoi� nas Micha�. - Zachowujemy si� tak, jakby si� nic nie sta�o. Pracowali�my wi�c dalej bez paniki, ale nied�ugo. Po chwili us�yszeli�my g�os Szymkowej matki. By� spokojny i jaki� smutny. - Czy to wy zabrali�cie dzi� memu synowi zeszyt? - spyta�a. Wyprostowali�my si�, strzepn�li�my �nieg z r�k, wytarli�my je o spodnie i ukradkiem spojrzeli�my na Micha�a. Micha� usi�owa� si� u�miechn��. - To tak dla �artu, prosz� pani - odpar�. - Chcieli�my z nim pogada�, ale on udaje B�g wie kogo i... - Czy mo�ecie mi ten zeszyt odda�? - przerwa�a mu Szymkowa matka. - Ale�, oczywi�cie! - wykrzykn�� Micha� i pogna� w stron� bloku, rad �e nie musi uczestniczy� w dalszej rozmowie. Wr�ci� z zeszytem po paru minutach i wr�czy� go s�siadce. Szymkowa matka wzi�a go bez s�owa, odwr�ci�a si�, i nagle, jakby sobie co� przypomnia�a, znowu skierowa�a wzrok na nas. Patrzy�a tak, jak kto�, kto chce powiedzie� co� bardzo wa�nego i bardzo bolesnego. - M�j syn, Szymek, nikogo nie udaje - rzek�a wreszcie. - On by bardzo chcia� z wami porozmawia�. Ale nie mo�e. On jest g�uchoniemy. I odesz�a. A my�my jeszcze d�ugo stali bez s�owa i bez ruchu. Jak przymarzni�ci do ziemi. Zawisza Blady Ten Zawisza Blady to ja. Od tygodnia. Przed tygodniem nadano mi to przezwisko. A posz�o o R�� Krystek. R�a to dziewczynka z naszej klasy. Siedzi w ostatniej �awce pod oknem i wszyscy m�wi� na ni� Nyga. I nikt jej nie lubi. Nie wiadomo dlaczego. Mo�e dlatego, �e jest ruda, mo�e dlatego, �e chuda, a mo�e dlatego, �e ma na imi� R�a. Nie wiadomo. W�a�nie tydzie� temu zosta�em po lekcjach w klasie z R�. Z Nyg�. Ja by�em dy�urnym i musia�em pozbiera� papierki, a R�a szuka�a pod �awkami d�ugopisu, kt�ry jej zgin��. Wcale nie by�em z tego towarzystwa zadowolony, tote� odetchn��em z ulg�, gdy R�a d�ugopis znalaz�a i wysz�a. W kilka minut p�niej i ja opu�ci�em klas�. My�la�em, �e R�a jest ju� gdzie� blisko domu, a tymczasem ona sta�a w szatni i ukradkiem wygl�da�a na szkolne podw�rze. Z�o�� mnie wzi�a. - Na kogo czekasz? Na kole�ank�? - spyta�em, cho� wiedzia�em, �e nie mia�a �adnej kole�anki. - Nie - b�kn�a. - To zwiewaj do domu! - powiedzia�em. - Bo ci obiad wystygnie. Spojrza�a na mnie jak m�j pies, gdy go chc� uderzy�, i ruchem g�owy wskaza�a na podw�rze. - Boj� si�... - szepn�a. No tak. Przy bramie sta�o trzech ch�opak�w z sz�stej B i patrzy�o w nasz� stron�. Przed nimi bieli�y si� g�rki �niegowych kul. - Czego oni chc�? - spyta�em, cho� odpowied� mog�a by� tylko jedna. - Chc� mnie zbi� - odpowiedzia�a. - Dlaczego akurat ciebie? - Nie wiem. Hela im co� powiedzia�a i chc� mnie zbi�. Hela to te� dziewczynka z naszej klasy. Nawet siedzi z R� w jednej �awce. Si�gn��em po p�aszcz i, ubieraj�c si�, obserwowa�em R��. Wst��ki we w�osach wyp�owia�e. P�aszcz pocerowany. W oczach strach. A� si� kuli�a z tego strachu. Powinienem ju� odej��, ale jako� nie mog�em. Co� trzyma�o mnie w miejscu. I nagle - sam nie wiem, jak to si� sta�o - powiedzia�em do R�y: - Uwa�aj! Ja na nich uderz�. Uderz� i zatrzymam ich. A ty uciekaj, rozumiesz? Mia�a tak� min�, jakby nie rozumia�a. Dopiero po chwili potakn�a kilka razy g�ow�. - Idziemy! - rzek�em. Sz�a tu� przy mnie, rzucaj�c mi od czasu do czasu kr�tkie spojrzenia. W pewnym momencie wydawa�o mi si�, �e chce mnie chwyci� za r�k�, wi�c si� odsun��em. Tamci przy bramie byli zaskoczeni. Pod�miewali si� i si�gali po kule. Ja te� nabra�em �niegu w gar�cie. K�tem oka spostrzeg�em, �e R�a r�wnie� si� schyli�a. - Nie wa� si� rzuca�! - warkn��em. - Masz ucieka�. Je�eli tego nie zrobisz, to oberwiesz ode mnie. Pos�usznie wypu�ci�a �nieg z r�ki. Odleg�o�� mi�dzy nami a tymi przy bramie wyra�nie si� zmniejszy�a. Wreszcie pad�a pierwsza kula. A potem zaroi�o si� od nich w powietrzu. �miga�y jak bia�e jask�ki. Walka trwa�a kilka minut. Gdy usta�a, rozejrza�em si� wok� siebie - R�y nie by�o. "W porz�dku!" - pomy�la�em. Tamci byli w�ciekli. - I co ci z tego przysz�o, blady Zawiszo, co? - spyta� ten najwy�szy. - Nic - spojrza�em mu prosto w oczy. - A wam? Nie odpowiedzieli mi. Muzykant Sroka, postrach s�abych i nie�mia�ych, siedzia� na brzegu �awki i mierzy� nowego krytycznym wzrokiem. Drwi�cy u�mieszek, igraj�cy na jego wargach, zdawa� si� m�wi�: "Nie wygl�dasz, bracie, nadzwyczajnie, ale mo�e jaki� po�ytek z ciebie b�dzie. Zobaczymy!" Nowy sta� przed nami, tarmosi� nerwowo czapk� i nie wiedzia�, co z sob� pocz��. Przypomina� troch� nie przygotowanego ucznia, wyrwanego niespodziewanie do odpowiedzi. - Sk�d si� tu wzi��e�? - spyta� wreszcie Sroka. - Ze wsi - odpowiedzia� nowy. - Przedwczoraj sprowadzili�my si� na Spokojn�. B�d� chodzi� do tej klasy. Ucieszy� si�, �e kto� si� do niego odezwa�. Poczu� si� nawet troch� pewniej, ale zaraz przygas�, bo Sroka spyta� go o nazwisko. - No, jak si� nazywasz? - powt�rzy� niecierpliwie nie otrzymawszy odpowiedzi. Nowy zarumieni� si� lekko. - Kalina... Jacek Kalina. - Kalina? - ucieszy� si� Sroka. - Nie�le! Mamy ju� w klasie Malin�, b�dziecie do rymu. Klasa rykn�a �miechem, a kto� za�piewa�: "Ros�a kalina z li�ciem szerokim..." Sroka odczeka�, a� si� uspokoi, a potem przyst�pi� do sprawy najwa�niejszej. - Na boisku jeste� dobry? - zapyta�. Kalina znowu si� zawaha�. - Taki sobie. Raczej s�aby. Odpowied� nie zadowoli�a Sroki. - Pi�ka odpada - zawyrokowa�. - A krzep� masz? - Lepiej nie m�wi� - machn�� r�k� Kalina, daj�c do zrozumienia, �e z krzep� jeszcze gorzej ni� z boiskiem. Sroka nie ukrywaa� rozczarowania, ale na wszelki wypadek powiedzia�: - Daj r�k�! Kalina nie zrozumia�, o co mu chodzi, i wyci�gn�� r�k� jak do powitania. - Nie chc� si� z tob� wita�, tylko mocowaa� - �achn�� si� Sroka. Kalina poblad�. Nie mia� jednak innego wyj�cia - musia� przyj�� wyzwanie. Oparli ze Srok� �okcie o pulpit, spletli d�onie i przez chwil� mierzyli si� wzrokiem. Otoczyli�my ich ciasnym kr�giem. - Trzy, cztery! - rzuci� Sroka. Zacisn�� szcz�ki i bez trudu po�o�y� r�k� Kaliny na pulpicie. - Tak! - mrukn�� pogardliwie. - Masz tyle krzepy, co wyg�odzony komar, albo jeszcze mniej. Kalina potulnie sppu�ci� g�ow�. C� m�g� poradzi� na to, �e jest gorszy od wycie�czonego komara? Tamten przynajmniej ugry�� potrafi, a on? Sroka za� obejrza� go jeszcze raz, dok�adniej ni� na pocz�tku, i rzek�: - Nie pasujesz, bracie, do naszej klasy. Tu ka�dy potrafi si� czym� popisa�. Jeden strzela gole z dwudziestu metr�w, inny chodzi na r�kach, jakby mia� dwie pary n�g, jeszcze inny �apie muchy w locie jak jask�ka. A ty co potrafisz? Wida� by�o, �e Kalina gor�czkowo my�li. �e szuka czego�, co uratowa�oby go w naszych oczach. - No, co potrafisz? - powt�rzy� Sroka. Jeszcze chwila napi�cia i w oczach Kaliny zapali�a si� iskierka nadziei. Podni�s� g�ow�, powi�d� wzrokiem po otaczaj�cych go twarzach i niepewnie wyzna�: - Ja... ja umiem gra� na organkach. Sroka chwyci� si� za brzuch. - S�yszeli�cie? - zarechota�. - On umie gra� na organkach! Mamy muzykanta w klasie! W pi�tej B zrobi�o si� weso�o. Uda� si� ten Kalina, nie ma co! Rzadki nabytek! Gdy si� troch� uciszy�o, znowu odezwa� si� Sroka. - Zagraj nam co�, muzykant! - powiedzia� �miej�c si�. - Do dzwonka jeszcze par� minut - pos�uchamy! - Nie zabra�em organk�w - wyzna� z �alem Kalina. - Ale jutro mog� przynie�� - doda� szybko. - Dobra! - zgodzi� si� wspania�omy�lnie Sroka. - Jutro przyniesiesz organki i urz�dzisz nam ma�y koncert. A teraz siadaj gdzie�. Nie b�dziesz przecie� tak sta� do ko�ca lekcji. Kalina popatrzy� po �awkach, zatrzyma� wzrok na tej, kt�ra by�a wolna, i skierowa� do niej swoje kroki. Nazajutrz rano Kalina by� najwa�niejsz� postaci� w klasie. Wszyscy si� nim interesowali. - O, muzykant! Ju� jeste�? - wykrzykiwali przychodz�cy. - Chyba tu nie nocowa�e�? A harmoszk� masz? Jak masz, to zaczynaj koncert, bo si� doczeka� nie mo�emy. Kalin� znowu ogarn�o wczorajsze onie�mielenie, bo wyczu� w tych pytaniach drwin�. Powiedzia�, �e zagra za chwil�, i z niepokojem oczekiwa� przyj�cia Sroki. Sroka przyszed� ostatni. A w�a�ciwie