2147

Szczegóły
Tytuł 2147
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2147 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2147 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2147 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

STEPHEN KING CUJO (PRZE�O�Y�: JACEK MANICKI) Wzgl�dem cierpienia oni nigdy si� nie mylili, Ci Dawni Mistrzowie, dobrze rozumieli Jego ludzki wymiar: �e przyt�acza, Kiedy kto� inny akurat je albo otwiera okno, Albo po prostu idzie sobie zwyczajnie... W. H. Auden, "Musee des Beaux Arts" Stary Blue pad�, i pad� z takim fasonem, �e zadr�a�a ziemia w ogr�dku za domem. Srebrny szpadel porwa�em, gr�b mu wykopa�em I spu�ci�em go tam na z�otym �a�cuchu, Z ka�dym ogniwem wywo�uj�c jego imi� w duchu: "Do nogi, stary Blue, dobry piesku, przyjd� tu". Piosenka ludowa Bzdura, tutaj wszystko jest w porz�dku. Profesor od Chrupek Skarpa Ksi��k� t� po�wi�cam memu bratu Davidowi, kt�ry przeprowadza� mnie za r�czk� przez West Broad Street i kt�ry nauczy� mnie robi� bocianiki ze starych wieszak�w na ubrania. Sztuczka ta by�a tak cholernie przemy�lna, �e do dzi� j� stosuj�. Kocham Ci�, Davidzie. Pewnego razu, nie tak dawno temu, ma�e miasteczko Castle Rock w Maine nawiedzi� potw�r. Zabi� kelnerk� Alm� Frechette w 1970; kobiet� o nazwisku Pauline Toothaker i uczennic� szko�y �redniej Cheryl Moody w 1971; �adn� dziewczyn� o nazwisku Carol Dunbarger w 1974; nauczycielk� Ett� Ringgold jesieni� 1975 - i na koniec maturzystk� Mary Kate Hendrasen wczesn� zim� tego samego roku. Nie by� wilko�akiem, wampirem, upiorem ani �adnym innym tajemniczym stworem z zakl�tego lasu, ani ze �nie�nych pustkowi; by� zwyczajnym gliniarzem z problemami psychicznymi i seksualnymi i nazywa� si� Frank Dodd. Pewnemu zacnemu cz�owiekowi o nazwisku John Smith jakim� sposobem uda�o si� ustali� jego nazwisko, ale zanim go uj�to, Frank Dodd - i mo�e dobrze, �e tak si� sta�o - sam odebra� sobie �ycie. Ten tragiczny fina� wywo�a�, ma si� rozumie�, pewien szok, ale miasteczko ogarn�a przede wszystkim rado��, rado��, �e potw�r, kt�ry nawiedza� sny tylu os�b, nie �yje. Wraz z Frankiem Doddem pogrzebano miasteczkowe koszmary. Jednak nawet w naszym o�wieconym stuleciu, kiedy tak wielu rodzic�w u�wiadamia sobie, jak �atwo na ca�e �ycie okaleczy� psychik� dziecka, z pewno�ci� znalaz� si� w Castle Rock jaki� rodzic lub babka, kt�rzy przywo�ywali swe dzieci czy wnuki do porz�dku gro�b�, �e je�li nie b�d� pos�uszne, je�li nie b�d� grzeczne, zabierze je Frank Dodd. I z pewno�ci� zapada�a wtedy martwa cisza, a spogl�da�y l�kliwie w ciemne okna i wyobra�a�y sobie za nimi Franka Dodda w l�ni�cej, czarnej, winylowej pelerynie, Franka Dodda, kt�ry dusi... i dusi... i dusi. "On tam jest - s�ysz� ju� szept babki, a wiatr zawodzi w kominie i w�szy wok� pokrywki starego garnka na piecu. - On tam jest, i jak nie b�dziecie grzeczne, to kto wie, czy nie zobaczycie jego twarzy zagl�daj�cej przez okno waszej sypialni, kiedy wszyscy w domu, opr�cz was, b�d� ju� spali; kto wie, czy nie zobaczycie, jak u�miechni�ty, z lizakiem, kt�rym zatrzymywa� samochody, �eby przeprowadzi� ma�e dzieci przez jezdni�, w jednej r�ce i z brzytw�, kt�r� odebra� sobie �ycie, w drugiej, wygl�da na was w �rodku nocy ze �ciennej szafy... a wi�c sza, dzieci... sza... sza...". Ale dla wi�kszo�ci mieszka�c�w miasteczka sprawa by�a zamkni�ta, i kropka. Niew�tpliwie ten i �w nadal miewa� koszmarne sny, niew�tpliwie zdarza�o si� i teraz, �e to czy inne dziecko nie mog�o zmru�y� w nocy oka, a opuszczony dom Dodda (bo jego matka zmar�a wkr�tce po nim na zawa� serca) szybko zyska� sobie reputacj� nawiedzonego i zacz�to omija� go z dala; by�y to jednak zjawiska przej�ciowe - nieuniknione efekty uboczne serii bezsensownych morderstw. Mija� czas. Up�yn�o pi�� lat. Potwora nie by�o, potw�r nie �y�. Frank Dodd dawno zgni� w trumnie. Tylko �e potwory nigdy nie umieraj�. Czy b�dzie to wilko�ak, czy wampir, czy upi�r, czy tajemniczy stw�r z pustkowi. Potwory nie umieraj�. I potw�r nawiedzi� Castle Rock znowu wiosn� 1980 roku. W maju tego roku czteroletniego Tada Trentona obudzi�a pewnej nocy, zaraz po dwunastej, potrzeba udania si� do �azienki. Wsta� z ��ka i �ci�gaj�c po drodze spodenki od pi�amy pocz�apa� zaspany w kierunku bia�ego �wiat�a wlewaj�cego si� klinem przez uchylone drzwi. Wysiusia� si� za wszystkie czasy, spu�ci� wod� i wr�ci� do ��ka. Przykrywa� si� w�a�nie kocem, kiedy nagle zauwa�y� tego stwora w �ciennej szafie. Warowa� tu� przy pod�odze, ogromne barki stercza�y mu nad przekrzywionym �bem, a jego �lepia przypomina�y jarz�ce si� bursztynowe dziury - co� jakby p� cz�owiek, p� wilk. �lepia poruszy�y si�, �ledz�c Tada, kt�ry ze staj�cymi d�ba w�osami, z nieprzyjemnym uczuciem mrowienia w kroczu, oddychaj�c z po�wistem przez �ci�ni�te gard�o, usiad� powoli na ��ku: ob��kane �lepia si� �mia�y, obiecywa�y straszn� �mier� przy wt�rze wrzask�w, kt�rych nikt nie us�yszy. Tad Trenton s�ysza� bulgotliwy warkot stwora; czu� jego zalatuj�cy zgnilizn� oddech. Zakry� r�czkami oczy, spazmatycznym haustem wci�gn�� powietrze w p�uca i krzykn��. St�umiony okrzyk w s�siednim pokoju. Ojciec. Przestraszone: "Co to by�o?" - z tego samego pokoju. Matka. Tupot nadbiegaj�cych st�p. Kiedy wpadali do pokoju, Tad odwa�y� si� zerkn�� przez paluszki i zobaczy� go tam, w szafie, warcz�cego, odgra�aj�cego si�, �e owszem, przyszli, ale na pewno sobie p�jd�, a wtedy... Zapali�o si� �wiat�o. Vic i Donna Trentonowie podeszli do ��ka i wymienili nad kredowobia�� twarzyczk� i wytrzeszczonymi oczami synka zaniepokojone spojrzenia. - A m�wi�am, �e trzy hot dogi to za du�o, Vic! - powiedzia�a, nie, wyrzuci�a z siebie matka. A wtedy tatu� przysiad� na ��ku i otaczaj�c Tada ramieniem, zapyta�, co si� sta�o. Ch�opiec odwa�y� si� spojrze� znowu w paszcz� swojej szafy. Potwora nie by�o. Zamiast jakiej� wyg�odnia�ej bestii, kt�r� przed chwil� widzia�, zobaczy� tylko dwie kupki niedbale rzuconych ciep�ych koc�w z zimowej zmiany, kt�rych Donna nie zd��y�a jeszcze wynie�� na strych. Le�a�y na krze�le, na kt�rym zwyk� stawa� Tad, kiedy potrzebowa� czego� z najwy�szej p�ki szafy. Zamiast kud�atego tr�jk�tnego �ba, przekrzywionego na bok w jakim� drapie�nym, taksuj�cym sk�onie, na wy�szej z dw�ch kupek ujrza� swojego pluszowego misia. Zamiast