2141
Szczegóły |
Tytuł |
2141 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2141 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2141 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2141 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Maria Rodziewicz�wna
Kwiat lotosu
Tom
Ca�o�� w tomach
Polski Zwi�zek Niewidomych
Zak�ad Nagra� i Wydawnictw
Warszawa 1993
T�oczono pismem punktowym
dla niewidomych,
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9,
pap. kart. 140 g kl. III_b�1
Przedruk z Wydawnictwa
"Alfa",
Warszawa, 1990
Pisa� A. Galbarski,
korekty dokona�y:
K. Kruk
i K. Markiewicz
I
Szpakowaty, ale jeszcze
krzepki obywatel pi�� si�
mozolnie na strome, ciasne i od
powstania swego nie myte schody
ogromnej kamienicy.
Na ka�dym prz�le przystawa�,
ociera� pot z czo�a, si�ga� do
kieszeni obszernego p��ciennego
kitla, wydobywa� odwieczne, w
r�g oprawne okulary i na�o�ywszy
je na nos odczytywa� na drzwiach
nazwiska mieszka�c�w.
- Szelmowskie schody! -
mrucza� pod w�sem. - Przecie to
nie tutaj jeszcze... Wybuduj�,
panie, cha�up� jak wie�� Babel i
ko�ca nie ma, i rozumu zgo�a. I
to si� nazywa pi�kno�� i wielkie
miasto. Uf!
Po tej skardze rzuconej niebu
i �cianom chowa� okulary,
odsapywa� i szed� dalej,
monologuj�c z cicha.
- A pisa� mi b�azen, �e bardzo
wygodnie i porz�dnie mieszka!
To, panie, porz�dek i wygoda!
Przeszed�em o�m kawa�k�w tej
drabiny, a je�li nie dojd� do
ob�ok�w, to ju� chyba, panie,
B�g nie �askaw. Ha, ale to upa�!
M�wi�, panie, �e na p�nocy
biegun, czyli to globus, z lodu!
Jad�, jad� no i, panie,
dojecha�em do takiej spieki,
jaka u nas i w kaniku�� nie
bywa�a! �adny, panie, biegun,
co! K�ami�, panie, te ksi��ki, z
roku na rok gorzej k�ami� i nie
wiem, na czym si� to sko�czy!
Uf!
Stan��. Znowu troje drzwi mia�
przed sob�; brudy i upa� ros�y w
stosunku blisko�ci ob�ok�w.
Jegomo�� doby� znowu zbawczych
szkie� i j�� sylabizowa�
pierwsze nazwisko z brzegu.
- Stefan Grzybowski -
wyczyta�.
- A to, panie, postny
cz�owiek! Na suche dni
niezawodnie �wi�ci swego patrona.
Posun�� si� w rotacyjnym ruchu
na prawo.
- Adam �abuski - sta�o na
blasze.
- Nie znam, panie, nie z
naszych stron.
- Wiktoria Brzeza! - bi�o z
daleka w oczy na trzecich i
ostatnich drzwiach, a pod
spodem, bia�� kred� na brudnych
deskach, kto� �mia�o i wyra�nie
rzuci� rysunek legendowego
pelikana krwawi�cego dziobem
w�asne piersi dla nakarmienia
zg�odnia�ych dzieci, jeszcze za�
ni�ej sta� sze�ciowiersz:
Pani Brzezowa@ s�dowa wdowa,@
panna Brzezina@ cudna
dziewczyna,@ kto mi nie wierzy,@
niech w dzwon uderzy.@
Stary odczyta� wszystko,
palcem dotkn�� pelikana i,
widocznie niedowiarek, wedle
rady rymowanej, zadzwoni�.
- A to, panie, huncwot jaki�,
tak sprofanowa� bia�og�ow� -
burcza� chowaj�c okulary. - No,
alem trafi�! B�azen si� schowa�
jak lis w nor�; wykopa�em. Ho,
ho, dowiem si� o paniczu ca�ej
prawdy!
Na d�wi�k dzwonka wewn�trz
powsta� piekielny ha�as. Prym
trzyma� piskliwy g�osik pudla
czy pinczera, wt�rowa� dyszkant
kobiecy i �omot zamykanych drzwi
i odsuwanych sprz�t�w. Wszystko
zbli�y�o si� ku niemu.
- A to, panie, dmuchn��em w
ul! - zauwa�y�.
- Leonka, Leonka! Kto� dzwoni!
- wo�a� g�os kobiecy przeci�g�ym
bia�oruskim akcentem. -
Odeprzyj�e drzwi, bo ja w�a�nie
szo�tonosami zaj�ta! �aczek,
b�dziesz ty cicho!
Ale �aczek wcale by� cicho nie
my�la�, tylko wrzeszcza�
wniebog�osy; natomiast z g��bi
rozleg�y si� kroki i u drzwi
ucich�y.
- Leonka, Leonka! Czy�e� ty
nie s�yszysz! Odeprzyj drzwi; to
mo�e kt�ry z pan�w na obiad!
- A czym�e otworz� - odpar�
mrukliwie drugi g�os.
- Jak�e to to czym? Kluczem to
przecie?
- Kiedy� klucza wcale nie ma.
- Jezusie! Mario! Jak to
klucza nie ma! A gdzie�e� by si�
on podzia�! Poszukaj�e, dziecko,
bo ja w�a�nie szo�tonosy na wod�
puszczam! �aczek, poczekaj, dam
ja tobie, dam!
- Gdzie� mam szuka�, kiedy go
nie ma! - odpar� oboj�tnie drugi
g�os. - Pewnie pan Feliks wzi��
go z sob�!
- Co ty gadasz! Nie mo�e by�!
Nic beze mnie si� nie obejdzie!
A kt� to dzwoni?
- Nie mog� widzie� przez deski!
- To spytaj�e si�! Albo nie,
poczekaj! Ju� sama id�. Ach,
Bo�e, gdzie� to m�j czepek!
Leonka, nie widzia�a� czepka?
Tylko co le�a� ot tu na krze�le
i ju� go nie ma. Okropno��, jak
w tym domu wszystko ginie! Nigdy
w innych mieszkaniach tego nie
bywa�o; takie widno za�o�enie
feralne, Jezus!!!
Pauza, i wnet podni�s� si�
�a�osny lament �aczka, targanego
snad� za uszy i okrzyki:
- Ot tobie m�j czepek! Ot
tobie rozpusta! Ot tobie psie
figle! Masz, masz, masz, masz!
Po wymierzeniu dora�nym
sprawiedliwo�ci, jejmo��
znalaz�a si� u drzwi i
rezolutnie spyta�a:
- A kto tam?
- Ja, moja dobrodziko! Z
interesikiem, panie, tego. Ale,
s�ysz�, klucz zdysparowa�, to co
b�dzie?
- Ach, Bo�e, to pewnie pan do
moich pan�w! S�, s�, ale wyszli
i widno klucz zabrali! Ach,
Bo�e, co to b�dzie, co to
b�dzie? Leonka, ten pan do
naszych pan�w, a tu klucz
przepad�! Ach, ja nieszcz�liwa!