wpad� do klasy, zaczerwieniony i zasapany. Ju� od progu zawo�a�: - Cze��, muzykant! Masz organki? Kalina skin�� powa�nie g�ow�. Zrozumia�, �e nadesz�a decyduj�ca chwila. Potem otworzy� torb� i wyj�� z niej star�, wys�u�on� harmonijk�. Skupili�my si� wok� niego i, rozbawieni, przygl�dali�my si� instrumentowi. - Sk�d�e� to, bracie, wytrzasn��? - ze szczerym zdziwieniem wykrzykn�� Sroka. - Odziedziczy�e� po dziadku, czy co? Kalina pu�ci� pytanie mimo uszu. Uj�� organki w d�onie i spyta�, co zagra�. - Wszystko jedno, mistrzu! - odpar� z domieszk� kpiny Sroka. Kalina podni�s� organki do ust, przez chwil� szuka� tonu, a potem zagra�. Ale jak zagra�! Ma�a, zamkni�ta w d�oniach harmonijka �mia�a si� i p�aka�a. By� w niej �piew ptasi, ciche brz�czenie trzmiela i szum wielkiego wiatru. W klasie cich�y rozmowy, gas�y szepty, nik�y g�upie u�mieszki. Wype�nia�a j� bez reszty muzyka. Nie mogli�my uwierzy�, �e stoi przed nami ten sam Kalina, kt�ry jeszcze przed chwil� przypomina� wystraszone zwierz�tko. Bezwiednie poddawali�my si� jego muzyce, s�uchali�my jak urzeczeni... Wreszcie melodia si� urwa�a. Kalina odj�� organki od ust i uderzy� nimi par� razy w otwart� d�o�. Mia� czerwone policzki i b�yszcz�ce oczy. Cisza trwa�a dalej, ale wszystkie spojrzenia spocz�y teraz na Sroce. "Co zrobi? - my�leli�my. - Pochwali, czy dalej b�dzie szydzi�?" Ale Sroka nie zrobi� ani jednego, ani drugiego. Poruszy� si� tylko niespokojnie w �awce i powiedzia�: - Zagraj, bracie, jeszcze co�! I Kalina po raz drugi podni�s� organki do ust. Zorina Siedzieli�my nad �abim Potokiem i zastanawiali�my si�, co zrobi� z pierwszym dniem wakacji, gdy nagle zjawi� si� przed nami zdyszany Jacek. - Ch�opaki! - zawo�a� takim g�osem, jakby chcia� oznajmi�, �e w miasteczku wyl�dowali Marsjanie. - Zorina zakwit�a! Chcecie zobaczy�? Micha�, kt�ry przewodzi� naszemu spotkaniu, ziewn�� szeroko, stukn�� si� palcem w czo�o i powiedzia�: - Wariat! Nie znamy �adnej Zoriny i nie chcemy jej zna�. - Sam jeste� wariat - odci�� si� Jacek. - M�wi�em wam przecie�, �e Zorina to nowa odmiana r�y. Rzadko��! Gdyby� j� zobaczy�... - Ale jej nie zobacz� - przerwa� mu Micha�. - Nie znosz� niczego, co ma kolce. Ani r�, ani je�y. A poza tym pomyli�e� adres. Z r�ami idzie si� na rynek, a nie do nas. Parskn�li�my �miechem, a Jacek zmarkotnia�. Zreszt� nie pierwszy raz spotka� si� z takim przyj�ciem. Ju� nieraz miewa� niecodzienne pomys�y. To �apa� motyle, to hodowa� �limaki, to zbiera� ptasie pi�rka... A teraz zbzikowa� na punkcie r�. Dziwak! - No, co tak sterczysz? - zdenerwowa� si� Micha�. - Sp�ywaj do tej swojej Zoriny, bo ci uschnie z t�sknoty. - Dobra, sp�ywam - wzruszy� ramionami Jacek i odwr�ci� si� na pi�cie. - Poczekaj! - powstrzyma� go niespodziewanie Gawroniak. Od razu przeczu�em, �e zanosi si� na co� niedobrego. Gawroniak nie znosi� Jacka i jego odmienno�ci, a poza tym by� g�upi i m�ciwy. Jacek stan��. - Czego chcesz? - Zobaczy� t� Karin�. - Zorin� - sprostowa� Jacek. - Karina, Zorina, czy to nie wszystko jedno? To r�a i to r�a. W ka�dym razie chcia�bym j� zobaczy�. Jacek si� zawaha�. Wiedzia�, �e Gawroniakowi nie nale�y si� sprzeciwia�, bo tego p�azem nie puszcza, ale ba� si� o r��. Po Gawroniaku mo�na si� spodziewa� najgorszego. - Zostaw go! - machn�� r�k� kt�ry� z ch�opak�w. - Niech sobie wraca do tej swojej kolczastej wychowanki. Ale sam. Bez ciebie i bez nas. - Dlaczego beze mnie? - rzuci� Gawroniak. - Przecie� sam chcia� j� pokaza�! No, chcia�e�? - Chcia�em... - b�kn�� niepewnie Jacek. - Wi�c o co chodzi? Idziemy! Jacek popatrzy� po naszych twarzach, jakby oczekiwa� pomocy, rady... Ale nikt si� nie odezwa�. Co nas obchodzi�y jakie� tam Zoriny czy Kariny? Tylko Micha� przygl�da� si� Gawroniakowi uwa�nie, jak gdyby chcia� przenikn�� jego zamiary. I nagle podj�� decyzj�. - Dobra! - podni�s� si� �wawo. - Idziemy! Ale wszyscy! Gawroniak skrzywi� si�, jakby mu mucha usiad�a na nosie. - Po co wszyscy? Przecie� nie znosisz r�. - Ale