przepastnych, z�owrogich, bursztynowych �lepi patrzy�y na Tada przyjazne, br�zowe, szklane paciorki, kt�rymi obserwowa� �wiat jego mi�. - Co si� sta�o, Tadder? - spyta� znowu tatu�. - Tam by� potw�r! - krzykn�� Tad. - W mojej szafie! - I wybuchn�� p�aczem. Teraz na ��ku usiad�a tak�e mamusia; rodzice zacz�li tuli� go do siebie i uspokaja�, jak umieli. Zapewniali go, �e �adnych potwor�w nie ma; �e to by� tylko z�y sen. Mamusia wyja�ni�a, �e cz�sto cienie potrafi� wygl�da� jak z�e stwory, kt�re czasami ogl�da si� w telewizji albo w komiksach, a tatu� powiedzia�, �e wszystko jest w porz�dku, wszystko dobrze, �e w ich mi�ym domku nic nie mo�e wyrz�dzi� mu krzywdy. Tad kiwa� g�ow� i przyznawa�, �e tak w�a�nie musia�o by�, chocia� wiedzia�, �e tak nie by�o. Ojciec wyt�umaczy� mu jeszcze, �e w ciemno�ci dwie nier�wne kupki koc�w mog�y wygl�da� jak przygarbione ramiona, pluszowy mi� jak przekrzywiony �eb i �e �wiat�o padaj�ce z �azienki, odbijaj�c si� w szklanych oczkach misia, nadawa�o im wygl�d �lepi prawdziwego, �ywego zwierz�cia. - Teraz patrz - zako�czy� tatu�. - Obserwuj uwa�nie, Tadder. Tad obserwowa�. Ojciec wzi�� dwie kupki koc�w i wszed� z nimi do �ciennej szafy. Tad s�ysza� dobiegaj�cy stamt�d cichy stukot potr�canych wieszak�w na ubrania opowiadaj�cych w swoim wieszakowym j�zyku o tym, co robi tatu�. To by�o zabawne i ch�opczyk u�miechn�� si�. Mamusia zauwa�y�a to i r�wnie� si� u�miechn�a. Z ulg�. Tatu� wyszed� z szafy, wzi�� pluszowego misia i w�o�y� go w obj�cia Tada. - I ostatnia, co wcale nie znaczy, �e najmniej wa�na sprawa - powiedzia�, wykonuj�c zamaszysty gest r�k� i k�aniaj�c si� nisko, co tak spodoba�o si� Tadowi i mamusi, �e oboje zachichotali. - Krzes�o. Zamkn�� mocno drzwi szafy i przystawi� do nich krzes�o. Wr�ciwszy do ��ka Tada, nadal si� u�miecha�, ale oczy mia� powa�ne. - W porz�dku, Tad? - Tak - odrzek� ch�opiec, po czym przezwyci�aj�c wstyd, wyrzuci� z siebie: - Ale to tam by�o, tatusiu. Widzia�em. Naprawd�. - Wydawa�o ci si� tylko, �e co� widzisz - odpar� tatu� i wielk�, ciep�� d�oni� pog�aska� Tada po w�osach. - W twojej szafie nie by�o �adnego potwora. Potwor�w nie ma, synku. Istniej� tylko w bajkach i w twojej wyobra�ni. Tad przeni�s� wzrok z ojca na matk� i z powrotem, szukaj�c potwierdzenia w ich du�ych, kochanych twarzach. - Naprawd�? - Naprawd� - zapewni�a mamusia. - A teraz wsta� i id� zrobi� siusiu, kolego. - Ju� robi�em. W�a�nie dlatego si� obudzi�em. - Dobrze, dobrze - powiedzia�a, bo rodzice nigdy nie wierz� dzieciom. - W takim razie zr�b to dla mnie jeszcze raz, zgoda? Rad nierad poszed� zn�w do �azienki. - No i widzisz? - zauwa�y�a z u�miechem mama, patrz�c jak wyciska z siebie cztery mizerne kropelki. - Co� tam jednak by�o. Tad pokiwa� zrezygnowany g�ow�. Wr�ci� do ��ka. Opatulono go troskliwie i po�egnano ca�uskami. Ale kiedy matka z ojcem ruszyli w kierunku drzwi, strach spowi� Tada znowu niczym zimna b�ona pe�na mg�y. Niczym ca�un cuchn�cy nieuniknion� �mierci�. Oj, prosz�, pomy�la� - ale do g�owy nie przychodzi�o mu nic wi�cej, tylko to: Oj prosz�, oj prosz�, oj prosz�... Ojciec, zupe�nie jakby odebra� jego b�agaln� my�l, odwr�ci� si� w progu i z r�k� na wy��czniku �wiat�a powt�rzy�: - Potwor�w nie ma, Tad. - Tak, tatusiu - b�kn�� ch�opiec, bo w tym momencie oczy ojca wyda�y mu si� jakie� zatroskane, jakby tata sam nie by� do ko�ca przekonany i chcia�, �eby kto� go w tym utwierdzi�. - Potwor�w nie ma. Nie licz�c tego w mojej szafie, doda� w my�lach. �wiat�o zgas�o. - Dobranoc, Tad - dolecia� go ciep�y, pieszczotliwy szept mamy i ch�opiec wrzasn�� w duchu: Uwa�aj, mamusiu, one zjadaj� panie! Na wszystkich filmach �api� panie, wynosz� je gdzie� i zjadaj�! Oj prosz�, oj prosz�, oj prosz�... Ale rodzice wyszli. Czteroletni Tad Trenton le�a� w swoim ��ku sparali�owany strachem. Le�a� przykryty kocem po sam� brod�, tul�c do piersi pluszowego misia, a ze �ciany spogl�da� na niego Luke Skywalker; z drugiej �ciany u�miecha�a si� szelmowsko wiewi�rka stoj�ca na mikserze (Je�li �ycie obdarza ci� cytrynami, r�b cytronet�! - radzi�o puco�owate, u�miechni�te zwierz�tko); trzeci� �cian� okupowa�a pstra kompania z "Ulicy Sezamkowej": Wielki Ptak, Bert, Ernie, Oscar, Grover. Dobre totemy, dobra magia. Tylko to straszne zawodzenie wiatru, kt�ry �lizga si� po czarnych rynnach na dachu! Nie u�nie ju� tej nocy. Ale po pewnym czasie parali� zacz�� stopniowo ust�powa�, a napi�te mi�nie rozlu�ni�y si�. Tad powoli odp�ywa� w sen... I naraz nowy d�wi�k, bli�szy ni� zawodzenie nocnego wiatru za oknem, wyrwa� go gwa�townie z p�snu i kaza� szeroko otworzy� oczy. Zawiasy �ciennej szafy. Krrriiiiiiiii... Cichutki skrzyp, tak wysoki, �e s�yszany chyba tylko przez psy i ma�ych ch�opc�w, kt�rzy nie �pi� w nocy. Drzwi szafy otwiera�y si� powoli i nieub�aganie; martwa paszcza rozdziawiaj�ca si� cal po calu, a w niej ciemno��. W tej ciemno�ci za� czai� si� potw�r. Warowa� w tym samym miejscu co wcze�niej. U�miecha� si� do Tada, ogromne barki stercza�y mu nad przekrzywionym �bem, a �lepia o�ywiane szydercz� przebieg�o�ci� jarzy�y si� bursztynem. No i widzisz, Tad? - wyszepta�. - M�wi�em ci, �e sobie p�jd�. Zawsze w ko�cu odchodz�. A wtedy ja mog� wr�ci�. Lubi� wraca� i lubi� ciebie, Tad. Od tej pory b�d� chyba wraca� co noc i za ka�dym razem podejd� troch� bli�ej twojego ��ka... i jeszcze troch� bli�ej... a� kt�rej� nocy us�yszysz warczenie. Czyje� warczenie tu� obok, Tad, i to b�d� ja, i zanim zd��ysz ich zawo�a�, rzuc� si� na ciebie, a potem po�r�, i znajdziesz si� we mnie. Tad wpatrywa� si� w stwora ze swojej szafy z hipnotyczn�, trwo�n� fascynacj�. By�o w nim co�... co� mgli�cie znajomego. Co�, co jakby zna�. I to by�o w�a�nie najgorsze: jakby zna�, ale nie wiedzia� sk�d. Bo... Bo ja jestem szalony, Tad. Jestem tutaj. By�em tu ca�y czas. Kiedy� nazywa�em si� Frank Dodd i zabija�em panie, i mo�e je potem zjada�em. By�em tu przez ca�y czas, kr�ci�em si� w okolicy, przyk�ada�em ucho do ziemi. Jestem potworem, Tad, starym potworem, i b�d� ci� wkr�tce mia�. B�dziesz czu�, jak si� zbli�am... zbli�am... Stw�r z szafy przemawia� by� mo�e w�asnym, �wiszcz�cym oddechem Tada, a mo�e jego g�osem by�o zawodzenie wiatru za oknem. Zreszt� wszystko jedno. Ch�opiec s�ucha� s��w stwora sparali�owany przera�eniem, bliski omdlenia (jednak zupe�nie wybity ze snu); patrzy� na ten