2196
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 2196 |
Rozszerzenie: |
2196 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 2196 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 2196 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
2196 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
KAROL MAY
KLASZTOR DELLA BARBARA
SCAN-DAL
JAK KOSZMARNY SEN
Kurt Unger, S�pi Dzi�b, kapitan Wagner i marynarz Peters przybyli na dworzec w Veracruz. Na peronie zauwa�yli francuskiego �o�nierza; na ramieniu mia� przepask� z napisem "zwrotniczy kolejowy". Kurt podszed� do niego i zapyta� po francusku:
- D�ugo tu pracujecie, kolego?
�o�nierz wyczu� wida�, �e ma do czynienia z oficerem, bo odpar� uprzejmie:
- Od pewnego czasu, monsieur. Jestem ranny. Czekam na okr�t, kt�ry zabierze mnie do ojczyzny. Ale �e chodzi� mog�, zarabiam tu na drobne wydatki.
Kurt wyj�� z kieszeni pi�ciofrank�wk�.
- B�dziecie za to mogli kupi� sporo tytoniu. O kt�rej zacz�li�cie dzi� s�u�b�?
�o�nierz zasalutowa�.
- Dzi�kuj�, monsiuer. Odprawi�em ju� trzy poci�gi.
- Kiedy odszed� ostatni?
- Przed jak�� godzin�, do Lomalto. To ko�cowa stacja.
- Czy widzieli�cie w poci�gu osoby cywilne? �o�nierz chytrze zmru�y� oczy.
- W�a�ciwie nie.
- A niew�a�ciwie?
- Tego nie wolno mi zdradzi�. Jestem tylko podrz�dnym pracownikiem i wykonuj� polecenia prze�o�onych.
- Dobrze. Wi�c formalnie nie widzia�e�. A naprawd� ile ich by�o?
- Tylko trzy. Wsiad�y do przedzia�u s�u�bowego.
Kurt by� zadowolony z informacji. Chc�c si� jednak upewni�, �e chodzi o tych samych m�czyzn, pyta� dalej:
- Jak wygl�dali?
�o�nierz opisa� ca�� tr�jk�. Gdy sko�czy�, kapitan Wagner wykrzykn��:
- Oni, bez w�tpienia oni! Nie wiem tylko, kim jest ten trzeci. Na pewno nie by�o go na pok�adzie.
- Dowiemy si� i tego. - Kurt zwr�ci� si� znowu do �o�nierza: - Kiedy odchodzi nast�pny poci�g?
- Dopiero za trzy godziny. Trzeba czeka� na lokomotyw� z Lomalto. Przyci�gnie sk�ad pe�en �o�nierzy.
- A wcze�niej nie ma �adnego poci�gu, cho�by towarowego?
- Nie.
Podzi�kowawszy zwrotniczemu, Kurt odszed� wraz z towarzyszami.
- A wi�c umkn�li! - zdenerwowa� si� kapitan. - To moja wina! Co robi�?
- Cierpliwo�ci, drogi przyjacielu - uspokaja� go Kurt. - W ka�dym razie nie ulega w�tpliwo�ci, �e pojechali do stolicy. Jad� za nimi i mam nadziej�, �e ich spotkam.
- Czy pozwoli pan, panie poruczniku - spyta� Wagner - aby przy��czy� si� do pana m�j goniec, kt�rego musz� wys�a� do Meksyku i do hacjendy del Erina z raportami okr�towymi?
- Oczywi�cie. Pod warunkiem, �e nie b�dzie mi zawad�.
- Mo�e pan by� spokojny. Co by pan powiedzia�, gdybym to zadanie powierzy� Petersowi?
- Dobry pomys�. Zna chyba naszych zbieg�w?
- Lepiej ode mnie. No i co ty na to, Peters?
- Bardzo si� ciesz�, panie kapitanie.
- Rozumiesz troch� po hiszpa�sku, co?
- Tak. Mog� si� od biedy rozm�wi�.
- A po francusku?
- Akurat tyle, aby powiedzie�, jak bardzo kocham Maksymiliana.
- Chod�my wi�c na pok�ad! Uporz�dkuj� swoje rzeczy i dam ci odpowiednie instrukcje. Gdzie si� spotkamy, panie poruczniku?
- Najlepiej w restauracji, na dworcu.
Kapitan uda� si� z Petersem na przysta�, Kurt za� z S�pim Dziobem do biura naczelnika stacji.
- Kiedy odchodzi nast�pny poci�g do Lomalto? - spyta� Kurt. Urz�dnik uwa�nie przyjrza� si� pytaj�cemu.
- Za dwie i p� godziny. Chce pan pojecha� tym poci�giem? Nie zabieramy ani cywil�w, ani obcokrajowc�w.
- Pozwoli pan, �e si� przedstawi�.
Poda� naczelnikowi dokument. Ten rzuciwszy na� okiem, od razu zmieni� ton.
- Jestem do pa�skich us�ug, panie poruczniku. Ile miejsc pan potrzebuje?
- Trzy.
- Zarezerwuj� panu przedzia� pierwszej klasy.
- Dzi�kuj�. Czy poci�g ma po��czenie z dyli�ansem pocztowym?
- Nie, nie ma. Niewielka to jednak strata. Radzi�bym panu pojecha� konno.
- Nie mam koni.
- Ach, tu wszyscy je maj�. Je�eli pan d�u�ej pozostanie w naszym kraju, b�dzie pan musia� kupi� sobie konia.
- Mam zamiar zrobi� to w stolicy.
- Dlaczego dopiero tam? Zap�aci pan o wiele dro�ej ni� u nas.
- Ale sk�d tu wzi�� dobrego wierzchowca?
- �aden problem. Nawet ja mam kilka rasowych. Nale�a�y do francuskich oficer�w, nie chcieli zabiera� ich do kraju. Kosztuj� niewiele. Chce pan obejrze�?
- Owszem, senior.
- Je�eli ubijemy interes, nie b�dzie pan musia� czeka� w Lomalto na dyli�ans. Do Lomalto konie przewieziemy poci�giem, za transport nic nie dolicz�.
Transakcja dosz�a do skutku. W ci�gu p� godziny Kurt zosta� w�a�cicielem trzech koni. Wydawa�o si�, �e maj� wszystkie zalety, o kt�rych m�wi� naczelnik.
- Chwa�a Bogu! - ucieszy� si� S�pi Dzi�b. - Nareszcie b�d� m�g� dosi��� konia! Ale� mi si� ckni za nim! Ju� nieraz kalkulowa�em, jak by pogalopowa� na w�asnym nosie.
Godzin� przed odej�ciem poci�gu w restauracji dworcowej zjawili si� kapitan Wagner z Petersem.
- Ch�opcze, czy umiesz je�dzi� konno? - zwr�ci� si� S�pi Dzi�b do marynarza. - Kupili�my konie. Z Lomalto do Meksyku pojedziemy konno. Czy wiesz, co to jest siod�o?
- S�dzi pan, �e marynarze nie znaj� si� na koniach? Jako m�ody ch�opak dosiada�em najdzikszych ogier�w.
- Twoje szcz�cie. Nie mieliby�my czasu na podnoszenie ci� co pi�� minut.
Usiedli przy stoliku. Wagner opowiedzia� pokr�tce o swym spotkaniu z don Fernandem i o podr�y na wysp�, Kurt z kolei zrelacjonowa�, co zasz�o od chwili l�dowania w Guaymas. Wagner s�ucha� z wielk� uwag�.
- A wi�c znowu zagin�li?! - zawo�a� zrozpaczony.
- Niestety tak. Mam jednak nadziej�, �e uda mi si� natrafi� na ich �lad.
- Mo�e ju� jeste�my na tropie? - S�pi Dzi�b by� optymist�. - R�ne my�li snuj� mi si� po g�owie. Dok�d udaje si� Landola i Cortejo?
- Prawdopodobnie tam, gdzie ich sojusznicy.
- To chyba niebezpodstawne przypuszczenie. W ka�dym razie musimy tamtych dw�ch odszuka�. Wtedy dowiemy si�, jakie �ywi� zamiary.
- Ale nie mo�emy zwleka� - przynagla� Wagner. - Chcia�bym uchroni� swoich ch�opc�w od niebezpiecze�stwa febry.
- Niech wi�c pan znajdzie inny port w pobli�u Veracruz.
- Dobrze. Przyp�yn� do zatoki Vermeja i tam b�d� czeka�. Ale co z wami i z tymi biedakami?
Kapitan Wagner tak si� martwi� losem swych przyjaci�, �e trudno go by�o uspokoi�. Kl�� siarczy�cie Corteja i jego towarzyszy. Dopiero sygna� do odjazdu poci�gu przerwa� potok wyzwisk.
Upewniwszy si�, �e konie odb�d� podr� w dobrych warunkach, Kurt wraz z Petersem i S�pim Dziobem zaj�� wyznaczony przedzia�. Po�egnanie z Wagnerem by�o kr�tkie, ale bardzo serdeczne. Gdy poci�g ruszy�, kapitan machaj�c czapk� krzykn��:
- Szcz�liwej podr�y, panie poruczniku! Prosz� wraca� ze wszystkimi przyjaci�mi. A tych szubrawc�w, tych �otr�w niech pan zetrze w py�!