Tyle razy prosi�am pana Rafa�a,
�eby mi tego nie sp�ata�; no i
trzeba� wypadku, �e dzisiaj
w�a�nie przestrogi zapomnia�.
- Dzi� w�a�nie o niej pami�ta�
- poprawi� drugi g�os.
- Ej, co ty gadasz? Taki
polityczny * m�ody cz�owiek. Z
przypadku, m�wi� ci! Pan �askawy
z daleka?
Polityczny - dobrze wychowany,
roztropny, uk�adny.
- MOja dobrodziko, cho�by z
ulicy, to do pani daleko. Do
ch�opca mego przyjecha�em
zobaczy� go i zabra� z sob�, bo
i ferie teraz! Adres pani mi
przys�a�. Felu� mu na imi�! A
mo�e zmy�li�, niecnota!
- Jest, jest pan Feliks!
Bardzo stateczny kawaler. To pan
jego rodzic? Bardzo mi
przyjemnie! �askawy pan raczy
spocz��, ja zaraz podam
krzese�ko!
- A kt�r�dy�, moja dobrodziko?
- Ach, prawda! Nie ma klucza.
Co to za dom! R�k i g�owy nie
starczy! A to niespodzianka
dopiero! Wiesz, Leonka, to
ojciec pana Feliksa! M�wi� panu,
syn pa�ski to taki cichy, w
sobie zamkni�ty, �e o swoim ojcu
nigdy nie wspomnia�. Za sierot�
go mia�am i cz�sto patrz�c na�
a� na p�acz mi si� zbiera�o,
takie to smutne i opuszczone.
- Osobliwo��! - odpar� tonem
podziwu obywatel. - B�azen nie
ma czego si� smuci� ani ukrywa�!
Ojca ma, siostr� ma, dom chwa�a
Bogu ma, a za te pieni�dze, co
mnie tu kosztuje, wszystkie
uciechy kupi� mo�e. No, no, i
m�wi pani, �e cichy!
- Jak panienka. Ani mru_mru!
G�osu jego nie s�ycha�! A hardy
i do nauk zawzi�ty, �e strach. A
ci�ka� to nauka, panie m�j,
ci�ka! Ja, co si� strasznie
widoku umar�ych boj�, poj�� nie
mog�, jak on mo�e trupy kraja�!
- Trupy kraja�! M�j Feli�! -
wrzasn�� obywatel.
- A kraje, panie m�j, kraje
biedaczek! Taka to ju� bezecna
nauka ta medycyna!
- Jaka medycyna! Czy
dobrodzice rozum si� pomiesza�,
czy mnie, ale nie inaczej, komu�
z dwojga! Jaka medycyna! Feli�
na medycyn� chodzi, trupy kraje!
Matko Boska! A to� go na prawo
posy�a�em, jurysty chcia�em, c�
znowu z t� medycyn�?
- Medyk on, panie m�j, i
pociech� z niego mie� pan
b�dzie. Chocia� prawnika i ja
bym wola�a, ale mi B�g syna nie
da�, tylko c�rk�. A syn prawnik
by�by si� zda�, oj zda�! Bo
trzeba panu wiedzie�, �e my z
magnat�w jeste�my, dobra s�,
Ochajny, mo�e pan s�ysza�, na
Polesiu, mil siedem od
Jaremnego, tylko �e nieboszczka
moja matka z Burhak�w by�a
secundo voto za Zudr�, * i cho�
sterilis zesz�a z tego
�wiata..., naprawd� sterilis, s�
dokumenta... jednakowo� Zudrowie
�apes_capes skrzywdzili nas i
zabrali de hajda maj�tki! Ale to
do czasu, panie m�j, do czasu!
Dwunasty rok pilnuj� interesu,
przeszed� wszystkie instancje;
czasem oni wygrali przekupstwem,
ale to nic! Od trzech lat senat
go rozpatruje!
Secundo voto... (�ac') - z
drugiego ma��e�stwa; tu: po raz
drugi wysz�a za... (potocznie,
niepoprawnie).
- Ale Feli� m�j, dobrodziko,
Feli�! Odk�d�e on na medycyn�
chodzi? Po co, jak? Sko�czenie
�wiata!
- Zawsze chodzi, panie m�j,
zawsze! O! pracowity i, my�l�,
zami�owany w swym fachu!
Przyznam si� panu memu, �e ja z
nim rzadko kiedy si� spotykam,
bo ten proces, nie da pan wiary,
ile to czasu zajmuje, a on, aby
z kurs�w, szmyk do swego pokoju
i tam siedzi. Raz s�ysz�,
dzwoni, a �e si� sp�ni� na
obiad, biegn�, panie m�j,
otworzy�. Kiedy spojrz�, co�
trzyma w r�ku! "Co to?" pytam.
"Oczy!" odpowiada i pokazuje
bli�ej ze �miechem. Jezusie,
Mario! Wie pan, co to by�o?
naprawd� oczy, oczy ludzkie,
�ywiute�kie, z trupa.
- Chryste Panie! - wykrzykn��
obywatel.
- Od tej pory, panie m�j, ju�
nigdy nie otwieram. Leonk�
posy�am, bo trzeba panu
wiedzie�, �e ta dziewczyna za
ch�opca stanie, taki u niej
rezon, takie postanowienie.
Talenta ma: rozwijam je,
rozwijam; a przy tym pisze
pro�by i ka�dy dokument odczyta!
O, panie m�j, nawet pan Feli� z
ni� czasem rozmawia, bo rozumek
jest i m�wi�, �e do mnie podobna.
- Prosz� mamy! - rozleg�o si�
w g��bi. - �aczek zjad�
szo�tonosy.
- Jezusie, Mario! Jak? Co?
Szo�tonosy z rondelka! No, co
teraz, to koniec z nim!
Powiesz�, w�asnymi r�koma
powiesz�! Ach, Bo�e! Ale to
takie gor�ce, jeszcze mu
zaszkodzi! Ciu, ciu, ciu, �aczek!
- �adniem trafi�! - zaburcza�
obywatel. - Baba za urlopem od
czubk�w, Feli� trupy kraje,
Zudry nie Zudry! Gwa�t. Babi�ska
respublika, s�owo, panie, daj�.
A oka�e si� wreszcie, �em nie
trafi�. - Moja dobrodziko, za
pozwoleniem! - doda� g�o�niej.
- Co pan ka�e? - ozwa� si�
g�os panny zag�uszony
rozdzieraj�cym uszy wyciem
karanego �aczka.
- Powiedzcie mi dokumentnie:
czy mieszka u was Feliks Rahoza?
- Mieszka, panie.
- A c� on porabia?
- Maluje, panie, przewa�nie!
- Ma_lu_je! Chryste Panie! A
to� co nowego? Jak to maluje? Co
on maluje?
- Przewa�nie karykatury, z
kt�rych jedn� ma pan przed sob�
na drzwiach.
- To ju� nie kraje trup�w?