skryty w mroku, warcz�cy pysk, kt�ry jakby zna�. Nie za�nie ju� tej nocy - mo�e ju� nigdy nie za�nie. Ale gdzie� mi�dzy wp� do pierwszej a pierwsz� w nocy Tad znowu odp�yn�� w sen. P�ytki sen, w kt�rym �ciga�y go niezdarne futrzaste stwory z bia�ymi z�biskami. Wiatr podtrzymywa� d�ug� konwersacj� z rynnami. Sierp bia�ego wiosennego ksi�yca pi�� si� po niebie. Gdzie� w oddali, na jakiej� nieruchomej, pogr��onej w mrokach nocy polanie albo na biegn�cym mi�dzy sosnami le�nym dukcie, zaszczeka� w�ciekle pies i znowu zapad�a cisza. A w �ciennej szafie Tada Trentona czuwa�o co� o bursztynowych �lepiach. - To ty prze�o�y�e� z powrotem te koce? - spyta�a Donna m�a nast�pnego ranka. Sta�a przy kuchence i sma�y�a bekon. Tad siedzia� w drugim pokoju przed telewizorem i ogl�da� "The New Zoo Revue", zajadaj�c B�yskotki z trzymanej na kolanach miseczki. Pod handlow� nazw� B�yskotki kry�y si� chrupki firmy Sharp, a chrupki Sharpa Trentonowie dostawali za darmo. - Hmmmm? - mrukn�� pytaj�co Vic Trenton, zatopiony w lekturze dzia�u sportowego gazety. By� przeflancowanym nowojorczykiem i jak dot�d z powodzeniem opiera� si� pokusie kibicowania dru�ynie Red Sox. Ale fakt, �e Metsi rozpoczynaj� kolejny sezon kl�sk�, sprawia� mu masochistyczn� przyjemno��. - Koce. Te z szafy Tada. Znowu tam by�y. Krzes�o te� tam by�o, a drzwi znowu sta�y otworem. - Donna podesz�a do sto�u ze skwiercz�cym jeszcze bekonem na patelni. - To ty po�o�y�e� te koce z powrotem na krze�le? - Nie - mrukn�� Vic, przewracaj�c stron� gazety. - �mierdzi tam naftalin�, jak na zje�dzie kulek na mole. - Dziwne. Widocznie Tad sam musia� je prze�o�y�. Vic od�o�y� gazet� i spojrza� na �on�. - O czym ty m�wisz, Donna? - Pami�tasz jego z�y sen wczoraj w nocy...? - Jak�e m�g�bym zapomnie�? My�la�em, �e dzieciak umiera. Trz�s�o nim jak w konwulsjach. Pokiwa�a g�ow�. - Przywidzia�o mu si�, �e koce s� jakim�... - Wzruszy�a ramionami. - ...straszyd�em - doko�czy� za ni� Vic i u�miechn�� si�. - Chyba tak. Da�e� mu pluszowego misia, a koce wnios�e� w g��b szafy, ale kiedy dzisiaj s�a�am mu ��ko, one znowu le�a�y na krze�le. - Roze�mia�a si�. - Zajrza�am do �rodka i przez moment wydawa�o mi si�... - Teraz ju� wiem, po kim on to ma - mrukn�� Vic, si�gaj�c znowu po gazet�. Przechyli� przy tym g�ow� i mrugn�� do �ony weso�o. - Trzy hot dogi, jasny gwint. Kiedy Vic odjecha� ju� do pracy, Donna spyta�a Tada, dlaczego po�o�y� koce z powrotem na krze�le, skoro w nocy tak go przestraszy�y. Ch�opiec spojrza� na ni� i jego zazwyczaj pe�na �ycia, weso�a buzia poblad�a i przybra�a wyraz czujno�ci, jakby postarza�a si�. Przed nim le�a�a otwarta ksi��eczka do kolorowania - "Wojny Gwiezdne". Zielon� kredk� �wiecow� kolorowa� w�a�nie Greedo w kosmicznej karczmie. - To nie ja - mrukn��. - Ale� Tad, je�li to nie ty ani nie tatu�, ani nie ja... - Potw�r to zrobi� - wpad� jej w s�owo Tad. - Potw�r z mojej szafy. Pochyli� si� znowu nad rysunkiem. Donna patrzy�a na synka zaniepokojona i troch� przestraszona. By� inteligentnym ch�opcem, mo�e o troch� za bardzo wybuja�ej wyobra�ni. To nie by� dobry objaw. Wieczorem b�dzie musia�a porozmawia� o tym z Vikiem. B�d� musieli o tym powa�nie porozmawia�. - Tad, pami�tasz, co powiedzia� ojciec? - spyta�a. - Nie ma czego� takiego jak potwory. - W dzie� mo�e i nie ma - odpar� i u�miechn�� si� do niej tak rozbrajaj�co i szczerze, �e ca�y jej niepok�j prys�. Poczochra�a go po w�osach i poca�owa�a w policzek. Chcia�a mimo wszystko porozmawia� z Vikiem, ale kiedy Tad by� w ogr�dku zabaw dla dzieci, przyszed� Steve Kemp i zapomnia�a, a ch�opiec tej nocy r�wnie� zacz�� krzycze�. Krzycza�, �e to jest w jego szafie, potw�r, potw�r! Drzwi szafy by�y uchylone, koce le�a�y na krze�le. Tym razem Vic wyni�s� je na strych i w�o�y� do stoj�cej tam skrzyni. - Zamkn��em go tam, Tadder - powiedzia�, ca�uj�c synka. - Za�atwione. Teraz �pij i niech ci si� przy�ni co� mi�ego. Ale Tad przez d�ugi czas nie m�g� zmru�y� oka, a kiedy powieki zacz�y mu wreszcie opada�, drzwi �ciennej szafy uwolni�y si� z cichym, szyderczym szcz�kiem od blokuj�cej je zapadki i �miertelna paszcza rozwar�a si�, ods�aniaj�c �miertelny mrok - �miertelny mrok, w kt�rym czai�o si� co� futrzastego o ostrych z�bach i pazurach, co�, co cuchn�o zepsut� krwi� i mrocznym przeznaczeniem. Cze��, Tad - wyszepta�o to co� swoim wstr�tnym g�osem, i w okno zajrza� ksi�yc przypominaj�cy przeci�te oko trupa. Najstarsz� �yj�c� osob� w Castle Rock by�a tej p�nej wiosny Evelyn Chalmers, zwana przez starszych mieszka�c�w miasteczka Ciotk� Ewie, a "tym starym krzykliwym babskiem" przez George'a Mear�, kt�ry dostarcza� jej poczt� - sk�adaj�c� si� g��wnie z katalog�w i ofert z "Reader's Digest" oraz z broszur Krucjaty Wiecznego Chrystusa zawieraj�cych modlitwy - i przy okazji wys�uchiwa� jej nieko�cz�cych si� monolog�w. "Jedyne, do czego nadaje si� to stare krzykliwe babsko, to przepowiadanie pogody" - zwyk� mawia� George, kiedy by� ju� po paru g��bszych i siedzia� w kompanii swoich kole�k�w w Potulnym Tygrysie. Jak na bar by�a to nazwa zupe�nie idiotyczna, ale poniewa� Castle Rock mog�o si� poszczyci� tylko tym jednym lokalem, mieszka�cy chyba w ko�cu do niej przywykli. Opinia George'a by�a powszechnie podzielana. Od dw�ch lat, czyli od dnia, kiedy Arnold Heebert, kt�ry mia� sto jeden lat i skleroz� tak zaawansowan�, �e rozmowa z nim pod wzgl�dem intelektualnego wyzwania przypomina�a gadanie do puszki po pokarmie dla kot�w, dok�adnie dwadzie�cia pi�� minut po sfajdaniu si� po raz ostatni w spodnie zlecia� z werandy na ty�ach Domu Starc�w w Castle Acres i skr�ci� sobie kark, Ciotka Ewie, jako najstarsza mieszkanka Castle Rock, by�a w�a�cicielk� przechodniej laski "Boston Post". Nie by�a jednak nawet w przybli�eniu tak stetrycza�a jak Arnie Heebert i nawet w przybli�eniu tak s�dziwa, chocia�, licz�c sobie dziewi��dziesi�t trzy lata, nie nale�a�a ju� do najm�odszych. I pomimo �e z upodobaniem wydziera�a si� do zrezygnowanego (i cz�sto skacowanego) George'a Meary, kiedy ten przynosi� jej poczt�, nie zg�upia�a jeszcze na tyle, �eby straci� sw�j dom w ten sam spos�b, co stary Heebert. Mia�a rzeczywi�cie dar przepowiadania pogody. W miasteczku - w�r�d starszych ludzi, kt�rzy przyk�adali wag� do takich rzeczy - kr��y�a zgodna opinia, �e Ciotka Ewie nie myli si� nigdy w trzech sprawach: na kt�ry tydzie� lata wypadnie pocz�tek �niw, czy obrodz� (wzgl�dnie nie obrodz�) bor�wki i jaka b�dzie pogoda. Pewnego dnia na pocz�tku czerwca tego roku wysz�a z domu, pal�c herberta tareytona i wspieraj�c si� ci�ko na swojej lasce od "Boston Post" (kt�ra przejdzie na Vina Marchanta, kiedy to wrzaskliwe stare babsko wykorkuje - m�wi� sobie George Meara - i krzy�yk ci na drog�, Ewie), podrepta�a do skrzynki pocztowej ustawionej na ko�cu podjazdu. Powita�a gromkim g�osem Mear� - w�asna g�uchota najwyra�niej wzbudza�a w niej przekonanie, �e ze wsp�czucia wszyscy inni r�wnie� og�uchli - a potem wrzasn�a, �e b�d� mieli najgor�tsze lato od trzydziestu lat. Gor�cy pocz�tek i gor�cy koniec, dar�a si� Ewie co si� w p�ucach w sennej przedpo�udniowej ciszy. I gor�cy �rodek. - Naprawd�? - burkn�� George. - Co? - Pyta�em, czy naprawd�! - To te� mia�a do siebie Ciotka Ewie: prowokowa�a rozm�wc�, �eby wrzeszcza� jak ona. Mo�na by�o sobie zedrze� struny g�osowe. - Poca�uj� �wini� w ryj i jeszcze si� b�d� u�miecha�, jak nic! - krzykn�a. Popi� z jej papierosa posypa� si� George'owi Mearze na r�kaw bluzy od munduru, kt�ry dopiero co odebra� z pralni chemicznej i dzi� rano po raz pierwszy w�o�y�; strzepn�� go z rezygnacj�. Ciotka Ewie nachyli�a si� do okna jego samochodu, �eby wrzeszcze� mu w same ucho. Jej oddech zalatywa� kiszonymi og�rkami. - Wszystkie polne myszy powy�azi�y z nor! Tommy Neadeau widzia� przy Moosuntic Pond jelenia �cieraj�cego rogi, tam gdzie pokaza� si� pierwszy dzi�cio�! Jak stopnia� �nieg, to by�a pod nim trawa! Zielona trawa, Meara! - Naprawd�, Ewie? - mrukn�� George, bo trzeba by�o co� odpowiedzie�. Zaczyna�a go bole� g�owa. - Co? - Naprawd�, ciotko Ewie?! - rykn�� George Meara. �lina trysn�a mu z ust. - A tak, tak! - odwrzasn�a ukontentowana Ciotka Ewie. - A wczoraj w nocy widzia�am, jak b�ysn�o na zmian� pogody! Z�y znak, Meara! Z�y znak, kiedy wcze�nie robi si� upa�! Tego lata ludzie b�d� pada� z gor�ca! S�o�ce b�dzie z�e! - Musz� ju� jecha�, Ciotko Ewie! - hukn�� George. - Mam specjaln� przesy�k� dla Beaulieuego! Ewie Chalmers odrzuci�a w ty� g�ow� i zarechota�a w wiosenne niebo. Rechota�a tak, �e o ma�o si� nie zad�awi�a, a na prz�d jej podomki posypa�y si� strz�pki papierosowego popio�u. Wyplu�a niedopa�ek z ust. Upad� na drog� i dymi� obok jednego z jej staromodnych trzewik�w - trzewik�w czarnych jak smo�a i ciasnych jak gorset; trzewik�w na wieki. - Masz specjaln� przesy�k� dla Frenchy'ego Beaulieu? To� on nie przesylabizowa�by nazwiska na w�asnym nagrobku! - Musz� ju� jecha�, Ciotko Ewie! - krzykn�� po�piesznie George i wrzuci� bieg. - Frenchy Beaulieu to najwi�kszy je�op, jakiego Pan B�g stworzy�! - darta si� Ciotka Ewie, ale teraz darta si� ju� do tumanu kurzu, jaki pozosta� po George'u Mearze; uda�o mu si� zwia�. Sta�a jeszcze z minut� przy swojej skrzynce pocztowej, odprowadzaj�c Mear� wzrokiem. Nie by�o do niej �adnej korespondencji osobistej; ostatnio rzadko taka przychodzi�a. Wi�kszo�� z jej znajomych, kt�rzy potrafili pisa�, ju� nie �y�a. Podejrzewa�a, �e wkr�tce do nich do��czy. Mia�a z�e przeczucie w zwi�zku z nadchodz�cym latem, przeczucie napawaj�ce l�kiem. Papla�a o myszach opuszczaj�cych wcze�nie swoje norki, o b�yskawicach na wiosennym niebie, nie wspomnia�a jednak ani s��wkiem o gor�czce, kt�r� wyczuwa�a tu� za horyzontem, przyczajonej tam niczym chude, lecz pot�ne zwierz� o wylenia�ej sier�ci i czerwonych, gorej�cych �lepiach; nie powiedzia�a o swych rozpalonych, bezcienistych, spragnionych snach; nie powiedzia�a o porankach, podczas kt�rych do oczu bez �adnego powodu nap�ywaj� �zy - �zy, kt�re zamiast przynosi� ulg�, piek� jak pot. W wietrze, kt�ry nie nadlatywa�, w�szy�a ob��d. - George'u Mearo, ty dupku �o��dny - mrukn�a, k�ad�c akcent na ostatnie dwa s�owa. Pocz�apa�a z powrotem do domu, wspieraj�c si� na swej lasce od "Boston Post", kt�r� wr�czono jej na specjalnej uroczysto�ci w ratuszu tylko za to, �e dokona�a bezsensownego wyczynu pomy�lnego zestarzenia si�. Nie dziwota, pomy�la�a, �e t� cholern� gazet� diabli wzi�li. Zatrzyma�a si� na ganku i spojrza�a w niebo, kt�re wci�� mia�o wiosenn�, pastelow� barw�. Ale ona wyczuwa�a, �e to nadci�ga: co� gor�cego, co� plugawego. Przed rokiem, kiedy stary jaguar Vica Trentona nabawi� si� denerwuj�cego klekotania gdzie� we wn�trzu tylnego lewego ko�a, w�a�nie George Meara poradzi� Vicowi, �eby odstawi� w�z do znajduj�cego si� na przedmie�ciach Castle Rock warsztatu Joego Cambera. - Facet ma dosy� nietypowe podej�cie do klienta - powiedzia� Vicowi stoj�cemu przy swojej skrzynce na listy. - Okre�la z g�ry, ile b�dzie kosztowa� robota, za�atwia j�, a potem liczy sobie za ni� tyle, ile chcia� na pocz�tku. Ciekawy spos�b na robienie interesu, nie? - I z tymi s�owami odjecha�, pozostawiaj�c Vica w niepewno�ci, czy m�wi� powa�nie, czy te� powiedzia� w�a�nie jaki� zawoalowany jankeski dowcip. Vic zadzwoni� jednak do Cambera i pewnego dnia, jeszcze w czerwcu (o wiele ch�odniejszym od tego, kt�ry mia� przyj�� za rok) wybrali si� tam wraz z Donn� i Tadem. By�o naprawd� daleko; Vic musia� si� dwa razy zatrzymywa�, �eby spyta� o drog�, i od tamtego czasu nazywa� te najdalsze peryferia miasteczka Wschodnim Zadupiem. Kiedy wje�d�a� na podw�rko Cambera, tylne ko�o klekota�o g�o�niej ni� kiedykolwiek. Tad, kt�ry mia� wtedy trzy latka, siedzia� na kolanach u Donny i �mia� si� g�o�no; jazda tatusiowym "bezdachowcem" zawsze wprawia�a go w dobry humor, a i Donna by�a w wy�mienitym nastroju. Na podw�rku sta� o�mio- czy mo�e dziewi�cioletni ch�opiec i uderza� star� baseballow� pi�k� jeszcze starszym baseballowym kijem. Pi�ka szybowa�a w powietrzu i odbija�a si� o �cian� stodo�y, w kt�rej zapewne, przemkn�o przez my�l Vicowi, mie�ci� si� warsztat Cambera. - Cze�� - powiedzia� ch�opiec. - To pan nazywa si� Trenton? - Tak, ja - potwierdzi� Vic. - Zawo�am tat� - rzuci� ch�opiec i wszed� do stodo�y. Tr�jka Trenton�w wysiad�a z samochodu. Vic zaszed� jaguara od ty�u i przykucn�� przy felernym kole. Czu� si� troch� zbity z tropu. Mo�e mimo wszystko nale�a�o odda� w�z do naprawy w Portland? Ten warsztat nie prezentowa� si� obiecuj�co; Camber nie mia� nawet wywieszonego szyldu. Medytacje Vica przerwa�a Donna, najpierw wo�aj�c go nerwowo po imieniu, a potem krzycz�c: "� Bo�e, Vic!". Podni�s� si� szybko