zmieni�em zdanie - odpowiedzia� Micha�. - Ludzka rzecz! Kiedy� nie znosi�em szpinaku, a teraz za nim przepadam. Chod�my! Gawroniak skrzywi� si� jeszcze bardziej, ale nie protestowa�. Liczy� si� z Micha�em. I poszli�my. Do Jackowego ogr�dka by�o niedaleko. Po kilku minutach zatrzymali�my si� przed furtk� zamkni�t� na k��dk�. Jacek otworzy� j� i - dumny, cho� troch� niespokojny - zaprowadzi� nas na miejsce, gdzie ros�a egzotyczna r�a. Zorina by�a rzeczywi�cie pi�kna. Okaza�y p�k o �ososiowopomara�czoewj barwie wznosi� si� dumnie ku g�rze. Patrzeli�my na niego z podziwem. - Rzadki okaz! - podkre�li� jeszcze raz Jacek, rad z wra�enia, jakie na nas Zorina zrobi�a. - Rzadki - przyzna� Gawroniak. - I tak �adny, �e mam ochot� przypi�� go sobie do swej pomi�tej koszuli. - Nie bred�! - ofukn�� go Micha�, a Jacek spojrza� na Gawroniaka z niepokojem. - Nie bredz� - oburzy� si� Gawroniak. - Ostatnio bredzi�em, jak mia�em trzydzie�ci dziewi�� stopni gor�czki. I b�yskawicznie, odpychaj�c Jacka, schyli� si� i zerwa� p�k Zoriny. - I co? - przy�o�y� go do koszuli. - Pasuje? Jacek rzuci� si� na niego bez s�owa i pocz�� go ok�ada� pi�ciami. Na o�lep. Zapami�tale. Gawroniak, zaskoczony atakiem, potkn�� si� o co� i upad� na krzak agrestu, kt�ry r�s� za jego plecami. Zaraz si� jednak podni�s�, odrzuci� r�� i, w�ciek�y, ruszy� w stron� Jacka. Ju� mia� go uderzy�, ale nie zd��y�, bo z ty�u chwyci�y go silne r�ce Micha�a. - Je�li go dotkniesz, to d�ugo b�dziesz ten dzie� pami�ta� - wysycza� Micha�. - Albo ty - odparowa� Gawroniak i zwr�ci� si� do nas: - Ch�opaki, zabierzcie go! Jedyn� odpowiedzi� by�o wrogie milczenie. Gawroniak zrozumia�, co ono oznacza, i zmieni� ton. - Pu�� - poprosi�. Micha� odepchn�� go, jak odpycha si� co� brudnego, i doda�: - Zwiewaj! Ale szybko! Gawroniak otrz�sn�� si� jak pies wyci�gni�ty z wody, obrzuci� nas pogardliwym spojrzeniem i wycedzi�: - Spotkamy si� jeszcze! Potem powl�k� si� w kierunku furtki. Patrzeli�my za nim w milczeniu, a gdy znik� nam z oczu, Micha� schyli� si� po le��c� na ziemi r�� i bez s�owa poda� j� Jackowi. Z�odziej Maciek nie spieszy� si� do domu. Powoli spakowa� ksi��ki i zeszyty i zabra� si� do zbierania resztek jedzenia, kt�re - jako opiekun "Ptasiej sto��wki" - zanosi� codziennie do karmnika. Kr��y� po opustosza�ej klasie, zagl�da� pod krzes�a i stoliki, podnosi� pozostawione tam kawa�ki chleba i nie dojedzone bu�ki, wrzuca� je do foliowej torby, ale my�lami by� na lekcji matematyki, kt�ra sko�czy�a si� przed kilkoma minutami. "Dlaczego mnie o to pos�dzili? - my�la� z gorycz�. - Dlaczego? Przecie� ja tego nie zrobi�em!" - Prosz� pani! - wyskoczy� na pocz�tku lekcji Andrzej Nawrot. - Kto� zabra� m�j scyzoryk. Jeszcze na rysunkach ostrzy�em nim o��wek, a teraz znikn��. Pani westchn�a. Sto zmartwie� z tymi gin�cymi d�ugopisami, gumkami, o��wkami... Teraz jeszcze scyzoryk... Szuka si� ich wsz�dzie, klas� przewraca do g�ry nogami, a potem znajduje si� zgub� w torbie poszkodowanego. - Poszukaj dobrze - powiedzia�a. - Na pewno si� znajdzie. Andrzej przeszuka� kieszenie, opr�ni� torb� i bezradnie roz�o�y� r�ce. - Nie ma. Na pewno kto� go ukrad�. - Powiedzia� to z takim przekonaniem, jakby trzyma� z�odzieja za r�k�. Pani zmarszczy�a czo�o. Nie lubi�a takich oskar�e�. - Dlaczego my�lisz, �e kto� ukrad�? - spyta�a. Andrzej zerkn�� na Ma�ka i burkn�� pod nosem: - Bo scyzoryk nie zaj�c - sam nie ucieknie. A w ka�dej klasie jaki� z�odziej si� znajdzie. Pani spochmurnia�a jeszcze bardziej, a Maciek spu�ci� szybko g�ow� i zacz�� wyciera� jak�� niewidoczn� plam� na swetrze. Wiedzia�, co oznacza�y s�owa Andrzeja i co znaczy�y te szepty, kt�re obudzi�y si� nagle w klasie. I te spojrzenia, kt�re skierowa�y si� ku niemu z niemym pot�pieniem. "Czego wy ode mnie chcecie? - my�la�, gryz�c do b�lu wargi. - Czego? Nie wzi��em tego scyzoryka. Nie dotkn��em go nawet. Czy my�licie, �e jak kto� raz co� ukrad�, to do ko�ca �ycia b�dzie z�odziejem? To prawda, �e ukrad�em