Coraz lepiej! Kt� trupy kraje w
takim razie?
- Mamy i medyka.
- Aha! To c�, u licha, m�wi�a
mi matka pani? Tu trzeba g�ow�
straci�!
- Matka si� pomyli�a. Syn
pa�ski przez �art zamieni� si�
ze wsp�lokatorem, medykiem, na
imi�. Tamten si� Rafa� nazywa!
- To Feli� m�j na serio
maluje! C� to za nowa breweria?
- Leonka, Leonka! - ozwa� si�
jak piszcza�ka g�os pani
Brzezowej. - Gdzie to kluczyki?
Gdzie� je widzia�am! A ga�gan,
rozpustnik, nicpo�! Zjad� co do
jednego, takie gor�ce i nic mu
si� nie sta�o! Tymczasem
szo�tonos�w nie b�dzie i sama
nie wiem, co da� na trzecie
danie! Jak my�lisz? Mo�e
nale�nik�w tak napr�dce! Ale
kiedy znowu tych kluczyk�w nie
ma, a m�ka i jaja w kantorku!
Bo�e, Bo�e, co to za dom!
Niczego si� nie doszuka�!
- Aj, dobrodziko, dobrodziko!
- zawo�a� szlachcic zza drzwi. -
A godzi�o� si� to takiego mi
pietra nap�dzi� t� medycyn�! To�
to s�ysz� oni si� poprzezywali,
drapichrusty! Ale znowu sk�d�e
Feli� malowa� si� nauczy�!
Awantury arabskie!
- Ach, Bo�e! To� prawda! Moja
biedna g�owa! Poprzezywali si�!
Prawda, prawda! To pan
dobrodziej ojciec pana Rafa�a?
Bardzo mnie mi�o...
- Feliksa jestem ojciec,
Feliksa Rahozy! - broni� si�
rozpaczliwie obywatel.
- Ach, tak, przepraszam! Tak
zawsze na tym mieszkaniu j�zyk
mi si� miesza! Bardzo polityczny
pa�ski syn, a wes�, a
przylepka, a jakie do panien ma
szcz�cie! Skarb takie dziecko!
- A c� on robi? Czego si�
uczy?
- Ach, panie m�j, czego on nie
robi! To �piewa, to gra, a jakie
kalikatury maluje! A zawsze czas
znajdzie na weso�o��; ot i tego
pod�ego psa r�nych sztuk
nauczy� i Leonk� rozerwie od
zbytku nauki; Ach, panie m�j, co
to za kochany cz�owiek! Pociecha
w smutku, pomoc w potrzebie!
- Co ja s�ysz�, co ja s�ysz�!
A uczy� si�, uczy�, to on,
opr�cz b�aze�stw i malowania,
nic wi�cej nie robi?
- Uczy si�, panie m�j, uczy!
Pewnie, pewnie, bo jak�eby to
wszystko umia� bez nauki! Taki
�liczny, a wes�_�e, wes�! A do
przezwisk to ju� jedyny! Siebie
poprzezywali, a i ten pies
ga�gan �uczek si� wabi�, a teraz
�aczek i �aczek! Sama nie wiem,
jak to przysz�o, �e i ja go tak
nazywam! Niby, widzi pan, pan
Rafa� wo�a �aczek, a pan Feliks
�uczek. Jezus! A to mi si� j�zyk
spl�ta�, pan Feliks �aczek...
pfe! ju� i sama nie wiem, ale
pan �askawy rozumie! Ot i
szo�tonosy dzi� zjad� i tak co
dzie�, niech r�ka Boska broni,
co to za dom, co to za za�o�enie
jego feralne! Od kwarta�u musz�
si� wyprowadzi�, bo zwariowa�
trzeba! A mo�e i wcale dalej si�
wyniesiemy, bo widzi pan, lada
dzie� przyjdzie rezolucja *
senatu! Siedzi tu wprawdzie
�redni Zudra, stryjeczny m�a
mojej babki, wie pan, syn
chor��ego, �onaty te� z
Burhak�wn�, ale z innej
rodziny... ot�... co ja mia�am
m�wi�... Aha! Siedzi Zudra,
Ignacy mu, i forsuje, forsuje, i
ja nic, grosika nie daj�, ale
wspomni pan moje s�owo: wygram,
bo nie zasypiam sprawy! A trzeba
panu wiedzie�...
Rezolucja - uchwa�a,
rozstrzygni�cie.
- Prosz� mamy, mo�e pan Rafa�
zostawi� sw�j klucz w pokoju? -
ozwa� si� z g��bi g�os c�rki.
- Ot gadanie! Tylko co
dowodzi�a�, �e w�a�nie pan Rafa�
zabra� go przez psot�. Ale,
prawda, prawda! Zawsze si�
mylam! Mo�e by�, mo�e! Pan
daruje, zaraz s�u��! Pewnie jest
zapa�ny klucz. �e te� to mi z
pocz�tku nie przysz�o do g�owy.
Uciszy�o si� na sekund� i wnet
rozleg�o si� z triumfem:
- Jest, jest! Ratunek w
biedzie ten pan Feliks. Z
systematem cz�owiek, z wielkim
systematem. Prosz�, prosz� pana
mojego w ubogie progi! By�am
pewna, �e jest drugi klucz, ale
przez te szo�tonosy reszta
pami�ci mi ulecia�a.
Drzwi si� rozwar�y. Szlachcic
wszed� w sie� d�ug� jak
korytarz, sk�d na obie strony
rozchodzi�o si� czworo drzwi,
wszystkie rozwarte go�cinnie.
Naprzeciw niego sta�a kobieta
sucha i drobna, w staro�wieckiej
mantylce, * w czepku krzywo
osadzonym na ruchliwej g�owie.
��ta, pomarszczona, ale zdrowa
widocznie i nad wiek �ywa.
Mantyla - lekki szal z czarnej
lub bia�ej koronki, okrywaj�cy
g�ow� i ramiona kobiet.
Dygn�a przed go�ciem stylem
zesz�owiecznym i trzepa�a jak
tartak:
- Wiktoria Brzezowa, do us�ug
pana �askawego! Z m�a tak, a z
domu ��bik�wna, wdowa teraz i w
lada jakim bycie, ale to minie,
minie! Da B�g, przyjm� inaczej
pana dobrodzieja, skoro tylko
ten proces...
- Powodzenia, moja dobrodziko,
powodzenia! W�a�ciwie rzecz
bior�c, nie bardzo ja tam w
prawo wierz�, ale bywaj�
wyj�tki. Stefan Rahoza, do
us�ug. S�ysz�, u pani jest jeden
medyk i jeden malarz na stancji,
ale ja takiego syna nie mam. M�j
Feli� prawnik; pewnie jest
trzeci u pani?
- Trzeci by�, panie, by�, taki
blondynek, ale wyni�s� si� ju�
od miesi�ca. Suchotnik,
biedaczek, budowniczy zdaje mi
si�.
- Prawnik, panie, prawnik.
Blondyn, zdr�w!