i ujrza� ogromnego psa wy�aniaj�cego si� ze stodo�y. Przez moment mia� absurdalne w�tpliwo�ci, czy to rzeczywi�cie pies, czy te� mo�e jaki� rzadki i brzydki rodzaj kucyka. Jednak kiedy zwierz� wysz�o powoli z cienia zalegaj�cego w wej�ciu do stodo�y, zobaczy� jego smutne oczy i rozpozna� bernardyna. Donna odruchowo porwa�a Tada na r�ce i cofn�a si�, opieraj�c o mask� jaguara, ale ch�opiec zacz�� si� wierci� niecierpliwie w jej obj�ciach, domagaj�c si� postawienia z powrotem na ziemi. - Chc� zobaczy� pieska, mamusiu... chc� zobaczy� pieska! Donna rzuci�a nerwowe spojrzenie Vicowi, r�wnie� mocno zaniepokojonemu. I wtedy wr�ci� ch�opiec. Podchodz�c do Vica, min�� psa i poczochra� go w przelocie po �bie. Pies zawachlowa� ospale imponuj�cym ogonem i Tad zdwoi� swe wysi�ki, by wydosta� si� z ramion matki. - Mo�e go pani pu�ci� - powiedzia� ch�opiec. - Cujo lubi dzieci. Nic mu nie zrobi. - I zwracaj�c si� do Vica oznajmi�: - Tata ju� idzie. Umyje tylko r�ce. - W porz�dku - odpar� Vic. - Cholernie wielkie psisko, ch�opcze. Na pewno nie gryzie? - Na pewno - zapewni� go ch�opiec, ale kiedy Tad, nieprawdopodobnie malutki, podrepta� w stron� psa, Vic przy�apa� si� na tym, �e przysuwa si� instynktownie do �ony. Cujo sta� z przekrzywionym �bem, a wielki pi�ropusz jego ogona ko�ysa� si� powoli tam i z powrotem. - Vic... - zacz�a Donna. - Wszystko w porz�dku - mrukn�� Vic, dodaj�c w duchu: "mam nadziej�". Pies wygl�da� na wystarczaj�co wielkiego, by po�kn�� Tada za jednym zamachem. Ma�y zatrzyma� si� na chwil�, najwyra�niej straciwszy rezon. On i pies przygl�dali si� sobie. - Piesku...? - b�kn�� niepewnie Tad. - Cujo - podpowiedzia� ch�opiec Cambera, podchodz�c do nich. - Wabi si� Cujo. - Cujo - powt�rzy� Tad i pies, zbli�ywszy si�, zacz�� liza� mu buzi� zamaszystymi, dobrodusznymi, mokrymi poci�gni�ciami wielkiego j�zora. Tad chichota� i pr�bowa� si� broni�. Odwr�ci� si� do matki i ojca, �miej�c si� w taki sam spos�b jak wtedy, gdy kt�re� z nich go �askota�o. Post�pi� kroczek w ich kierunku, lecz n�ki mu si� zapl�ta�y i upad�. Pies ruszy�, stan�� nad Tadem i Vic, kt�ry jedn� r�k� obejmowa� Donn� w talii, wyczu�, jak �ona wstrzymuje spazmatycznie oddech. Zrobi� krok w prz�d... i nagle zamar�. Z�by Cujo zatrzasn�y si� na plecach koszulki Tada z wizerunkiem Cz�owieka-Paj�ka z przodu. Pies uni�s� ch�opczyka w powietrze - Tad wygl�da� przez chwil� jak kociak w pyszczku mamy kotki - i postawi� go na ziemi. Tad podbieg� do rodzic�w. - Lubi� tego pieska! Mamusiu! Tatusiu! Lubi� tego pieska! Ch�opiec Cambera sta� z r�kami w kieszeniach d�ins�w i obserwowa� to wszystko z umiarkowanym rozbawieniem. - Tak, to mi�y pies - wykrztusi� Vic. Serce wci�� jeszcze wali�o mu jak m�otem. Przez chwil� mia� wra�enie, �e pies chce Tadowi odgry�� g�ow� jak szmacianej lalce. - Nazywa si� �wi�ty bernardyn, Tad - dorzuci�. - �wi�ty... Bennard! - zawo�a� Tad i pop�dzi� z powrotem do Cujo, kt�ry siedzia� teraz w wej�ciu do stodo�y i przypomina� ma�� g�r�. - Cujo! Cuuuuujo! Donna znowu zmartwia�a. - Och, Vic, czy nie s�dzisz... Ale Tad by� ju� przy Cujo. Najpierw obj�� go wylewnie za szyj�, a potem spojrza� mu z bliska w pysk. Kiedy Cujo siedzia� z wywieszonym r�owym j�zorem, bij�c rytmicznie ogonem o ziemi�, Tad, nawet staj�c na paluszkach, ledwie m�g� mu zajrze� w oczy. - S�dz�, �e si� zaprzyja�nili - powiedzia� Vic. Tad w�o�y� swoj� ma�� r�czk� w paszcz� Cujo i zagl�da� w ni�, jak najmniejszy dentysta �wiata. Na ten widok Vicowi serce znowu podesz�o do gard�a, ale nim zd��y� zareagowa�, malec bieg� ju� ku nim. - Piesek ma z�by - poinformowa� ojca. - Tak - przyzna� Vic. - Mn�stwo z�b�w. Odwr�ci� si� do ch�opca, �eby spyta�, sk�d wzi�o si� imi� Cujo, ale w tym momencie ze stodo�y wyszed� w�a�ciciel warsztatu. Wyciera� d�onie w kawa�ek szmaty, �eby nie usmarowa� klienta przy powitaniu. Vic z mi�ym zaskoczeniem stwierdzi�, �e Camber zna si� na rzeczy. Przejechali si� razem do domu u st�p wzg�rza i z powrotem, ws�uchuj�c si� uwa�nie w klekotanie. - �o�ysko siada - stwierdzi� Camber. - Ma pan szcz�cie, �e nie zatar�o si� jeszcze na dobre. - Potrafi pan to naprawi�? - spyta� Vic. - Nie ma sprawy. Jak pan ma ze dwie godzinki, mog� to zrobi� na poczekaniu. - Tak by�oby chyba najlepiej - przysta� Vic. Spojrza� na Tada bawi�cego si� z psem. Ch�opczyk rzuca� najdalej jak potrafi� (a nie by�o to daleko) baseballow� pi�k� syna Cambera, a bernardyn bieg� po ni� pos�usznie i odnosi� w pysku ma�emu. Pi�ka by�a niemo�liwie o�liniona. - Pa�ski pies zabawia mojego synka - powiedzia�. - Cujo lubi dzieciaki - przyzna� Camber. - Zechcia�by pan wprowadzi� w�z do stodo�y, panie Trenton? Pan doktor zaraz ci� zbada, pomy�la� Vic rozbawiony i wjecha� jaguarem do �rodka. Okaza�o si�, �e naprawa zaj�a tylko p�torej godziny, a nale�no�� pobrana przez Cambera by�a tak niewyg�rowana, �e a� zaskakuj�ca. Tad biega� tego ch�odnego, pochmurnego popo�udnia, bez ustanku wo�aj�c psa po imieniu: "Cujo... Cuuujooo... tutaj, Cujo...". Przed samym odjazdem ch�opiec Cambera (na imi� mia� Brett) podsadzi� synka Trenton�w na Cujo i bernardyn z Tadem na grzbiecie statecznym krokiem przemierzy� tam i z powrotem wysypane �wirem podw�rko. Brett asekurowa� malca, id�c obok i obejmuj�c go ramieniem w pasie. Kiedy Cujo mija� Vica, ten przechwyci� jego spojrzenie... i got�w by� przysi�c, �e pies si� u�miecha. Trzy dni po wrzaskliwej konwersacji George'a Meary z Ciotk� Ewie ma�a dziewczynka w wieku Tada Trentona wsta�a ze swego miejsca przy �niadaniowym stole - kt�ry sta� w k�ciku �niadaniowym schludnego domku w Iowa City w stanie Iowa - i oznajmi�a: - Oj, mamo, niedobrze mi. Chyba b�d� wymiotowa�a. Matka obejrza�a si�, nawet niespecjalnie zaskoczona. Przed dwoma dniami starszego brata Marcy odes�ano ze szko�y do domu z ostrymi objawami grypy �o��dkowej. Brock ju� wydobrza�, ale tych koszmarnych dwudziestu czterech godzin, podczas kt�rych jego organizm zrzuca� z obu stron sw�j balast, nikt mu nie odbierze. - Jeste� pewna, s�oneczko? - spyta�a c�rk�. - Oj, tak... - j�kn�a g�o�no Marcy i uciskaj�c obiema r�czkami brzuszek wypad�a na korytarz. Matka ruszy�a za ni�. Kiedy wychodzi�a z kuchni, c�reczka znika�a w�a�nie w drzwiach �azienki. O Bo�e, znowu to samo, pomy�la�a. B�dzie cud, je�li i ja tego nie z�api�. S�ysz�c pierwsze odg�osy wymiotowania, skr�ci�a