Po dw�ch godzinach przybyli do Lomalto. Kierownik poci�gu otworzy� przedzia�. Kurt domy�li� si�, �e ten sam cz�owiek wi�z� poszukiwan� tr�jk�. Zapyta� wi�c o to wprost.
Zaskoczony konduktor odpowiedzia� niepewnym g�osem:
- Tak, monsieur...
- Niech si� pan niczego nie obawia - uspokoi� go Kurt. - Chcia�bym tylko wiedzie�, dok�d zamierzali si� uda�.
- Do Meksyku. Jechali w moim przedziale i pytali dok�adnie o drog� do stolicy. Widzia�em, jak wszyscy trzej wsiedli do dyli�ansu pocztowego przed dworcem.
Kurt da� mu napiwek. Zadowolony konduktor osobi�cie wyprowadzi� ich konie.
Zakupiwszy nieco prowiantu na drog�, dosiedli koni i ruszyli galopem. S�pi Dzi�b obj�� dow�dztwo.
Podczas tej uci��liwej podr�y Peters okaza� si� ca�kiem dobrym je�d�cem. Jednak�e z powodu z�ego stanu drogi nie uda�o si� dogoni� dyli�ansu, ci�gnionego przez czterokonny zaprz�g. Po przybyciu do stolicy dowiedzieli si�, �e dyli�ans przyby� przed po�udniem, a wi�c przed kilkoma godzinami.
- Jak znale�� tych �otr�w w takim wielkim mie�cie? - z�o�ci� si� S�pi Dzi�b. - Niech diabli porw� te ulice i uliczki! W g�szczu le�nym czy na prerii z pewno�ci� by mi nie uszli.
- Jestem przekonany, �e znajdzie si� na to spos�b - zauwa�y� spokojnie Kurt. - Przypuszczam, �e po pierwsze b�d� pr�bowali si� dosta� do pa�acu Rodrigand�w...
- Do licha, racja! Musimy go odszuka�, i to natychmiast! A po drugie...?
- Wiecie, �e gr�b don Fernanda jest pusty?
- Oczywi�cie, nawet widzia�em "nieboszczyka"!
- Cortejo i Landola s� przekonani, �e my udamy si� w�a�nie do grobowca. B�d� wi�c starali si� w�o�y� do trumny cia�o innego zmar�ego.
- Tego si� mo�na po tych �otrach spodziewa�! Panie poruczniku, musz� przyzna�, �e mimo m�odego wieku jest pan bardzo przebieg�y. Powinni�my ich uprzedzi�. A wi�c w drog�! Ka�da minuta jest cenna.
Dotar�szy do miasta zatrzymali si� w pierwszej gospodzie.
Wypocz�wszy nieco, Kurt poszed� do pa�acu Rodrigand�w. Z odnalezieniem go nie mia� k�opotu.
Przed bram� zatrzyma� go wartownik. Kurt wyja�ni�, wr�czaj�c swoj� wizyt�wk� (tak samo jak Cortejo), �e chcia�by si� widzie� z administratorem. Zarz�dca by� tym razem w kancelarii i przyj�� go natychmiast.
- Czym mog� s�u�y�, monsieur? - zapyta� uprzejmie.
- Prosz� mi wybaczy� - Kurt lekko si� sk�oni� - przychodz� w sprawie osobistej. Chcia�bym otrzyma� pewne, bardzo wa�ne dla mnie informacje. Czy nie odwiedzi� dzi� pana pewien cz�owiek, kt�ry podawa� si� za agenta hrabiego Rodrigandy?
- Owszem, by� u mnie przed po�udniem. Co chcia�by pan wiedzie�?
- Czy nie wypytywa� przypadkiem o szczeg�y dotycz�ce zarz�dzania dobrami hrabiego?
- Nie tylko. Chcia� nawet obj�� zarz�d maj�tku.
- Spodziewa�em si� tego. Czy przedstawi� si� jako Antonio Veridante?
- Rzeczywi�cie, tak.
- A mo�e zna pan miejsce pobytu tego cz�owieka?
- Nie.
- Zale�y mi bardzo, aby si� tego dowiedzie�. To wyj�tkowo niebezpieczny i wyrafinowany przest�pca. Nie jest wykluczone, �e wr�ci tu jeszcze. Gdyby si� tak sta�o, prosz� bardzo o zatrzymanie go i powiadomienie pos�a pruskiego pana von Magnusa.
- Zatrzyma� go? Na jakiej podstawie? Tego nie wolno mi robi� bez nakazu w�adz!
- Nie b�dzie to wbrew prawu. Rzekomy Veridante to nie kto inny, tylko sam Gasparino Cortejo, brat Pabla Corteja, kt�rego pan z pewno�ci� zna.
- Oczywi�cie, �e tak.
- Natomiast jego rzekomym sekretarzem jest niejaki Enrique Landola, znany jako Grandeprise, kapitan pirackiego okr�tu "Lion". Obydwaj pos�uguj� si� fa�szywymi paszportami. �cigam ich od Veracruz.
- To mi wystarczy; gdy tylko zobacz� tego Corteja, ka�� go niezw�ocznie aresztowa�.
Po udzieleniu Francuzowi jeszcze kilku niezb�dnych informacji Kurt uda� si� do pana von Magnusa. Mia� mu wr�czy� tajne dokumenty. Pose� pruski potraktowa� go z wielk� atencj�. Podczas rozmowy Kurt wyjawi� prywatny cel swojej podr�y. Dyplomata s�ucha� uwa�nie.
- Mo�e pan liczy� na moj� pomoc - zapewni� - b�d� si� stara� zrobi� wszystko w miar� swoich mo�liwo�ci. Chce pan obserwowa� grobowiec? Dobrze. Ale musi pan zachowa� maksymaln� ostro�no��. Uwa�am, �e nale�a�oby potajemnie dokona� ogl�dzin trumny, oczywi�cie w obecno�ci wiarygodnego �wiadka. Na pa�skim miejscu nie korzysta�bym z us�ug francuskiego urz�dnika, lecz rodowitego Meksykanina. Chyba najw�a�ciwiej by�oby zwr�ci� si� do alkalda, kt�ry wr�czy� c�rce Pabla Corteja rozkaz opuszczenia miasta i kraju.
Von Magnus chcia� w ten spos�b da� Kurtowi do zrozumienia, �e mo�e nadej�� chwila, w kt�rej zwolennicy rz�d�w cesarskich nie b�d� mieli nic do powiedzenia.
- Czy ten urz�dnik zechce spe�ni� moj� pro�b�? - zapyta� porucznik.
- Z pewno�ci�. To m�j znajomy. Napisz� do niego par� s��w. W kwadrans p�niej Kurt zjawi� si� u alkalda. Po zaznajomieniu si� z tre�ci� listu pos�a pruskiego powa�na, niemal ponura twarz Meksykanina rozja�ni�a si�. Poda� Kurtowi r�k�, m�wi�c:
- Pan von Magnus poleca pana bardzo gor�co. Pisze, �e przybywa pan do mnie w sprawie, w kt�rej mo�e b�d� m�g� pom�c. Jestem do pa�skiej dyspozycji. Mimo �e w obecnej sytuacji kraju kompetencje moje s� niezbyt wielkie, mam nadziej�, i� uda mi si� co� dla pana zrobi�. Niech pan siada! S�uchani.
Ulokowa� si� wygodnie w hamaku i zapali� papierosa. Kurt r�wnie� zapali�, po czy zacz�� nerwowo chodzi� po kancelarii.
- Opowiedzia� mi pan niezwyk�� histori� - rzek� wreszcie. - P�jd� na cmentarz wraz z kilkoma urz�dnikami. Mam nadziej�, �e b�dzie mi pan towarzyszy�?
- Oczywi�cie.
- Po�l� natychmiast do pa�acu Rodrigand�w po klucze od grobowca.
- Czy nie uwa�a pan, �e mo�na by si� bez nich oby�? Chyba lepiej nie wtajemnicza� w t� afer� zbyt wielu os�b, zw�aszcza okupant�w...
- Hm, ma pan racj�. Jako urz�dnik mam dodatkowe klucze. Mog� ich przecie� czasami potrzebowa�... Idziemy?
- Im szybciej, tym lepiej.
Alkald wyda� odpowiednie dyspozycje, po czym obydwaj wyszli. Aby nie �ci�ga� na siebie uwagi, ka�dy szed� oddzielnie. Po drodze Kurt zawiadomi� S�piego Dzioba i Petersa; ruszyli za nim w pewnej odleg�o�ci. Kiedy dotarli na cmentarz, spotkali tam ju� czekaj�cych zgodnie z rozkazem alkalda kilku policjant�w. Jednemu polecono, by otworzy� drzwi grobowca. Po kilku minutach zameldowa�, �e wszystko w porz�dku. Pojedynczo, w milczeniu, przy�wiecaj�c sobie latarkami, zeszli na d�. Niewiele czasu zaj�o im odszukanie w�a�ciwej trumny. Gdy j� otworzono, alkald wykrzykn��:
- Santa Madonna! Rzeczywi�cie jest pusta! Kurt zacz�� si� jej przygl�da�.