Stachowi d�ugopis, ale go odda�em. Odda�em go z w�asnej woli, bo parzy� mnie w r�k�. To by�o jeszcze w trzeciej klasie. Od tego czasu nie ruszy�em niczego, co nie by�o moje. Wi�c dlaczego tak na mnie patrzycie? Dlaczego mnie oskar�acie o t� now� kradzie�?!" Chcia� to wykrzycze� na ca�� klas�, chcia� si� broni�, ale nie starczy�o mu odwagi. Siedzia� dalej ze spuszczon� g�ow� i nerwowo czy�ci� nie istniej�c� plam� na r�kawie swetra. - Kto widzia�, �e Andrzej mia� na lekcji rysunk�w scyzoryk? - spyta�a pani. Podnios�o si� kilka r�k. Pani policzy�a je wzrokiem i nagle o�ywi�a si�, tkni�ta jak�� now� my�l�. - A mo�e zabra� go kto� dla �artu? - powiedzia�a z nadziej� w g�osie. - Je�li tak, to prosz�, niech go odda. Czeka�a chwil�, a gdy nikt si� nie zg�osi�, odezwa�a si� zgaszonym g�osem: - Moi drodzy! Bardzo bym chcia�a, �eby ten scyzoryk wr�ci� do Andrzeja. M�wi�c to patrzy�a w jaki� odleg�y punkt na �cianie. Maciek pochwyci� to spojrzenie i odczu� mimowoln� ulg�, �e pani nie patrzy�a na niego. O scyzoryku nie by�o wi�cej mowy, ale Maciek i tak siedzia� przez reszt� lekcji jak na w�glach. Wiedzia�, �e wszyscy my�l� o nim i o tym, co si� sta�o, a nie o rachunkach. Odetchn�� dopiero na d�wi�k dzwonka. Jeszcze lepiej poczu� si� wtedy, gdy zosta� sam w klasie. Nie spieszy� si� z nape�nianiem torby resztkami �niadania. Nie mia� ochoty na spotkanie z kolegami, kt�rzy mogli si� jeszcze kr�ci� po boisku. Gdy si� wreszcie znalaz� przed szko��, nikogo ju� tam nie by�o. Zadowolony, skierowa� swoje kroki w stron� karmnika, kt�ry sta� w ko�cu podw�rza. Szed� pewnie, nie zwa�aj�c na ka�u�e, i o ma�o nie nadepn�� na ma�y, po�yskuj�cy przedmiot le��cy w b�ocie. Gdy go zauwa�y�, stan�� jak wryty. By� to scyzoryk Andrzeja! Le�a� sobie spokojnie i zdawa� si� czeka� na Ma�ka. Widocznie Andrzej go tu w czassie przerwy zgubi�. Ma�ka ogarn�� pop�och. Czu� si� jak w zasadzce. Co robi�? Przez g�ow� przelatywa�y mu sprzeczne my�li. Ka�da radzi�a co innego. Jedna: "Zabierz go, b�dzie tw�j!" Druga: "Podnie�, jutro oddasz Andrzejowi!" I trzecia: "Nie b�d� g�upi! Zostaw scyzoryk, niech sobie le�y! Jutro i tak ci nie uwierz�, �e go znalaz�e�. I tak powiedz�, �e ukrad�e�." Maciek waha� si� przez chwil�, jak post�pi�, a potem u�miechn�� si� gorzko, okr�ci� na pi�cie i ruszy� w kierunku bramy, zostawiaj�c scyzoryk w b�ocie. "Nie ma g�upich!" - mrukn��, jakby chcia� w ten spos�b rozwia� resztki w�tpliwo�ci. Szed� szybko, coraz szybciej, jak gdyby chcia� przed czym� uciec. Dopiero na ulicy zauwa�y�, �e niesie torb� z pokarmem dla ptak�w. Nie mia� ju� odwagi wraca�. Wrzuci� j� do najbli�szego kosza na �mieci. Nie p�acz, Dziobaty W ka�de wakacje odwiedzam pewne ma�e miasteczko, w kt�rym sp�dzi�em ch�opi�ce lata. Wiele wydarze� i wiele twarzy z tego okresu zatar� ju� czas. Niekt�re jednak pami�� zachowa�a do dzi�. Zawsze, na przyk�ad, gdy odwiedzam moje miasteczko, wspominam Dziobatego. Dziobaty przewodzi� ch�opcom z naszej ulicy. Zas�u�y� sobie na to. K�ad� na �opatki najsilniejszych r�wie�nik�w, przegryza� najgrubsze sznury, ze zwinno�ci� wiewi�rki wspina� si� na najwy�sze drzewa. I by� twardy. Nie znosi� tch�rzy i mazgaj�w. Podziwiali�my go. I chyba dlatego jedno zdarzenie zwi�zane z Dziobatym utkwi�o mi w pami�ci najbardziej. Zdarzenie to wi��e si� r�wnie� z Barabaszem, psem Dziobatego. Barabasz! To imi� wcale nie pasowa�o do ruchliwego k��bka szarej sier�ci. Ale Dziobaty powiedzia�: "Jest taki bezbronny i �agodny, niech ma chocia� gro�ne imi�". I tak zosta�o. Dzie�, w kt�rym mia�o miejsce pami�tne zdarzenie, stoi mi �ywo przed oczami. By� upa�, a my siedzieli�my za miastem, na skraju lasu, i czekali�my na Dziobatego. Pierwszy raz si� sp�nia�. Najpierw byli�my na niego troch� �li, a potem ogarn�� nas niepok�j. Co� si� musia�o sta�, ale co? Snuli�my rozmaite domys�y i wpatrywali�my si� w drog� wiod�c� do miasteczka. Ale Dziobaty si� na niej nie pojawi�. Up�yn�o sporo czasu, zanim kt�ry� z nas zawo�a�: - Idzie! Wyt�yli�my wzrok i w dali dostrzegli�my niewyra�n�, ale znajom� sylwetk�. - Wcale si� nie spieszy - stwierdzi� ten sam g�os. Rzeczywi�cie! Dziobaty szed� wolno, wl�k� si� po prostu, jakby by� chory, albo jakby wcale nie mia� ochoty na to spotkanie. Zauwa�yli�my jeszcze jedno i to nas najbardziej zdziwi�o. Dziobaty szed� sam, bez psa. Szed� bez Barabasza, z kt�rym nie rozstawa� si� ani na chwil� i z kt�rym - jak �artowali�my - jada� z jednego talerza. - Popatrzcie, on co� niesie na r�kach! - wykrzykn�� znowu kt�ry� z nas. Ale ten okrzyk by� zbyteczny: dostrzegli�my to sami. Zaczynali�my si� nawet domy�la�, kogo niesie Dziobaty. Wnet si� okaza�o, �e przeczucie nas nie myli�o. - On niesie Barabasza!... - G�os, kt�ry to powiedzia�, za�ama� si� i ucich�. Dziobaty by� coraz bli�ej. Widok, jaki mieli�my przed sob�, �cisn�� nam serca. Dziobaty, ten Dziobaty, kt�ry k�ad� na �opatki najsilniejszych r�wie�nik�w, przegryza� najgrubsze sznury, wspina� si� na najwy�sze drzewa i nie znosi� mazgaj�w - zbli�a� si� do nas ze spuszczon� g�ow� i p�aka�. A Barabasz, zamiast ta�czy� i dokazywa� jak zawsze, le�a� w jego ramionach spokojnie jak chore dziecko. Jeszcze kilka ci�kich chwil i Dziobaty zatrzyma� si� przed nami. - Ci z ulicy Dolnej z�amali mu nog� - powiedzia�. �zy lecia�y mu z oczu i wsi�ka�y w sier�� psa. Te �zy odebra�y nam g�os. Wydawa�o nam si� niemo�liwe, �eby Dziobaty p�aka�. Ale jednocze�nie r�s� w naszych oczach i stawa� nam si� jeszcze bli�szy. Co tam przegryzane sznury!... Pierwszy odezwa� si� m�j brat. - Nie p�acz, Dziobaty! - powiedzia� tak mi�kko, jak zwyk� m�wi� do naszej mamy, gdy jest chora. Nie dodali�my do tego ani s�owa. Tylko bia�y banda�, na�o�ony na z�aman� nog�, rozmaza� si� z szar� sier�ci� w jak�� nieokre�lon� plam�. W rok po tym wydarzeniu wyprowadzi�em si� z miasteczka. Dziobatego wi�cej nie spotka�em. Nie wiem, gdzie dzi� przebywa, co robi, kim jest. Ale pami�tam jego �zy. I gdy mi jest bardzo ci�ko, gdy nieszcz�cie zwali si� na moj� g�ow�, zaciskam z�by, ale nie wstydz� si� �ez. Go��bie pana Bro�ka Mam przed sob� kartk� listowego papieru zapisan� r�wnym, starannym pismem. Takim pismem, jakim pisz� dzi� tylko starzy nauczyciele i starzy urz�dnicy. Patrz� na t� kartk�, odczytuj� j� po raz trzeci i czuj� si� jak ucze� przy�apany na szkolnym przest�pstwie, a potem niespodziewanie pochwalony. A przecie� uczniem przesta�em by� ju� wiele lat temu... A zacz�o si� wszystko przed kilkoma dniami. Kilka dni temu przeczyta�em w miejscowej gazecie notatk�, kt�ra na pewno nie zrobi�aby na mnie najmniejszego wra�enia, gdyby nie wyst�puj�ce w niej nazwisko. Notatka brzmia�a tak: "W dniu wczorajszym zako�czy� si� w N. konkurs lot�w go��bi pocztowych. Najwi�cej nagr�d zdoby�y ptaki nale��ce do emerytowanego nauczyciela, Jana Bro�ka z P." W�a�nie to nazwisko, Jan Bro�ek, przenios�o mnie w odleg�� przesz�o�� i wzbudzi�o dziesi�tki wspomnie�. Szko�a, lekcje przyrody, szkolne figle... I Jan Bro�ek, pan Bro�ek, nasz pan... Pogr��y�em si� w tych wspomnieniach, poczu�em pod sob� twardo�� szkolnej �awki, ale tylko na chwil�. Nagle zacz�o mnie co� niepokoi�. Najpierw nie wiedzia�em, o co chodzi, ale ju� po paru sekundach u�wiadomi�em sobie pow�d tego niepokoju. Szkolne wspomnienia zblad�y, a w pami�ci zosta�o tylko jedno. Pan Bro�ek - ju� wtedy, gdy by� naszym wychowawc� - kocha� go��bie. Mieszka� samotnie w ma�ym domku na skraju miasteczka i ca�y wolny czas po�wi�ca� swoim skrzydlatym ulubie�com. Nad domkiem �miga�y latawce i gar�acze, kurki i turkoty, mewki i pawiki i l�dowa�y na okaza�ym go��bniku, kt�ry g�rowa� nad podw�rkiem. Wykorzystywali�my nieraz t� go��bi� s�abo�� naszego wychowawcy i chytrze zmieniali�my temat lekcji. Pan Bro�ek dawa� si� �atwo nak�oni� i, zamiast m�wi� o rozmna�aniu si� jamoch�on�w, snu� barwne opowie�ci o go��bich zwyczajach. Najcz�ciej opowiada� nam o dumie swego go��bnika, wspania�ym, napuszonym gar�aczu, zwanym przez niego Ksi�ciem. I