za ma�� do �azienki, my�l�c ju� o tym, co trzeba zrobi� potem: poda� klarowne p�yny, ��ko, nocnik, par� ksi��eczek; Brock po powrocie ze szko�y wniesie jej do pokoju przeno�ny telewizor i... Spojrza�a i stan�a jak ra�ona gromem. Wszystkie my�li ulecia�y jej z g�owy. Umywalk�, do kt�rej wymiotowa�a czteroletnia dziewczynka, wype�nia�a krew; krwi� spryskany by� bia�y porcelanowy brzeg umywalki; krew skapywa�a na kafelki posadzki. - Oj, mamusiu, niedobrze mi... Mata zacz�a si� odwraca�, odwraca�a si�, odwraca�a, a buzi� wok� ust umazan� mia�a we krwi, kt�ra �cieka�a jej po brodzie i rozlewa�a si� coraz wi�ksz� plam� na przodzie niebieskiej sukienki, krew, Bo�e jedyny, Jezusie, Maryjo, J�zefie �wi�ty, tyle krwi... - Mamusiu... I dziewczynka znowu zwymiotowa�a. G�sta, krwawa masa tryskaj�ca z jej ust zbryzga�a wszystko wok� niczym z�owr�bny deszcz. Matka porwa�a Marcy na r�ce, wybieg�a z ni� z �azienki, dopad�a telefonu w kuchni i wykr�ci�a numer pogotowia. Cujo zdawa� sobie spraw�, �e jest za stary na uganianie si� za kr�likami. Nie by� bynajmniej staruszkiem, o nie, nawet jak na psa. Jednak licz�c sobie pi�� lat, dawno ju� wyr�s� z wieku szczeni�cego, kiedy byle motyl stanowi� wystarczaj�cy pretekst do wszcz�cia zawzi�tego po�cigu przez las i ��ki rozci�gaj�ce si� za domem i stodo��. Mia� pi�� lat i gdyby by� cz�owiekiem, wchodzi�by w�a�nie w pierwsze stadium wieku �redniego. By� pi�kny, wczesny poranek szesnastego czerwca i na �d�b�ach trawy perli�a si� jeszcze rosa. Upa�y, kt�re przepowiada�a Ciotka Ewie George'owi Mearze, rzeczywi�cie nadesz�y - by� to najcieplejszy pocz�tek czerwca od lat - i o drugiej po po�udniu Cujo b�dzie le�a� w kurzu podw�rka (albo w stodole, je�li MʯCZYZNA pozwoli mu do niej wej��, co czyni� czasami, kiedy pi�, a ostatnio pi� prawie na okr�g�o), robi�c ci�ko bokami w pra��cym s�o�cu. Ale to b�dzie p�niej. A ten kr�lik, wielki, br�zowy, t�usty kr�lik, nie mia� zielonego poj�cia, �e Cujo tu jest, prawie na samym skraju p�nocnego pola, mil� od domu. Wiatr wia� ze z�ego kierunku z punktu widzenia Pana Kr�lika. Cujo podkrada� si� raczej dla zabawy ni� z apetytu na �wie�e mi�so. Kr�lik skuba� w najlepsze m�od� koniczyn�, kt�r� promienie bezlitosnego s�o�ca w ci�gu miesi�ca spiek� na br�z. Gdyby spostrzeg� psa i rzuci� si� do ucieczki ju� wtedy, kiedy ten pokona� dopiero po�ow� dziel�cej ich pierwotnie odleg�o�ci, Cujo nie podj��by po�cigu. Jednak �epek i s�uchy kr�lika pow�drowa�y w g�r� dopiero w momencie, kiedy Cujo znajdowa� si� niespe�na pi�tna�cie st�p od niego. Przez chwil� kr�lik ani drgn��; sta� nieruchomo s�upka ze �miesznie wyba�uszonymi �lepkami niczym wykuta w kamieniu rze�ba. A potem nagle zerwa� si� do ucieczki. Pies ze w�ciek�ym ujadaniem rzuci� si� w pogo�. Kr�lik by� bardzo ma�y i szybki, Cujo bardzo du�y i powolny, ale perspektywa zdobyczy wpompowa�a dodatkow� porcj� energii w �apy psa. Zbli�y� si� do kr�lika na tyle, �e ju�-ju� go dosi�ga�. Kr�lik skr�ci� ostro. Cujo zary� pazurami w dar�, wyhamowa�, orz�c j� a� do czarnej ziemi pod spodem, i zawr�ci� oci�ale. Straci� z pocz�tku r�wnowag�, ale szybko j� odzyska�. W powietrze wzbija�y si� z trzepotem skrzyde� ptaki sp�oszone jego basowym, urywanym szczekiem. Cujo wygl�da�, jakby si� u�miecha�. Kr�lik zygzakowa� przez jaki� czas, a potem �mign�� jak strza�a na wprost przez p�nocne pole. Cujo pogna� w �lad za nim, chocia� podejrzewa� ju�, �e tego wy�cigu nie wygra. Stara� si� jednak bardzo i ju� znowu dogania� kr�lika, kiedy ten zanurkowa� raptem w ma�� nork� w sk�onie niewysokiego, �agodnego pag�rka. Wylot nory zaro�ni�ty by� wysok� traw�. Cujo bez chwili wahania wyci�gn�� swe wielkie br�zowe cielsko jak futrzasty pocisk i wykorzystuj�c si�� bezw�adu, run�� g�ow� naprz�d w otw�r - i utkn�� w nim jak korek w szyjce butelki. Joe Camber, pomimo �e od siedemnastu lat by� w�a�cicielem farmy Siedem D�b�w przy ko�cu Drogi Miejskiej Nr 3, nie mia� poj�cia o istnieniu tej dziury. Odkry�by j� z pewno�ci�, gdyby zajmowa� si� upraw� roli, ale si� ni� nie zajmowa�. W wielkiej czerwonej stodole nie by�o �ywego inwentarza; wykorzystywa� j� w charakterze warsztatu mechanicznego i sk�adu blach karoserii samochodowych. Jego syn Brett buszowa� cz�sto po polach i po lesie za domem, ale on te� nigdy nie natrafi� na t� dziur�, chocia� kilka razy omal w ni� przypadkiem nie wdepn��, co pewnie przyp�aci�by z�amaniem nogi w kostce. W s�oneczne dni dziur� mo�na by�o wzi�� za cie�; w dni pochmurne nik�a zupe�nie w zarastaj�cej j� trawie. John Mousam, poprzedni w�a�ciciel farmy, wiedzia� o dziurze, ale nie przysz�o mu jako� do g�owy, �eby wspomnie� o niej Joemu Camberowi, kiedy w 1963 roku sprzedawa� mu swoje gospodarstwo. By� mo�e powiedzia�by o niej Camberowi, kiedy w 1970 �ona Joego, Charity, powi�a syna, ale zmar� wcze�niej na raka. Chwa�a Bogu, �e Brett nigdy jej nie znalaz�. Dla ma�ego ch�opca nie ma na �wiecie nic bardziej intryguj�cego ni� dziury w ziemi, a ta prowadzi�a do niewielkiej naturalnej wapiennej pieczary. W najg��bszym miejscu pieczara mia�a oko�o dwudziestu st�p g��boko�ci i niewykluczone, �e ma�y w�cibski ch�opiec m�g�by si� do niej wcisn��, ze�lizgn�� na samo dno i utkn�� tam na dobre. W przesz�o�ci zdarza�o to si� ju� rozmaitym ma�ym zwierz�tom. Po wapiennej �cianie pieczary �atwo by�o zjecha� na d�, ale znacznie trudniej wgramoli� si� z powrotem na g�r�. Jej dno za�cie�a�y ko�ci �wistaka, skunksa, paru wiewi�rek i domowego kota. Kot nazywa� si� Pan Czy�cioszek. Zgin�� Camberom przed kilkoma laty i doszli do wniosku, �e albo przejecha� go samoch�d, albo kocisko po prostu da�o nog�. A on by� tutaj, wraz z kosteczkami du�ej polnej myszy, za kt�r� si� tu zap�dzi�. �cigany przez Cujo kr�lik, kozio�kuj�c i �lizgaj�c si�, zlecia� na samo dno, i teraz dygota� tam jak w febrze z postawionymi s�uchami i noskiem wibruj�cym z cz�stotliwo�ci� kamertonu, przera�ony ujadaniem Cujo, kt�re wype�nia�o ma�� przestrze�. Nak�adaj�ce si� echa sprawia�y, �e zgie�k by� taki, jakby na g�rze k��bi�a si� ca�a psia sfora. Podziemna pieczara przyci�ga�a te� od czasu do czasu nietoperze - nigdy nie gnie�dzi�o si� ich tu wiele, bo pieczara by�a ma�a, ale jej chropowate sklepienie stanowi�o dla nich idealne miejsce do zawi�ni�cia g�ow� w d� i przedrzemania tak do zmierzchu. R�wnie� przez wzgl�d na