- Prosz� popatrze� na poduszki. Wygl�daj� jak nowe.
- Tak, w tej trumnie nie by�o zw�ok - powiedzia� urz�dnik. - Zrobi� wszystko, aby wykry� sprawc�w tego haniebnego czynu. Policja b�dzie strzeg�a ca�ego cmentarza, a szczeg�lnie grobowca.
- Czy to naprawd� dobry pomys�? - zapyta� z pow�tpiewaniem Kurt. - Oni nie s� naiwni. Nie pod�o�� cia�a w bia�y dzie�...
- I ja tak my�l� - przerwa� mu alkald. - Na pewno b�d� dzia�a� pod os�on� nocy. Ale sk�d wezm� nieboszczyka?
- Och, Landola i Cortejo poradz� sobie! Wystarczy im cia�o m�czyzny, kt�re le�y w trumnie mniej wi�cej od tego czasu, co rzekomo zmar�y don Fernando. Uwa�am, �e wieczorem nale�y zaci�gn�� stra�e i przyczai� si� na gagatk�w.
- Obsadz� wej�cie do grobowca.
- Tam chce ich pan uj��? Wola�bym, aby zeszli na d�. Stamt�d trudno uciec.
- Ma pan racj�. A wi�c do wieczora.
Gdy tylko si� �ciemni�o, spotkali si� znowu na cmentarzu.
- Teraz musimy m�drze rozstawi� ludzi - rzek� alkald. - Dw�ch b�dzie pilnowa� bramy...
- To niezbyt rozs�dne - przerwa� S�pi Dzi�b. - Byliby ostatnimi g�upcami, gdyby weszli przez bram�. Nale�y przypuszcza�, �e przedostan� si� przez mur.
- Musz� wi�c zwi�kszy� stra�e.
- Ale� to zbyteczne! Zosta�cie tylko przy grobowcu, reszt� ja za�atwi�.
- Pan? - zapyta� z niedowierzaniem alkald. - Pan sam?
- Dlaczego nie, do pioruna! - fukn�� S�pi Dzi�b, pluj�c gwa�townie.
- Jeden cz�owiek to za ma�o.
- Jest pan w b��dzie. Gdzie kucharek sze��, tam nie ma co je��. Pa�scy ludzie z pewno�ci� nie s�ysz� noc� chrz�szczy w trawie.
- Us�yszy senior kroki tych ludzi? - pow�tpiewa� urz�dnik.
- Jestem tego pewien.
- Nawet z du�ej odleg�o�ci?
Amerykanina znudzi�a d�uga indagacja. Splun�wszy nad g�ow� alkalda, powiedzia�:
- Kalkuluj�, �e pr�dzej mnie mo�e master powierzy� piecz� nad cmentarzem ni� tym policjantom. To wszystko, co mam do powiedzenia. Je�eli mi pan nie wierzy i postanowi� ustawi� stra�e na wszystkich murach, jak gdyby chodzi�o o odparcie jakiego� szturmu, to radz� wzi�� pod uwag�, �e te �otry zauwa�� nas szybciej ni� my ich. A gdy poczuj� pismo nosem, dadz� dyla.
- No dobrze. B�dziemy wi�c przy grobowcu, a potem zejdziemy do podziemi, senior za� b�dzie penetrowa� cmentarz.
- Zostawcie tylko przy drzwiach jednego policjanta, �ebym nie musia� schodzi� na d� i przekazywa� wiadomo�ci.
S�pi Dzi�b oddali� si�; po chwili alkald, Kurt i Peters wraz z trzema policjantami zeszli do grobowca. Ju� wkr�tce czas oczekiwania zacz�� im si� d�u�y�. Powoli zaczynali traci� cierpliwo��.
- Mo�e wcale nie przyjd� - westchn�� alkald.
- Trzeba si� z tym liczy� - powiedzia� Kurt. - W takim razie przed nami kolejna noc.
- Mo�e przyszli, a my�liwy...
Wtem us�yszeli kroki. To policjant schodzi� do podziemi.
- S�? - zapyta� uradowany alkald.
- Tak, senior! Jest ich trzech. Traper prosi, by�cie pogasili latarki. Poszed� ich �ledzi�. Dwaj znikn�li w�r�d grob�w, trzeci stoi przy bramie na czatach.
W milczeniu czekali na dalszy bieg wydarze�. Napi�cie wzros�o jeszcze bardziej, gdy zjawi� si� S�pi Dzi�b. Poniewa� by�o ciemno, wymieni� szeptem swoje imi�, aby nie wzi�to go za jednego ze zbir�w.
- Gdzie oni s�? Co robi�? - obrzucono go pytaniami.
- Wszystko uk�ada si� zgodnie z naszymi przypuszczeniami. Teraz wyci�gaj� "hrabiego Fernanda". Wy�lijcie dw�ch policjant�w, niech z�api� stoj�cego przy bramie, gdy tylko pozostali zaczn� schodzi� na d�.
S�pi Dzi�b szybko wr�ci� na g�r�, aby dalej �ledzi� Corteja i Landol�. Policjanci za� skradaj�c si� udali si� w stron� bramy. Znowu up�yn�o sporo czasu, zanim traper spiesznie zbieg� na d�.
- Id� - oznajmi� kr�tko. - Nios� nieboszczyka. Musimy si� ukry� za trumnami.
Jeden z policjant�w przez nieuwag� b�ysn�� latark�. Zanim j� wy��czy�, S�pi Dzi�b szepn�� do niego:
- Nie ga� jej, jeszcze b�dzie potrzebna.
- Po co?
- Zaraz si� dowiesz. Pom� mi zdj�� wieko z trumny. Podnie�li wieko. Ku najwy�szemu zdumieniu policjanta S�pi Dzi�b wszed� do trumny i wygodnie si� w niej u�o�y�.
- Do licha! Co to ma znaczy�? - przerazi� si� policjant.
- Teraz zamknij wieko, m�j drogi! - poleci� spokojnie S�pi Dzi�b.
- Nie rozumiem...
- Popatrz na m�j nos i wyobra� sobie min� cz�owieka, kt�ry spodziewa si� zasta� pust� trumn�, otwiera j� i... widzi mnie. Jak w koszmarnym �nie! Prawda? Spuszczaj wieko!
Policjant waha� si� jeszcze. Kurt chcia� r�wnie� zaprotestowa�. Nagle na g�rze da� si� s�ysze� jaki� szmer.
- Do diab�a, zamykaj szybko! - rozkaza� S�pi Dzi�b, wyci�gaj�c r�ce wzd�u� cia�a.
Policjant nie mia� wyboru. Na�o�y� ostro�nie wieko i czym pr�dzej si� ukry�.
Zapanowa�a grobowa cisza. Nagle zak��ci� j� zgrzyt klucza. Po chwili na schodach rozleg�y si� kroki. W blasku latarki ukaza� si� Landola, a za nim Cortejo. Kurt sta� obok Petersa.
- Czy to oni? - szepn��.
- Tak - ch�opak skin�� g�ow�. Landola zwr�ci� si� do Corteja:
- Niech pan po�wieci!
Zacz�li ogl�da� trumny. Po chwili znale�li w�a�ciw�.
Policjant nie mia� czasu umocowa� wieka. Gdy Landola i Cortejo chwycili za wieko, bez wi�kszego wysi�ku podnie�li je do g�ry. I wtedy ujrzeli wymierzony w nich monstrualny nos i nieruchome oczy.
Wrzasn�li przera�liwie, a potem strach ich sparali�owa�. Cortejo sta� jak pos�g, trzymaj�c latark� w r�ku.
Po kilku sekundach odzyskali mow�.
- Wielkie nieba! - krzykn�� Cortejo. - Kto to?
- Diabe�! - j�kn�� Landola.
Obu �otr�w, kt�rych bezecne czyny dowodzi�y, �e nie l�kaj� si� ani Boga, ani szatana, ogarn�o przera�enie tak okropne, �e ruszy� si� z miejsca nie mogli.
- Tak, to szatan! - st�kn�� Cortejo.
- Pfftff, pffttff! - bluzn�o im z trumny sokiem tytoniowym prosto w twarz.
- Nie mylicie si�! Jestem diab�em, szatanem, Belzebubem! - rykn�� S�pi Dzi�b, wyskakuj�c z trumny. - P�jdziecie ze mn� do piek�a! Oto chrzest przed wej�ciem do podziemi!
Wymierzy� im po tak siarczystym policzku, �e obaj znale�li si� na kamiennej p�ycie. Pochyli� si� nad nimi i w mgnieniu oka bro�, kt�r� mieli przy sobie, "przefrun�a" do najodleglejszego k�ta grobowca.
Padaj�c na p�yt� Cortejo wypu�ci� z r�k latark�. S�pi Dzi�b chwyci� j� w lew� r�k�, a praw�, uzbrojon� w bagnet, zagrodzi� wyj�cie na schody.