- Jest u mnie prawnik; zdaje
si�, �e wspomina� raz kiedy�, i�
na ten wydzia� my�li chodzi�.
Nie pami�tasz, Leonka?
- Pan Feliks Rahoza mieszka u
nas! - odpar� zza drzwi dalszych
niecierpliwy g�os.
- W�a�nie, w�a�nie.
- To gdzie� on teraz, u diaska!
- Gdzie pan Feliks, Leonka?
- Wyszed� do pa�stwa Satin�w.
Przed wieczorem nie wr�ci.
- Masz tobie! A gdzie� ci
pa�stwo Satin? Co to za jedni?
- Nie wiem, panie m�j, nie
wiem! Prosz� pana do bawialni,
prosz�; obiadek za chwil� podam.
Leonka, zabaw�e pana tymczasem!
Satin, Satin, no prosz�! Co� mi
si� ci�gle zdaje, �e ju� kiedy�
s�ysza�am to nazwisko. Nie
pami�tasz, Leonka?
Szlachcic znalaz� si� w
saloniku.
Okna tej bawialni wychodzi�y
na podw�rze, ciasne jak studnia,
rozpalone jak krater wulkanu.
Atmosfera by�a przesi�kni�t�
wyziewami kuchenki, upa� panowa�
tropikalny.
W upale tym n�dznie wegetowa�
u okna mirt suchotniczy i wazon
z merum_verum.
Wegetowa�a te� w tym zaduchu i
gor�cu dziewczynka �niada i
mizerna, pochylona nad sto�em
zarzuconym szkolnymi ksi��kami,
zatopiona ca�� uwag� w ci�kim
arytmetycznym zadaniu.
Sztuka to by�a uczy� si� w
takiej spiekocie i przy wt�rze
matczynej gaw�dy; uczy�a si�
jednak pilnie, nie podnosz�c
oczu z zeszytu.
Gdy go�� wszed� i matka j�
wezwa�a do bawienia, rzuci�a
pi�ro niecierpliwie i wsta�a z
b�yskiem niech�ci w czarnych
jak w�giel, pos�pnych �renicach.
Uk�oni�a si� niezgrabnie i
gryz�c blade wargi �u�a
niezadowolenie. M�ode to jeszcze
bardzo by�o stworzenie, wysmuk�e
i md�e jak piwnicza ro�lina,
bardzo anemiczne i bardzo
brzydkie.
- Satin, s�yszymy bardzo
cz�sto od pana Feliksa - pomog�a
matczynej t�pej pami�ci.
- Ach, prawda! �e te� mi to
wcze�niej nie przysz�o na my�L!
Pan Feliks tam bywa, cz�sto
bywa. Bardzo musi by� porz�dny
dom, bo i bukiety nosi i cukry,
i r�ne s�odycze.
- To taak? - rzek� przeci�gle
stary Rahoza. - To taak! To tak
tutaj prawo, pani, wertuj�, ha!
Smutne te uwagi przerwa�
�uczek wpadaj�c do salonu w
radosnych podskokach.
By� to pudelek, tym r�ny od
psiego rodzaju, �e mia� ogon
pomalowany na ��to, korpus na
zielono, �apy na b��kitno, a
pyszczek purpurowy.
T�czowy ten egzemplarz ni�s� w
z�bach zacz�t� po�czoch�, za
kt�r� ci�gn�a si� ni� i k��bek.
- Jezu! Moja po�czocha! -
wrzasn�a pawim g�osem pani
Brzezowa. - Wczoraj zarobi�am
pi�t�, mia�am spuszcza�! Ach,
ten pies utrapiony! No,
poczekaj, niech no ci� dostan� w
r�ce!
Ale �uczek nie czeka�
uskutecznienia gro�by i
zrejterowa� po�piesznie, trz�s�c
po�czoch�, z kt�rej sypa�y si�
druty. Za nim podskakiwa� k��bek
i rzuci�a si� w pogo� pani
Brzezowa.
- A gdzie� mieszkaj� ci
Satinowie, moja panienko? -
zagadn�� zafrasowany obywatel.
- Nie wiem, panie, ale za
chwil� wr�ci pan Rafa� na obiad,
ten pana poinformuje.
- I pani powiada, �e m�j Feli�
tam s�odycze nosi? C� to,
amory, panie tego?
- Nie wiem, panie. Pana
Feliksa rzadko widujemy -
odpar�a dziewczyna wymijaj�co.
- Jak to? Wszak tu mieszka?
- Mieszka niby, czasem
obiaduje i niekiedy nawet na noc
wraca.
- A zwykle? Przecie� si� uczy
czegokolwiek?
- Nie wiem, panie. Ja sama do
gimnazjum chodz�, potem lekcje
daj�, a wieczorem mam w domu
robot�. Nie mam czasu ani
obowi�zku wgl�da� w czynno�ci
naszych lokator�w.
- No, no, no! - st�ka� stary
Rahoza. - Malatury, * figle i
Satin! Ot� i pociecha! A gdzie�
jego stancja, panie tego? Mo�e
ju� i odzienie pozastawia�?
Malatura - malowid�o; farby
u�yte do malowania.
- Pok�j pan�w obok. S�u�� panu
- odpar�a panna Leonia widocznie
rada z okazji pozbycia si�
go�cia; posz�a przodem i
wprowadzi�a starego do stancyjki
do�� obszernej i czysto
wymiecionej. W oknie by�a
zielona roleta, sprz�ty lepsze,
pos�anie czyste i bia�e.
Za to na �cianach nie by�o
nigdzie czystego miejsca. Ca�e
od pod�ogi do sufitu by�y
zape�nione szczelnie rysunkami
czarn� kred� i w�glem. Czego tam
nie by�o? Postacie �ywcem wzi�te
z humorystycznych typ�w
miejskich, apokaliptyczne
zwierz�ta, klowny, akrobaci,
perspektywy �wi�ty� i pa�ac�w,
muskulatury, czarci i anio�y,
wszystko zgmatwane, rzucone
jedno na drugie w chwilowej
fantazji.
Nad jednym pos�aniem by�
portret szpetnej Finki czy
Czuchonki, nad drugim �adna
kobietka w efektownym negli�u. *
Negli� - poranny albo nocny
str�j domowy.
- A to� to za bazgroty! -
wykrzykn�� Rahoza wytrzeszczaj�c
oczy.
- To robota pa�skiego syna -
odpar�a dziewczynka.
Mimo woli stary si� roze�mia�
na widok cudacznych twarzy i
kostium�w, wydoby� nawet w pomoc
okulary.
- Mieszkanka pan m�j ogl�da! -
zapiszcza�a pani Brzezowa z
kurytarza. - Aha i landszafty *
pana Feliksa; jest talent, panie
m�j, jest talent. Co miesi�c
biel� �ciany, a byle dwa
wieczory posiedzia�, znowu
pe�no! Taka to u niego w r�ku
pracowito��. I mnie umie�ci�,
uwa�a pan, z �uczkiem, i Leonka
jest, i co� tam napisanego pod
ni�. Ach, Bo�e m�j, oczy nie
s�u��! Leonka, Leonka, co tam
stoi pod twoim konterfektem
(portretem)?