te nietoperze szcz�liwie si� z�o�y�o, �e Brett Camber nie znalaz� pieczary, zw�aszcza tego roku. Tego bowiem roku br�zowe owado�erne nietoperze, kt�re tu mieszka�y, oblaz� szczeg�lnie z�o�liwy szczep zarazk�w w�cieklizny. Cujo zaklinowa� si� w dziurze barkiem. Kopa� w�ciekle zadnimi �apami, jednak bez �adnego efektu. M�g� si� co prawda obr�ci� i wyczo�ga� na powierzchni�, ale upar� si�, �e dopadnie kr�lika. Wyczuwa�, �e zwierz�tko znalaz�o si� w pu�apce i wystarczy si� tylko do niego dokopa�. Wzroku nie mia� specjalnie bystrego, w dodatku swoim masywnym cia�em blokowa� prawie ca�kowicie dop�yw dziennego �wiat�a i nie zdawa� sobie sprawy ze spadku otwieraj�cego si� tu� przed jego przednimi �apami. Wyczuwa� wilgo� i wyczuwa� nietoperzowe odchody, zar�wno stare, jak i �wie�e... ale najwa�niejszy w tej chwili by� zapach kr�lika. Gor�cy i smakowity. Obiad na tacy. Jego ujadanie sp�oszy�o nietoperze. Przerazi�o je. Co� wtargn�o do ich domu. Rzuci�y si� z piskiem ca�� mas� w stron� wyj�cia. I wtedy ich sonary wykry�y zagadkowy i niepokoj�cy fakt: wyj�cia ju� nie by�o. Tam, gdzie do tej pory znajdowa�o si� wyj�cie, czai� si� napastnik. Kr��y�y i szybowa�y w ciemno�ciach, a ich b�oniaste skrzyd�a szele�ci�y niczym trzepocz�ca w podmuchach porywistego wiatru bielizna rozwieszona na sznurze. Na dnie jaskini kuli� si�, nie trac�c nadziei, kr�lik. Cujo poczu� uderzenia skrzyde� kilku nietoperzy o jedn� trzeci� swego cielska, kt�r� zdo�a� do tej pory przecisn�� przez otw�r, i przestraszy� si�. Nie podoba� mu si� ani ich zapach, ani odg�osy, jakie wydawa�y; nie podoba�o mu si� dziwne, zdaj�ce si� emanowa� z nich ciep�o. Szczekn�� g�o�niej i k�apn�� na postrach z�bami, �eby przep�oszy� stwory kr���ce mu z piskiem wok� �ba. Jego k�y zatrzasn�y si� na br�zowoczarnym skrzydle. Chrupn�y delikatne kostki. Nietoperz odwin�� si� i uk�si� Cujo, rozcinaj�c mi�kk� sk�r� pokrywaj�c� wra�liwy psi nos. Rozci�cie by�o d�ugie, zakrzywione i przypomina�o kszta�tem znak zapytania. Zaraz potem nietoperz run�� na wapienny stok i zdychaj�c, zjecha� po nim na dno pieczary. Ale z�o ju� si� sta�o; uk�szenie w�ciek�ego zwierz�cia w okolicach g�owy jest najbardziej niebezpieczne, w�cieklizna bowiem atakuje centralny uk�ad nerwowy. Psy, bardziej na ni� wra�liwe od swych pan�w, nie mog� mie� nadziei na pe�ne uodpornienie nawet po przyj�ciu szczepionki pod postaci� nieuaktywnionego wirusa, kt�r� aplikuje ka�dy weterynarz. A Cujo nigdy w �yciu nie by� szczepiony przeciw w�ciekli�nie. Nie wiedz�c o tym, ale maj�c jeszcze w pysku wstr�tny smak niewidocznego stwora, kt�rego przed chwil� ugryz�, Cujo doszed� do wniosku, �e dalsza gra nie jest warta �wieczki. Pot�nym pchni�ciem bark�w wyszarpn�� tu��w z dziury, wywo�uj�c przy tym ma�� piaskow� lawin�. Otrz�sn�� si� i z sier�ci polecia�y na wszystkie strony zbite grudki ziemi i cuchn�ce okruchy wapienia. Z nosa kapa�a mu krew. Usiad�, wzni�s� �eb ku niebu i zawy� �a�o�nie. Nietoperze wysypa�y si� przez dziur� ma�� br�zow� chmur�, wirowa�y przez kilka sekund w powietrzu o�lepione jasnym czerwcowym s�o�cem, po czym umkn�y z powrotem do swej sypialni. By�y g�upimi stworzeniami i w ci�gu tych dw�ch, trzech minut zd��y�y zupe�nie zapomnie� o szczekaj�cym intruzie. Znowu zwis�y g�owami w d� i opatuliwszy swe drobne, szczurze cia�ka skrzyd�ami, tak jak czyni� to stare kobiety owijaj�ce si� szalami, zasn�y. Cujo oddali� si� truchtem. Znowu si� otrz�sn��. Bezradnie potar� �ap� nos. Krew ju� krzep�a, �cina�a si� na g�st� papk�, ale nos nadal bola�. Psy potrafi� odczuwa� za�enowanie z si�� nieproporcjonalnie wielk� do swej inteligencji i Cujo wstydzi� si� za siebie. Nie mia� ochoty wraca� do domu. Gdyby tam wr�ci�, jedno z jego tr�jcy - MʯCZYZNA, KOBIETA albo CH�OPIEC - zorientowa�oby si�, �e co� sobie zrobi�. Ca�kiem mo�liwe, �e kt�re� z nich nazwa�oby go BRZYDKIM PSEM. A on w tej chwili z pewno�ci� sam uwa�a� siebie za BRZYDKIEGO PSA. Tak wi�c, zamiast wraca� do domu, zbieg� nad strumie�, kt�ry oddziela� teren Cambera od posiad�o�ci Gary'ego Perviera, najbli�szego s�siada Camber�w. Brodzi� pod pr�d, pi� �apczywie i tarza� si� w wodzie - wszystko po to, by pozby� si� tego wstr�tnego smaku z pyska, zmy� brud i wodnistozielony smr�d wapienia z sier�ci, sp�uka� z siebie pi�tno BRZYDKIEGO PSA. Samopoczucie stopniowo mu si� poprawia�o. Wyszed� ze strumienia i otrz�sn�� si�. Wodny prysznic utworzy� na chwil� w powietrzu t�cz� o zapieraj�cej dech w piersiach soczysto�ci barw. Poczucie, �e jest BRZYDKIM PSEM i b�l nosa powoli ust�powa�y. Ruszy� truchtem w stron� domu, �eby zobaczy�, czy nie ma tam gdzie� CH�OPCA. Przyzwyczai� si� do wielkiego ��tego autobusu szkolnego, kt�ry co rano przyje�d�a� po CH�OPCA i odwozi� go z powrotem wczesnym popo�udniem, ale w tym tygodniu szkolny autobus z b�yskaj�cymi �lepiami i nadzieniem rozwrzeszczanej dzieciarni nie przyje�d�a�. CH�OPIEC by� przez ca�y czas w domu. Zwykle siedzia� w stodole i robi� r�ne rzeczy z MʯCZYZN�. Mo�e dzisiaj ��ty autobus znowu przyjedzie, a mo�e nie. Cujo zapomnia� o dziurze i wstr�tnym smaku nietoperza. Nos prawie ju� nie bola�. Bieg� lekko, rozcinaj�c piersi� wysokie trawy p�nocnego pola. Od czasu do czasu w powietrze wzbija� mu si� spod �ap jaki� sp�oszony ptak, ale on nie podejmowa� po�cigu. Do�� ju� mia� na dzi� gonitw i nawet je�li nie pami�ta� o tym jego m�zg, to na pewno pami�ta�o.cia�o. By� dorodnym bernardynem, mia� pi�� lat, wa�y� blisko dwie�cie funt�w i w tej chwili, rankiem szesnastego czerwca 1980 roku, wkracza� we wst�pne stadium w�cieklizny. Siedem dni p�niej i trzydzie�ci mil od Castle Rock i farmy Siedem D�b�w, na przedmie�ciach Portland, w restauracyjce nosz�cej nazw� ��ta ��d� Podwodna, spotka�o si� dw�ch m�czyzn. Restauracyjka s�yn�a z bogatego wyboru pi�trowych kanapek, pizz i dagwood�w. Pod �cian� w g��bi sta�a maszyna do gry w mechaniczne kr�gle. Wisz�ca nad kontuarem tabliczka g�osi�a, �e kto da rad� wepchn�� w siebie dwa Koszmarki ��tej �odzi Podwodnej, w nagrod� nie p�aci; poni�ej, w nawiasach, dopisano: P�ACISZ, JE�LI PU�CISZ PAWIA. Vic Trenton przepada� za wielkimi kanapkami z klopsem serwowanymi w ��tej �odzi, ale podejrzewa�, �e ta dzisiejsza przyprawi go jak nic o ostry atak nadkwasoty. - Wygl�da na to, �e ��ta ��d� straci klienta, co? - zwr�ci� si� do swojego towarzysza, kt�ry