w�a�nie Ksi��� by� powodem zdarzenia, kt�re tak niespodziewanie zak��ci�o mi�e, szkolne wspomnienia, wywo�ane wzmiank� w miejscowej gazecie. By�o to w czerwcu, na kilka dni przed wakacjami. Pan Bro�ek musia� za�atwi� jak�� piln� spraw� w urz�dzie i zwolni� nas z ostatniej lekcji. Postanowili�my sp�dzi� t� godzin� na podmiejskich ��kach i tam wyruszyli�my spor� gromadk�. Droga prowadzi�a ko�o domku pana Bro�ka. W�a�nie mijali�my domek, gdy na go��bniku osiad� Ksi���. Nad�� si� do granic mo�liwo�ci i zdawa� si� drwi� z nas z wysoko�ci go��bnika. - Ale wa�niak! - powiedzia� chyba Peksa. - Przyda�aby mu si� ma�a lekcja skromno�ci. - To wejd� na go��bnik i powiedz mu, co o nim my�lisz - poradzi� Jacek. Zachichotali�my kr�tko i ju� mieli�my ruszy� dalej, gdy powstrzyma� nas Piotr. - Krzychu! - zwr�ci� si� do mnie. - Masz proc�? Wszyscy wiedzieli, �e zawsze nosz� j� ze sob� i trafiam w ka�dy cel bez pud�a. - Mam - odpowiedzia�em i mimo woli si�gn��em do kieszeni. - To pu�� mu jaki� ma�y kamyk w prezencie - doko�czy� Piotr. - Mo�e spokornieje? Spojrza�em na niego prawie z przera�eniem. - Co� ty! - wykrzykn��em. - Przecie� mu krzywdy nie zrobisz - przekonywa� Piotr. - Celuj tak, �eby� go tylko sp�oszy�. Ci�gle si� waha�em. - Jak nie chcesz, to ja spr�buj� - wtr�ci� si� Peksa. - Daj proc�! - wyci�gn�� do mnie r�k�. Celno�� Peksy zale�a�a od szcz�cia. M�g� nie trafi� w og�le, m�g� trafi� w upatrzone miejsce, ale m�g� te� trafi� �miertelnie. Wola�em nie ryzykowa�. - Zostaw! Wol� sam - odsun��em go i schyli�em si� po kamyk. Umie�ci�em go mi�dzy gumkami, naci�gn��em je, chwil� celowa�em w ogon Ksi�cia i zwolni�em gumy. Kamyk pomkn�� do celu. By�em tak pewny swej r�ki i swego oka, �e spokojnie czeka�em na moment, gdy sp�oszony Ksi��� odbije si� od go��bnika, rozwinie skrzyd�a i zako�uje nad podw�rzem. Ksi��� rzeczywi�cie poderwa� si�, ale skrzyde� nie rozwin��. �epek opad� mu bezw�adnie na nad�te gard�o i Ksi��� run�� na bruk podw�rka. Zamarli�my. Jeszcze �udzili�my si�, �e mo�e dozna� szoku, �e mo�e lada moment zerwie si� do lotu, ale to nie nast�pi�o. - Zabi�e� go - szepn�� kto� za moimi plecami. By�o w tych s�owach i pot�pienie, i wsp�czucie. - Co teraz? - spyta� kto� inny. Tkwili�my jak wro�ni�ci w ziemi�, niezdolni wykrztusi� odpowiedzi. Pierwszy opanowa� si� Piotr. - Uciekajmy! Nikt nie mo�e nas tu zobaczy�! Pos�uchali�my go bez s�owa sprzeciwu i zawr�cili�my do miasta. Tam szybko rozstali�my si�, przyrzekaj�c sobie, �e nikt si� nie dowie o tym, co si� sta�o. Nazajutrz pan Bro�ek ci�kim krokiem przekroczy� pr�g klasy. Wolno podszed� do sto�u i, nie ka��c nam siada�, zgaszonym wzrokiem powi�d� po klasie. - Kt�ry to zrobi�? - spyta�. I cho� powiedzia� to cichym, spokojnym g�osem, pytanie spad�o na nas jak ci�ki kamie�. Nikt mu nie odpowiedzia�. Mo�e tylko ten i �w zastanawia� si�, sk�d pan Bro�ek wie, �e sprawca jest w�r�d nas, ale odpowied� nie pad�a. Wzork pana Bro�ka w�drowa� tymczasem od twarzy do twarzy. Gdy zatrzyma� si� na mnie - a wydawa�o mi si�, �e zatrzyma� si� nieco d�u�ej ni� na innych twarzach - my�la�em, �e spal� si� od jakiego� wewn�trznego ognia. - By� jeszcze ciep�y, gdy wr�ci�em do domu - powiedzia� jakby do siebie pan Bro�ek i przyst�pi� do lekcji. O Ksi�ciu nie by�o wi�cej mowy. Ja jednak d�ugo nie mog�em o nim zapomnie�. Nieraz mia�em ochot� podej�� do pana Bro�ka i powiedzie� mu ca�� prawd�, ale w ostatniej chwili zabrak�o mi odwagi. Z czasem zdarzenie tego popo�udnia zatar�o si� w mojej pami�ci i dopiero ta gazetowa notatka wskrzesi�a je na nowo. Znowu stan�o mi wszystko przed oczyma i znowu od�y�a tamta ch��, �eby podej�� do pana Bro�ka i powiedzie�: "To ja, prosz� pana". Nagle zrodzi�a si� we mnie pewna my�l. My�l, kt�ra wprawi�a mnie w radosne podniecenie. Poczu�em si� jak turysta, kt�ry po d�ugim b��dzeniu w g�stym lesie odnalaz� wreszcie drog�. Nie namy�laj�c si�, chwyci�em za pi�ro i zacz��em pisa�. Zacz��em pisa� list do pana Bro�ka. Przypomnia�em