Landszaft - krajobraz, pejza�;
tu: rysunek.
Obejrza�a si�, c�rka znik�a,
ale zarazem spostrzeg�a na
krze�le futera� od okular�w i
chwyci�a go skwapliwie.
- No prosz�! Pierwszy raz jest
co� w por� pod r�k� w tym domu.
Prosz� pana mojego, ju� co
okulary, to najgorzej gin�.
Zaraz, zaraz przeczytam. Ach,
ach, to� pusty futera�, daremna
pociecha; ale gdzie� mog� by�
okulary? Osobliwe, osobliwe!
- A to� m�j futera�,
dobrodziko, a okulary mam na
nosie; prosz� si� nie
inkomodowa� (trudzi�) - odpar�
szlachcic nie dos�yszawszy
pocz�tku.
- Ma pan dobrodziej moje
okulary! - uradowa�a si� pani
Brzezowa. - To dobrze, to
dobrze, bo ja nosz� numer
czwarty. Czy pasuj�? Ach, panie,
to te papierki tak mi popsu�y
oczy! Dawniej widzia�am przez
�cian�, a teraz literki jak
maczek; a dopiero jak mi
plenipotent * co napisze, to ani
w z�b. �lepi�, panie, mozol�
si�, ale to nic, bo wiem, �e
finalnie (ostatecznie) Zudr�w
pogn�bi�; a uwa�am, �e i oni co�
zaczynaj� traci� nadziej�. M�wi�
mi to jeden sekretarz, co mi
doradza i trudniejsze papiery
pisze. Bo trzeba panu wiedzie�,
�e i pro�by na cesarskie imi�
zanosi�am. Oho, poznaj�
Zudrowie, co umiem! Oho! Ot i
dzwonek. Pewnie pan Feliks.
Plenipotent - pe�nomocnik,
osoba upowa�niona przez
mocodawc� do dzia�ania w jego
imieniu.
Rzuci�a si� do sieni nie
przestaj�c papla�; ruszy� za ni�
stary, niecierpliwy widoku syna.
- Czy to panowie? - wo�a�a
gospodyni. - A dobrze, dobrze,
tylko po co pan Rafa� klucz
zabra�? Czy to �adnie? A tyle
razy prosi�am! A tu w�a�nie do
pana go�� przyszed� i tak go
przyj�am niepolitycznie, a
�uczek szo�tonosy zjad�! A go��
rzadki; pan si� takiej rado�ci
nie spodziewa�! Ho, ho! Niech
pan tatusia u�ciska i za klucz
przeprosi!
Z tymi s�owy otworzy�a szeroko
drzwi. Wysoki, smuk�y
m�odzieniec przest�pi� pr�g, ale
zamiast wybuchu rado�ci rzek�
spokojnie:
- Ojciec m�j od lat dziesi�ciu
nie �yje, a klucza nie bra�em.
Gdym wychodzi�, wraca�a panna
Leonia i zamkn�a za mn� drzwi.
- Ach, Bo�e, to prawda! Co ja
gadam? O panu Feliksie my�l�. To
umar� ojciec pa�ski, wieczny mu
spok�j! Przepraszam,
przepraszam! ale pan w czas
wr�ci�, obiad gotowy; b�d�
piero�ki, barszczyk i mia�y by�
szo�tonosy, kiedy tymczasem...
M�ody cz�owiek nie s�ucha�
wyliczania. Sk�oni� si�
nieznacznie i zwr�ci� do swej
izdebki, gdy mu stary Rahoza
drzwi zast�pi�.
- Za pozwoleniem pana
akademika! Jestem Stefan Rahoza,
syna szukam. Czy to prawda, �e
on bawi u pa�stwa Satin?
- A sk�d�e ja mog� o tym
wiedzie�? - odpar� zagadni�ty z
odrobin� niecierpliwo�ci w
g�osie.
Wynurzy� si� teraz z mrocznych
sieni i, o�wietlony z okna
pokoju, ukaza� si� oczom
szlachcica w ca�ej okaza�o�ci.
A okaza�y by� w ca�ym tego
s�owa znaczeniu. Wzrostem
wybuja�y, smuk�y i zgrabny,
��czy� w swej postaci ca�y
wdzi�k Ganimeda * z muskulatur�
Samsona. * Na hardym karku
osadzona g�owa ��czy�a te� w
sobie harmoni� cienkich
wyrze�bionych rys�w i si��
m�skiego wyrazu. Wysokie
kanciaste czo�o os�ania�a
g�stwina ciemnych lekko
k�dzierzawych w�os�w, spod
silnych brwi patrza�y oczy
ciemnoszafirowe, z kt�rych by
ka�da dziewczyna mog�a by�
dumn�, a �licznie zarysowane
usta mia�y �wie�o�� rzadk� i
barw� jagody dojrza�ej.
Ganimed - syn Trosa, kr�la
Troi, s�ynny z urody
m�odzieniec, porwany na Olimp
przez zakochanego w nim Zeusa (w
postaci or�a), aby s�u�y� w
czasie uczt.
Samson (dos�' s�oneczny) -
s�dzia i bohater izraelski
odznaczaj�cy si� nadludzk� si��,
narodzony w okresie czterdziestu
lat zaboru kraju przez
Filistyn�w.
Stary Rahoza utkwi� w nim
oczy, kt�re rozszerza�y si�
bezmiernym zdumieniem, otworzy�
usta i machinalnie podni�s� r�k�
do czo�a, jakby prze�egna� si�
chcia�.
- Panie, panie! - zawo�a�
chwytaj�c studenta za r�kaw. -
Kto pan taki?
M�odzieniec z wysoko�ci swego
wzrostu zmierzy� natr�ta ostrym
wzrokiem.
- Rafa� Radwan! - odpar�
lakonicznie, staraj�c si�
przej�� do swej stancji.
Ale Rahoza trzyma� go krzepko
za r�kaw i nie ust�powa�.
- A kt� pana rodzi�, panie?
- Ano, matka i wypadek! -
rzuci� student z szyderskim
grymasem, kt�ry jego pi�kn�
twarz demonicznie wykrzywi�.
- A matka jak si� zwa�a?
- Nie wiem, nie pami�tam jej
wcale.
- Gdzie� to by�o, panie? Jak
si� zwa� ojciec pana? - bada�
gor�czkowo stary.
- Nosz� jego nazwisko przecie.
Karol Radwan zwa� si� i by�
m�drcem!
Przez oczy m�wi�cego przeszed�
blask zapa�u i dumy na te s�owa
wyrzeczone z naciskiem.
- Czy ojciec pa�ski studiowa�
w Moskwie?
- Studiowa� czas jaki�, ale w
Niemczech nauki ko�czy� i osiad�
w Monachium. Pot�g� naukow� by�
i na ca�� Europ� s�aw� medyczn�!
Przed dziesi�ciu laty zmar�.