Ta szamotanina spowodowa�a, �e zbirom wr�ci�o poczucie rzeczywisto�ci. Oprzytomnieli i zacz�li podnosi� si� z posadzki. Cortejo zawo�a�:
- Do pioruna, to przecie� cz�owiek!
Strach przemieni� si� we w�ciek�o��. S�dz�c, �e w podziemiu opr�cz S�piego Dzioba nie ma nikogo, odzyskali na moment pewno�� siebie.
- �otrze! Co tu robisz? - krzykn�� Landola. - Odpowiadaj, inaczej...!
- Phi! Pierwszemu, kto si� odwa�y mnie dotkn��, wpakuj� w �eb latark�, by mu si� zdawa�o, �e �wieci w nim tysi�ce s�o�c i ksi�yc�w. No, dosy� �art�w! Jeste�cie moimi je�cami.
Min� mia� tak gro�n�, �e nawet Landola cofn�� si� o krok i z przestrachem zacz�� wypatrywa� broni.
- Oszala�e�! My mamy by� twoimi je�cami?!
- W�tpicie w to? Rozejrzyjcie si� doko�a.
Wskaza� na tyln� �cian� grobowca. Stali przy niej ci, kt�rzy dotychczas ukrywali si� za trumnami. Wszyscy jednocze�nie zapalili latarki. Zrobi�o si� zupe�nie jasno.
- Do stu tysi�cy diab��w! Mnie nie chwycicie! - rykn�� kapitan pirat�w.
- Ani mnie! - wt�rowa� mu rzekomy Veridante.
Rzucili si� na S�piego Dzioba. By� na to przygotowany. Najpierw uderzy� latark� w twarz pirata, kt�rego uwa�a� za bardziej niebezpiecznego. Szk�o rozprys�o si� na drobne kawa�ki. Oszo�omiony Landola odskoczy� w ty�. Niemal r�wnocze�nie Cortejo otrzyma� tak pot�nego kopniaka, �e zwali� si� na kamienn� p�yt�. W tym momencie podskoczyli do nich towarzysze S�piego Dzioba i obezw�adnili, skr�powawszy powrozami.
Widz�c, �e wszelki op�r jest daremny, Cortejo da� za wygran�. Landola jeszcze si� szamota� i pieni� z w�ciek�o�ci. W rezultacie skr�powano go mocniej ni� Corteja.
- A wi�c mamy ich! - odetchn�� alkald. - Czy zaraz przyst�pimy do przes�uchania, panie poruczniku?
- To nie jest odpowiednie miejsce. Musimy przede wszystkim znale�� nieboszczyka, kt�rego ci dwaj zostawili z pewno�ci� na g�rze. Pr�cz tego trzeba uj�� cz�owieka stoj�cego na warcie.
- Ju� go na pewno mamy!
Jednak alkald si� myli�. Grandeprise by� bowiem do�wiadczonym my�liwym. Sta� przy bramie i czeka� na towarzyszy. Nagle us�ysza� za sob� jaki� szelest. Momentalnie pad� na ziemi� i zacz�� pe�za� w kierunku, sk�d dochodzi�y odg�osy. Dotar� do g�stego krzaka r�y, przy kt�rym zatrzymali si� dwaj policjanci.
- Nie widz� go - rzek� jeden.
- Ani ja - przytakn�� drugi.
- Kto wie, co ten ch�op z wielkim nosem zobaczy�. Mo�e nikt nie stoi na warcie? Szukajmy dalej!
Zacz�li si� skrada�. Grandeprise zauwa�y� dopiero teraz, �e tropi� go policjanci.
- Do licha! - mrukn��. - Mo�e chc� mnie aresztowa�? Musz� ostrzec towarzyszy.
Zacz�� si� czo�ga� w kierunku, dok�d poszli Cortejo i Landola. Nie znalaz� ich jednak. Ostro�nie szuka� wi�c dalej. Wtem dojrza� w�r�d zaro�li promie� �wiat�a. Skierowa� si� w jego stron� i dotar� a� do grobowca Rodrigand�w. Tu us�ysza� g�o�n� rozmow�.
- O, le�y tutaj! - m�wi� kto�.
- Rzeczywi�cie jest nieboszczyk. Chcieli go w�o�y� do trumny hrabiego. Musz� powiedzie�, jaki gr�b rozkopali.
Schwytali ich - pomy�la� Grandeprise. Nie zrobili przecie� nic z�ego, ale panowie Francuzi nie b�d� si� z nimi d�ugo cacka�. Musz� ich uwolni�.
Ukry� si� za jednym z pomnik�w i zacz�� obserwowa�, co b�dzie dalej.
Wkr�tce przyprowadzono Corteja i Landol�.
- Sk�d wzi�li�cie zw�oki? - zapyta� alkald. Milczeli.
- Zbrodniarze milcz� zwykle wtedy - odezwa� si� Kurt - gdy ju� nie maj� nic do stracenia. Rano zobaczymy, z kt�rego grobowca wykradziono cia�o.
- Zgadzam si� z panem - popar� go alkald. - Do tego czasu wszystko powinno pozosta�, jak jest. Zostawi� na stra�y kilku ludzi. A tych �otr�w zaprowadzimy do wi�zienia.
Alkald, Kurt, S�pi Dzi�b i Peters opu�cili z Landola i Gasparinem Cortejem cmentarz. Grandeprise, nie zauwa�ony przez nikogo, skrada� si� w niewielkiej odleg�o�ci za nimi.
W wi�zieniu pr�bowano znowu przes�ucha� je�c�w. Jednak i tu milczeli jak zakl�ci. Poniewa� tylko jedna cela by�a wolna, umieszczono ich razem.
Kurt zwr�ci� si� do Corteja:
- Niech pan nie s�dzi, senior Cortejo, �e milczenie co� wam pomo�e. Wiem o wszystkim. Przyznanie si� do winy jest mi niepotrzebne.
Tym razem Cortejo nie wytrzyma�:
- Czcze gadanie! - rzuci� z pogard�.
- Nazywam si� Kurt Unger. Jestem synem sternika Ungera, jednego z tych, kt�rych Landola wywi�z� na wysp�. Nie mo�ecie, oczywi�cie, liczy� na pob�a�liwo��, ale pewna skrucha mog�aby wp�yn�� na wymiar kary.
- Tak?! A co jeszcze wiecie?
- Wszystko. Gra sko�czona!
TRAPERSKI FORTEL
Kiedy Corteja i Landol� pr�bowano przes�uchiwa�, Grandeprise obchodzi� wko�o budynek wi�zienny, badaj�c dok�adnie mury. By�y bardzo mocne; nie znalaz� najmniejszej szczeliny czy cho�by jednej obluzowanej ceg�y. Nagle zauwa�y�, �e w jednym z zakratowanych okien zapali�o si� �wiat�o.
- Na pewno - mrukn�� - umieszcz� ich w tej celi. Dobrze, �e chocia� to wiem. A mo�e ich rozdziel�?
Czeka�, czy �wiat�o nie za�wieci si� w innym oknie. Ale tak si� nie sta�o.
- Doskonale! Chyba wi�c s� razem. Musz� poczeka�, a� odejd� ich prze�ladowcy.
Ukry� si� w mroku naprzeciwko wyj�cia z wi�zienia. Nawet nied�ugo czeka�. Po chwili ujrza� czterech m�czyzn.
- A wi�c droga wolna. Co robi�? Trzeba dzia�a� szybko. Jutro mo�e by� za p�no.
Szed� ulic� pogr��ony w rozmy�laniach. Nagle us�ysza� w pobli�u czyje� kroki i d�wi�k ostr�g. Po chwili min�� go jaki� francuski oficer.
- Ale b�dzie heca! - Grandeprise u�miechn�� si� do siebie. - Ten cz�owiek ma postaw� podobn� do mojej. To ci okazja! Jazda naprz�d, bez namys�u!
Zawr�ci� i pobieg� za oficerem.
- Monsieur, monsieur! - zawo�a� p�g�osem.
- O co chodzi? - Francuz zatrzyma� si�.
- Kapitan Mangard de Vautier?
- Nie znam �adnego oficera o tym nazwisku.
- Ja te� nie.
Chwyci� Francuza lew� r�k� za gard�o, praw� za� uderzy� go kolb� rewolweru. Oficer upad� na bruk.
- No, g�adko posz�o - sapn��.
Przerzuci� nieprzytomnego przez bark i zani�s� pod mur. Zdj�� z niego mundur, skr�powa� chustkami, zakneblowa� mu usta i narzuci� na niego swoje ubranie. Potem w�o�y� na siebie mundur. Przypasa� bro� i ruszy� do wi�zienia pobrz�kuj�c ostrogami. Stan�wszy przed bram�, zadzwoni�.
- Kto tam? - zapyta� wartownik.
- Adiutant gubernatora. Otworzy�!
Klucz zgrzytn�� w zamku. Grandeprise wszed�. Zbli�y� si� wartownik i zobaczywszy oficera zasalutowa�.
- Czy inspektor ma s�u�b�? - zapyta� my�liwy.
- Nie, panie kapitanie. Przed chwil� przyj�� dw�ch wi�ni�w i po�o�y� si� spa�.
- Kto go zast�puje?
- Klucznik.
- Gdzie jest?