mu tamten dzie�, opisa�em zdarzenie przy go��bniku, swoje wyrzuty sumienia, kt�re dr�czy�y mnie przez wiele dni, a i teraz tkwi� chyba gdzie� na dnie serca, skoro pisz� ten list. Przeprasza�em go za to, co zrobi�em, i za to, �e si� wtedy nie przyzna�em. T�umaczy�em si� jak ucze�, jak skruszony ucze�, a nie doros�y cz�owiek, kt�ry ma du�o wi�ksze k�opoty na g�owie ni� zabicie przed laty go��bia. List wys�a�em natychmiast i niecierpliwie czeka�em na odpowied�. Odpowied� nadesz�a po trzech dniach. Trzymam j� teraz w dr��cych r�kach i odczytuj� po raz czwarty. Pan Bro�ek pisze: Drogi Krzysztofie! A mo�e powinienem napisa� "panie Krzsztofie"? Niech jednak zostanie "Krzysztofie"! Wszak cofamy si� dzi� do tych lat, kiedy by�e� dla mnie Krzysztofem. Krzysztofem, o kt�rym z dum� m�wi�em: m�j ucze�. Wierzy�em bowiem w Ciebie. Wierzy�em w Twoje zdolno�ci i Tw�j charakter. I wiele sobie po Tobie obiecywa�em. Ka�dy nauczyciel ma takich uczni�w, kt�rym chce da� najwi�cej, licz�c na to, �e oni mu si� potem odp�ac� dobr� pami�ci�. Dlatego tak bole�nie przze�y�em t� chwil�, gdy na pytanie, kto wyrz�dzi� krzywd� Ksi�ciu, nie powiedzia�e�: ja! Bo ja wiedzia�em, �e to Ty zrobi�e�. By�em zbyt do�wiadczonym nauczycielem, �eby nie wyczyta� tego z Twoich oczu i z Twojej twarzy. Wiedzia�em, ale nie da�em tego po sobie pozna�. Nie chcia�em Ci� zmusza� do przyznania si�. Czeka�em, a� sam to zrobisz. I doczeka�em si�. Bardzo Ci dzi�kuj� za ten list. Nieraz taki list jest najpi�kniejsz� zap�at� za d�ugie lata nauczycielskiego trudu. Jeszcze raz Ci dzi�kuj�. Jan Bro�ek P.S. A go��bie - jak widzisz - hoduj� dalej. "Mog� ci da� tylko te kwiaty..." D�ugo sta� przed wystawow� szyb� i wpatrywa� si� w r�nokolorowe bukiety. Wida� by�o, �e podejmuje wa�n� decyzj�. Potem wyj�� portmonetk� i jeszcze raz policzy� jej zawarto��. Czyni� to powoli, rozwa�nie, jakby si� ba�, czy mu wystarczy. Z ulg� stwierdzi�, �e tak, i wszed� do kwiaciarni. - Poprosz� o pi�� go�dzik�w - powiedzia� do sprzedawczyni, kt�ra nie wiadomo dlaczego przypomina�a mu matk�. Sprzedawczyni popatrzy�a na niego z sympati�. Widocznie rzadko jedenastoletni ch�opcy kupowali u niej kwiaty. - Dla mamy? - spyta�a. - Nie - odpar�, uciekaj�c w bok oczami. - To pewnie dla pani? Zaprzeczy� ruchem g�owy i, nie chc�c przed�u�a� tej rozmowy, b�kn�� prawie niegrzecznie: - Dla kolegi. R�ka sprzedawczyni, si�gaj�ca po go�dzik, znieruchomia�a na moment, jej wzrok zatrzyma� si� na chwil� na twarzy ch�opca, ale wi�cej pyta� nie stawia�a. Zrozumia�a, �e m�ody klient ma jak�� tajemnic�, kt�r� nale�y uszanowa�. Starannie u�o�y�a kwiaty i poda�a je ch�opcu. Ten zap�aci� i skierowa� si� do wyj�cia. Opuszcza� kwiaciarni� w po�piechu, boj�c si� dalszych pyta�. Na przystanku nie czeka� d�ugo. "Trzynastka" zjawi�a si� jak na zawo�anie. Wsiad�, znalaz� w k�cie wolne miejsce, zaszy� si� tam i delikatnie po�o�y� kwiaty na kolanach. Pieszczotliwym gestem wyg�adzi� szary papier, w kt�ry by�y zapakowane, i zamy�li� si�. Nie widzia� mijanych dom�w, spiesz�cych si� przechodni�w, p�dz�cych samochod�w... Zaciska� palce na �odygach go�dzik�w, chroni� je przed przechodz�cymi pasa�erami i my�la� o tym dniu, kt�rego nie zapomni do ko�ca �ycia. Ostatnie dni sierpnia. Upa�. Jakby na z�o�� tym, kt�rych podczas wakacji sp�ukiwa�y deszcze. Kusi�o pobliskie jezioro. Pojecha� tam, zanurzy� si� w ch�odnej wodzie i p�ywa�, p�ywa�... A Tomek potrafi� p�ywa�! W klasie nie mia� r�wnego sobie. Pan od wuefu namawia� go nieraz, �eby wst�pi� do sekcji p�ywackiej miejscowego klubu, ale Tomek nie chcia�. Nie chcia� si� podda� rygorowi klubowej dyscypliny. Wola� sam. - Mamo, jad� nad jezioro! - krzykn�� w stron� kuchni. - Sam? - zaniepokoi�a si� mama. - Wst�pi� po Straszka. Na pewno te� ma ochot� si� pomoczy�. Mama nie protestowa�a. By�a spokojna o Tomka, gdy by� w towarzystwie Staszka, kt�rego Tomek, nie wiadomo dlaczego, nazywa� Straszkiem. - Uwa�aj na siebie - ostrzeg�a go jeszcze, gdy opuszcza