- A matka, a matka? - pyta�
Rahoza.
- Matki nie zna�em, nie wiem
jej imienia.
- Nieboraczka musia�a zasn�� w
Bogu m�odo! - wtr�ci�a pani
Brzezowa, kt�ra s�ucha�a
ciekawie opowie�ci, rada, �e
przecie dowiedzia�a si�
czegokolwiek o swym lokatorze. -
Radwan, znajome mi nazwisko z
Bia�orusi; nawet czy nie oka�e
si� i powinowactwo mi�dzy nami,
panie Rafale? Pods�dek * Urban
Brzeza, cioteczny m�j dziad,
mia� synowic� za Radwanem. Nawet
i to pami�tam, �e po tym
ciotecznym nale�a�o si� nam co�
w sukcesji (spadku). Dochodzi�
chcia�am od jego zi�ci�w, bo
trzy c�rki tylko zostawi� i z
tych jedna do klasztoru
wst�pi�a, ale dokumentu jednego
brak�o i tak zosta�o.
Pods�dek (dawne) - urz�dnik w
s�dzie ziemskim; zast�pca
s�dziego.
Tej s�dowo_genealogicznej
dysertacji * nikt nie s�ucha�;
student nareszcie utorowa� sobie
wst�p do pokoju i przerzuca�
ksi��ki na stoliku, a Rahoza co�
kombinowa�, nie spuszczaj�c z
niego oka.
Dysertacja - rozprawa naukowa
broniona publicznie przy
ubieganiu si� o stopie� naukowy.
- Rafaela zwa�a si� pa�ska
matka? - zacz�� zmienionym
g�osem. - Nieprawda�, panie?
- By� mo�e. Da�a mi zapewne w
spadku imi� - odpar� Radwan nie
przerywaj�c swego zaj�cia.
- Co to imi�! Wszystko panu
da�a! Swoje oczy, swoje rysy,
sw�j g�os nawet! Takie
podobie�stwo! Takie
podobie�stwo! Jakbym j� �yw�
widzia�, a przecie� to lat
trzydzie�ci, jake�my si�
rozstali! Wi�c to ojciec pa�ski,
Karol Radwan, ha, ha, on j�
posiad�, on? Pan powiada, s�awny
by�; zapewne, kobiety lubi�
s�aw�, blask, ha, ha!
M�wi� urywkowo, do swych my�li
i wspomnie� raczej ni� do
m�odego, kt�ry na ostatni� uwag�
podni�s� oczy.
- S�awa a blask, nie jedno. Na
blask bior� si� �my, przed s�aw�
m�dro�ci korzy si� ka�dy! -
rzek�.
Ale Rahoza za sw� my�l� szed�
i nie dos�yszawszy przerwy,
m�wi� dalej:
- Czy przynajmniej szcz�liwa
by�a? Czy bez zawod�w i trosk
by�o jej �ycie? Warta by�a doli
dobrej, o warta!
- Pan zna� moj� matk�? -
zagadn�� Rafa� znudzony gaw�d� i
nieproszonym go�ciem.
- Pann� Rafael� Wilbik! Zna�a
j� ca�a Moskwa! C�rka urz�dnika!
Ilu naszych by�o w
uniwersytecie, wszyscy w ich
domu bywali! Ha, ha! stare
dzieje, panie! Pr�dzej bym si�
nag�ej �mierci spodziewa�, ni�
tego, �e tu, po latach
trzydziestu, spotkam jej syna i
�e on mi obcym b�dzie! Dawno pan
tutaj?
- Od trzech lat.
- Krewnych pan ma?
- Nikogo. PO �mierci ojca
zabra� mi� przyjaciel jego z
Monachium do Rygi, doktorem by�.
Gdy umar�, tu si� przenios�em.
- Wi�c pan nikogo swego nie ma?
- Mam samego siebie, to mi
wystarcza.
- Niech�e mi� pan uwa�a za
swego, panie Rafale. Bo mi pan
jak dziecko rodzone b�dzie drogi!
Stary wyci�gn�� d�o� szeroko
rozwart� ku niemu, ale �le
trafi� ze sw� serdeczn� ofiar�.
Pi�kna twarz m�odzie�ca
pozosta�a nieporuszon�; sk�oni�
si� w milczeniu i ko�ce palc�w
poda� do u�cisku.
- Obiadek czeka na moich
pan�w! - zapiszcza�a pani
Brzezowa ukazuj�c si� na progu.
- Prosz�, prosz� bardzo i
naprz�d przepraszam za r�ne
kuchenne niedostatki, ale te
kucharki tutejsze, to szczeg�lny
nar�d! Ani huzarskiej pieczeni,
ani flak�w, ani ludzkiej
leguminy nie potrafi�. Ot, sama
latam, ale czasu sk�po, bo tej
pisaniny a bieganiny to huk, a
tymczasem w tym domu to z niczym
si� po�apa� nie mo�na! Prosz�,
prosz�!
- Dzi�kuj�, dzi�kuj�! - broni�
si� Rahoza. - Ja mojej
dobrodziki d�u�ej inkomodowa�
nie b�d�! Feli�, my�l�, gdzie�
si� zaba�amuci�, wi�c tylko o
adresik owych Satin�w poprosz� i
b�azna wykurz� rych�o.
- A kt� to s� owi pa�stwo? -
spyta� Rafa�a.
- Urz�dnicy z trzema c�rkami.
Z najm�odsz� pan Feliks �eni�
si� zamy�la - odpar� student z
drwi�cym p�u�miechem. -
Nadzieja si� zowie - doda�.
- To, to to! �adna, panie,
nadzieja! No, ale i mnie mo�e
pozwol� s��wko w tej materii
rzec! P�onna to nadzieja, panie,
p�onna! Oka�e si�!
- Ej, bo i pewnie! -
potakiwa�a pani Brzezowa. - Ma
pan m�j ca�kowit� racj�. Co� mi
kto� tych Satin�w ze z�ej strony
przedstawia�. Popleczniki *
Zudr�w pewnie. Bez koligacji *
ludzie, kondycji * nieosobliwej;
dobrze pan dobrodziej m�wi,
dobrze!
Poplecznik - zwolennik,
zausznik, ten, kto popiera kogo�
(z odcieniem pogardy).
Koligacja - pokrewie�stwo (z
lud�mi wysoko postawionymi).
Kondycja - stanowisko
spo�eczne, warunki bytu.
- Gdzie� to ich locum standi
(�ac. miejsce sta�ego zamieszkania)
kochany panie Rafale? - zagadn��
Rahoza wk�adaj�c po�piesznie
p�aszcz. - Tylko mi pan napisz,
bo zapomn�, i du�ymi literami na
stare oczy! Za obiadek dzi�kuj�
pani dobrodzice; drugim razem
skorzystam, teraz mi do ch�opca
pilno, a i tak zamarudzi�em.
R�czki ca�uj�, przepraszam za
mitr�g�; z Felisiem przyjdziemy.
Do widzenia, panie Rafale!