- Na parterze.
Grandeprise przeszed� dziedziniec i zadzwoni� do bramy prowadz�cej do budynku. Klucznik otworzy�. Francuzi byli panami Meksyku, czuli si� tu jak u siebie w domu, s�uchano ich z niewolnicz� uleg�o�ci�. Traper przybra� wynios�� min� i zapyta� g�osem nie znosz�cym sprzeciwu:
- Czy inspektor �pi?
- Tak. Mam go obudzi�?
- Nie trzeba. Ilu ludzi w wartowni?
- O�miu.
- Jestem adiutantem gubernatora. Czy mo�ecie mi przydzieli� dw�ch ludzi do transportu aresztanta?
- Oczywi�cie.
Pospieszcie si�! Mam niewiele czasu.
Klucznik odszed�, aby wykona� rozkaz, a Grandeprise zacz�� uwa�nie rozgl�da� si� po korytarzu.
Zobaczy� tablic�, na kt�rej wypisano nazwiska wszystkich aresztant�w. Pod numerem trzydziestym drugim przeczyta�: ANTONIO VERIDANTE wraz z sekretarzem. Na stole le�a�y r�ne papiery, w�r�d niech kartki z potwierdzeniem odbioru aresztant�w. I to by�o Grandeprise'owi na r�k�. Szybko wyj�� pi�ro, wype�ni� jedn� z nich i podpisa� nazwiskiem gubernatora. Ledwie wysuszy� j� bibu�� i w�o�y� do kieszeni, zjawi� si� klucznik w towarzystwie dw�ch �o�nierzy z karabinami.
- Oto �o�nierze, kt�rych pan kapitan ��da� - zameldowa�.
- Dobrze. Gdzie klucze?
- Mam przy sobie.
- Idziemy!
Grandeprise pami�ta�, �e cela, o kt�r� mu chodzi znajduje si� na pierwszym pi�trze. Kiedy stan�li przed numerem 32, rozkaza�:
- Otworzy�!
Klucznik spe�ni� rozkaz bez wahania. Weszli do �rodka. W �wietle latarki klucznika aresztowani ujrzeli francuskiego oficera.
- Czy senior to adwokat Antonio Veridante? - Grandeprise zapyta� Corteja.
- Tak.
- A to pa�ski sekretarz? -1 nie czekaj�c na odpowied� zwr�ci� si� do wartownika: - Dajcie no latark�!
Udaj�c, �e chce o�wietli� twarze wi�ni�w, manipulowa� latark� tak, aby mogli go zobaczy�. Zorientowali si� od razu w sytuacji.
- Tak, to oni! - stwierdzi�. - Gubernator chce ich natychmiast widzie�. S� podejrzani o kontakty z Juarezem. Zabior� ich ze sob�.
Poda� klucznikowi potwierdzenie odbioru i rzek� ostrym tonem:
- Oto dow�d podpisany przez gubernatora, �e wi�niowie maj� mi by� wydani. Za mniej wi�cej godzin� przyprowadz� ich z powrotem. Przygotujcie potwierdzenie, abym nie musia� czeka�.
Pchn�� wi�ni�w w kierunku drzwi i skin�� na �o�nierzy, by ich pilnowali. Klucznik tymczasem odczytywa� dokument przy nik�ym blasku latarki. Nawet mu do g�owy nie przysz�o, �e co� mo�e by� nie w porz�dku.
Zeszli po schodach, min�li dziedziniec i doszli do bramy. Otworzy� j� wartownik o nic nie pytaj�c. Na ulicy �o�nierze bez s�owa skierowali si� w kierunku pa�acu gubernatora.
Uliczki by�y w�skie i nie o�wietlone, poniewa� nie by�o latarni. Panowa�y egipskie ciemno�ci, �o�nierze trzymali wi�ni�w za ramiona. Grandeprise ju� w celi zauwa�y�, �e aresztanci mieli r�ce skr�powane rzemieniami.
Gdy przeszli spory kawa� drogi, "kapitan" wyci�gn�� dyskretnie bagnet i zwr�ci� si� do konwojent�w:
- Czy pilnujecie dobrze wi�ni�w?
- Tak, panie kapitanie - odpar� jeden z nich. - Prowadzimy ich pod r�k�.
- A rzemienie?
- Z pewno�ci� trzymaj� mocno.
- Nie zawadzi sprawdzi�.
Uda�, �e kontroluje wi�zy. W rzeczywisto�ci poprzecina� rzemienie.
- Wszystko w porz�dku! - upewni� �o�nierzy. - Mo�emy by� ca�kiem spokojni.
Szli dalej. Na najbli�szym rogu ulicy jeden z �o�nierzy przera�liwie krzykn�� i upad� na chodnik.
- Co si� sta�o, u licha?! - zawo�a� Grandeprise.
- Do pioruna! - zakl�� �o�nierz. - M�j aresztant wyrwa� si�, przewr�ci� mnie na ziemi� i uciek�!
- Za nim!
�o�nierz pobieg�, trzymaj�c karabin w r�ku. Nie strzela� jednak, poniewa� w ciemno�ciach nic nie widzia�.
- A ty - zwr�ci� si� Grandeprise do drugiego konwojenta - dobrze pilnuj swojego wi�nia. Mia�bym si� z pyszna, gdyby�my nie dostali zbiega.
- Niech si� pan nie martwi, kapitanie - uspokaja� �o�nierz. - Na pewno go z�apie, Ach, ach...!
- Co znowu?
Francuz le�a� na ziemi, jak przed chwil� jego kolega i wrzeszcza�:
- Ale� mnie zdzieli�!
- Do kro�set! Co z was za fajt�apy! Gdzie aresztant?
- Uciek� - odpowiedzia� �o�nierz dr��cym g�osem.
- Ruszaj szybko za nimi! Nie oci�gaj si�, bo b�dziesz mia� ze mn� do czynienia! Niech ci� diabli porw�, je�eli go nie schwytasz!
Przestraszony �o�nierz pobieg� ile si� w nogach.
Zaledwie przebrzmia�o echo jego krok�w, Grandeprise zawr�ci�.
- A to spryciarze! - mrucza� z zadowoleniem. - Z tych za� Francuz�w istne ciamajdy. Nic nie zauwa�yli. Zdziwi�bym si�, gdybym tu gdzie� nie spotka� moich "wi�ni�w".
I rzeczywi�cie. Po chwili zbli�y�y si� do niego dwie postacie.
- Melduj�, �e jestem, kapitanie - szepn�a jedna.
- Ja r�wnie� - doda�a druga.
- Gdzie �o�nierze? - zapyta� Landola.
- Daleko! - my�liwy u�miechn�� si� szeroko.
- A to g�upcy! Ale nasze szcz�cie, �e nie wzi�li latarek.
- No w�a�nie - doda� Cortejo. - Powiedz nam teraz, senior Grandeprise, sk�d masz ten str�j.
- To dziecinnie proste - roze�mia� si� traper. - Po prostu powali�em pewnego oficera i rozebra�em go.
- Do kro�set! Co za odwaga! A co z oficerem?
- Zapewne le�y jeszcze tam, gdzie go zostawi�em. Zakneblowa�em mu usta, �eby nie m�g� krzycze� i nie wezwa� pomocy. Zaraz go odszukam i oddam mu mundur. Chod�cie tam ze mn�!
Tymczasem Kurt i marynarz Peters rozstali si� z alkaldem i wr�cili do ober�y. S�pi Dzi�b nie m�g� usiedzie� na miejscu, nie m�wi�c ju� o spaniu. Na prerii, w lesie, gdy nieraz mu przysz�o samemu pilnowa� je�c�w, doskonale wiedzia�, �e nie uciekn�. Ale tu... Intuicja mu m�wi�a, �e doz�r w wi�zieniu jest niedostateczny. Bo jak�eby inaczej, gdy mia� przyk�ady, �e �wczesne w�adze w Meksyku poczyna�y sobie nieraz bardzo nieroztropnie i lekkomy�lnie. Wzi�� rewolwer, n� i wykrad� si� z ober�y.
- Kalkuluj� - mrukn�� do siebie - �e pomyszkowa� nie zawadzi. Szed� w�sk� uliczk�, otoczon� grubymi murami. By�y ciemne, niewysokie. Po jednej stronie tworzy�y w�ski k�t, jeszcze ciemniejszy ni� pogr��ona w mroku uliczka. S�pi Dzi�b skrada� si� bezszelestnym krokiem do�wiadczonego trapera. W pewnej chwili wyda�o mu si�, �e s�yszy w owym k�cie jakie� szmery.
Podszed� bli�ej. Na ziemi co� si� poruszy�o. Pochyli� si� trzymaj�c n� w r�ku. Pr�dko jednak schowa� go, bo zobaczy� p�nagiego m�czyzn�, z wi�zami na r�kach i nogach, w dodatku zakneblowanego; obok wala�y si� jakie� rzeczy. Wyj�� mu knebel z ust, ale na wszelki wypadek pozostawi� wi�zy.
- Hej, przyjacielu, kim jeste�?
- Mon Dieu! Co za szcz�cie, �e mog� zn�w oddycha�.