z wyra�nym brakiem entuzjazmu przygl�da� si� kanapce z du�sk� szynk�. By� nim Roger Breakstone, a kiedy on patrzy� na jedzenie bez entuzjazmu, wiadomo by�o od razu, �e zanosi si� na jaki� kataklizm. Roger wa�y� dwie�cie siedemdziesi�t funt�w i kiedy siedzia�, nie by�o mu wida� kolan. Pewnego razu, gdy Vic z Donn� baraszkowali w ��ku, chichocz�c jak para dzieciak�w na biwaku, Donna zwierzy�a si�, m�owi: "My�la�am, �e Rogerowi odstrzelili kolana w Wietnamie". - Sprawa przedstawia si� bryndzowato - przyzna� Roger. - Przedstawia si� tak cholernie bryndzowato, �e nawet by� nie uwierzy�, Vic. - Naprawd� s�dzisz, �e ta podr� cokolwiek rozwi��e? - Mo�e i nie - odmrukn�� Roger. - Ale je�li nie pojedziemy, to stracimy Sharpa na mur-beton. Mo�e da si� co� jeszcze uratowa�. Jako� to odkr�ci�. - Wgryz� si� w kanapk�. - Trzeba by zamkn�� na te par� dni interes, a to mo�e nas uderzy� po kieszeni. - A wed�ug ciebie nie jeste�my jeszcze walni�ci po kieszeni? - Fakt, jeste�my. Ale wisz� nam przecie� te zdj�cia w Kennebunk Beach do reklam�wki dla Book Folks... - Lisa mo�e to obskoczy�. - Nie jestem taki do ko�ca przekonany, czy Lisa potrafi poradzi� sobie sama ze sob�, a co dopiero m�wi� o obskoczeniu Book Folks - zauwa�y� Vic. - Ale je�li nawet za�o�ymy, �e si� z tym upora, to przecie� jeste�my jeszcze w lesie z Twoimi Ulubionymi Bor�wkami... mamy k�opoty z Casco Bank... no i czeka ci� jeszcze to spotkanie z prezesem G��wnego Zwi�zku Po�rednik�w od Nieruchomo�ci... - Oho, z nim to ty si� spotkasz. - Jeszcze czego - obruszy� si� Vic. - Dostaj� wysypki na sam� my�l o tych czerwonych portkach i bia�ych butach. Wci�� mam ochot� zagl�da� do szafy i sprawdza�, czy nie znajd� tam faceta z tablicami reklamowymi na piersiach i plecach. - To wszystko pryszcz, i dobrze o tym wiesz. Z �adnego z nich nie wyci�gamy nawet jednej dziesi�tej tego, co z Sharpa. Co tu du�o gada�. Znasz smarkacza Sharpa i wiesz, �e b�dzie chcia� rozmawia� z nami dwoma. Bukowa� ci miejsce czy nie? Na sam� my�l o dziesi�ciu dniach poza domem - pi�ciu w Bostonie i pi�ciu w Nowym Jorku - Vica oblewa� zimny pot. Przez sze�� lat pracowali z Rogerem w Agencji Ellisona w Nowym Jorku. Vic mia� teraz dom w Castle Rock, a Roger i Althea Breakstonowie mieszkali w s�siednim, odleg�ym o mniej wi�cej pi�tna�cie mil Bridgton. Vic postrzega� tamten okres jako epizod, do kt�rego nie warto wraca� pami�ci�. Dopiero kiedy przenie�li si� z Donn� do Maine, poczu�, �e na dobre o�y�, �e odkry�, po co zosta� stworzony. Teraz nachodzi�o go chorobliwe wra�enie, �e przez te ostatnie trzy lata Nowy Jork tylko czeka�, �eby dosta� go z powrotem w swoje kleszcze. Samolot, l�duj�c, nie trafi na pas startowy i poch�onie go rycz�ca ognista kula p�on�cego paliwa. Albo na mo�cie Triborough dojdzie do karambolu, w kt�rym ich checker zostanie zgnieciony w krwawy ��ty akordeon. Bandyta, zamiast tylko pomacha� na postrach swoim pistoletem, zrobi z niego u�ytek. Eksploduje ruroci�g gazowy, a jego skr�ci o g�ow� klapa w�azu studzienki kanalizacyjnej lec�ca w powietrzu niczym �mierciono�ne, dziewi��dziesi�ciofuntowe frisbee. Cokolwiek. Je�li tam wr�ci, miasto go zabije. - Rog - powiedzia�, odk�adaj�c ledwie nadgryzion� kanapk� z klopsem - czy przysz�o ci kiedy do g�owy, �e �wiat si� wcale nie zawali, je�li naprawd� stracimy Sharpa? - �wiat si� nie zawali - przyzna� Roger, lej�c buscha po �ciance wysokiej szklanki - ale co z nami? Jasny gwint, mam na g�owie jeszcze siedemna�cie lat sp�acania dwudziestoletniej hipoteki i bli�niaczki, kt�re rw� si� do Bridgton Academy. A ty masz swoj� hipotek�, swojego dzieciaka i tego starego sportowego jaguara, w kt�rym zatrz�siesz si� kiedy� na �mier�. - Tak, ale jest jeszcze lokalna przedsi�biorczo��... - Lokalna przedsi�biorczo�� le�y! - wykrzykn�� gwa�townie Roger i odstawi� z hukiem szklank� piwa. Grupka czterech m�czyzn przy s�siednim stoliku, trzech w koszulkach tenisowych i czwarty w sp�owia�ym podkoszulku z napisem DARTH VADER JEST PEDA�EM na piersi, zacz�a bi� brawo. Roger machn�� do nich niecierpliwie r�k� i pochyli� si� do Vica. - Dobrze wiesz, �e do niczego nie dojdziemy, robi�c kampanie dla Twoich Ulubionych Bor�wek i po�rednik�w od nieruchomo�ci. Je�li stracimy Sharpa, p�jdziemy na dno bez jednej zmarszczki. Z drugiej strony, je�li damy rad� utrzyma� chocia� cz�� kontraktu z Sharpem przez najbli�sze dwa lata, to znajdziemy si� w kolejce do bud�etu Departamentu Turystyki, mo�e nawet uda nam si� uszczkn�� co� z loterii stanowej, je�li do tego czasu nie sprowadz� jej na psy. Smaczne k�ski, Vic. B�dziemy mogli zrobi� pa, pa Sharpowi i jego zasranym chrupkom, i wszystko dobrze si� sko�czy. Du�y z�y wilk b�dzie musia� i�� poszuka� sobie obiadu gdzie indziej; ma�e �winki b�d� w domu. - Pod warunkiem, �e zdo�amy co� uratowa� - zauwa�y� Vic. - A prawdopodobie�stwo tego jest mniej wi�cej takie jak to, �e Cleveland Indians zdob�d� tej jesieni puchar World Series. - Wydaje mi si�, �e nie zaszkodzi spr�bowa�, stary. Vic milcza� zamy�lony, wpatruj�c si� w swoj� czerstwiej�c� kanapk�. To by�o stanowczo niesprawiedliwe, ale z niesprawiedliwo�ci� m�g�by si� jeszcze jako� pogodzi�. Najbardziej dobija�a go zwariowana absurdalno�� ca�ej sytuacji. Spad�o to na nich jak grom z jasnego nieba, jak mordercze tornado, kt�re znika, pozostawiaj�c po sobie zygzakowaty pas zniszcze�. Wszystko przemawia�o za tym, �e on, Roger i ich agencja reklamowa Ad Worx znajd� si� w�r�d jego ofiar bez wzgl�du na to, jak post�pi�; czyta� to z okr�g�ej twarzy Rogera, kt�ra nie by�a tak ponura od czasu, kiedy oboje z Althe� stracili swojego synka, Timothy'ego. Przyczyn� zgonu ch�opca by� tak zwany zesp� �mierci ��eczkowej. Trzy tygodnie potem Roger za�ama� si� i p�aka� jak b�br, zakrywaj�c twarz d�o�mi w ge�cie jakiego� straszliwego, beznadziejnego �alu, a patrz�cemu na to Vicowi kraja�o si� serce. Nie by�o wtedy dobrze. Ale panika, kt�r� dostrzega� teraz w oczach Rogera, te� nie wr�y�a niczego dobrego. W reklamowym interesie podobne tornada uderzaj� od czasu do czasu znienacka. Du�e firmy, takie jak Agencja Ellisona, kt�ra obraca milionami, potrafi� je przetrwa�. Ma�e, w rodzaju Ad Wora, po prostu nie maj� szans. Mieli jeden koszyk z mn�stwem ma�ych jajeczek i drugi, w kt�rym spoczywa�o jedno wielkie jajo - kontrakt z Sharpem - i teraz nie wiad