Zamieniono tysi�c uk�on�w i
wreszcie si� za go�ciem drzwi
zamkn�y, przy wt�rze po�egna� i
szczekaniu �uczka. Pani Brzezowa
westchn�a.
- Ach, jaki� polityczny
cz�owiek! Jaka rozmowa z nim
pouczaj�ca! Jak to zaraz pozna�
cz�owieka z g�ow�! Ho, ho! Nawet
zdaje mi si�, �e i tabak�
za�ywa! Panie Rafale, prosz� do
sto�u.
Po chwili w ma�ej jadalni
siedzieli we troje nad owym
tylekro� wspominanym
barszczykiem i piero�kami.
Student i Leonka jedli pr�dko, w
milczeniu, gospodyni papla�a za
troje.
Pierwszy wsta� Rafa� i
mrukn�wszy co� w kszta�cie
podzi�kowania, wyszed� do
siebie; za nim ruszy�a Leonka do
kuchenki i za�o�ywszy gruby
fartuch zacz�a sprz�ta� i
pomywa� naczynia wesp� z
kuchark�; pani Brzezowa za�
zamkn�a si� w swoim pokoju nad
stosem s�dowej bibu�y.
Przez chwil� w ha�a�liwym tym
domu zapanowa�a wyj�tkowa cisza,
bo i �uczek, wylizawszy talerze,
usn�� pod piecem, i pani�
Brzezow� poch�on�y dokumenta.
Leonka sprz�ta�a szcz�tki
obiadu, zamiot�a jadalni�,
wytar�a skrz�tnie kurze i z
westchnieniem ulgi wr�ci�a do
saloniku, gdzie le�a�y jej
ksi��ki, a na papierze na p�
sko�czone czernia�o trudne
matematyczne zadanie.
Obok, w izdebce lokator�w,
Rafa� si� krz�ta� co� gwi�d��c
przez z�by. Zanim si� wzi�a do
roboty, s�ucha�a chwil� i
potrz�sn�a g�ow�.
- Z�o�ci si� - mrukn�a.
Wtem gwizdanie usta�o. Student
izdebk� zamkn�� i zajrza� do
salonu.
- Czy pani dzi� nie wychodzi?
- spyta�.
- Nie. Dzisiaj nie mam
korepetycyj - odpar�a.
- Ja id� na miasto i wr�c�
wieczorem. Je�eliby Lachnicki
przyszed� do mnie, prosz� go
zatrzyma�. Niech na mnie
poczeka. Dobrze?
- Dobrze - rzek�a ogl�daj�c
si� na niego.
- Zostawi� pani ksi��k�? -
zagadn��.
- Dzi�kuj�. Nie ma czasu.
Jutro czwarty egzamin.
- Farsa, te kobiece egzamina.
Niewarte zachodu - mrukn��
ramionami ruszaj�c.
Klucz zgrzytn�� w zamku,
wyszed�.
- Leonka, Leonka! - ozwa�a si�
pani Brzezowa. - Czy to ty
wysz�a�?
- Jestem - odpar�a c�rka
wstaj�c z rezygnacj�.
- Chod��e� tutaj! Chod�,
pos�uchaj, co to za pro�ba, jak
to napisane! G�owa, m�wi�,
kwadratowa tego Chru�cickiego!
Ot� to, widzisz, trzeba
przepisa� t� suplik� * i
do��czy� kopi� z tych trzech
dokument�w; uwa�asz, jest to
ww�d * i rezolucja guberskiego *
rz�du co do spadku; trzecie to
metryka nieboszczki twojej
babki; dla zapasu niech i to
b�dzie, zaraz, zaraz mi to
skopiuj, czytelnie, �adnie jak
na imieniny wiersz! Rozumiesz?
Bo ja wyj�� musz� do radcy i nie
wiem naprawd�, kiedy wr�c�. Ot,
masz i pisz!
Suplika - pokorna pro�ba
pisemna.
Ww�d (ros') - wprowadzenie (w
stan posiadania; w sukcesj� -
spadek) - terminy prawne.
Guberski - dotycz�cy guberni,
wy�szej jednostki
administracyjnej w Rosji
carskiej i podleg�ych jej
krajach.
Dziewczynka bez s�owa protestu
i niech�ci wzi�a papiery,
cztery wielkie arkusze zapisane
od pocz�tku do ko�ca, czysty
papier i wysz�a.
Przybywa�o jej trzy godziny
roboty.
Pani Brzezowa zabra�a reszt�,
odzia�a si� w szar� mantylk� i
odwieczny kapelusz, i opu�ci�a
te� swe penaty. *
Penaty - staro�ytne b�stwa
domowe; w przeno�ni mieszkanie,
dom, ojczyzna.
Teraz sta�a si� tak wielka i
osobliwa cisza, �e nawet �uczek
si� zadziwi�.
Obszed� piszcz�c ca�e
mieszkanie i przykucn��
nareszcie u n�g Leonki,
ogl�daj�c si� na wsze strony.
Godziny bieg�y. Bia�y papier
przed dziewczyn� zape�nia� si�
pismem; s�o�ce gdzie� gas�o na
czystym horyzoncie, bo w pokoju
robi�o si� coraz mroczniej;
stary zegar chropowatym chodem
budzi� martw� cisz�.
Potem nad stolikiem zab�ys�
s�aby kr�g �wiat�a z ma�ej
lampki i o�wieci� piln�
pracownic�.
G�stwina roztarganych
hebanowych w�os�w pokrywa�a jej
rozpalone czo�o, oczy czarne
gorza�y chorobliwym
podnieceniem, usta blade
rozchyla� szybki oddech.
Zm�czona by�a i wycie�czona
okropnie.
Sztuczne by�y rumie�ce, kt�re
co chwila rzuca�y na jej mizerne
policzki niby blask zdrowia i
ust�powa�y wnet, zostawiaj�c na
skroniach krople potu, a w
oczach mg�� zawrotu; sztuczne
by�y si�y, co j� utrzymywa�y
tyle godzin schylon� u tego
stolika; sztuczna by�a �ywo��, z
kt�r� pisa�a tak bez przerwy.
Spieczone wargi powtarza�y
machinalnie kre�lone wyrazy
dokument�w, wszystkie swoje
my�li utopi�a w robocie i
�pieszy�a, �pieszy�a.
Nagle drgn�a nerwowo. Dzwonek
j� przestraszy�; zbudzi� si�
�uczek, kt�ry przera�liwie
ujadaj�c rzuci� si� w korytarz.
Leonka wsta�a, by otworzy�
drzwi.
- Dobry wiecz�r pani - ozwa�
si� sympatyczny g�os - i
przepraszam. Czy zasta�em Rafa�a?
- Wyszed�, ale prosi�, by pan
na niego zaczeka�.
Zamkn�a drzwi i wprowadzi�a
go�cia do saloniku. By� to tak�e
student, troch� starszy od
medyka. Wielkie marzycielskie
oczy, tak jasne jak b�awatki,
rozja�nia�y jego powa�ne �agodne
oblicze. Na jej wezwanie usiad�
naprzeciw niej i troch�
onie�mielony obraca� w r�ku
czapk�.