- Co mnie obchodzi pa�ski oddech? Chc� wiedzie�, kim jeste�!
- Francuskim oficerem. Nazywam si� Durand.
- Takie bajki mo�e pan opowiada� komu innemu! Oficer nie da�by si� tak �atwo napa�� i zwi�za�.
- Nagle dosta�em cios w g�ow� i straci�em przytomno��.
- Oto skutki przytomno�ci w g�owie zamiast w pi�ciach. Nawet rozebrano pana. Po co?
- Sk�d mog� wiedzie�? Niech mnie pan rozwi��e, prosz�.
- Tylko powoli. Przede wszystkim musz� si� zorientowa� w sytuacji. Tu le�y jakie� ubranie.
- To moje.
- E... Czy�by kapitan francuski nie nosi� munduru?
- Ale� mia�em mundur!
- A tu widz� wysokie, ordynarne buty, p��cienne spodnie, star� kurtk�, we�nian� chustk�, zniszczony pasek sk�rzany i kapelusz, kt�ry wygl�da jak �eb wielkiego czarnego kocura.
- Do kro�set! To nie moje rzeczy. Nale�� do tego, co na mnie napad�. Nosi� ciemny kapelusz z szerokim rondem.
- A wi�c to jego ubranie, a on w�o�y� pa�ski mundur. Ale jak do tego dosz�o?
- Wracaj�c z tertulii, spotka�em cz�owieka, kt�ry zapyta�, czy nie jestem kapitanem... Nie pami�tam nazwiska, jakie wymieni�. Odpowiedzia�em, �e nie. A on na to: "I ja nie!" i uderzy� mnie tak mocno w g�ow�, �e upad�em straciwszy przytomno��.
- Do licha! Tak bij� tylko my�liwi. Jego �achmany zreszt� maj� zapaszek prerii; s� twarde i grube, pe�ne brudu i przepocone. Czy�by ten cz�owiek by� strzelcem z sawanny?
- Nie wiem. Uwolnij mnie z wi�z�w, monsieur, b�agam! S�piemu Dziobowi co� za�wita�o w g�owie.
- Gdzie na pana napadni�to? - spyta�. - Mo�e w pobli�u muru wi�ziennego?
- Tak, niedaleko.
- Ot� to! Na cmentarzu nie schwytali�my przecie� wartownika. A kto najbardziej nadaje si� na wartownika? Cz�owiek z prerii.
- Nie rozumiem - j�kn�� oficer.
- To zupe�nie niewa�ne. Dosy�, �e ja rozumiem. Niech pan tu pole�y spokojnie. Zaraz wracam.
Szybko oddali� si� w kierunku wi�zienia. Zawiedziony oficer zawo�a� w �lad za nim:
- Na mi�o�� bosk�, nie zostawiaj pan bezbronnego cz�owieka! S�pi Dzi�b uda�, �e nie s�yszy. Biegiem dotar� do wi�zienia.
Kiedy zadzwoni�, wartownik ospa�ym g�osem zapyta�:
- Kto tam?
- S�pi Dzi�b.
- Nie znam pana.
- Nie musisz. Otworzy�!
- Nie wolno mi. W nocy mog� otwiera� tylko urz�dnikom.
- By�em tutaj z dwoma aresztowanymi.
- Aha... Ale alkald by� z wami.
- Niech to piorun strzeli! W dodatku nie mog� sobie nawet splun�� przez mur! Czy ci aresztowani s� w wi�zieniu?
- Nie, ju� nie.
- Do stu tysi�cy diab��w! Gdzie� si� podziali?!
- Pewien francuski kapitan zabra� ich.
- Wi�c jego wpu�cili�cie, co? No, tak! �otr�w si� wpuszcza do tej budy, a dla uczciwych ludzi wst�p wzbroniony! G�upcze! Ten "kapitan" nie jest wcale oficerem, tylko zwyczajnym opryszkiem, oszustem! Nie dziwi� si�, �e wasz cesarz wysy�a tutaj takich os��w jak ty! C�by pocz�� u siebie z takimi t�pakami.
- Hola! - zawo�a� wartownik, przekr�caj�c klucz w zamku. - Prosz� do �rodka, droga wolna!
- Dzi�kuj� pi�knie! Mog� wej��, poniewa� nawymy�la�em troch�, co? Oczywi�cie, mam wej�� po to, aby�cie mnie uwi�zili? Nic z tego. Nie taki g�upiec ze mnie! Je�eli macie puste cele, daj si� zamkn�� za mnie! Polecam si� pami�ci!
Wartownik wyszed� z bramy, chc�c go z�apa�, ale S�pi Dzi�b przepad� ju� za rogiem ulicy. Po chwili sapa� w�ciek�y przy le��cym na ziemi oficerze.
- Nareszcie pan wr�ci�! - ucieszy� si� Francuz. - S�dzi�em, monsieur, �e mnie pan tu zostawi.
- Chcia�em si� tylko przekona�, czy m�wi� pan prawd�. I wszystko si� zgadza.
- Prosz� uwolni� mnie z wi�z�w!
- Na razie, mimo najlepszych ch�ci, nie mog�. Musz� schwyta� tego �otra, z kt�rym pan mia� do czynienia. Niech my�li, �e le�y pan w tym samym miejscu, gdzie pana pozostawi�. Napad� na pana jedynie dlatego, �e potrzebny mu by� mundur. Na pewno wr�ci, by go odda�. Uwaga! Kto� nadchodzi... - Wyt�y� s�uch. - To kroki trzech m�czyzn, jeden ma ch�d cz�owieka z sawanny. A wi�c ci, na kt�rych poluj�. Musz� zakneblowa� panu usta. Udaj, monsieur, �e jeste� jeszcze ci�gle nieprzytomny, bo znowu mog�oby przydarzy� ci si� co� z�ego.
Zanim oficer zorientowa� si�, mia� zakneblowane usta, a traper przeskoczy� przez mur i ukry� si� za nim. M�g� st�d s�ysze� ka�de s�owo.
Id�cy zatrzymali si�. Poszeptali mi�dzy sob� i jeden z nich podszed� do Francuza.
- Do kro�set, musia�em tym razem mocno uderzy�! - zauwa�y� p�g�osem, pochylaj�c si� nad oficerem. - Ta szelma ci�gle nieprzytomna.
- Mo�e go pan zabi�?
- Nie. Oddycha normalnie. Zdejm� mundur i po�o�� obok.
- A wi�zy?
- Uwolni� go z nich; kiedy wr�ci mu �wiadomo��, b�dzie m�g� odej��.
- No to r�b pan swoje, a my idziemy st�d. Mamy jeszcze co� do za�atwienia. Spotkamy si� przed gospod� albo w naszym pokoju.
- Dobrze.
Cortejo i Landola oddalili si�:. Po chwili notariusz zapyta�:
- Dlaczego pan sk�ama�? Przecie� dzi� nie mamy ju� nic do roboty.
- Nie domy�la si� senior? Chcia�em si� go po prostu pozby�.
- Jak�e to? Przecie� przyjdzie do gospody.
- Ale nas ju� tam nie zastanie. Musimy natychmiast opu�ci� miasto.
- To niemo�liwe! Nie zrealizowali�my jeszcze naszego zadania.
- Plany si� pokrzy�owa�y. To chyba i dla pana jasne. Wr�cimy do gospody potajemnie i zabierzemy z pokoju tylko to, co niezb�dne. Gdy Grandeprise zobaczy, �e s� nasze rzeczy, b�dzie czeka� przez kilka dni przekonany, �e wr�cimy.
- A potem pojedzie do Santa Jaga i tam nas znajdzie - obruszy� si� Cortejo.
- Do tego czasu wszystko si� wyja�ni.
- Jak si� tam dostaniemy? Przecie� nie mo�emy i�� pieszo.
- Widzia�em w pobli�u naszego zajazdu szyld jakiego� handlarza koni. Kupimy od niego wierzchowce.
- A wi�c pospieszmy si�, musimy odjecha�, zanim wr�ci pa�ski brat.
Do swego pokoju w gospodzie weszli przez okno. Zabrali najpotrzebniejsze drobiazgi i t� sam� drog� wydostali si� na ulic�. Nikt ich nie widzia�.
Handlarz ju� spa�. Obudzili go energicznym pukaniem. Powiedzieli mu, �e przybyli do stolicy z Queretaro na wynaj�tych koniach. Poniewa� musz� natychmiast jecha� do Puebli, potrzebne im s� nowe, silne wierzchowce. Zap�ac� dobrze. Handlarz zaprowadzi� ich do stajni i szybko dobili targu.
W tym czasie Grandeprise zmitr�y� dobre kilka minut przy pozornie nieprzytomnym oficerze. Uwolni� go z wi�z�w i knebla, sam rozebra� si� z munduru i w�o�y� w�asne �achy, a Francuza nakry� kurtk� i spodniami uniformu. Jeszcze raz sprawdziwszy, �e jego ofiara oddycha, poszed� w stron� gospody.
Teraz S�pi Dzi�b przeskoczy� mur i nie zatrzymuj�c si� ani na chwil� przy oficerze, pospieszy� za oddalaj�cym si� nieznajomym, aby, nie zauwa�ony, m�g� i�� za nim krok w krok, zdj�� buty.
Grandeprise zatrzyma� si� przed gospod� i nerwowo przemierza� ulic� w t� i z powrotem. Przeci�gaj�ce si� czekanie nudzi�o go wida�, bo prze�azi przez p�ot, by w�lizgn�� si� do budynku tylnym wej�ciem.
S�pi Dzi�b, pogr��ony w rozmy�laniach, poszed� uliczk� do ko�ca i z daleka obserwowa� gospod�. Noc mia�a si� ku ko�cowi. Us�ysza�, �e w jednym z s�siednich obej�� otworzono bram�. Odwr�ci� si� w tamtym kierunku i zobaczy�, �e wyjechali przez ni� dwaj je�d�cy. W bramie sta� jaki� cz�owiek i �egna� podr�nych:
- Adios, seniores! Szcz�liwej podr�y!
- Adios! - odpowiedzia� jeden z je�d�c�w. - Musz� przyzna�, �e ubili�my dobry interes.
S�pi Dzi�b wyt�y� s�uch.
- Na Boga! - mrukn��. - Ten cz�owiek ma g�os podobny do osobnika, kt�ry rozmawia� z owym dziwnym traperem tam pod murem, gdzie le�a� rozebrany do gaci oficer. Ale jak to mo�liwe? Przecie� Landola i Cortejo wr�cili do gospody. Trzeba to sprawdzi�.
Pobieg� do gospody.
- Do stu tysi�cy diab��w! - mrucza�. - Na tym pod�ym �wiecie najlepsi ludzie bywaj� oszukiwani przez sfor� �ajdak�w.
Zadzwoni� do drzwi frontowych. Dopiero na trzeci dzwonek zjawi� si� str�. Mia� min� zaspan� i niezadowolon�.
- Kto to dzwoni o tak wczesnej porze?
- Ja - odpar� spokojnie S�pi Dzi�b.
- To widz�. Ale kim pan jest?
- Jestem nietutejszy.
- Od razu pozna�em. Czego pan chce?
- Porozmawia� z panem.
- A ja nie mam ochoty. Id� dalej spa�!
Usi�owa� zamkn�� bram�, ale S�pi Dzi�b po�o�y� mu r�k� na ramieniu i konfidencjonalnie zapyta�:
- Chwileczk�, m�j drogi. Czy wiesz, co to jest dolar?
- Pi�� razy tyle co frank.
- A wi�c dam ci dwa dolary albo dziesi�� frank�w, je�eli udzielisz mi informacji.
Podobna gratka niecz�sto trafia�a si� str�owi. Spojrza� z niedowierzaniem na rozrzutnego cudzoziemca i powiedzia�:
- Je�eli tak, senior, to prosz� da� pieni�dze!
- O, nie, m�j drogi. Naprz�d musz� wiedzie�, czy odpowiesz na moje pytania.
- Odpowiem.
- Bardzo mnie to cieszy. Oto dziesi�� frank�w.
Si�gn�� do kieszeni, wyci�gn�� sk�rzany woreczek i wr�czy� str�owi z�ot� dziesi�ciofrank�wk�.
- Dzi�kuj�, senior! Sen jest ka�demu cz�owiekowi bardzo potrzebny, ale za taki napiwek jestem zawsze do us�ug. Pytaj, senior!
- Czy du�o go�ci macie dzi� w gospodzie?
- Niewielu. Dziesi�ciu, mo�e dwunastu.
- Czy znajduje si� w�r�d nich tr�jka, kt�ra zaj�a wsp�lny pok�j?
- Nie. Jeden mieszka oddzielnie, a dw�ch razem. To senior Antonio Veridante i jego sekretarz. Przyby� wprawdzie z nimi jaki� trzeci, ale nie wiem, jak on si� nazywa. Ubiera si� bardzo skromnie, jak biedny vaquero lub traper.
- Czy ci trzej m�czy�ni wyszli wieczorem?
- Tak, o zmroku.
- I wr�cili?
- Nie widzia�em.
- Chcia�bym zamieni� z tym traperem czy vaquerem kilka s��w. Czy to si� da zrobi�?
- A wyt�umaczy mnie pan, gdy go zbudz�, o ile oczywi�cie jest w domu?
- Jest w domu. Usprawiedliwi� pana. Czy jest tu jakie� miejsce, gdzie m�g�bym porozmawia� z nim bez skr�powania?
- W jego pokoju. Jak mam pana przedstawi�?
- Powiedz, �e chce z nim m�wi� don Yelasco d'Alcantara y Porfiro de Rianza y Allende de Salvado y Caranza de Vesta-Vista-Vusta.
S�pi Dzi�b wyrecytowa� nazwisko z min� tak wynios��, �e str� nie w�tpi� o jego autentyczno�ci. Odszed�, by spe�ni� polecenie. Szybko przemierzy� podw�rze i lekko zastuka� do drzwi jednego z pokoi go�cinnych. Grandeprise nie spa�, wr�ci� bowiem dopiero przed kilkoma minutami. Le�a� ubrany w hamaku.
- Kto tam? - zapyta�.
- S�u�ba. Czy mog� wej��?
- Prosz�. O co chodzi? - doda�, gdy str� stan�� w progu.
- Senior, kto� chcia�by z panem m�wi�. To szlachcic wysoko urodzony. Nazywa si� don... don... don Alcantara de Velasco... y... y... y... Strasznie d�ugie nazwisko.
- Jestem bardzo ciekaw tej wizyty. Niech wejdzie!
Gdy str� si� oddali�, Grandeprise zapali� �wiat�o i sprawdzi�, czy rewolwer jest na�adowany.
Wszed� nieznajomy. Obaj spojrzeli na siebie ze zdumieniem. Takiego spotkania ani jeden, ani drugi si� nie spodziewa�.
- Do licha! - zawo�a� S�pi Dzi�b. - Grandeprise!
- Do kro�set! S�pi Dzi�b! Pan tutaj! Jakim cudem pan si� znalaz� w Meksyku? Spotka�em przecie� seniora z Juarezem i... i...
- Nawet mia�em sposobno�� - przerwa� mu S�pi Dzi�b - obserwowa� pa�ski odwr�t znad Rio del Norte. Nazwisko ma pan ca�kiem, ca�kiem, ale kojarzy mi si� z czym� obrzydliwym. Znam pewnego nicponia, kt�ry tak samo si� nazywa.
- Tounds! Zna go pan?
- Nawet bardzo dobrze! Osobi�cie i ze s�yszenia.
- Naprawd�? Od dawna szukam tego �otra!
S�pi Dzi�b obrzuci� go przenikliwym spojrzeniem.
- Hm, hm. I nie znalaz� go pan jeszcze?
- Niestety - przyzna� ze smutkiem i z�o�ci� Grandeprise.
- Hm, hm. A ja my�la�em, �e traperzy maj� dobre oczy.
- Zdaje mi si�, �e mam wzrok nie najgorszy.
- Tak, ale mam w�tpliwo�ci, czy umie go pan u�ywa�. Grandeprise zas�pi� si�.
- Chce mnie senior obrazi�?
- Sk�d�e znowu! Usi�d�my i porozmawiajmy szczerze. Usiad� na krze�le, splun�� energicznie i odgryz�szy spory kawa� prymki, zacz�� m�wi�:
- Niech si� pan nie unosi, ale wydaje mi si�, �e jest pan albo wielkim �otrem, albo g�upcem...
Grandeprise zerwa� si� b�yskawicznie z hamaka i wyci�gn�� rewolwer. Staj�c przed S�pim Dziobem, zawo�a� ostrym tonem:
- Do wszystkich diab��w! Jakim prawem pozwala sobie pan na takie obelgi?!
S�pi Dzi�b ani drgn��, skin�� tylko spokojnie g�ow�.
- Rozumiem, �e jako my�liwy chcia�by pan broni� swego honoru za pomoc� kuli. Czy nie mo�na inaczej? Niech pan pomy�li.
- Jestem przekonany, �e master nic mi nie udowodni.
- Schowaj pan rewolwer i pos�uchaj. Je�eli oka�e si�, �e nie mam racji, ch�tnie stan� do walki.
Grandeprise nie schowa� jednak rewolweru; siadaj�c z ponur� min� w hamaku, po�o�y� go obok siebie.
- M�w pan! Ale uwa�aj na s�owa. Jedno za wiele i wpakuj� ci kul� w �eb.
- Albo ja - u�miechn�� si� S�pi Dzi�b. - Wydaje si� panu, �e mnie zna, ale to nieprawda. Mog�em dzisiaj ju� parokrotnie strzeli� do pana. A przecie� nie zrobi�em tego. Odpowiedz szczerze: by� senior w Veracruz?
- By�em.
- Tam pozna� pan dw�ch m�czyzn, seniora Veridante i jego sekretarza? Wczoraj przybyli�cie razem do Meksyku? Wieczorem za� strzeg� pan bramy cmentarnej, podczas gdy tamci dokonali zbeszczeszczenia zw�ok i oszustwa?