- Zdaje mi si�, �em dzisiaj
spotka� na ulicy ojca pana
Feliksa - rzek� wreszcie.
- By� tutaj. Pan go zna?
Po twarzy studenta przeszed�
ognisty rumieniec.
- Znam, pani. M�j ojciec s�u�y
u pana Rahozy; jest nadle�nym -
doda� po chwili.
Leonka poruszy�a brwiami na
jej tylko wiadome, my�lne
spostrze�enie.
- Pani jakby si� dziwi�a? -
rzek� m�ody cz�owiek ju� �mielej.
- Nie. Tylko zestawiam pan�w.
Pan ca�y cz�owiek, a Feliks
s�omiana lala.
- Pan Feliks urodzi� si� w
pa�acu. Ka�dy szczyt dla niego
bli�szy i ka�dy ludzki idea�
dost�pniejszy. Dlatego mozoli�
si� nie potrzebuje ani mordowa�
si� nauk�. On ma kart�
legitymacyjn� od urodzenia dan�
tam, gdzie ja si� wdziera�
musz�, i kto wie, czy si� wedr�.
Na jego miejscu mo�e bym i ja
u�ywa� tylko.
- W�tpi�, a przeciwnie, jestem
pewna tego, �e pan Feliks na
ka�dym miejscu by�by paso�ytem.
- Bardzo pani surowa.
- A pan stronny.
- Stronny? - zagadn��
zdziwiony.
Spojrzeli sobie w oczy. Ona
badawczo, on niespokojnie, i
znowu poczerwienia� ogni�cie.
- Tak mi si� zdawa�o - odpar�a
przez z�by.
Zapanowa�a chwila milczenia.
- Przerwa�em pani robot� -
rzek� - a teraz si� pani kr�puje
moj� obecno�ci�. Je�li pani
pozwoli pozosta�, b�dziemy razem
pracowali. Mam ksi��k� z sob�,
nie b�d� pani przeszkadza�.
- Dobrze - odpar�a szczerze,
porywaj�c �piesznie pi�ro.
On roz�o�y� ksi��k� i tak
naprzeciw siebie siedzieli
milcz�c.
Stary zegar wybi� godzin�.
D�wi�k mia� chrypliwy i gniewny,
jakby nie m�g� darowa� ludziom,
�e go m�cz� w tak p�nym wieku.
�uczek, znudzony bezsenno�ci�,
wynalaz� gdzie� nieszcz�sn�
po�czoch� pani Brzezowej i
bardzo pilnie zacz�� j�
rozdziera� na sztuki; lampka
tla�a skwiercz�c.
Leonka od�o�y�a ostatni arkusz
i, bez przerwy i wytchnienia,
doby�a z tornistra p�k zeszyt�w,
kilka starych podr�cznik�w i
wzi�a si� do odrabiania
jutrzejszych lekcyj. Student
oczy podni�s� i przypatrywa� si�
jej d�ugi czas w milczeniu,
badawczo.
- Czego si� pani uczy w tej
chwili? - zagadn�� z cicha.
- Chemii organicznej - odpar�a
pr�dko, nie podnosz�c g�owy.
- Zaraz pani sko�czy?
- Zaraz.
- Wszystko ju�?
- Nie. Mam jeszcze histori� i
zadania.
- Kiedy� to pani zrobi?
- Noc d�uga, zrobi�.
- Przecie� jutro niedziela.
Mo�na odpocz��.
- Jutro mam korepetycyj trzy
godziny.
- W niedziel�?
- A tak. Na poniedzia�ek.
- Du�o pani ma tych lekcyj?
- Co dzie� trzy godziny.
- Kiedy� pani to za�atwia?
- Po lekcjach w gimnazjum.
- To pani od rana jest w
robocie do sz�stej wieczorem.
- Do si�dmej z drog�.
- A gdzie� pani obiaduje?
- Podczas pauzy po�udniowej.
Obiad mam w tornistrze.
- Ile� pani zarabia lekcjami?
- Po dwadzie�cia kopiejek za
godzin� - sze��dziesi�t dziennie.
- Osiemna�cie rubli
miesi�cznie.
- Mniej wi�cej. Kiedy nie ma
wielkich �wi�t. Czasem tylko
szesna�cie.
- A dawno ju� pani zarabia?
- Ju� dwa lata. Od czwartej
klasy.
- To ju� sobie pani zebra�a
chyba posag! - u�miechn�� si�
smutno.
Przesta�a si� uczy�, opar�a
�okcie o st�, r�koma obj�a
gorej�ce czo�o i u�miechn�a si�
te� u�miechem
czterdziestoletniej osoby.
- A wpisowe? A ksi��ki? -
rzek�a.
- Jak to? Pani sama p�aci? A
matka?
- Matce brak na moj� nauk�.
P�aci�a do czwartej klasy, potem
nie mog�a. Kaza�a przesta� na
tym. Ale ja tak�e mam przed sob�
cele, idea�y, szczyty
niebotyczne, na kt�re dosta� si�
pragn�, jak pan. Matka mi daje
utrzymanie i dach, wi�cej mi nie
trzeba.
- Ile pani ma lat, panno
Leonio? - zagadn�� z zaj�ciem.
- Szesna�cie ju� - odpar�a z
dum�.
Wygl�da�a na dwadzie�cia, ale
nie rzek� tego, tylko przez jego
sympatyczne, otwarte rysy
przeszed� cie� serdecznego
wsp�czucia.
- To ju� dwa lata stoi pani o
w�asnych si�ach?
- Od czwartej klasy -
powt�rzy�a. - Teraz ko�cz�
sz�st�; jeszcze rok.
My�li jej nie zrozumia�y celu
jego pyta�, a nie chcia�a
rozumie�. Odpowiada�a trze�wo,
mo�e kr�tko. Przesta�a si�
uczy�; podniecenie opad�o,
opanowywa�a j� jaka� chorobliwa
abstrakcja, wynik nadmiernego
wycie�czenia cia�a i ducha.
Przymkn�a oczy; w zm�czonych
�renicach miga�y ko�a i zygzaki
z�ote, zielone i p�sowe; w m�zgu
t�oczy�y si� cyfry, daty,
formu�y i gmatwanina zda�
ksi��kowych.
Cichy g�os Lechnickiego
zbudzi� j� jak ze snu.
- A czy by�a pani kiedy
dzieckiem?
Rozwar�a ci�kie powieki, nie
zrozumia�a na razie.
- Dzieckiem? No, a jak�e?
By�am!
- Goni�a pani motyle, szuka�a
gniazd, mia�a lalki, �piewa�a,
skaka�a przez sznur, tarza�a si�
w trawie?
Potrz�sn�a g�ow�.
- Ej, nie! U nas w domu by�y
licytacje ci�g�e i bieda, a
potem choroba ojca i �a�oba. By�
ogr�d i motyle w nim zapewne, i
gniazda, ale ja tym si� nie
ba