Grandeprise nie potrafi� ukry� zdziwienia i zaskoczenia.
- Sk�d pan to wie? - Zapyta�. - Tak, pilnowa�em bramy, ale o zniewa�eniu zw�ok lub oszustwie nie mo�e by� mowy.
- Jest pan przekonany?
- Przysi�gam na wszystkie �wi�to�ci!
- Chc� wierzy�. To przemawia�oby na pa�sk� korzy��, �e nie �otr z pana, ale naiwny g�upiec.
Wida� by�o, �e kolejna zniewaga mocno dotkn�a my�liwego. Zanim jednak zd��y� si� poderwa�, S�pi Dzi�b powiedzia� �agodnie:
- Tylko spokojnie, nie denerwuj si� pan. Mam dowody. Pa�scy dwaj towarzysze zostali dzisiaj aresztowani, prawda?
- Niestety.
- Pragn�c ich uwolni�, napad� senior na oficera?
- Do kro�set! Sk�d�e pan i to wie? - Grandeprise przerazi� si� nie na �arty. - Po prostu fortel traperski, z kt�rego jestem dumny. Mam nadziej�, �e jako kolega nie zdradzi mnie pan.
- Nie jestem donosicielem. Nie zazdroszcz� r�wnie� traperskiego fortelu, z kt�rego jest senior taki dumny. Czy mo�e pan powiedzie�, sk�d zna tego �otra, Grandeprise'a?
Traper Grandeprise zblad� jak �ciana.
- Powszechnie wiadomo, �e S�pi Dzi�b jest uczciwym cz�owiekiem i dzielnym westmanem. Tylko dlatego znosz� cierpliwie te obelgi. O�wiadczam te�, �e pirat Grandeprise jest moim najwi�kszym wrogiem. Szukam go od lat, aby si� z nim ostatecznie rozprawi�.
- Tak, tak - S�pi Dzi�b u�miechn�� si� dobrodusznie. - To zabawne. Szuka go pan, a mia� w r�ku. Podczas gdy ja wraz z towarzyszami m�czy�em si�, aby go znale�� i wsadzi� do ciupy, pan mu umo�liwi� ucieczk�. On za� wystrychn�� pana na dudka.
Pokr�tce opowiedzia� Grandeprise'owi histori� rodu Rodrigand�w. W miar� opowiadania twarz my�liwego przesz�a wszystkie stany emocji. S�ucha� bardzo uwa�nie. W pewnym momencie jednak nie wytrzyma� i wykrzykn�� ze z�o�ci�:
- Na Boga! Uratowa�em r�wnie� Pabla Corteja i jego c�rk�!
- Co?! - zdumia� si� tym razem S�pi Dzi�b.
- Tak. Teraz rozumiem wszystko! Bez mojej pomocy �lepy Pablo na pewno zgin��by w rzece czy w lesie, a jego c�reczka w wi�zieniu.
- Musi mi pan to szybko opowiedzie�!
- Oczywi�cie i to bardzo szczeg�owo. Mia� pan racj� nazywaj�c mnie g�upcem!
S�pi Dzi�b w milczeniu s�ucha� opowie�ci Grandeprise'a. W pewnym momencie wtr�ci�:
- Master! Ciesz� si� bardzo, �e odnalaz�em pana. Teraz wsp�lnie na pewno uda nam si� odszuka� zbieg�w. Dowiedz si� wi�c wreszcie, �e Antonio Veridante to sam Gasparino Cortejo!
- Nie mo�e by�!
- Ale� tak, na niby szuka twego brata. Dzi� wieczorem chcia� pod�o�y� nieboszczyka w pustej trumnie. Schwytali�my go, a pan i jego uwolni�.
- To nieprawda! - z rozpacz� zaprzeczy� Grandeprise.
- Czy wie pan, kto jest sekretarzem Veridantego, a w�a�ciwie Gasparina Corteja? To cz�owiek, kt�rego pan szuka. Enrique Landola, czyli pirat Grandeprise we w�asnej osobie!
Traper zaniem�wi� z wra�enia. Zerwa� si� jak oparzony z hamaka. Zaskoczenie, zdziwienie, w�ciek�o�� i zraniona duma na zmian� pojawia�y si� na jego twarzy.
- Nie wierz�! To niemo�liwe! - zawo�a� wreszcie. - To nie m�g� by� Enrique!
- A jednak... Po prostu po raz kt�ry� zakpi� sobie z seniora. I gdy ju� zosta� przez nas uwi�ziony, to pan w�asnymi r�kami go uwolni�. A wi�c ta �mija w ludzkim ciele w dalszym ci�gu b�dzie zatruwa� �wiat!
Grandeprise by� zdenerwowany do granic wytrzyma�o�ci. W g�owie mu si� nie mie�ci�o, jak to si� sta�o, �e pirat go oszuka�. G�o�no te� pow�tpiewa�:
- Pozna�bym chyba swego przyrodniego brata!
- Co takiego? A wi�c to a� tak bliskie pokrewie�stwo?
- Niestety. Cierpi� z tego powodu przez cale �ycie. Nie, stanowczo zaprzeczam: to nie by� on!
- Phi! Czy�by pan nie zauwa�y�, �e obydwaj byli ucharakteryzowani?
My�liwemu wreszcie spad�y �uski z oczu.
- Wielki Bo�e - biadoli� - a wi�c to naprawd� on. Teraz rozumiem, dlaczego momentami zastanawia�em si� sk�d znam jego g�os. Ale� jestem g�upcem nad g�upcami! Mo�e mnie pan nawet dosadniej nazwa�. Zas�u�y�em na to.
- No, no - uspokaja� go S�pi Dzi�b, u�miechaj�c si� dobrodusznie. - �wiadomo�� w�asnych b��d�w jest pierwszym krokiem do m�dro�ci.
- Ale skutki, skutki! - westchn�� Grandeprise. - Pan za to jest chyba wszechwiedz�cy. Sk�d pan wie na przyk�ad, �e by�em na cmentarzu i napad�em na oficera oraz uwolni�em wi�ni�w?
S�pi Dzi�b, nie chc�c d�u�ej m�czy� Grandeprise'a, opowiedzia� mu wszystko dok�adnie.
- Kalkuluj� jednak - o�wiadczy� na koniec - �e jest pan dzielnym cz�owiekiem. W dodatku my obaj, jako traperzy, post�pujemy zgodnie z prawami prerii i d�ungli i nie obchodz� nas jakie� tam ustawy czy kodeksy. Dlatego przekonam naszych towarzyszy, aby przyj�li pana do kompanii. Tym bardziej, �e dzi�ki panu wiemy, i� Corteja i Landoli nale�y szuka� w klasztorze della Barbara w Santa Jaga.
Twarz Grandeprise'a rozja�ni�a si�.
- Ale co do tego ostatniego zdania - powiedzia� - to si� pan myli. Oni s� niedaleko. Nawet bardzo blisko.
- Nie uwierz�, p�ki si� nie przekonam - skrzywi� si� S�pi Dzi�b. - A wi�c, wed�ug pana, oni s� tu w gospodzie?
- Oczywi�cie. Mo�emy zaraz i�� do nich.
- Dobrze, wi�c chod�my, chocia� przeczucie m�wi mi co� innego.
Po cichu, ostro�nie, aby nikogo nie zbudzi�, przeszli do pokoju zajmowanego przez Corteja i Landol�. By� pusty.
- Musz� wr�ci�! - upiera� si� Grandeprise.
- Tak pan s�dzi? To� ostatni g�upcy tak by post�pili! A za takich ich nie uwa�am. Przecie� wie�� o fa�szywym oficerze i zbieg�ych wi�niach szybko rozejdzie si� po mie�cie i zaraz rozpoczn� si� poszukiwania. Na pewno ju� ich nie ma w Meksyku.
- Ale� nie mogli mnie zostawi�! Dlaczego nie? Prosz� tylko spojrze�!
O�wietli� latark� pod�og�, podni�s� co� i poda� Grandeprise'owi.
- Co to?
- Nie poznaje pan?
- B�oto. Jeszcze mokre i mi�kkie.
- No w�a�nie. Kiedy opu�cili gospod�?
- Wieczorem.
- A ta grudka jest �wie�a, najwy�ej sprzed godziny. A wi�c byli tutaj.
- Do stu tysi�cy diab��w! Zn�w ma pan racj�! Ale teraz ju� mi nie uciekn�. Na pewno pojechali do Santa Jaga. Tam ich schwytamy!
- Przedtem jednak pan nie mo�e da� si� z�apa� policji. Dlatego te� prosz� pos�ucha� mojej rady i natychmiast wynie�� si� z gospody.
- Dobrze. Ale dok�d?
- Oczywi�cie zabior� pana ze sob�. Str�owi da�em napiwek, tak �e uwa�a mnie za wielkiego, godnego szacunku seniora. Niech mu pan tylko zap�aci za nocleg i jad�o, a spokojnie opu�cimy gospod�.
Tak si� te� sta�o. Kiedy przechodzili obok domu handlarza ko�mi, zatrzymali si�. Przed bram� sta� ten sam cz�owiek, kt�ry �egna� Corteja i Landol�. Domy�laj�c si